niedziela, 6 grudnia 2015

posłowie



Nie da się ukryć, że jestem przerażająco sentymentalna. Moja pamięć, ta sama, która tak mocno szwankuje, gdy przychodzi jej się zmierzyć z materią związaną ze studiami, nagle wznosi się na wyżyny w zakresie wyliczania istotnych dat z mojego życia. Potrafię dokładnie wskazać dzień mojej pierwszej miesiączki, założenia pierwszego bloga, podejścia do pierwszego egzaminu na studiach, pierwszego samodzielnego zakupu gazety po włosku (o, cudowny, boski dwunasty lipca!) i większości pierwszych spotkań ze znajomymi z internetów. Inna sprawa, że nie było ich dużo, ale mimo wszystko.
Początki tego opowiadania też doskonale pamiętam.
Nie potrafię do dzisiaj powiedzieć, dlaczego w ogóle zaczęłam się w to bawić. Naprawdę. Wciąż się nad tym zastanawiam i wciąż nie znajduję sensownego wyjaśnienia. Czasem wydaje mi się, że po prostu kisiłam w sobie pomysł na fabułę tak długo, aż w końcu coś we mnie pękło, choć jednocześnie jestem pewna, że gdyby po tamtym prologu Lestat nie stwierdziła „idź w to dalej” – nie mając pojęcia, kogo wybrałam na bohatera, jak długi tekst mi się szykuje i jak popaprane postaci zamierzam stworzyć – spłowiałe płótno nigdy by nie powstało, a już na pewno nie w takiej formie, jak ta. Być może, skrócone o siedemdziesiąt pięć procent, spoczywałoby gdzieś w zakamarkach moich folderów, czekając na swój moment, który zapewne i tak nigdy by nie nadszedł.
Właśnie mijają dwa lata od tamtych kilku grudniowych wieczorów – gdzieś między jakże symbolicznym Östersund i niewiele mniej znaczącym Hochfilzen – podczas których wyjątkowo spontanicznie spisywałam na klawiaturze absolutnie nieprzemyślaną opowieść. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że dojdę do tego punktu, zbyłabym go salwą śmiechu.
A jednak tu jestem.
Jestem i czuję wielką, ogromną dumę. Nie dlatego, że to było jakieś arcydzieło, nawet nie dlatego, że poszłam w absolutnie popaprany jak na blogowe standardy klimat, tylko dlatego, że uważam, iż udało mi się zrobić coś dużego. Dla siebie. Od początku powtarzam, że ta historia jest strasznie moja i zdanie podtrzymuję. Ona jest moja. Jest opowieścią z moim motywem przewodnim, o ludziach posiadających w bardzo wielu przypadkach moje cechy. Tak naprawdę chyba nie zdawałam sobie wręcz sprawy z tego, jak wiele dałam im z samej siebie, dopóki nie postawiłam kilka dni temu ostatniej kropki w tym tekście. Gdybym musiała w jednym słowie zawrzeć istotę płótna, powiedziałabym, że to klasyczny fanfic o dojrzewaniu – dojrzewaniu głównych bohaterów, dojrzewaniu bohaterów pobocznych, ale przede wszystkim o moim dojrzewaniu. Myślę, że dzięki temu małemu bajkopisarstwu lepiej poznałam siebie, odkryłam cechy, o które wcześniej siebie nie posądzałam, i zrozumiałam, że potrafię coś zacząć, kontynuować i w ostateczności doprowadzić do końca. A muszę otwarcie przyznać – w tym przypadku naprawdę wątpiłam, by mi się udało.
Nie sądzę, bym kiedykolwiek z jakąkolwiek inną swoją opowieścią zżyła się tak bardzo, jak z tą. Chcę wierzyć, że to, co mam najlepszego do napisania, jest jeszcze przede mną – gdybym sądziła inaczej, dalsze tworzenie nie wykazywałoby najmniejszego sensu – ale naprawdę ciężko mi będzie znów poczuć coś takiego. Płótno kształtowało się w mojej głowie latami. To, co dzisiaj otrzymujecie jako gotowy produkt, urodziło się podczas mistrzostw świata w Ruhpolding, czyli w czasach, gdy byłam w klasie maturalnej. Mając na względzie fakt, że aktualnie bliżej mi do końca studiów, niż do ich początku – same możecie sobie wyliczyć, ile wody w Nidelvie od tamtego czasu upłynęło.
