maybe i just want to fly
i want to live i don't want to die
maybe i just want to breath
maybe i just don't believe
maybe you're the same as me
we see things they'll never see
you and i are gonna live forever
i want to live i don't want to die
maybe i just want to breath
maybe i just don't believe
maybe you're the same as me
we see things they'll never see
you and i are gonna live forever
Bum, bum, bum.
Niebywałe, że twoje serce wciąż bije. Poświęciłaś tyle
energii, by je zatrzymać, a jednak nadal dudni niczym bęben kołaczący w twej
wychudzonej piersi. Jego uderzenia są rytmiczne i głośne, nie pozostawiając
wątpliwości co do stanu zdrowia. Przynajmniej fizycznego.
Psychiczne, jak zawsze, wydaje się na chwilę obecną dalekie
od normy.
Bum, bum, bum.
Co będzie dalej? Myślałaś o tym chociaż przez moment? Czy na
kilka sekund zdarzyło ci się usiąść, spojrzeć w sufit i zadać sobie to pytanie?
Pewnie nie. Przecież zawsze żyłaś terazniejszością. Najpierw robiłaś, potem się
zastanawiałaś. Nie ty jedna.
No właśnie.
Wydaje ci się, że jesteś niezwykła, ale czy aby na pewno
diagnoza ze szpitala czyni z ciebie kogoś wyjątkowego? Czym się właściwie
różnisz od tych wszystkich błądzących, samotnych jednostek, które tak jak ty
wpatrują się w tym momencie w okno i szukają odpowiedzi? Czym się różnisz od
tych nieszczęśliwych ludzi, których kiedyś wyśmiewałaś, sądząc, że nigdy nie
podzielisz ich losu?
Pogubiłaś się. Twoje serce nadal bije, ale za to dusza dawno
już umarła. Spójrz tylko na siebie. Podejdz do lustra i przewierć wzrokiem
własne odbicie. Potrafisz je rozpoznać? Umiesz je zidentyfikować? Zdobędziesz
się na to, by powiedzieć głośno – tak, to ja, to właśnie ja, nowa ja, szalona
ja, zatracona ja? Przyznasz się?
Bum, bum, bum.
Przyznasz się, kim teraz jesteś, dziewczyno z Sarpsborga?
*
Bum, bum, bum.
Spójrz tylko, jaki świat jest nieznośny. Niesprawiedliwy i
nieprzewidywalny. Wyobraź sobie, że ktoś dwa lata temu przychodzi do ciebie i
przepowiada ci przyszłość rzeczowym, pozbawionym emocji tonem. Zdarzy się to i
to, będzie tak i tak, w tym i w tym miejscu. Wykpiłbyś go, prawda? Oczywiście,
że tak. Nawet teraz słyszysz w głowie własny śmiech, ten cyniczny,
nieprzyjemny, ten, który aż nazbyt dobitnie wyraża twój złośliwy charakter. Gdy
byłeś dzieckiem, musiałeś osobiście przysunąć palec w okolice rozgrzanego
żelazka, by uwierzyć, że rzeczywiście może ono być niebezpieczne. Nigdy nie
słuchałeś tego, co się do ciebie mówi. Pod tym względem nic się nie zmieniło.
Myślałeś, że masz kontrolę nad własnym życiem. Nadal tak
uważasz? Naprawdę? Sądzisz, że kiedykolwiek nad czymkolwiek panowałeś?
Jakim zatem cudem znalazłeś się w tym punkcie?
Chciałbyś, żeby było inaczej. Cofnięcie czasu, zmiana
kroków, i tak dalej, i tak dalej. Nic z tego. Utknąłeś na dobre.
Bum, bum, bum.
Stało się. Twoja mała, osobista katastrofa. Już nie możesz
tytułować się kowalem własnego losu. W aktualnej sytuacji nie masz zresztą
chyba nic do powiedzenia. Przeraża cię to, prawda? Nie przyznasz się wprost, bo
w ten sposób wywlókłbyś na światło dzienne paskudną słabość i tylko wszystko
pogorszył. Ale w głębi serca wiesz. Trudno nie wiedzieć. Trudno przed czymś
podobnym uciec.
Wszystko się zmieniło. Nie jest tak, jak kiedyś. Nigdy już
chyba tak nie będzie.
Co z tym zrobisz?
Bum, bum, bum.
Co z tym wszystkim teraz zrobisz, chłopaku z Trondheim?
*
Bolało.
Bolało jak cholera. Bolało w sensie rzeczywistym, fizycznym, i tym bardziej
przenośnym, metaforycznym, skrytym gdzieś w środku. Bolało punktowo i
całościowo, bolało w konkretnych miejscach i na całej przestrzeni. Bolało razem
i osobno.
Właściwie
powinna się przyzwyczaić do bólu. Nie stanowił dla niej niczego nowego,
szczególnie ten standardowy, poimprezowy, nieodzowny efekt imprezowego
szaleństwa bez granic. Nie raz i nie dwa wprawiła się z własnej woli w ten
stan. Z reguły jej nie przeszkadzał. Jasne, że nie lubiła być skacowana, ale z
drugiej strony nic skuteczniej od alkoholu nie pozwalało jej choć na kilka
godzin zapomnieć o rzeczywistości. A ona niewątpliwie chciała zapomnieć.
Najlepiej nieodwołalnie, nieodwracalnie, tak, by mieć w głowie zupełnie czystą
kartę. Przeszłość, która nie istniała. Twarde serce nie do złamania.
Co ona
właściwie najlepszego wyprawiała poprzedniej nocy? Co w ogóle robiła ze swoim i tak już popapranym życiem? Zamiast starać
się je uporządkować, tylko dodatkowo mieszała, kotłowała do granic
nieprzyzwoitości, i to na dodatek wciągając w to osoby trzecie. Idiotka, myślała z goryczą, wpatrując
się w lustro po tym, jak wreszcie udało jej się względnie doprowadzić do
porządku. Pierdolnięta idiotka.
Opłukała
twarz w zimnej wodzie, rozkoszując się ciszą. Joergen wyszedł z mieszkania
przed kilkoma minutami. Pogoniła go, twierdząc, że wróci sama, wieczorem, i że
na chwilę obecną potrzebuje samotności. Oczywiście śmiertelnie się obraził,
choć była w zdecydowanie zbyt kiepskim stanie, by zwrócić na to większą uwagę.
Chwilę
później panujący wokół spokój został bezceremonialnie przerwany przez trzask
drzwi wejściowych.
Widok Lei
był chyba ostatnim potrzebnym jej w tej chwili do szczęścia. Blondynka zresztą
również nie wyglądała na zachwyconą. Rzecz jasna się pokłóciły i pewnie ich
sprzeczka trwałaby nadal, gdyby nie nagły atak skurczów, który niemalże zgiął
pannę Bellurt wpół z bólu, a jej odwiecznej rywalce błyskawicznie przywrócił
zdolność logicznego myślenia, zastępując nim dotychczasowe zamglenie stanowiące
efekt bolesnego kaca.
Pojadę z tobą do lekarza, oświadczyła
stanowczo po kilku minutach wysłuchiwania ciężkich jęków, z niebywałą energią
chwytając kurtkę i skutecznie ignorując rozdrażnione spojrzenie przyszłej
mamusi. Sama też nie była specjalnie zachwycona tym pomysłem, co nie zmieniało
faktu, że jakimś cudem wylądowały na tyłach tej samej taksówki, potem zaś w
poczekalni pod drzwiami gabinetu ginekologicznego.
Kiedy w
końcu wpuszczono Leę na obserwację, Chloe na nowo zagłębiła się w swoich dotychczasowych
żałosnych przemyśleniach.
Ból. Uczucie dobrze jej
znane i jednocześnie zupełnie obce. Albo może inaczej – znała ból, tylko
niekoniecznie w takiej formie, jak ta aktualnie jej zaserwowana. Dziwacznie,
absurdalnie męczeńska i co gorsza wywołana trochę na własne życzenie. Nikt jej
nie kazał się w to pakować. Wszyscy ostrzegali i sugerowali, by się
zastanowiła. Nie chciała słuchać. Za głupotę zawsze się płaci.
Chyba nie
pamiętała, jak to było przed Szwecją. Jak to było, gdy żyła w swojej radosnej
bańce uciekającej na wietrze przed każdym mogącym ją przebić ostrzem. Dopóki
nie wpadła na gałąź, szło jej właściwie niemal idealnie.
Dopóki nie wpadła na gałąź.
Władowała
się w niesamowite gówno i co gorsza, im bardziej usiłowała się z niego
wyplątać, tym bardziej tonęła. Ironia losu. Albo po prostu kolejny efekt
niewłaściwego postępowania. Dawno już skończyła z analizami swoich idiotycznych
zachowań.
Straciła go.
Bolało.
Jasne, że
bolało. Musiało boleć. Bolało do tego stopnia, że nawet teraz, mając wciąż w głowie
sieczkę po wczorajszym występie, i tak wydawała się ona zupełnie nieistotna w
świetle tego najmocniejszego bólu. Tego
przesłaniającego wszystko.
Naprawdę
nie wiedziała, co dalej robić.
Z jednej
strony chciała się leczyć z toksycznej miłości. Z drugiej strony, dzięki niej
po raz pierwszy wreszcie czuła się jak realny, istniejący, normalny i obciążony
standardowymi emocjami człowiek. Trochę, jakby utkwiła między młotem a
kowadłem. Biorąc pod uwagę jej powszechne rozchwianie, nie powinno to stanowić
dla niej niczego wyjątkowego, ale lata trwającej choroby wcale nie sprawiały,
że dało się do niej łatwiej przyzwyczaić. Wręcz przeciwnie. Im dłużej walczyła
z cyklofrenią, tym bardziej jej nienawidziła.
Lubiła
zrzucać wszystko na karb dwubiegunówki i usprawiedliwiać nią każdy popełniany
błąd. Oczywiście w głębi serca wiedziała, że nie było to w rzeczywistości żadne
wytłumaczenie. Brała leki i chodziła na terapię. Powinna zachowywać się jak
zwyczajna, zdrowa kobieta. Rzecz w tym, że ona chyba już nie potrafiła być
zdrowa. Przesiąknęła szaleństwem na wskroś. Stało się ono integralną częścią
jej paskudnego charakteru.
Nic dziwnego, że jej nie chciał.
- Jeszcze
tu jesteś?
Odwróciła
się. Lea właśnie wyszła z gabinetu i wpatrywała się w nią wciąż chłodnym, choć
jednocześnie odrobinę łagodniejszym wzrokiem. Tym razem w jej spojrzeniu nie
dało się dostrzec iskier bólu. Najwyrazniej wizyta nieco jej pomogła.
- Wolałam
mieć sytuację pod kontrolą – oznajmiła, a blondynka zajęła miejsce obok niej i
westchnęła ciężko.
- Mogłaś
zadzwonić po Vegarda.
- Cholera
wie, kiedy by przyjechał. – Wzruszyła ramionami. – Skoro już się tu z tobą
przytelepałam, uznałam, że zostanę. Wszystko w porządku?
- Na to
wygląda. Raczej nic złego się nie dzieje, stwierdził, że takie bóle mogą się
zdarzać i że to najzupełniej normalne. Chyba powinnam zacząć się przyzwyczajać.
Z
jakiegoś powodu Chloe pomyślała o Vibeke.
- Ciężko
jest?
Lea
zmarszczyła brwi.
- Z czym?
- Z
ciążą.
Na chwilę
zapadła cisza.
