Nie da
się ukryć, że jestem przerażająco sentymentalna. Moja pamięć, ta sama, która
tak mocno szwankuje, gdy przychodzi jej się zmierzyć z materią związaną ze
studiami, nagle wznosi się na wyżyny w zakresie wyliczania istotnych dat z
mojego życia. Potrafię dokładnie wskazać dzień mojej pierwszej miesiączki,
założenia pierwszego bloga, podejścia do pierwszego egzaminu na studiach,
pierwszego samodzielnego zakupu gazety po włosku (o, cudowny, boski dwunasty
lipca!) i większości pierwszych spotkań ze znajomymi z internetów. Inna sprawa,
że nie było ich dużo, ale mimo wszystko.
Początki
tego opowiadania też doskonale pamiętam.
Nie
potrafię do dzisiaj powiedzieć, dlaczego w ogóle zaczęłam się w to bawić.
Naprawdę. Wciąż się nad tym zastanawiam i wciąż nie znajduję sensownego
wyjaśnienia. Czasem wydaje mi się, że po prostu kisiłam w sobie pomysł na
fabułę tak długo, aż w końcu coś we mnie pękło, choć jednocześnie jestem pewna,
że gdyby po tamtym prologu Lestat nie stwierdziła „idź w to dalej” – nie mając
pojęcia, kogo wybrałam na bohatera, jak długi tekst mi się szykuje i jak
popaprane postaci zamierzam stworzyć – spłowiałe
płótno nigdy by nie powstało, a już na pewno nie w takiej formie, jak ta.
Być może, skrócone o siedemdziesiąt pięć procent, spoczywałoby gdzieś w
zakamarkach moich folderów, czekając na swój moment, który zapewne i tak nigdy
by nie nadszedł.
Właśnie
mijają dwa lata od tamtych kilku grudniowych wieczorów – gdzieś między jakże symbolicznym
Östersund i niewiele mniej znaczącym Hochfilzen –
podczas których wyjątkowo spontanicznie spisywałam na klawiaturze absolutnie
nieprzemyślaną opowieść. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że dojdę do tego
punktu, zbyłabym go salwą śmiechu.
A jednak tu jestem.
Jestem i czuję wielką, ogromną dumę. Nie dlatego,
że to było jakieś arcydzieło, nawet nie dlatego, że poszłam w absolutnie
popaprany jak na blogowe standardy klimat, tylko dlatego, że uważam, iż udało
mi się zrobić coś dużego. Dla siebie. Od
początku powtarzam, że ta historia jest strasznie moja i zdanie podtrzymuję. Ona jest moja. Jest opowieścią z moim
motywem przewodnim, o ludziach posiadających w bardzo wielu przypadkach moje cechy. Tak naprawdę chyba nie
zdawałam sobie wręcz sprawy z tego, jak wiele dałam im z samej siebie, dopóki nie postawiłam kilka dni
temu ostatniej kropki w tym tekście. Gdybym musiała w jednym słowie zawrzeć
istotę płótna, powiedziałabym, że to
klasyczny fanfic o dojrzewaniu –
dojrzewaniu głównych bohaterów, dojrzewaniu bohaterów pobocznych, ale przede wszystkim
o moim dojrzewaniu. Myślę, że dzięki
temu małemu bajkopisarstwu lepiej poznałam siebie, odkryłam cechy, o które
wcześniej siebie nie posądzałam, i zrozumiałam, że potrafię coś zacząć,
kontynuować i w ostateczności doprowadzić do końca. A muszę otwarcie przyznać –
w tym przypadku naprawdę wątpiłam, by mi się udało.
Nie sądzę, bym kiedykolwiek z jakąkolwiek inną
swoją opowieścią zżyła się tak bardzo, jak z tą. Chcę wierzyć, że to, co mam
najlepszego do napisania, jest jeszcze przede mną – gdybym sądziła inaczej,
dalsze tworzenie nie wykazywałoby najmniejszego sensu – ale naprawdę ciężko mi
będzie znów poczuć coś takiego. Płótno kształtowało
się w mojej głowie latami. To, co dzisiaj otrzymujecie jako gotowy produkt,
urodziło się podczas mistrzostw świata w Ruhpolding, czyli w czasach, gdy byłam
w klasie maturalnej. Mając na względzie fakt, że aktualnie bliżej mi do końca
studiów, niż do ich początku – same możecie sobie wyliczyć, ile wody w Nidelvie
od tamtego czasu upłynęło.