Na pewno czuję ogromną satysfakcję. Nie wierzyłam, że się uda, a jednak wyszło. Wyszło i nikt już mi tego nigdy nie zabierze. Zawsze będę pierwszą, która napisała o biathlonie. Zawsze będę pierwszą, która odważyła się wziąć na tapetę ten dziwny, ale naprawdę rewelacyjny sport. Tkwi w tym coś pięknego.
Nie chcę się zbyt długo nad tym wszystkim rozwlekać. Nie chcę tłumaczyć, dlaczego podjęłam decyzję o takim, a nie innym zakończeniu, choć mogłabym to zrobić. Wydaje mi się to jednak bezsensowne. Może i ta historia nie miała rąk i nóg, gdy przychodziła na świat, ale tak jak zawsze w moim przypadku, już na początku miała swój koniec, dokładnie taki, jak ten. Wiele się zmieniało przez te dwa lata, wiele scen uciekło, wiele scen wskoczyło na ich miejsce, wielu bohaterów kształtowałam na bieżąco pod wpływem spontanicznych wizji. Epilogu byłam pewna od progu startowego. Chciałam to skończyć i chciałam to zrobić w taki sposób. I zrobiłam.
W tym miejscu czuję się zobowiązana podziękować każdej osobie, która czytała to opowiadanie lub poświęciła mu choć trochę uwagi. Nie będę wymieniać ich z pseudonimów, bo te osoby wiedzą, że o nich mówię, i mam nadzieję, iż są świadome, jak bardzo przyczyniły się do powstania płótna i jak niezwykle jestem im za to wdzięczna. Doszłam już do tego etapu w swojej pseudopisarskiej karierze, kiedy czerpię przyjemność z samego pisania, ale myślę, że nigdy nie wyzbędę się dziwnej próżności, nakazującej mi łaknąć każdej opinii i najmniejszego zainteresowania ze strony opinii społecznej. Uważam to mimo wszystko za bardzo ludzkie. Jeżeli Wam się wydaje, że komentowanie, choćby nawet i krótkie, nie ma znaczenia i że Wasze zdanie nikogo nie obchodzi, to jesteście w ogromnym błędzie. Naprawdę. W pisaniu od możliwości dzielenia się nim z innymi ludźmi cudowniejsza jest tylko jedna rzecz – reakcja tych ludzi. Choćby nawet negatywna, bo przynajmniej stanowi ona mimo wszystko jakiś drogowskaz, wskazówkę na to, co zmienić, co poprawić, czy ewentualnie nie rzucić całego tego syfu w pizdu. Obojętność to emocja sto razy gorsza od nienawiści. Ja, na szczęście, miałam swoją publikę – małą, bo małą, ale nieprawdopodobnie ważną. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że bez Was tego opowiadania by nie było. Po prostu. To Wy napędzałyście mnie do działania, Wy i moje własne pragnienie dobrnięcia do końca. Tego Wam z całą pewnością nigdy, przenigdy nie zapomnę.
Jeżeli czegoś się przez te dwa lata nauczyłam – poza tym, że pobrałam nieskończenie wiele lekcji o samej sobie – to na pewno tego, że warto jest pisać. O wszystkim. Warto pisać o najbardziej absurdalnych rzeczach. Jakkolwiek głupi nie wydawałby się Wam wasz pomysł, nie rezygnujcie z niego na wstępie. Papier przyjmie wszystko, a czasem naprawdę może wyjść z tego coś fajnego. Nie twierdzę, że w moim przypadku można mówić o czymś fajnym, ale jednak to opowiadanie było i zawsze już chyba będzie dla mnie wielką pociechą, dowodem na to, że da się zrobić coś z niczego i na dodatek czerpać z tej czynności dużą przyjemność. A dla takiego uczucia – dla takiej satysfakcji – warto było przeżyć dwa lata z tą historią.
Nie wiem, co czeka mnie dalej, jeśli o pisanie chodzi. Na pewno na kilkadziesiąt miesięcy musi ono odejść na boczny plan i ustąpić miejsca innym zgoła bardziej istotnym priorytetom. Nie chcę rezygnować z niego na stałe, dlatego zostawiam sobie furtkę w postaci czarno-białych historii i, być może, również sztuki błądzenia, jeśli w końcu do niej kiedyś dojrzeję. Czas pokaże, czy jest jeszcze dla mnie jakaś przyszłość po płótnie.
Raz jeszcze dziękuję. Za to, że wytrwałyście.
P.