- W sumie
sądziłam, że będzie gorzej – oświadczyła w końcu blondynka, przy czym
wypowiadała te słowa bardziej w kierunku własnych dłoni. – Pomijając to, że
czuję się coraz bardziej nabrzmiała, jem za dwoje i nie mogę już chodzić po
perfumeriach, bo automatycznie robi mi się słabo... Cóż, zasadniczo da się przeżyć.
– Przerwa na kolejne westchnięcie. – Właściwie dlaczego pytasz?
Chloe
zerknęła na swoje sznurowadła, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Ludzka
ciekawość – stwierdziła w końcu. – Sama raczej nie planuję, więc...
- Uwierz
mi, że też nie planowałam. A już na pewno nie teraz.
- Mimo to
postanowiłaś urodzić.
- To nie
jest tak, że miałam jakiś wybór, Berger. – Uśmiechnęła się słabo. – Nie
mogłabym się zgodzić na aborcję. Po prostu. Nie wyobrażam sobie tego. Przecież
chodzi o moje dziecko, moje i Vegarda. – Zacisnęła wargi. – Może patrzyłabym na
sprawę inaczej, gdyby ojcem był ktoś inny, ale... Ja go kocham. I on mnie też.
Dobrze nam się układa. Czego tu się bać?
Wydawało
się oczywiste, że jeszcze do niedawna nie podchodziła do całej sytuacji tak
spokojnie. Mimo wszystko w jej kojącym tonie tkwiło coś bardzo przekonującego,
na tyle, że Chloe nie zamierzała z nią specjalnie na ten temat polemizować.
- Bardzo
sensowne podejście.
- Dzięki.
– Lea parsknęła cicho, po czym nieco spoważniała na twarzy. – I dzięki, że tu
ze mną przyjechałaś.
-
Musiałam.
- Wcale
nie.
- Daj
spokój.
Chyba
nigdy nie rozmawiały tak pokojowo. Niemalże zapachniało zawieszeniem broni, co
naprawdę trąciło o absurd, choć właściwie ostatnio wokół nich działo się tyle
dziwnych rzeczy, że w sumie nie powinny być przesadnie zaskoczone.
-
Powiedziałaś mu? – zapytała nagle Bellurt, a Chloe zmarszczyła brwi.
- Komu i
co?
-
Mistrzowi olimpijskiemu w biegu na piętnaście kilometrów. Że go kochasz,
oczywiście.
Zesztywniała.
Znów rozbolała ją głowa. Miała ochotę zaprzeczyć, i to na tyle głośno, by
usłyszało całe Oslo.
Tyle
tylko, że nie widziała w tym już większego sensu.
- Jeszcze
nie – wymamrotała i natychmiast poczuła na sobie ciężkie spojrzenie Lei.
-
Dlaczego?
- Chyba
po prostu nie potrafiłam.
- A teraz
potrafisz?
Przymknęła
na chwilę oczy. Stanęło jej przed oczami niewyraźne wspomnienie zdarzeń sprzed
kilku godzin. Przyszedł. Znowu ją
uratował. Jak zawsze.
Nie przestała go obchodzić, mimo wszystko.
- Może
potrafię. – Umknęła wzrokiem w stronę okna. On
gdzieś tam był. Blisko, po raz pierwszy od dawna naprawdę blisko, nie tak,
jak kiedyś, ale wystarczająco, by dało się go jeszcze dosięgnąć. – Może potrafię.
Może.
Oby.
*
Kroki.
Zadziwiająco
szybkie jak na dziewczynę, która jeszcze kilkanaście godzin wcześniej dosłownie
słaniała się na nogach, nie umiejąc utrzymać równowagi. Nikt na pierwszy rzut
oka nie powiedziałby, że poprzedniej nocy solidnie zabalowała. Wyglądała na
osobę jak najbardziej świadomą swoich czynów i absolutnie zdecydowaną w każdym
poczynaniu.
Zawsze
umiała zachowywać pozory.
Jedynym
aspektem zdradzającym jej wewnętrzne pogubienie było nerwowe obracanie się na
boki. Szukała go. Na razie
bezskutecznie, bo żadna z napotkanych przez nią dotąd osób ze sztabu nie
wiedziała, dokąd poszedł po treningu. Albo przynajmniej udawała, że nie wie.
Pewnie to
drugie.
Dostałaś, co chciałaś, pomyślała
z goryczą. Nawet nie zawracała sobie głowy maszerowaniem do Larsa. Bez problemu
potrafiła przewidzieć jego reakcję. Daj
wreszcie spokój temu chłopu. Nie dość już mu w życiu napieprzyłaś?
W sumie
trudno się dziwić.
Wiedziała,
że jeśli nie zrobi tego teraz, nie zrobi tego nigdy. Świat na zawsze ich
rozdzieli. On po sezonie zamknie się we własnej samotni i tam będzie
regenerował siły, jednocześnie wyrzucając ją na dobre ze swojego życia. Ona
wyjedzie do Paryża i utonie w wirze artystycznej pracy, odcinając się tym samym
od dotychczas znanego jej świata. Może wpadną na siebie za kilka lat
przypadkiem, tak jak ostatnio, niczym dwójka zupełnie obcych ludzi, których pożegnanie
nie będzie nawet warte odtworzenia. Aż się wzdrygnęła na myśl, że mógłby ją
taką zapamiętać – nawaloną, bezbronną, wygadującą głupoty i zupełnie oderwaną
od rzeczywistości.
Jaka
bohaterka, takie zakończenie.
Maszerowała
rytmicznie, korzystając z uroku posiadania powszechnie znanego w tym środowisku
nazwiska. Dzięki niemu mogła się wcisnąć właściwie wszędzie, niepostrzeżenie,
trochę jak myszka, choć chyba nie dało się określić jej przejścia mianem niezauważonego. Wręcz przeciwnie. A już
na pewno dostrzegł ją Tarjei, i to na chwilę przed tym, jak się do niego
zbliżyła, dokładnie w tym samym momencie, w którym wyszedł ze swojego pokoju,
trzaskając z zapałem drzwiami.
- Cześć –
bąknęła idiotycznie, dziękując w myślach niebiosom za to, że w tej akurat części
korytarza byli aktualnie sami. Dodatkowa widownia tylko na dobre by ją
zestresowała.
- Nie
powinnaś teraz leczyć kaca w jakimś ustronnym miejscu? – zapytał po chwili
milczenia, marszcząc brwi i miażdżąc ją krytycznym spojrzeniem wnikliwego
obserwatora. Jak przez mgłę pamiętała go z poprzedniego wieczora – wydawało jej
się, że to on dzwonił po Emila, choć z drugiej strony wcale nie była pewna, czy
aby przypadkiem jej się nie przywidziało. W końcu nigdy nie należał do
przesadnych fanów ich... no, powiedzmy, znajomości.
Relacji.
- Sam się
wyleczył – skłamała i niemal natychmiast poczuła świdrujący ból z tyłu głowy. –
Posłuchaj, szukam...
- Wiem,
kogo szukasz, Chloe. – Wzniósł oczy ku sufitowi w geście politowania. – Za to
nie wiem, czego chcesz od niego tym razem.
- Muszę
mu coś powiedzieć.
- Bo
przecież nie miałaś ku temu wystarczająco wiele okazji, prawda?
- Nie
wspominałeś, że jesteś jego adwokatem.
- Nie
jestem jego adwokatem. Jestem jego przyjacielem. I w dalszym ciągu pamiętam,
jak zareagował na twój widok w Rosji.
Trafił w
dziesiątkę, bo z miejsca straciła wszelki dotychczasowy rezon.
- Nie
chciałam wam zawalić sztafety – powiedziała w końcu cicho, na co jedynie
prychnął w wyjątkowo ostentacyjny sposób.
- Tu nie
chodzi o sztafetę. – Wyraznie drażnił go fakt, że nie pojmowała jego sposobu
myślenia. – Robisz mu z mózgu siano. Najpierw go zwodzisz, potem odtrącasz. Nic
dziwnego, że zaczyna świrować, gdy cię widzi. Ja na jego miejscu dawno bym już
ocipiał.
Zacisnęła
wargi i wbiła wzrok w podłogę, mając pełną świadomość, iż w przypadku takiego
ataku nie istniała żadna metoda skutecznej obrony.
- Trudno
się skoncentrować na jakimś kretyńskim bieganiu, jeżeli się niespodziewanie
spotyka kogoś, kogo się... – urwał w połowie zdania, jakby w ostatniej chwili
wyczuł, że posunął się za daleko. Chloe natychmiast zerknęła na niego
podejrzliwie.
- Co? –
skrzyżowała ręce na piersiach, czując mimowolnie, jak nogi zaczynają jej trochę
mięknąć. – Kogo się co?
Tarjei
zrobił drwiącą minę.
- Dobrze
wiesz, co – mruknął i wydawał się być pewien własnej opinii, dopóki nie
dostrzegł jej zagubionego i bynajmniej niezbyt przekonanego wzroku. Mina nieco
mu wówczas zrzedła, dosyć jasno wyrażając szczere zdumienie. – Nie wygłupiaj
się. Przecież wszyscy wiedzą.
- O czym?
- No o
tym, że... Nie no, po prostu nie wierzę. – Przez chwilę wpatrywał się w nią w
osłupieniu, po czym w końcu niespodziewanie wybuchnął śmiechem. – Wy naprawdę
jesteście siebie warci. Ten sam poziom popapraństwa. Ciągnie swój do swego, co
nie?
- Mógłbyś
sobie wreszcie darować te enigmatyczne gadki? – nie próbowała bynajmniej
ukrywać faktu, iż zaczynała tracić cierpliwość. – Gdzie go znajdę?
- Zadzwoń
i zapytaj.
- Tarjei!
- Do dziś
nie pojmuję, jakim cudem tak to schrzaniliście. – Pokręcił głową. – Miałaś go
praktycznie na tacy. Wszystko by dla ciebie zrobił. Wystarczyło tylko nie
puszczać go ze smyczy. – Jej mina najwyraźniej mocno go bawiła, bo znów się
roześmiał. – A może wtedy też nie zauważyłaś, że mu na tobie zależy? Chcesz
numer do okulisty? Mam sprawdzonego.
- Podpowiesz
mi wreszcie, dokąd poszedł, czy powinnam zapytać twojego brata?
Na
wspomnienie Johannesa, czyli jej aktualnego największego sojusznika w kadrze, z
miejsca nieco spoważniał.
- Po co?
– zapytał w końcu chłodno. – Po co ci ta informacja? Żebyś znowu mogła
zamieszać mu w głowie?
- Nie.
- Bawi
cię to? Czujesz satysfakcję, kiedy tak sobie z kimś pogrywasz? Poprawia ci to
humor czy...
- Chcę mu
powiedzieć, że go kocham.
Jednym
zdaniem wyrwała mu z gardła całą dotychczasową i dobrze zapowiadającą się przemowę.
Widok jego ogłupiałej twarzy przywoływał Chloe na myśl skojarzenie z
balonikiem, z którego wypuszczono powietrze.
-
Zadowolony? – zapytała chłodno, przyglądając się jego coraz to szerszym oczom.
– Słusznie. Jesteś pierwszą osobą, która słyszy to z moich ust. Kopnął cię
niezły zaszczyt.
Przez
chwilę autentycznie nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Oparł się niepewnie o
ścianę, starając się przetrawić usłyszaną rewelację.
Chwilę
później westchnął.
- To nie
ja powinienem być pierwszy.