Na pewno czuję ogromną satysfakcję. Nie
wierzyłam, że się uda, a jednak wyszło. Wyszło i nikt już mi tego nigdy nie
zabierze. Zawsze będę pierwszą, która napisała o biathlonie. Zawsze będę
pierwszą, która odważyła się wziąć na tapetę ten dziwny, ale naprawdę rewelacyjny
sport. Tkwi w tym coś pięknego.
Nie chcę się zbyt długo nad tym wszystkim
rozwlekać. Nie chcę tłumaczyć, dlaczego podjęłam decyzję o takim, a nie innym
zakończeniu, choć mogłabym to zrobić. Wydaje mi się to jednak bezsensowne. Może
i ta historia nie miała rąk i nóg, gdy przychodziła na świat, ale tak jak
zawsze w moim przypadku, już na początku miała swój koniec, dokładnie taki, jak
ten. Wiele się zmieniało przez te dwa lata, wiele scen uciekło, wiele scen
wskoczyło na ich miejsce, wielu bohaterów kształtowałam na bieżąco pod wpływem
spontanicznych wizji. Epilogu byłam pewna od progu startowego. Chciałam to skończyć i chciałam to
zrobić w taki sposób. I zrobiłam.
W tym miejscu czuję się zobowiązana podziękować
każdej osobie, która czytała to opowiadanie lub poświęciła mu choć trochę
uwagi. Nie będę wymieniać ich z pseudonimów, bo te osoby wiedzą, że o nich
mówię, i mam nadzieję, iż są świadome, jak bardzo przyczyniły się do powstania płótna i jak niezwykle jestem im za to
wdzięczna. Doszłam już do tego etapu w swojej pseudopisarskiej karierze, kiedy
czerpię przyjemność z samego pisania, ale myślę, że nigdy nie wyzbędę się
dziwnej próżności, nakazującej mi łaknąć każdej opinii i najmniejszego
zainteresowania ze strony opinii społecznej. Uważam to mimo wszystko za bardzo ludzkie.
Jeżeli Wam się wydaje, że komentowanie, choćby nawet i krótkie, nie ma
znaczenia i że Wasze zdanie nikogo nie obchodzi, to jesteście w ogromnym
błędzie. Naprawdę. W pisaniu od możliwości dzielenia się nim z innymi ludźmi
cudowniejsza jest tylko jedna rzecz – reakcja tych ludzi. Choćby nawet
negatywna, bo przynajmniej stanowi ona mimo wszystko jakiś drogowskaz,
wskazówkę na to, co zmienić, co poprawić, czy ewentualnie nie rzucić całego
tego syfu w pizdu. Obojętność to emocja sto razy gorsza od nienawiści. Ja, na
szczęście, miałam swoją publikę – małą, bo małą, ale nieprawdopodobnie ważną. Z
czystym sumieniem mogę powiedzieć, że bez Was tego opowiadania by nie było. Po
prostu. To Wy napędzałyście mnie do działania, Wy i moje własne pragnienie
dobrnięcia do końca. Tego Wam z całą pewnością nigdy, przenigdy nie zapomnę.
Jeżeli czegoś się przez te dwa lata nauczyłam –
poza tym, że pobrałam nieskończenie wiele lekcji o samej sobie – to na pewno
tego, że warto jest pisać. O wszystkim. Warto pisać o najbardziej absurdalnych
rzeczach. Jakkolwiek głupi nie wydawałby się Wam wasz pomysł, nie rezygnujcie z
niego na wstępie. Papier przyjmie wszystko, a czasem naprawdę może wyjść z tego
coś fajnego. Nie twierdzę, że w moim przypadku można mówić o czymś fajnym, ale jednak to opowiadanie
było i zawsze już chyba będzie dla mnie wielką pociechą, dowodem na to, że da
się zrobić coś z niczego i na dodatek czerpać z tej czynności dużą przyjemność.
A dla takiego uczucia – dla takiej satysfakcji – warto było przeżyć dwa lata z
tą historią.
Nie wiem, co czeka mnie dalej, jeśli o pisanie
chodzi. Na pewno na kilkadziesiąt miesięcy musi ono odejść na boczny plan i
ustąpić miejsca innym zgoła bardziej istotnym priorytetom. Nie chcę rezygnować
z niego na stałe, dlatego zostawiam sobie furtkę w postaci czarno-białych historii i, być może, również sztuki błądzenia, jeśli w końcu do niej kiedyś dojrzeję. Czas
pokaże, czy jest jeszcze dla mnie jakaś przyszłość po płótnie.
Raz jeszcze dziękuję. Za to, że wytrwałyście.
P.
PS. Jeśli choć jedną osobę uda mi się nakłonić
tym opowiadaniem do oglądania biathlonu, uznam się za prawdziwego zwycięzcę.
(3 XII 2013 – 28 XI 2015)