PS. Jeśli choć jedną osobę uda mi się nakłonić tym opowiadaniem do oglądania biathlonu, uznam się za prawdziwego zwycięzcę.

(3 XII 2013 – 28 XI 2015)

5 komentarzy:

  1. Piszę komentarz pod posłowiem, bo uważam, że nie może ono pozostać z tym okropnym "Brak komentarzy".

    Zaczęłam czytać, od początku, jeszcze raz, na spokojnie i uważnie, 4.02.2016 ok. godziny 12, skończyłam 5.02.2016 o 9 rano. W tym czasie zdążyłam przespać się dwie godziny, pójść do dentysty i nauczyć się cyrylicy, więc samego czytania z tych 21 wyszło nie więcej niż 12. 347 stron A4, 12 godzin.
    Dziwnie się komentuje coś, co powstawało ponad dwa lata, a co przeczytało się w zaledwie ułamku tego czasu. Mam jakąś godzinę zanim wyjdę do pracy, dlatego może być tak, że komentarz wyjdzie w kilku częściach. Może być też tak, że się rozpiszę, chociaż na to raczej bym nie liczyła - po prostu strasznie jestem kiepska w te klocki ;)
    Ale To, co tu stworzyłaś, zasługuje na same dobre słowa.
    No dobra, dodam łyżkę dziegciu. Przydałoby się to wyedytować. Ale akurat pisanie w odcinkach ma to do siebie, że tam tych błędów zawsze będzie troszkę więcej. Może po prostu bardziej rzuciły mi się w oczy, bo potraktowałam to jako książkę, którą czyta się na raz, a nie w odcinkach. Poza tym założę się, że sama nie robię ich mniej, no i że nawet w tym komentarzu będzie ich sporo, więc... przyganiał kocioł garnkowi :o
    No i, kurde, ja jestem pewna, że kiedyś znalazłam adres Skletta w internecie na jakiejś liście podatkowej czy coś, w Norwegii istnieją takie cuda, więc może niepotrzebnie dawałaś chłopakom takiego stresu, że wyrok i w ogóle :D Ale z drugiej strony - to przecież Twoje opowiadanie, może akurat akurat temu urzędowi padły wtedy serwery :P więc się już nie czepiam.