*
Nie
najlepiej znała tę część Oslo. Nic dziwnego, bo nie przepadała za nią
specjalnie – kojarzyła jej się ze sportem i zgrają snobistycznych idiotów
powszechnie chwalących się nowymi piętrowymi domami w Holmenkollen. Tarjei
musiał jej objaśniać drogę przez kilka minut, z przerwami na ciche on mnie zabije rzucone z rozpaczą pod
nosem. Właściwie w pierwszym odruchu sądziła, że się zgubiła, dopiero po
zmrużeniu oczu i dostrzeżeniu jakże znajomej sylwetki, na której widok
natychmiast ugięły jej się kolana, zrozumiała, że jakimś cudem nie pomyliła
drogi.
Tutaj
właśnie uciekał przed rzeczywistością, przynajmniej zdaniem swojego
współlokatora. Miejscówa była dobra. Sama bez szczegółowych instrukcji nigdy w
życiu by jej nie znalazła.
Siedział
nad wodą w kurtce, oczywiście jak zwykle w kapturze. Szeroko otwarta książka w
jednej ręce, papieros w drugiej. Najpierw starała się iść cicho, potem nie
chcąc go wystraszyć wróciła do normalnego kroku. Wyprostował się na dzwięk jej
uderzających niepewnie o grunt glanów, choć jednocześnie ani na moment się nie
obrócił. Może poznał ją po chodzie. Albo wyczuł, że w takim momencie, jak ten,
gdy pragnął być przecież sam, tylko ona potrafiła mu z własnej woli
przeszkodzić.
Usiadła
za nim, na tyle blisko, że słyszała jego zdecydowanie cięższy teraz oddech. Już
nie patrzył w książkę ani nie podpalał tkwiącej teraz nieruchomo między jego
palcami fajki. Czekała, aż zareaguje, także wtedy, gdy odważyła się wreszcie do
niego przysunąć i objąć go w pasie. Nie wypowiedział jednak ani słowa. Patrzył
na horyzont przed siebie, odrobinę sztywniejąc pod wpływem jej dotyku. Powoli
zdjęła mu kaptur z głowy i oparła czoło oraz nos o jego szyję, po czym na
chwilę zamknęła oczy. W dalszym ciągu się nie odezwał.
Jednocześnie
także jej nie odepchnął.
Po może
dwudziestu sekundach delikatnie wysunęła mu z palców papierosa. Mimo woli
przypomniała sobie moment, w którym sam zrobił coś podobnego, wtedy, gdy wpadł
jak torpeda do jej mieszkania, oświadczając, że wybierają się na wycieczkę do
Sarpsborga.
Zaciągnęła
się, zrzucając popiół na boku. Głowę odwróciła w lewo, w stronę wciąż
rozpostartej książki. Natychmiast rozpoznała jej fragment. O, brutalna, gorzka
ironio losu.
- Te chwile szczęścia są prawdziwe –
wyrecytowała cicho na widok angielskiej wersji dobrze kojarzonych przez nią
zdań. – Poza tą radością nie ma innej
radości. Miłość to jedyna ekstaza. Wszystko inne – to łzy.
Wyczuła,
że nieco się rozluźnił. Z powrotem wsunęła mu Marlboro w dłoń. Natychmiast
skorzystał z okazji, by nieco otumanić się papierosowym dymem.
- Jeżeli kochacie lub kochaliście niegdyś,
niechaj wam to wystarczy. O nic więcej nie proście. Nie znajdziecie innej perły
w ciemnych tajnikach życia. Miłość – to spełnienie.
Ostatnie
linijki części drugiej księgi szóstej. Jeszcze do niedawna za tym nie przepadała.
Sporo się zmieniło.
- Uczyłaś
się na konkurs recytatorski? – wreszcie zdecydował się odezwać. Natychmiast po
plecach przebiegł jej dreszcz. Tęskniła za jego głosem.
-
Czytałam tę książkę jakieś sto tysięcy razy.
Tym razem
sam podał jej papierosa, wciąż siedząc do niej plecami. Mimo wszystko uznała to
za dobry znak.
- Biorąc
pod uwagę jej objętość, muszę to uznać za imponujące osiągnięcie.
Nie
wiedziała, co na to odpowiedzieć. Dwa słowa dudniące jej w głowie domagały się
wyjścia na zewnątrz i nie dopuszczały do jej świadomości żadnych innych.
Dopiero, gdy je z siebie wyrzuciła – czy może raczej zrzuciła, bo przypominały
jej dźwigany od miesięcy na ramieniu ciężki kamień – poczuła się nieco lepiej.
Znowu się
wyprostował. Oddychał jeszcze ciężej niż przed chwilą. Nie słyszała bicia jego
serca, ale zakładała, że w tej chwili pracowało równie intensywnie jak to
należące do niej.
Raz
jeszcze delikatnie się o niego oparła. Zamknęła oczy. Przed oczami zrobiło jej
się ciemno, ale w tej ciemności jednocześnie zdawała się dostrzegać jakieś
światełko. Mogłaby tkwić w podobnej pozycji przez cały dzień.
- Nie
potrafię z tobą być, Chlo. – Trzasnął książką i odłożył ją po lewej stronie. –
Nie chcę z ciebie rezygnować, a jednocześnie po prostu nie potrafię z tobą być.
Zacisnęła
wargi.
- Nigdy
nawet nie próbowaliśmy.
-
Zniszczyłabyś mnie. – Nie zamierzał się najwyraźniej bawić w kotka i myszkę.
Nie tym razem. Dość już niedomówień ich podzieliło. – Albo ja zniszczyłbym
ciebie. Jedno z dwojga. Od samego początku tak to wygląda. Myślę, że o tym
wiesz.
Wiedziała.
Oczywiście, że wiedziała. Nawet nie czuła specjalnego zaskoczenia ani
rozczarowania. Miał rację. Nie nadawała się do takich zabaw. Prędzej czy
pózniej zaczęliby się wzajemnie atakować.
-
Wybaczyłeś mi?
- Już
dawno. – Strzepnął popiół. – Co nie zmienia faktu, że nie umiem ci zaufać.
Zrobiło
jej się zimno. Tego zdania akurat nie przewidziała, choć ewidentnie powinna.
- Chyba
już nigdy nie będę umiał. A nie da się...
-
...budować związku bez zaufania. Jasne. Rozumiem.
Wreszcie
się odwrócił. Na moment przerwała uścisk. Patrzyli sobie prosto w oczy.
- Nie
chcę cię niszczyć. Powiedziałam, co czuję, bo uznałam, że jestem ci to winna.
Kolejna
salwa ciszy. Z drugiej strony, jak niby powinien ją przerwać? Na jego miejscu
też pewnie by milczała.
- Myślę o
wyjeździe z Norwegii. – Sciszyła nieco głos, on zaś znowu spojrzał na horyzont.
Natychmiast się w niego wtuliła. Brakowało jej wszystkiego, poczynając od jego
dotyku, a kończąc na zapachu.
-
Francja?
- Tak.
Zawsze
odczytywał ją bezbłędnie. Była dla niego trochę jak ta książka leżąc tuż obok.
Klarowna i niepozostawiająca żadnych niepotrzebnych złudzeń.
- Na
stałe?
- Może.
Jeszcze nie zdecydowałam.
W sumie
to akurat kłamstwo. Zdecydowała przed momentem, w chwili, w której padło zdanie
o zaufaniu.
-
Pamiętasz, o co cię poprosiłam w Oberhofie? – sama nie wiedziała, czemu
przyszło jej to do głowy akurat teraz. Właściwie nawet się nie zastanawiała.
Spytała bez większego zastanowienia, jak to ona.
Po chwili
zamyślenia skinął głową.
- Pamiętam.
- Wtedy
odmówiłeś.
- Zgadza
się.
- A
teraz?
Z jednej
strony bała się odpowiedzi, z drugiej nie. Przemknęły jej przez głowę słowa
tamtej kobiety z Paryża. Byk będzie
musiał zaakceptować decyzje Raka.
Zamierzała
tak właśnie postąpić. Dotąd to ona dyktowała warunki. Teraz jego kolej.
- Przyjdź
wieczorem – powiedział w końcu. – Jakoś koło ósmej. Mieszkam pod dwudziestką.
Tylko uważaj, żeby ktoś ze sztabu cię nie złapał, po wczorajszym jestem na
cenzurowanym.
Jak
zwykle musiała go wpakować w kłopoty. Naprawdę miała w tym względzie talent.
Przytuliła
się do niego mocniej. Właściwie nie czuła rozczarowania. Chyba gdzieś w głębi
serca spodziewała się czegoś podobnego. Poza tym w pewnym stopniu najwyraźniej
nauczyła się cieszyć drobiazgami. Na chwilę obecną doceniała fakt, że wreszcie
ma go na wyciągnięcie ręki.
Dotknął
jej dłoni. Przemknęło jej przez myśl, że tak właśnie rzeczywiście musi wyglądać
ta osławiona miłość, o której tak rozpisywał się niejaki Victor Hugo.
*
Spojrzenia.
Wymieniane bez słowa, w kompletnej, przejrzystej do bólu ciszy. Nie musieli się
odzywać. Od zawsze z dziecinną łatwością dochodzili do porozumienia. Ona
bezbłędnie rozczytywała jego, on bezbłędnie rozczytywał ją. Tak przynajmniej
wyglądało to na początku. Potem nadszedł maj i pewne rzeczy się zmieniły.
A teraz
byli tutaj, w Oslo, w jej Oslo, w jego Oslo, dziesięć miesięcy i jedno kocham pozniej. Siedział na parapecie
bez ruchu i patrzył, jak szkicowała jego portret w absolutnym milczeniu i bez
jakichkolwiek emocji na twarzy. Nic w jej ruchach nie wskazywało na
jakiekolwiek pobudzenie bądź zestresowanie. Zaczynał się zastanawiać, czy aby
przypadkiem się kilka godzin wcześniej nie przesłyszał.
Raczej
nie.
Powiedziała to. Powiedziała
to, na co on do tej pory się nie odważył, choć przecież z reguły należał do
ludzi, którzy brylowali w wychodzeniu na pierwszy plan. Tym razem jednak to ona
była pierwsza. Wyprzedziła go w najtrudniejszym wyścigu.
Za dwa
dni sezon zostanie oficjalnie zakończony. Wszyscy rozjadą się na wakacje, by po
kilku tygodniach wrócić do intensywnych treningów z myślą o listopadzie. Sam
miał ten okres rozplanowany już od dawna. Fakt, że po odzyskaniu statusu singla
musiał zrezygnować z niektórych koncepcji, ale inne w dalszym ciągu wydawały
się kuszące. Naprawdę musiał uciec gdzieś daleko.
Pytanie,
co zastanie w Norwegii, gdy już zregeneruje siły.
Powiedziała:
myślę o wyjeździe. Niby nic
zobowiązującego, jednak w jego uszach brzmiało to niemalże jak deklaracja. Nie
wspominałaby o tym, gdyby nie traktowała owego pomysłu poważnie.
Chciała
jechać do Francji. Jeszcze na początku pracy nad szkicem – zanim zaczęła się
cała ta ich zmowa milczenia – opowiedziała mu pokrótce, czym zamierza się tam
zajmować. Obudziła się w niej dusza wojowniczki i aktywistki.
Czuł, że
jeśli utknie w Paryżu, już nigdy stamtąd nie wróci.