    Chyba trochę jestem Chloe. Też mam skłonności po matce, i ciągle mam tylko nadzieję, że na skłonnościach się skończy. Ale o tym już kiedyś rozmawiałyśmy. Minęło 9 lat, a ja ciągle mam kilka z wielu szram na lewym przedramieniu. Nie mam tatuaży,bo chociaż bardzo bym chciała gdzieś na ciele mieć tę jedną, szczególną datę (ale o tym też już pisałam), to nie za bardzo mogę. No i nie farbuję włosów na niebiesko. Kiedyś miałam czarne. Wyglądałam jak niższa i grubsza siostra Morticii Adams.
    Ale ten mętlik w jej głowie... Kurde, bardzo ją pokochałam. Kocham Chloe, jest mi bliska jakby była moją siostrą, a może jest mi bliska, bo trochę jest mną.
    To niesamowite jak ta dziewczyna mnie jednocześnie irytuje. Wkurwia, aż do szpiku kości. Patrzę na każdy jej ruch, patrzę na to, jak się miota między swoimi uczuciami i łapię się za głowę, gdy widzę, co wybiera, a jednocześnie mam poczucie, że zrobiłabym tak samo... Ba, że już przecież zrobiłam tak nie raz.

    A potem, w ostatnim rodziale, i w epilogu też, widzę silną dziewczynę, która pomimo wszystko wie, że nie może się poddać, że musi walczyć o to, czego chce, że samo nie przyjdzie, tak samo jak wszystko, co złe, samo sobie nie pójdzie.
    To powoduje, że nie wszystkie łzy które wsiąkły w poduszkę to te smutne łzy.
    CHOCIAŻ TAK BRDZO LICZYŁAM, ŻE TO Z CHLOE ON BĘDZIE MIAŁ TE DZIECI.
    Pytanie, czy bym się nie wkurzyła, gdyby miał, że to takie sztampowe. Konflikt. Tragiczny.
    I w ogóle, polubiłam Emila, naprawdę go polubiłam, może nawet zcznę mu trochę kibicować, chociaż jeśli chodzi o biathlon no to jednak... Martin i jego brat, któremu na usta cisnęło się "uh la la" ;) Ale tez - to jest taka dyscyplina, w której nie mam problemu z kibicowaniem wszystkim. Naprawdę. Oni są wszyscy tacy kochani. I pytałaś kiedyś na twitterze czy jest ktoś z faded, o kim bysmy chcieli jakiegoś jednoparta. I'm all in, jeśli chodzi o naszego Alvarinho, chociaż co on tam za rolę odegrał ;p ale jakby coś, to wiesz ;> ;> ;>
    Polubiłam Emila, polubiłam tych wszystkich norweskich frajerów, Johannes to przecież takie dobre chłopię, polubiłam i przeżywałam swoje chyba kurde pierwsze gay otp ever, wkurzałam się na Leę, ale chyba też doskonale ją rozumiałam - jejku, wieczna kumpela. To też ja.
    Ale, do jasnej cholery. Tak bardzo nie rozumiem Vibeke. Nie wiem, nie mam pojęcia, co o niej myśleć. O ile jestem w stanie pojąć oddanie małej do domu dziecka. Kurwa, Petter od początku powinien wiedzieć. Tak się, do cholery, nie robi.


    OdpowiedzUsuń
  2. (Szczerze to teraz mam trochę problem, bo jak patrzę na moje prevcowe opowiadanie z szuflady [BAD PUN ALERT], które woła "popraw mnie, opublikuuuuuj", to tam schemat, co zresztą też Ci już mówiłam, jest minimalnie podobny, i teraz nie wiem już, trzeba wprowadzić zmiany. Bo to jest kurde, niedoścignione. Absolutnie.)

    To tyle na teraz, wrócę z pracy - napiszę więcej. Bo jeszcze dużo zostało do napisania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dobrze, komentarz trochę później niż po pracy...
      Nie wkręciłam się w opowiadanie w biathlon, wkręciłam się tak naprawdę już jakiś czas temu, trochę wcześniej, niż zaczęłam to okazywać gdziekolwiek i wzdychać do wąsa Simona F.
      I jakoś mi w tym lepiej niż w skokach ostatnio, dlatego dziękuję Ci za to bardzo.
      Nie o mnie.