Byłoby to
pewne symboliczne zakończenie ich smutnej historii. Z nieszkodliwej przyjaźni
zrodziła się frustrująca więź o toksycznym charakterze. Naprawdę nie wyobrażał
sobie, by dało się na takich podstawach zbudować cokolwiek sensownego. Po
blisko dziesięciu miesiącach nadal robiło mu sie zimno na wspomnienie
poprzedniego roku, powolnego zaangażowania i ciosu prosto w twarz, który mu
wówczas bez zapowiedzi zadała. Nie
wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, przeszło mu przez głowę i
rzeczywiście na chwilę obecną raczej był od tego daleki. Nie chciał ryzykować
ponownie. Nawet kosztem własnych uczuć.
Może to
kwestia czasu. Może nie minęło go wystarczająco wiele.
A może
nie. Może życie osobno stanowiło dla nich najlepszy wariant. Ona w swoim
świecie, on w swoim. W pewnym sensie przygnębiające, ale z drugiej strony
zdrowe.
Czasem miłość to za mało. Wytarty
banał, który jednak w tym momencie Emil doskonale rozumiał.
Nie
wiedział, ile czasu zajęło jej dokończenie pracy. Rozmyślania pochłonęły go do
tego stopnia, że nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiał. Gdy wreszcie
odłożyła ołówek, był wręcz zaskoczony, jakby w ogóle nie spodziewał się
jakiegokolwiek finiszu.
Podeszła
do niego i pokazała mu rysunek. Dziwnie się poczuł, patrząc na samego siebie
jej oczami. Nie pokazała niczego ponad to, co mógłby dostrzec każdy, ale wciąż
tkwiło w tym obrazie coś bardzo emocjonalnego. W gardle wyrosła mu dość spora
gula.
Wysunęła
mu szkic z dłoni i odłożyła gdzieś na szafkę. Spojrzała mu prosto w oczy.
Przyciągnął ją do siebie w taki sposób, że sekundę pózniej siedziała mu już
okrakiem na kolanach. Z perspektywy osób trzecich musieli wyglądać co najmniej
ciekawie.
- Jadę do
Paryża – szepnęła niemalże niedosłyszalnym głosem. Oddech miała ciężki, choć
spokojny i jednostajny. Nadal się w siebie wpatrywali, ich nosy praktycznie się
stykały. Odnosił wrażenie, że serce za chwilę wyskoczy mu z piersi.
- Jedź –
powiedział równie cicho, bez skrupułów wsuwając jej dłoń pod podkoszulkę. Nie
zaprotestowała.
- Jadę –
musnęła jego wargi swoimi, aż zrobiło mu się gorąco. Skąd weźmie siłę, by na
zawsze się od niej odciąć? Co to za życie bez niej? Z nią z całą pewnością po
pewnym czasie okazałoby się koszmarne, ale czy bez niej w ogóle miało
jakikolwiek sens?
Jakim
cudem zdołał wpakować się w sytuację, w której naprawdę każde rozwiązanie wydawało się niewłaściwe?
- Jedź –
powtórzył jeszcze ciszej, zrzucając jej podkoszulek przez głowę. Niby
identycznie, jak w nocy, a jednak inaczej. Jedno kocham potrafiło zmienić wszystko.
Oplotła
go rękami i przysunęła się jeszcze bliżej. Rozpuszczone włosy opadały jej na
twarz. Przesunął dłoń po jej plecach, w myślach odtwarzając cały ich plan. Tu jastrząb, tu sokół, tu jedne współrzędne,
tu drugie. Oslo i Trondheim.
Jednak
nie wszystko się zmieniło. Usta miała nadal tak samo miękkie. Nieprawdopodobnie
się za nimi stęsknił.
Znowu
stracił poczucie czasu. I chyba też poniekąd przyzwoitości, bo w ogóle nie
zastanawiał się nad tym, co wyprawia. Nikogo i niczego w całym swoim życiu nie
pragnął tak bardzo, jak tej kobiety. Oddałby każdy medal i każdy puchar za
możliwość rozegrania wszystkiego od początku, z nowym scenariuszem, już bez
wzajemnych rozczarowań, pretensji i złośliwości. Gdyby tylko potrafił jej
zaufać. Gdyby tylko potrafił znaleźć w sobie odwagę, by znów w to wejść.
Oszalał
na jej punkcie. Po prostu. To, co się teraz z nim działo, można było określać
jedynie mianem szaleństwa.
Dźwięk
otwieranych drzwi przerwał wszystko w sekundę. Zupełnie tak, jak w maju, choć
wtedy zdecydowała ona. Tym razem przeszkodziła im szara rzeczywistość.
- Kurwa!
– nie miał pojęcia, kto tak bezceremonialnie podsumował ujrzany obrazek.
Zresztą nic go to nie obchodziło. Patrzył tylko i wyłącznie na zeskakującą mu z
kolan i pospiesznie wciągającą na siebie t-shirt Chloe, która błyskawicznie
chwyciła rysunek i pomknęła jak torpeda do wyjścia, mijając niemalże biegiem
pół kadry. Wszyscy stali jak osłupiali w progu, wgapiając się w Emila.
- Kurwa,
stary, gdybyśmy wiedzieli...
-
Mówiłem, żeby tu nie przyłazić!
- Ja
pierdolę...
- Jacy wy
wszyscy jesteście niedorozwinięci...
- Kurwa!
- Mam za
nią biec? Chloe, czekaj!
- Chryste
Panie.
- Czyj to
był pomysł?
- To może
my po prostu wyjdziemy i udamy, że cała ta sytuacja nie miała miejsca...
-
Obejdzie się. – Nie wiedział, jakim cudem zdołał wydobyć z siebie głos.
Najzabawniejsze, że nawet nie czuł złości czy rozgoryczenia. W sumie mógł się
tego spodziewać.
Zawsze
koniec końców coś im musiało przeszkodzić.
*
Po
pościgówce nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Jestem już zmęczony, nie czułem się dziś najlepiej na trasie, myślę, że
potrzebuję regeneracji. Jasna sprawa, skoro zarywał noce, by czytać bzdurne
powieści i niańczyć Chloe. Czasem odnosił wrażenie, że sam potrzebował niańki.
Od
wczorajszego idiotycznie przerwanego pocałunku – czy raczej ewidentnego
obściskiwania się, bo tak to należało nazwać – nie nawiązali żadnego kontaktu.
Szybko uciekła z miejsca zbrodni, jak zawsze zostawiając go samego, skazanego
na niekończące się pytania i idiotyczną minę.
Właściwie
trochę go wręcz zatkało, gdy już po zakończeniu wywiadów dostrzegł ją z
rodzicami i starszym rodzeństwem.
Tym razem
miała związane włosy. Szyję opatuliła szalikiem. Śmiała się. Na jego widok
przestała, ale wcale nie zrobiła przy tym poważnej miny, po prostu przerzuciła
się na uśmiech, pogodny, subtelny, trochę jak u szesnastolatki przechodzącej
pierwsze poważne zauroczenie.
Po
godzinie przysłała mu smsa. O której
musisz jutro wstać? Zmarszczył brwi. Wcześnie.
A co? Wychodzimy gdzieś? Odpowiedź przyszła szybko. Nie wiem. Chcesz?
Popatrzył
na stertę gratów rozsypanych po pokoju, współlokatora produkującego się
żarliwie do telefonu i kropiący łagodnie za szybą marcowy deszcz. Jutro o tej
porze będzie już po wszystkim.
Czemu nie.
*
-
Zamierzasz czytać? – dotychczasowy uśmiech widniejący na jej twarzy tylko
poszerzył się na widok ściskanej przez niego w dłoni książki. Zdawał sobie
sprawę, iż ciężkie tomiszcze powoli stawało się jego nieodłącznym atrybutem.
-
Musiałem ją wziąć. Zostało mi trzydzieści stron, a w grę wchodzi spora ilość
wódki.
-
Przekonałeś mnie. – Była na tyle wysoka, że nie musiała stawać na palcach, by
musnąć ustami jego podbródek. – Mogę ci poczytać na głos, jeśli chcesz. I jeśli
potrafisz znieść mój obcojęzyczny akcent.
- No nie
wiem. Potrafię?
- Dupek.
Jak za
dawnych czasów. Dokładnie tak samo. Lubił tamte wspomnienia.
Nie
pytał, dokąd go prowadziła. Teoretycznie mieszkał w stolicy od kilku miesięcy,
w praktyce jednak do tej pory nie znalazł tak naprawdę czasu, by na dobre się z
nią zapoznać. To był bez wątpienia jej teren.
Trzymali
się za ręce i obcałowywali w ciemnych ulicach jak para cholernych licealistów.
Ani trochę mu to nie przeszkadzało. Fuksnęło mu się nocą z czwartku na piątek,
może fuksnie się i tym razem. Choć jeśli Espen wpadnie na pomysł nagłej
wieczornej inspekcji albo co gorsza trafią przypadkiem na jakiegoś cholernego
dziennikarza, zapewne żadna siła go nie uratuje.
Wszystko jedno.
Szła
szybko, a on sumiennie dotrzymywał jej kroku. Zwolniła dopiero w pobliżu
przystanku autobusowego.
- Ile
mamy czasu? – spytała, na co tylko wzruszył ramionami.
- Całą
noc.
-
Przestań się wygłupiać. Przecież jutro masówka.
- I co z
tego?
Nigdy nie
był zbyt przykładnym sportowcem. Zupełne przeciwieństwo Olego. Mało sumienny,
niezbyt obowiązkowy i kompletnie nieodpowiedzialny. Kiepski materiał na wzorzec
dla współczesnej młodzieży.
Przez
dobrą chwilę tylko przyglądała mu się z niedowierzaniem, po czym w końcu
pokręciła głową, uśmiechając się.
- Chyba
nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać.
*
Po
czterech godzinach wciąż nie czuł zmęczenia. No, może trochę bolały go nogi,
które nawet nie miały czasu, by odetchnąć po biegu pościgowym i które na chwilę
obecną zaczynały domagać się choć chwili odpoczynku. Poza tym jednak miał w
sobie wciąż zdumiewająco wiele energii, jakby dopiero co wstał z łóżka po
bardzo długim śnie. Tylko przy niej jego organizm mógł się tak szybko
regenerować.
Dokładnie
tak sobie to wyobrażał – bieganie po całym mieście, wciąż z dłońmi splecionymi
w uścisku, od jednego parku do drugiego, między kolejnymi knajpami i koncertami
lokalnych zespołów, gigantyczna, szalona wycieczka po wszystkich odkrytych
przez nią w trakcie studiów odlotowych
miejscach, jak je sama nazywała. Z nią nie dało się tak po prostu siedzieć
spokojnie na randce, pijąc kawę i zadając sobie wzajemnie sztywne, ostrożne
pytania. Wszystko musiało być nietypowe. Zdążył się już przyzwyczaić.
Kiedyś
myślał, że więcej istniało między nimi różnic niż podobieństw. Teraz coraz
częściej dochodził do wniosku, iż tak naprawdę sytuacja wyglądała wręcz
odwrotnie.
Ostatni
autobus w kierunku Holmenkollen odjechał o trzeciej. O mało się nie spóźnili.
Śmiała się przez całą drogę. Natychmiast pomyślał, że jej radosna twarz stanowi
jeden z najpiękniejszych widoków w jego życiu.
Uspokoiła
się dopiero wtedy, gdy wysiedli.
-
Obiecałam ci lekturę – zauważyła i bezceremonialnie wyrwała mu Nędzników z
ręki. Znów maszerował za nią posłusznie, tym razem w ciszy, do punktu, w którym
siedzieli poprzedniego dnia. Właśnie tutaj powiedziała mu, że go kocha. Od
dawna lubił tu przychodzić, teraz jednak wiedział, że to miejsce nie będzie mu
się już nigdy kojarzyło z niczym innym.
Położył
się na ziemi, a ona usadowiła się obok po turecku i zaczęła czytać.
Rzeczywiście miała specyficzny akcent. Starannie cedziła słowa, pilnując
francuskich końcówek i interpunkcji. Nie pomijała żadnego fragmentu, recytowała
zdanie po zdaniu, on zaś zaczynał coraz bardziej odpływać od rzeczywistości, do
tego stopnia, że zupełnie stracił poczucie czasu, kiedy zaś skończyła, w
pierwszym odruchu ów fakt jakby do niego nie dotarł. Dopiero po chwili
uświadomił sobie, że zamilkła, pojął też sens ostatnich akapitów.
- Już? –
zmarszczył brwi, na co skinęła głową. Zrobił nieco niedowierzającą minę. –
Umarł? Tak po prostu?
- Tak.
-
Naprawdę?
-
Naprawdę.
Podała mu
książkę. Przyjrzał się ze zdumieniem jakże świetnie znanej mu okładce.
- Nawet happy endu nie mógł wymyślić – mruknął z
niezadowoleniem. Chloe tylko się uśmiechnęła.
- Moim
zdaniem to jednak był happy end. W
końcu sam przyznał, że umiera szczęśliwy.
Z tym
akurat nie mógł za bardzo dyskutować. Podniósł się nieco niepewnie do pozycji
siedzącej. Oboje przez moment tkwili w milczeniu naprzeciwko siebie.
-
Wygrałeś zakład – szepnęła w końcu.
- Owszem.
Wygrałem.
-
Gratulacje.
- Dzięki.
Cisza. Jak zwykle idealna,
doskonała, wprowadzająca wokół stan perfekcyjnej harmonii. Niby nie mówiła
niczego, a jednak mówiła wszystko.
- Co z
nami teraz będzie? – zapytała w końcu szeptem. Zacisnął wargi. Nie znał
odpowiedzi i czuł, że będzie jej szukał jeszcze bardzo długo.
- Ty
pojedziesz do Francji i zaczniesz robić wielkie rzeczy jako kompletna kobieta
sukcesu. – Uśmiechnął się pod nosem, bo dokładnie tak sobie to wyobrażał.
Wiedział, że jeżeli już naprawdę się wyprowadzi i otworzy nowy etap swojego
życia, szybko usłyszy o tym cały świat. Z całą pewnością nie wtopi się w tłum i
nie stanie się tylko jedną z wielu zwyczajnych obywatelek Paryża. Nigdy nie była przecież zwyczajna. – A
ja... No cóż, na razie mam ambitny plan nawalić się jutro za kasę Fourcade’a.
Nad dalszą koncepcją się nie zastanawiałem.
Znów
wybuchnęła śmiechem. Naprawdę mógłby słuchać tego dźwięku w nieskończoność.
- Wiesz
co?
- No?
Przysunęła
się do niego i oparła się o jego ramię. Tym razem pomyślał o wieczorze po
śmierci Sverrego, gdy siedzieli razem na podłodze przy kanapie w jej mieszkaniu
i palili papierosy. Historia z powrotem zataczała koło.
- Czuję
się trochę tak, jakbym znała cię całe życie – powiedziała cicho. Zastanowił się
nad tymi słowami. Rzeczywiście coś w tym było. On czuł się dokładnie tak samo.
Przeczesał
jej włosy palcami i ucałował ją w czubek głowy. Sekundę później uświadomił
sobie, że miał wobec niej dług, jeśli chodziło o pewne dwa bardzo ważne słowa.
Postanowił
w końcu go spłacić.
*
Po
gruncie naszej planety chodzi pięć milionów Norwegów.
Pięć
milionów charakterystycznych akcentów, pięć milionów czerwonych paszportów z
godłem i dwoma oficjalnymi nazwami kraju, pięć milionów obywateli państwa o
bardzo zmiennej historii. Tylko pięć
milionów. Aż pięć milionów.
Pięć milionów, spośród których znajduje się tę jedną osobę.
*
Pachniało
kiczowatym zakończeniem rodem z amerykańskiego filmu, przynajmniej w jego
odczuciu. Chociaż czy tak naprawdę można było mówić o zakończeniu? W gruncie rzeczy nie miał pojęcia, co się wydarzy, co
nastąpi za tydzień, za miesiąc, za rok, za dziesięć lat. Może na dobre o sobie
zapomną, może wprost przeciwnie. Może to rozstanie rzeczywiście na zawsze ich
od siebie oderwie, a może raczej zachowa jakże przez nich upodobany efekt bumerangu.
Nie zastanawiał się nad tym, bo w głębi serca wiedział, że i tak nie
wykazywałoby to większego sensu. W tej relacji – w tym niebędącym związkiem związku – nie dało się czegokolwiek
zaplanować. Nie chciał rutyny, więc wciągnął się w wir nieokiełznanych wydarzeń,
usuwając ją bezpowrotnie ze swojego życia.
Chloe nie
wiedziała, że zamierzał przyjechać na lotnisko. Nie wspomniał jej o tym. W
końcu miało być kiczowato.
Zdała
egzaminy, podpisała się jako świadek na dokumencie potwierdzającym zawarcie małżeństwa
między Johannesem Hummelem a Joergenem Sanbergiem i na dobre wyprowadziła się
wreszcie ze swojego starego mieszkania, w którym teraz Lea i Vegard oczekiwali
nerwowo na nadchodzący wielkimi krokami termin porodu zaplanowany w przeciągu
najbliższych dziesięciu dni. Ostatnie chwile w kraju spędziła w Bergen,
pomagając Petrze zapakować cały uzbierany przez lata dobytek do kilku walizek
mających polecieć do Budapesztu ze stosunkowo krótkim postojem w Paryżu.
Paryż, CDG, SK839, 17:10, odlot zgodnie z planem.
Stała w
długiej kolejce do kontroli bezpieczeństwa z podręcznym bagażem w postaci
niewielkiej walizki. Z daleka mógł dostrzec jej nieodzownych kumpli, a także
Torę, Larsa, ich rodziców oraz jakiegoś nieco niższego faceta z towarzyszącą mu
żoną oraz trójką dzieci. No, gazu, syknął
Tarjei, zaś Johannes popchnął go mocno do przodu. Ole tylko wyszczerzył zęby. Oczywiście,
że kadra nie mogła przegapić takiej wzruszającej sceny.
Jak
zwykle z kapturem na głowie ruszył przed siebie. Cholerny sezon urlopowy
sprawiał, że nie było gdzie wcisnąć szpilki. Bez zastanowienia wsunął palce do
ust i zagwizdał, najgłośniej, jak potrafił, trzy razy, w swoim
charakterystycznym stylu.
Jakimś
cudem usłyszała.
Pobladła
na twarzy, rozejrzała się bacznie wokół. Powiedziała coś do Petry. W końcu go
zauważyła. Oczy chyba jej zabłysły. W sekundę wymknęła się z kolejki i pomknęła
niejako pod prąd, nie zwracając większej uwagi na poirytowany tłum. Po chwili
dosłownie rzuciła mu się w objęcia. Uśmiechała się od ucha do ucha. Absolutnie amerykański scenariusz.
- Nie
wiedziałam, że przyjedziesz – wymamrotała, wtulając się w niego z całej siły,
jakby nie widzieli się z dziesięć lat. Nawet nie próbował powstrzymać
parsknięcia.
- Nie
puściłbym cię bez wieśniackiego pożegnania.
- No,
lepiej tego nie mogłeś w takim razie rozegrać.
W końcu
się od siebie oderwali. Wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Taką chciał ją
zapamiętać.
- Nie
boisz się wsiąść do powietrznego potwora?
- Nie. –
Pokręciła głową z entuzjazmem godnym energicznej dziesięciolatki. – Za dużo
czasu spędziłam z tobą i twoimi życiowymi mądrościami z gatunku nie ma co trząść portkami.
Wybuchnął
śmiechem, a potem nieco spoważniał. To wszystko naprawdę się działo.
Wyjeżdżała. Teraz, zaraz. Nikt nie mógł mu powiedzieć, kiedy ją po raz kolejny
zobaczy, o ile w ogóle. Gdy spotkali się po raz ostatni, niespełna półtora
miesiąca temu, dokładnie w tym samym miejscu, co rok wcześniej, dwudziestego
drugiego maja, zawarli coś w rodzaju porozumienia, wspólnego przyrzeczenia, iż
zawsze będą tam wracać tego dnia. Życie płatało im jednak na każdym kroku różne
figle. Któż potrafi stwierdzić, co ich czeka przez najbliższych dwanaście
miesięcy?
Odsunął
jej włosy za ucho. Wspominała, że może znowu się przefarbuje. Właściwie chętnie
zobaczyłby z powrotem ten odcień, który miała na głowie, gdy się poznali.
- Więc
leć. – Popatrzył jej prosto w oczy. Dziś nie wydawały mu się ani trochę zimne.
– Leć i zmieniaj kolory świata, Chloe Berger.
- A ty
zbieraj tyłek w troki i szykuj się na Kontiolahti, Magnusie Hegle. – Wyszczerzyła
radośnie zęby. – Nie myśl, że zapomnę. Chcę przynajmniej jednego medalu. Albo
najlepiej dwóch. Chociażby brązowych. Hej, może przyjadę cię trochę
podopingować?
- Ani mi
się waż. – Zamknął jej usta pocałunkiem idealnie dopełniającym kiczowatą scenę. – Zawsze cholernie mnie
rozpraszasz.
Znowu go
przytuliła. Bardzo dobrze wiedział, że zarówno jej ekipa towarzysząca, jak i
jego nieodłączni kompani bacznie obserwowali całą tę scenę.
- Polecam
się na przyszłość – szepnęła mu do ucha.
*
Właściwie
nie było aż tak kiczowato, bo mimo wszystko nie wrzuciła biletu do kosza i nie
oznajmiła, że zostaje. Przeszła przez bramkę. Oczywiście nie obyło się bez
dzwięków alarmowych i szczegółowej rewizji.
Ustawili
auto w takim miejscu, by mieć dobry widok na wszystkie startujące samoloty.
Pamiętał barwy ważniejszych linii lotniczych na tyle, że wiedział, czego mniej
więcej powinien wypatrywać.
Wyobrażał
sobie, jak razem z Petrą siedziała na pokładzie, już bez dawnych typowych dla
niej nerwów. Choć z drugiej strony przypuszczał, że bez drżących rąk mimo
wszystko się nie obyło.
Obiecała,
że da znać, gdy wyląduje. Postawiłby cały swój majątek, iż tego nie zrobi.
Nigdy nie pamiętała o takich rzeczach.
Opierali
się w czwórkę o samochód, patrząc na wznoszącego się w powietrze Boeinga 737
kierującego się w stronę Francji. W głowie nadal dudniły mu jej słowa.
Czuję się trochę tak, jakbym znała cię całe życie.
Wyglądało
na to, że wreszcie zaczynał wszystko rozumieć.
Ale trafiłam. Szkoda, że nie mogę teraz tego wszystkiego przeczytać, ale na pewno w najbliższym czasie to zrobię. Nauka wzywa!