      Sposób, w jaki operujesz słowem, pozwala na wyobrażenie sobie wszystkiego, jest cudowny i wszystko inne, budujesz napięcie, a Twoje dialogi są tak celne.... ojej.
      Świat, który stworzyłaś jest tak dokładny, nie umyka Ci żaden szczegół, nie robisz tego na odwal się, byle było. Wiesz, jakie to jest dla czytelnika ważne? Bo czuje on, że go szanujesz, nie zostawiasz tego na zasadzie "e, domyśl się, e doczytaj", nadajesz ramy czasu i miejsca, przez co łatwiej jest ogarnąć to przepotężne opowiadanie.

      Mówiłam Ci już kiedyś, że (pomimo jakichś zawirowań językowych bo przecinek, bo powtórzenia) masz cholerną świadomość tego, co piszesz, i to widać. Każde słowo jest przemyślane, każde z nich wywołuje takie emocje jakie powinno, radość, smutek, wkurzenie. Sposób, w jaki przeplatasz historie wszystkich bohaterów tak pięknie powoduje, że wszystkie te urywki idealnie składają się w jedną całość.

      Jak dobrze, że Twoje pisanie o samobójstwie jest takie ludzkie. Kurde, ludzie tak cholernie romantyzują fakt, że ktoś odbiera sobie życie, ale przecież Sverre, Chloe... Jezu, to było tak odarte z romantyzmu, że chyba dawno nie doznałam takiego zirytowania na wszystkich samobójców. No bo kurwa, co oni sobie myślą? To nie jest piękne. Rozumiem - choroba, i rozumiem to z perspektywy tych, któ©zy o tym myślą, bo wiem, o czym długo myślałam. Tylko, że, to tak bardzo nie rozwiązuje problemów... śmierć mojej siostry (24.01) wcale nie poprawiła stosunkówmiędzy członkami mojej rodziny, to samobójstwo zrobiło mi w głowie największy syf, jakiego w życiu doświadczyłam, który ciągnie się za mną do tej pory. W obliczu samobójstwa - kiedyś byłam Chloe, dziś - czuję się raczej jak Petra.

      Jakie cudne jest to, że oni naprawdę nie musieli uprawiać seksu, żeby się kochać, i żeby były między nimi emocje. To teraz takie rzadkie, a u Ciebie takie fajne. I wiesz, co jest super? W wielu przypadkach mam takie "ej idźcie już do łóżka", a tutaj? Tutaj wcale tego nie poczułam. Ładunek emocjonalny był już tak silny, że jeden seks i samej mnie by się przelało (chociaż nie jestem pewna, czy to wyszłoby mi na złe? Pewnie płakałabym dużo dużo mocniej.).

      Chciałabym powiedzieć coś jeszcze, ale mam wrażenie, że jak zacznę, to nigdy nie skończę.
      W takim razie podziękuję:
      - za to, że jesteś i mogę czytać Twoje cudeńka
      - za fakt, że w każdej z postaci mogłam znaleźć chociaż część siebie, naprawdę; każdy z bohaterów to wielki indywidualista, ale tak naprawdę, kurde, co z nich za ldzie-symbole, walki o siebie, o życie, o przetrwanie, o szczęście, o zapomnienie...
      - za to, że mogę z Tobą o wielu rzeczach pogadać
      - za każde słowo w tym opowiadaniu.

      Zdecydowanie nie mówię "do widzenia" ani Emilowi, ani Chloe. Raczej odwracam się i rzucam spokojne "Pa, frajerzy".
      To się jeszcze nie kończy, chcę w to wierzyć.

      Wydasz kiedyś książkę?