OdpowiedzUsuńobiecuję ze zrewanżuję się tym samym bo mam u Ciebie sporą zaległość! miłej nauki. :)
UsuńChce mi się jednocześnie bić brawo i nie wiem co zrobić, bo moim małym mózgiem nie jestem w stanie wyprodukowac komentarz, żeby jakoś opisać to co właśnie przeczytałam. Dobrze że gdzies na twitterze ktos zretweetował to, że znowu tu jesteś. Biathlonu ze mnie kibic taki lekko pol średni i wolę wyścigi pań, ale coś tak czuję, że to się zmieni. Okej od początku. Przez ostatnie kilka godzin nie można mnie było oderwać od telefonu z nową porcja rozdziałów od ciebie. Dawno nic mnie tak nie wciągnęło. Dlatego, że naprawdę dobrze piszesz i po prostu świetnie to wszystko jest zbudowane. Bez rozwodzenia się nad szczegółami, ale jest. Są takie momenty kiedy czuję, że coś zaraz rozpierdoli mnie od środka. Głównie są to własne niepoukładane uczucia, ale teraz było to twoje opowiadanie. Dziękuję. Chyba wrócę i przeczytam sobie całość za jakiś czas. Nie mam słów
OdpowiedzUsuńmnie chyba też pozostaje tylko podziękować, bo dla takich komentarzy warto pisać. więc... i ja dziękuję. :)
UsuńZostawię ci kolejny komentarz bo właśnie znowu skończyłam narkotyzować się twoim opowiadaniem. Dobrze napisane teksty mają to do siebie, że czasem lubię do nich wracać. Robiłam to już kilka razy w pdfie, ale jakoś teraz naszło mnie na blogową wersję. Dalej jestem zdania, że nie można było tej historii lepiej zamknąć i dalej myślę że miałaś to wszystko idealnie poukładane. Dziękuję. Po prostu.
UsuńNie wiem co powiedzieć. Mam pełną świadomość tego, jak często Ci to mówię, ale kurde no, naprawdę nie wiem. Będę próbowała jakoś to wszystko sobie uporządkować w głowie podczas pisania komentarza, ale nie dziw się, jeśli nic sensownego tu nie przeczytasz. Ja się nie zdziwię. I już jestem z tego powodu zła, bo ten komentarz powinien być porządny, a pewnie mi nie wyjdzie. Ale to nie moja wina, że mnie dosłownie rozrywasz za każdym razem na pół i sama nie wiem, co mam czuć i myśleć. Bo z jednej strony chcę dobrze dla Chloe, z drugiej dla Emila, a to się w tym samym czasie chyba wyklucza i mam mętlik w głowie. Ale spróbuję go ogarnąć!
OdpowiedzUsuńJak zawsze najprościej byłoby zacząć od końca, bo to pewnie właśnie o tym końcu będę miała najwięcej do powiedzenia, ale nie mogę tego zrobić, bo wiem, że wtedy wyleci mi z głowy wszystko, co dotyczy początku i już do tego nie wrócę. Więc musi być po kolei. Nie wiem skąd Lea się wzięła u Chloe ani po co tam poszła, ale w sumie dobrze, że do tego doszło. Ta scena była potrzebna, więc nic dziwnego, że jakoś ją tu wplotłaś. Musiały w końcu dojść do jako takiego porozumienia lub ewentualnie jeszcze bardziej się pogryźć i znienawidzić do końca życia (co mogłoby być fatalne w skutkach, bo nie wyobrażam sobie, że Chloe miałaby nie być super ciotką dla vegardowego brzdąca. tą fajną, sławną, pokręconą ciotką z francji, która przyjeżdża do nich raz do roku i zawsze ma włosy w innym kolorze. ot co, trochę popłynęłam, ale musisz mi to wybaczyć. czasem lubię patrzeć na całość z perspektywy kogoś innego niż główny bohater opowieści i postawić w centrum kogoś z drugiego planu. więc na chwilę stawiam w centrum tego bobasa, dla którego "kimś z drugiego planu" byłaby Chloe. ale drugi plan wcale nie jest mniej ważny niż pierwszy!). Dobrze, że wszystko skończyło się między nimi na spokojnie i obyło się bez krzyków. Ze względu na stan Lei to tym bardziej wskazane. Przypomniała mi się moja własna scena z ostatniego rozdziału winged, rozmowa Lisy z Silje, ich zawieszenie broni. W pewnym sensie w podobny sposób, choć przecież w zupełnie różnych okolicznościach i... nie, dobra, nie wiem dlaczego mi się to przypomniało, w ogóle nie powinnam pisać takich rzeczy, bo przecież mam komentować TWÓJ rozdział, a nie pieprzyć jakieś głupoty. Więc do rzeczy. Uwielbiam Leę i doskonale o tym wiesz, ale chciałam zauważyć, że uwielbiam też jej bezpośredniość. "Że go kochasz, oczywiście." Zabawne jest to jak bardzo oczywiste jest to dla wszystkich dookoła, a tylko Chloe i Emil, jak te dwa tępaki nie mogą tego zrozumieć i nie potrafią sobie tego powiedzieć. To znaczy "zabawne" w bardzo pokrętnym sensie, bo w zasadzie nie ma się z czego śmiać. Raczej siąść i płakać nad ich bezsensowną biernością w kwestii wyznania sobie nawzajem własnych uczuć. Ale w tym temacie akurat moja cierpliwość została w końcu wynagrodzona, więc może już nie powinnam się ich tak czepiać. Najfajniejsze (przepraszam za to słowo, ale jest po północy i mojego mózgu nie stać już chyba na lepsze) było to, że te słowa do końca w ogóle nie padły. To znaczy padły, owszem, ale gdzieś w tle, my o tym wiemy, chociaż nigdzie nie napisałaś dosłownie tego dialogu. Nie było żadnego "kocham cię". Ale było. Boże, mam wrażenie, że bredzę. Ale wiesz o co mi chodzi, nie? Jedyne "kocham", które padło z ust Chloe, powędrowało w stronę Tarjeia, o ironio. W ogóle to przy końcu opowiadania niesamowicie polubiłam Tarjeia, muszę przyznać. Nie to, że wcześniej go nie lubiłam, ale na początku wydawał się być chyba tylko tym kumplem Emila, łamiącym serca kolejnym laskom, balującym i sypiącym śmiesznymi tekstami. Tym gościem, z którego masz się śmiać. A potem zrobił się tym bardzo ogarniętym, dokładnie widzącym, co się dzieje z Emilem, jak relacja z Chloe go wyniszcza, próbującym go przed tym bronić. Nie wiedzieć kiedy stał się tym rozsądnym. I bez problemów można zrozumieć jego niechęć do Chloe. Mówię "niechęć", bo nie sądzę, żeby to była nienawiść.
On po prostu chciał uchronić swojego najlepszego kumpla przed tym, żeby ona go kompletnie zrujnowała. Jak kiedykolwiek można by mieć o to do niego pretensje? A zresztą, ostatecznie przecież jej pomógł, powiedział jej, gdzie szukać Emila. Mam wrażenie, że wszyscy wokół potrafili ocenić całą sytuację (tudzież "relację") Emka i Chloe dużo trzeźwiej niż sami zainteresowani. Co w sumie nie jest dziwne, bo zwykle tak jest, że jak się na coś patrzy z boku to ma się dużo lepszą perspektywę, patrzy się na chłodno. Tarjei, jak bardzo nie próbowałby Emila przed Chloe chronić, nie mógł przecież nieustannie chronić go też przed samym sobą. A Emek, nawet jeśli się do tego nie przyznawał, to przecież pragnął Chloe. Jej bliskości. Potrzebował jej. I myślę, że Tarjei doskonale o tym wiedział. Dlatego zdradził jej jego tajemnicę, że tak dramatycznie to ujmę i powiedział jej, gdzie ma go szukać. I całe szczęście. Bo sama pewnie nigdy by go nie znalazła, a gdyby o pomoc poprosiła Johannesa to skończyłoby się tym, że całą noc krążyliby po mieście i nic by im z tego nie przyszło, a jeszcze młodszy Boe by się wpakował w kłopoty.
UsuńA wszystko, co było później to już historia. Nie no, nie mogę tego załatwić jednym zdaniem, wiem, ale kurczę, naprawdę nie wiem, co właściwie miałabym powiedzieć. Bo potem było tak... słodko. Kretyńskie określenie, ale inne mi w tym momencie nie przychodzi do głowy. Wiadomo, że w tej całej słodyczy pojawiła się też nuta goryczy, nie mogło być inaczej, wszak mówimy o Chloe i Emku, ale i tak chyba zaserwowałaś im w tym jednym rozdziale więcej słodyczy niż przez całe opowiadanie. I to było takie przyjemne. Naprawdę. Bo należało im się w końcu trochę tych słodkości, kawał drogi przeszli, żeby znaleźć się w tym punkcie i nawet jeśli momentami było nawet trochę zbyt słodko, to nie potrafię się o to gniewać. Bo właściwie czemu nie miałoby tak być? Przysięgam na Boga, w momencie, kiedy ona go objęła i napisałaś, że zamarł, czy tam zesztywniał, czy jak to ujęłaś, to ja zrobiłam dokładnie to samo. Dosłownie, na moment mi serce stanęło i z wrażenia musiałam na chwilę oderwać się od tekstu. Bo to było coś! Niby taki prosty gest, ale ja zawsze będę twierdzić, że przytulaski są lepsze niż całowanie. Nawet jeśli nie mam w tym względzie żadnego doświadczenia. A to jej objęcie, zabranie mu papierosa, cytowanie Nędzników... w tym wszystkim było tyle intymności, że chyba nawet najlepsza scena erotyczna lepiej by tego nie oddała. Serio. Może w takich momentach wychodzę na jakąś niepoprawną romantyczkę, ale cóż, czasem każdemu się zdarza. I uważam, że ten króciutki fragmencik, te kilka zdań, na przestrzeni których ona go znalazła, usiadła przy nim i go objęła, to był majstersztyk. Lubię takie zagrania, naprawdę, bo one wywołują więcej emocji niż niejedno miłosne wyznanie i to najlepszy dowód na to, że czasem wszelkie dialogi są absolutnie zbędne. I może cytowanie Nędzników było trochę na wyrost (choć może wcale nie? skoro mówi, że czytała tę książkę tyle razy to pewnie nie ma nic dziwnego w tym, że zapamiętała pewne partie tekstu. może wydaje mi się to nierealne tylko i wyłącznie ze względu na to, że ja zazwyczaj mam problem z zacytowaniem więcej niż jednego zdania, nawet jeśli miałoby ono pochodzić z książki, którą czytałam pięć razy.), to zupełnie w tym momencie nieważne. Bo ważne jest to, co było chwilę później, to że ona w końcu zdecydowała się powiedzieć to, co powinna powiedzieć już dawno temu. Jak już mówiłam, najfajniejsze jest to, że te słowa w ogóle nie padły. Z jednej strony można by przez to naiwnie uznać, że nigdy ich nie było, ale to nieprawda, chodzi właśnie o to, że dzięki temu wyryły mi się w głowie jeszcze mocniej. Bo mam pełną świadomość tego, że ona je wypowiedziała i tego, że później wypowiedział je on. Nie musiałam nigdzie w tekście zobaczyć tego "kocham cię", żeby wiedzieć, że ono padło i kompletnie zatrzęsło ich światem.
Chociaż, no właśnie, czy rzeczywiście zatrzęsło? Oni oboje chyba gdzieś w głębi musieli wiedzieć, co do siebie nawzajem czują. W końcu, jak sami powiedzieli, mieli wrażenie, że znają się całe życie. Więc nie wierzę by Chloe nie wiedziała, że Emil ją kocha i odwrotnie. Wiadomo, usłyszenie tego z ust tej drugiej osoby to fantastyczna sprawa, potwierdzenie własnych domysłów i w ogóle, ale to, że nie wplotłaś tego "kocham cię" w żaden dialog cudownie pokazuje, że zarówno oni, jak i my, czytelnicy, mamy pełną świadomość tego, co oni do siebie czują. Boże, wybacz, że tak strasznie analizuję prosty fakt i Twoją decyzję o tym, by nie wkładać tych słów w ich usta i napisać o nich tylko w partii narratora, ale, no właśnie, chodzi chyba o to, że to wcale nie było takie proste i nieznaczące. Może dorabiam sobie własną teorię, jak to często bywa, ale lubię się pochylać na dłużej nad takimi szczegółami, zwłaszcza jeśli uderzają już w trakcie czytania, a nie dopiero później, gdy zacznę się zastanawiać nad całością rozdziału. A akurat brak tego "kocham cię" zaciekawił mnie już w czasie czytania i musiałam się nad nim trochę porozwodzić. Mam nadzieję, że za bardzo nie błądziłam i choćby w najmniejszym stopniu udało mi się ubrać w słowa własne myśli. Ale wracam już do naszej pary bohaterów! Nie wiem czy to dobrze, ale jakoś w ogóle nie zdziwiło mnie to, co nastąpiło później. To znaczy, byłam na to w pełni przygotowana. Od dłuższego czasu zastanawiałam się nad tym jak będzie wyglądała końcówka tego opowiadania i w jakim położeniu zostawisz tę dwójkę i, nieważne jak bardzo mi się to nie podobało, bo przecież gdzieś tam, jakimś skrawkiem świadomości chciałam happy endu, dochodziłam do wniosku, że tak to będzie musiało wyglądać. Że nie będą razem. Czasem miłość to za mało, banał, dokładnie tak jak napisałaś, ale to wcale nie znaczy, że nie bywa prawdziwy i cholernie smutny. Im miłość nie wystarczyła. I nawet jeśli cholernie mi z tego powodu smutno, to nie mogę powiedzieć, że tego nie rozumiem. Bo przecież rozumiem. Rozumiem Emila, rozumiem, że on się najzwyczajniej boi tego, że związek z Chloe go zrujnuje, rozumiem, że nie potrafi jej zaufać. I rozumiem też Chloe i nabieram do niej jakiegoś dziwacznego szacunku za to, że potrafiła jego decyzję uszanować. Bo właściwie, jakby nie patrzeć, to była jego decyzja. Choć może gdyby nie powiedziała, że wynosi się z Norwegii wyglądałoby to inaczej? Ale nie wiem, nie sądzę. Myślę, że paradoksalnie właśnie ten dystans może im się opłacić. Nawet jeśli za parę miesięcy nie będzie wielkiego powrotu Chloe do Norwegii, nie będzie szaleńczego biegu do Emila i wyznania, że nadal go kocha, nie będzie rzucenia się sobie na szyje i "żyli długo i szczęśliwie". Ten dystans może pomóc im się pozbierać po tym, co nawzajem ze sobą przeszli. A to jest im teraz chyba najbardziej potrzebne. Oboje muszą się pozbierać, poukładać sobie wszystko w głowie, zastanowić się nad tym, co dalej. I nawet jeśli to rozstanie oznacza dla nich definitywny koniec to, no cóż, trzeba przyznać, że zafundowałaś im fantastyczną końcówkę. To rysowanie portretu i "obściskiwanie" się w jego mieszkaniu, szlajanie się nocą po Oslo. Dokładnie tak jak napisałaś, jakby byli zakochanymi w sobie nastolatkami. Mam wrażenie, że dałaś im w tym ostatnim rozdziale wszystko to, czego zabrakło im od początku. Bo co by było gdyby właśnie tak to wyglądało od początku? Gdyby biegali sobie razem po mieście i całowali się na koncertach zamiast budować jakąś dziwaczną, pokręconą i toksyczną relację? Może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. Nie wiem. Takie rozważania nie mają większego sensu. W każdym razie cieszę się, że dałaś im w tym ostatnim rozdziale tyle radości. Należało im się. Wszystko. No, prawie wszystko, bo jednak obściskiwanko w mieszkaniu Emila bezceremonialnie im przerwano.
UsuńA przysięgam, myślałam, że posuną się dalej. Zwłaszcza po tym, jak mi ostatnio napisałaś, że w ich relacji cenisz właśnie to, że nigdy nie doszło między nimi do tego typu zbliżenia. Kiedy zaczęło się to dziać i miałam wrażenie, że jesteśmy coraz bliżej seksu, Ty oczywiście wszystko ucięłaś. I musiałam wybuchnąć śmiechem. No naprawdę, banda Norwegów i ich wspaniałe wyczucie chwili, boscy są. I do końca pozostało tak jak miało być, tak jak mówiłaś, nigdy nie wylądowali w łóżku, nawet jeśli byli już tego bardzo bliscy. Nie wiem czy to dobrze czy źle, z jednej strony to ciekawy zabieg, ich relacja do końca pozostała pod tym względem "czysta" i właśnie z tego powodu tak inna niż wszelkie ich poprzednie związki. Z drugiej strony, wcale bym nie pogardziła sceną seksów, ale tego się raczej u Ciebie nigdy nie doczekam, co w pewnym sensie też jest fajne. No i mieliby ciekawe wspomnienie na odchodne, ale w sumie może to i lepiej jeśli będą mogli o sobie myśleć jako o tych, z którymi nigdy nie wylądowali w łóżku. A przynajmniej nie w sensie erotycznym, bo w jednym łóżku przecież raz spali.
UsuńA sama końcówka? Spotkanie na lotnisku? Może rzeczywiście było kiczowato i nie wydaje mi się, by w takiej chwili kiczowatość mogła powiększyć decyzja Chloe o tym, by jednak zostać. Ale jakoś zupełnie mi ta kiczowatość nie przeszkadzała. Jak w tym poście na tumblrze, "moje życie nie będzie kompletne dopóki ktoś nie zatrzyma mnie na lotnisku i nie powstrzyma przed wejściem do samolotu jak w komediach romantycznych", czy jak to tam szło. I dobra, może to i było wieśniackie pożegnanie, jak ujął to Emil, ale ja akurat chyba nie mam nic przeciwko takiemu poziomowi wieśniactwa. Bo nawet jeśli było zbyt słodko, to mam wrażenie, że po tym jak słodko-gorzkie, z przewagą tego drugiego, było to opowiadanie, żaden poziom słodyczy w tym ostatnim rozdziale nie byłby "nadmierny". Może i to nie jest happy end, ale w zasadzie... dlaczego nie? Na pewno nie klasyczny, ale przecież niczego nie zamykasz i później mogło wydarzyć się właściwie wszystko, co komu wyobraźnia podpowiada. A poza tym, przecież to nie jest jeszcze koniec, prawda? Został nam epilog, więc na razie nie ma co za bardzo spekulować. Tak należycie to chyba będzie można to zrobić dopiero po nim. Do tego czasu zostawię Emila i Chloe tak jak są, jego w Norwegii, a ją we Francji i poczekam na to co i czy cokolwiek wyjaśnisz epilogiem. A jeśli nie, to dopiero wtedy puszczę wodzę fantazji i zacznę wymyślać własne scenariusze na ich przyszłość. Chyba nie wspólną, ale... kto wie?
To chyba tyle, choć mam wrażenie, że nie powiedziałam wszystkiego, co powinnam. Ale pisałam ten komentarz w dwóch podejściach, bo wczoraj wieczorem mnie zmogło i nie dałam rady skończyć, więc będę zadowolona, jeśli w ogóle cokolwiek z niego wyniesiesz. Na wszelkie podsumowania przyjdzie czas przy epilogu, więc nawet nie będę próbować ich tutaj zaczynać. Także tego, do epilogu, nie? <3
Btw, nienawidzę blogspota, bo te pourywane komentarze są kompletnie idiotyczne. Ale z tym raczej nic nie zrobimy.
aleś mi pierdyknęła, kobito, analizę! choćbym chciała, to się do tego wszystkiego za diabła nie ustosunkuję. powiem tylko tyle, że Twoje skojarzenie z winged jest jak najbardziej na miejscu, bo i ja sama je miałam, kiedy zakopywałam ten odwieczny topór Lei i Chloe ;)
Usuńogólnie rzeczywiście jest trochę słodko, ale czułam, że jestem im to winna, tym bardziej przy takim, a nie innym rozwiązaniu. i chociaż rzeczywiście nie jest to koniec w sensie teoretycznym, to jednak dla mnie w rzeczywistości dużo bardziej zasługuje on na miano końca niż ten nieszczęsny epilog, w którym nastąpi duży przeskok czasowy i który jest bardziej takim moim małym eksperymentem mającym służyć pewnemu zaskoczeniu. można w sumie powiedzieć, że to po prostu koniec tej części fabuły toczącej się w "naszych czasach" (użyłam słowa "jest" w każdym zdaniu, ale nie mam kompletnie siły na rozmyślanie o jakichś nędznych synonimach).
dziękuję Ci z całego serca za to powyżej. i nawet mi tu nie bredź o jakimś braku sensu.
PS. scen seksów się zachciało? no coś podobnego!
Och, Pau.
OdpowiedzUsuńWybacz, że tak długo zabierałam się za ten komentarz. Sama nie wiem, czy to brak czasu, czy po prostu świadomość, że komentując ten ostatni już (niestety) rozdział, zacznę żegnać się z tym opowiadaniem. Ja wiem, że został jeszcze epilog, ale epilogi mają to do siebie, że w nich już niczego się nie zmienia i po prostu spinają klamrą całą historię. A koniec – ten ostateczny, zawsze jest w ostatnim rozdziale. Kurczę, nawet nie wiesz, jak mi teraz dziwnie, gdy wiem, że to już, finito.
Potwornie mocno zżyłam się z Faded. A jak już z czymś się zżyję, to ciężko potem odpuścić. No wiesz.
Jezu, mam w głowie totalną pustkę. Nie lubię, gdy chcę napisać coś porządnego w komentarzu, na co to opowiadanie i rozdział zdecydowanie zasługują, ale nie wiem co. Znaczy wiem. Każdy po przeczytaniu czegoś ma jakieś przemyślenia, a stwierdzenie „nie komentuję, bo nie wiem co napisać” działa na mnie jak płachta na byka, bo przecież jakieś wnioski zawsze się pojawiają. Tylko jak ubrać je w słowa, aby autor komentowanego tekstu zrozumiał, co chciało mu się przekazać? Trudne to. Wybacz, jeśli będzie bez ładu i składu, ale postaram się powiedzieć choć połowę z tego, co chodzi mi po głowie. Tylko całościowego podsumowania jeszcze się nie tknę. Po epilogu to zrobię, gdy będę wiedziała, jak potoczyło się dalsze życie Twoich fenomenalnych bohaterów i gdy przekonam się, że dostali to, na co zasłużyli.
A zatem!
Bardzo podoba mi się początek. Takie powiązanie ich obojga i ich bijących serc… Fajne. Rzekłabym nawet, że to takie fajne skierowanie tych bijących serc do nich nawzajem – jej do jego i jego do jej. No bo kochają się wariaty, to wiedzą wszyscy, tylko oni sami jeszcze w tamtym momencie o tym nie wiedzieli. Ale okej, pozostawiam tę luźną wersję romantyczki i trzymam się raczej tej, w której w ładny, zwięzły sposób po prostu podsumowałaś ich oboje; to, jak zaczynali, jak przechodzili przez całą historię, jak zmieniali się z jej biegiem, aż w końcu zaczęłaś przygotowywać ich na koniec. O rany, ależ oni się zmienili! Ileż przeszli – razem i osobno! To jest ten moment, gdy znów nie wierzę, że to już pożegnanie.
Lea. Nie mam pojęcia skąd ona tam się wzięła, ale z całą pewnością jej pojawienie się musiało mieć znaczenie. I miało. Myślę, że Chloe potrzebowała porozmawiać z kobietą. Nawet, jeśli miałaby to być jej odwieczna rywalka, myślę, że to właśnie najlepsza postać, która powinna jakoś ją ruszyć do wyznania uczuć Emilowi. Swoją drogą bardzo podoba mi się, że zdecydowałaś zakopać ten topór wojenny. Lea jest w porządku.
Potem scena z Tarjeiem (czy ja go dobrze odmieniłam?). Jej, no jak gościa tu strasznie lubię, tak w tej scenie miałam ochotę go trzasnąć. Chłopie, no przybiegła do ciebie baba zdesperowana, a nawet nie baba tylko Chloe, a ty kręcisz jak cygan słońcem, zamiast przejść do rzeczy. Miłość jest wtedy, gdy szukasz tej drugiej osoby na kacu-mordercy, rzekłam, mam tak z wodą. Anyway, urwałabym mu łeb. I tak, Tarjeiku, nie powinieneś być pierwszy. Ale byłeś. I karabin Ci w oko.
O, a potem nastąpiła scena, na której lekko spociło mi się lewe oko. W sumie teraz, gdy klepię ten komentarz, coś znowu mnie w nim swędzi… Bo to nie mogło być inaczej, co? On, ona, dzielnica Oslo, papierosy i Nędznicy. Kiedyś, w którymś momencie, w którym Emil czytał to tomisko pomyślałam, że najpiękniej byłoby, gdyby przeczytał zakończenie wraz z Chloe (właśnie uderzyło mnie poczucie, że mam zbyt romantyczne podejście do wszystkiego). Nostradamus, czy jak? No cóż. Jakby nie patrzeć piękna scena to jest. Taka bardzo „ich”. Poza tym wreszcie byli sami, ale tak prawdziwie-prawdziwie. Bo do tej pory prawie zawsze gdzieś ktoś kręcił im się za plecami, albo oboje mieli otwarte bramki do ucieczki. A tutaj już nikt nie mógł im przeszkodzić, nie mieli gdzie uciec. O rany, jacy oni byli fajni. Choć mniej fajni, niż na końcu, ale do tego jeszcze dojdę. Długo czekałam na nich właśnie w takiej odsłonie. Doczekałam się. I wiesz co? Nie, oni nie mogliby być razem. Nie w sposób, w jaki są ze sobą ludzie, którzy żyją długo i szczęśliwie. To są dwa, zbyt silne charaktery, które prędzej czy później wyniszczyłyby siebie nawzajem miłością, którą siebie darzą. To jest najgorsze – gdy miłość nie ma prawa się rozwinąć, bo świadomość jej przebiegu jest znana. A naprawdę chciałabym, by ta dwójka mogła być ze sobą. Ale nie może. Ugh.
UsuńDasz wiarę, że zapomniałam już o tych portretach? Damn, skleroza, a przecież ona wciąż nie naszkicowała najważniejszego mężczyzny. Musiał się zgodzić. Musiał w końcu to zrobić i w sumie kiedy, jak nie w ostatnim rozdziale? Rany. Ten opis, gdy ona go rysowała, a on na nią patrzył… Czytam to po raz… czwarty? Piąty? I wciąż mam ciarki na plecach. Bo Ty, Dziewczyno droga, powinnaś książki pisać. Całe tomiska długich opisów zachowań ludzkich przeplatanych swobodnymi, naturalnymi, wyrwanymi z momentów dialogami. Czytałabym od deski do deski, bo – jak Morgo kocham (a wiesz jak go kocham!) – Twoje opisy mogłabym czytać bez przerwy. Masz do tego talent, kurewka, nieziemski. Bo nie plączesz, nie zawijasz, po prostu tworzysz prosty, ale jakże głęboki w przekazie opis, którym sprawiasz, że nie mogę przestać się zachwycać. To jak dobry scenariusz, urywki z życia, którego nie ma się dość. Jacieżpierdzielę, jaka Ty jesteś dobra. Mam ochotę rzucić wszystko, co piszę, palnąć Cię patelnią w łeb, a na samym końcu paść na kolana. Wymiatasz. Powinnaś o tym wiedzieć.
Aha, bo jeszcze ta scena z rysowaniem. Damn, już było blisko i się gnoje zrzuciły na łeb. Ale chyba lepiej, wiesz? Strasznie jara mnie fakt, że Chloe i Emil nie wylądowali razem w łóżku. Nawet nie umiem tego określić, ale to zdecydowanie coś innego, nowego, coś wyjątkowego i tylko ich. Genialne.
Wiesz co? Dziękuję Ci za to, że dałaś im tę jedną noc razem. Te spacery, koncerty, pocałunki w zaułkach… To jest totalnie ich (chyba się powtarzam). A wszystko zakończone czytanie Nędzników. To jest piękniejsze od kwiatów, od długich rozmów przy księżycu i cholera wie czym jeszcze. Najlepsze jest to, że właśnie to są te romantyczne chwile, które człowiek chciałby przeżywać – spontaniczne, niezaplanowane, oderwane od normalności. Nie wiem, jak to ująć, ale przecież oni zawsze byli niestandardowi, prawda? Dzięki temu byli, są i zawsze już będą wyjątkowi. Chloe i Emil, Emil i Chloe. Chyba zawsze w mojej głowie będą leżeć na ziemi, czytać Victora Hugo i czerpać z tych ostatnich wspólnych chwil. I powiem Ci, że to jeden z najpiękniejszych obrazków, jakie mogłabym przywoływać w tych smutnych momentach.
I jeszcze ten wątek Nędzników. Hej, to jest super, że on skończył czytać w ostatnim rozdziale. Właściwie oboje skończyli, no ale to był zakład Emila i w ogóle, wiesz o co cho. Właściwie gdyby teraz jej nie skończył, nie skończyłby wcale. A więc przeczytał, wygrał zakład… Zawsze to jakiś sukces, prawda?
„Po gruncie naszej planety chodzi pięć milionów Norwegów.” Uwielbiam to, jak doskonale łączysz stare fragmenty z nowymi. Wiem, na pewno miałaś to już ułożone wcześniej, ale gdy przeczytałam ten kawałek po raz pierwszy nie mogłam przestać się uśmiechać. Te „pięć milionów Norwegów” chyba na zawsze utknęły mi w pamięci.
UsuńDobra, ostatnia scena. Kiczowata? Pewnie tak, choć w ich wykonaniu oczywiście cały ten kicz uleciał i było po prostu tak, jak między Chloe i Emilem być powinno. Nie było łez, nie było dramatycznego „Zostaję!” i szczęśliwego zakończenia. Jest dokładnie tak, jak być powinno. Ona poleciała do Francji – jak to Emil genialnie powiedział – zmieniać kolory świata, a on został w Norwegii, dla której ma zdobywać kolejne medale. Każde odeszło w swoją stronę, lub pozostało w miejscu, do którego należy. I nic poza tym. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że rozstali się w świadomości, że powiedzieli wszystko, co powiedzieć powinni. I myślę, że na tym polega tutejszy happy end. Nie musieli zostać razem, by być szczęśliwi. Wystarczy sama miłość i ułamek szczęścia, którego zaznali w ostatnich wspólnych dniach/miesiącach.
I za ten ułamek Ci dziękuję.
Wrócę wraz z epilogiem, by dokończyć ten komentarz. Nie mogę powiedzieć wszystkiego, nie wiedząc, jak ostatecznie zamkniesz tę historię.
W tym miejscu napisałabym, że ściskam Cię bardzo mocno. Ale po co? Zrobię to już dzisiaj osobiście! Buźka!
usłyszałam dziś że mój bohater był zajebisty i to mi naprawdę wystarczy do absolutnego spełnienia. no, może jeszcze brakuje tego wyjazdu do ruhpolding.
Usuńnawet nie wiem, co powiedzieć. znosiłaś moje humorki, jojczenie i marudzenie bardzo dzielnie i mam wrażenie, że nawet w ćwiartce nie zasłużyłam na te wszystkie cudne miłe słowa! to naprawdę wiele dla mnie znaczy, tym bardziej z ust (czy raczej spod palców klawiatury?) osoby, którą bardzo, bardzo cenię. i tylko spróbuj rzucić pisanie, a to ja Ciebie rąbnę i uwierz mi, że zrobię to mocno!
też ściskam <3
PS. nędznicy obowiązkowo do przeczytania.
Ekhm cześć?
OdpowiedzUsuńNo jest mi wstyd. Najpierw dwa miesiące zbierałam się, by zacząć czytać, potem czytałam to przez dwa miesiące, a na koniec przez dwa miesiące nie przychodziłam z komentarzem. Powiem Ci szczerze, że nie spodziewałam się, iż opowiadanie o biathlonie może mnie tak wciągnąć, zwłaszcza, że biathlon ostatni raz oglądałam gdzieś w maturalnej i to jeszcze jednym okiem, bo drugie skupiało się na chemii (no wiem, wstyd!). W każdym razie mam nadzieję, że iskierka sympatii do tego sportu, jaką rozbudziło we mnie faded przetrwa do następnego sezonu. ;D
I bardzo żałowałam, że nie mogłam tego przeczytać w papierowej wersji, wtedy czytałabym znaczniej szybciej. Zresztą, abstrahując od tego, że to jednak jest ff, mam wrażenie, że to opowiadanie bardziej pasuje do książki niż do bloga. Nie wiem, czy "profesjonalne" to najtrafniejsze słowo, ale znowuż dalekie od prawdy nie jest. Masz tu wszystko poukładane, każdy wątek czy element jest ze sobą powiązany, od początku do końca tekst jest logiczny i z sensem. I ci bohaterowie! Jak można nie pokochać Chloe (nawet jeśli w realnym życiu jest typem człowieka trudnego do polubienia)? Jej postać jest świetnie zbudowana i prowadzona bardzo konsekwentnie. Chyba jest jedną z lepszym kreacji w tej części blogosfery, po której się poruszam. Ręce same składają się do oklasków. Poza tym bardzo podobają mi się męskie role, jak Ty świetnie odzwierciedliłaś męski język, męskie zachowanie. Jestem pod dużym wrażeniem, naprawdę.
W sumie zakończenie mnie zaskoczyła. Z jednej strony nie wyobrażałam sobie tego, że po tym wszystkim Chloe i Emil będą umieli być z sobą, ale z drugiej strony Chloe jako kogokolwiek żona? Kto by pomyślał! Ale dobrze, że poszła dalej, że nie zatrzymała się w miejscu.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać. Trochę bardzo nie umiem w komentarzowanie. Ale wiedz, że mi się bardzo, bardzo, bardzo, bardzo podobało, jestem całkowicie zachwycona! Faded trafie na górę listy moich ulubionych ff. I cholera, jakkolwiek by to nie było oklepane, ale chciałabym kiedyś w przyszłości postawić na swoim regale Twoją książkę. Pisz dużo! Ściskam!
To ja. Narkotyzująca się twoim pisaniem znowu. Znowu jest tak samo wyśmienite, a ja mam z Chloe Berger zaskakująco dużo wspólnego. Dziękuje. Po prostu dziękuje 🥰
OdpowiedzUsuń