      Usuń
  3. No to jestem, żeby wyrzucić z siebie wreszcie targające mną emocje, bo to one będą głównym bohaterem tego komentarza.
    Wbrew twojemu zdaniu od samiusieńkiego początku nie ma właściwie się do czego przyczepić. To opowiadanie to wspaniała, wielowątkowa historia o dojrzewaniu do miłości. Czuję się wręcz osaczona tym wątkiem, ale wbrew pozorom to niesamowicie realne, bo każdy z bohaterów przeżywa to na inny, własny sposób. Ba, bez tego cała ta historia by się nie wydarzyła, bo Vibeke na wstępie odrzuciłaby Pettera przez co nie urodziła by się Chloe, a później nie trafiłaby do sierocińca, do rodziny Bergerów i nie poznałaby Emila. Nie miałabym możliwości pokochani ich takich, jakimi są ani ochoty przywalenia im obu patelnią, gdy najpierw jedno a potem drugie nie chciało się przyznać do swoich uczuć. Tak długo wodziłaś nas za nas z tym wyznaniem, że ja w sumie nawet w pewnym momencie zapomniałam, że go nie było i byłam w stu procentach pewna, że EHS jest świadom uczuć Chloe do niego, a teraz gdy już wreszcie padły i cała ta historia się skończyła serce krzyczy, że to nie tak, że oni przecież zasłużyli na swój wielki happy end, ale rozum mówi, że tak będzie lepiej. Nie wyobrażam sobie ich razem po tym, jak przez około półtorej roku bronili się przed tym, jak dwa dzikie koty.
    Nie umiem tego zbudować w odpowiednie zdanie, ale pisząc to uczyniłaś coś całkiem mało prawdopodobnego, co do tej pory udało się tylko Stephenowi Kingowi – oddałaś głos wielu bohaterom, przedstawiłaś tę historię z wielu punktów widzenia, a ja przez to nie dostałam rozdwojenia jaźni nie mogąc poukładać wszystkiego w logiczną całość, jak w przypadku Bez mojej zgody Jodi Piccoult. Nie ma też tutaj wątku, którego bym nie polubiła albo bohatera, któremu bym nie współczuła. Świat, który stworzyłaś nie jest czarno-biały, tylko taki, jaki powinien być – szary. Nikt nie jest do końca zły, bo kieruje nim jakiś ważny motyw.
    Nawet Leą.
    Mam wrażenie, że ona miała być takim złym charakterkiem, któremu potem ucięłaś noska, a ja od początku nie wiedziałam co o niej sądzić – w końcu ona po prostu była zakochana w Vegardzie. Skończyła z nim, choć być może nie w taki sposób, jak myślała, a ja im kibicuję, żeby ich związek zawarty ze względu na dziecko mimo wszystko przetrwał do samiutkiego końca.
    I mogłabym jeszcze wiele powiedzieć, o tym jak śmiałam się z kłótni i tych gejowskich żartów w scenach z Joergenem i Johannesem, jak podziwiałam Oesteina za zmianą, którą poczynił dzięki Chloe, ale dla swojej rodziny, o tym, jak Tora była oddana siostrze, choć nigdy nie było między nimi głębszej więzi, jak przyjaciele byli oddani Emilowi i, jak w pamięć wryła mi się scena rozmowy Chloe z przybranym ojcem, kiedy ona wreszcie się przed nimi otworzyła (czego brakowało mi przez całe opowiadania, wdzięczności i więzi Chloe z rodziną, która ją wychowała), ale naprawdę nic nie odda moich uczuć do wszystkiego, co tutaj zawarłaś.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie mam pojęcia dlaczego nie ma tu mojego komentarza... Ale jestem tutaj, bo z początkiem sezonu moja sentymentalna duszę naszło na lekturę, bo właśnie niedawno zaczął się sezon. Ole nie ma, Emila też nie ma ale jakoś tak za każdym razem jak oglądam zawody to mam płótno gdzieś w pamięci. Można powiedzieć, że dzięki tobie oglądam biathlon regularnie bo wcześniej, to od czasu do czasu jak naszym dziewczynom i Tomkowi Sikorze dobrze szło. Nie jestem w stanie wyjść z zachwytu nad całością opowiadania. Bo to nie jest typowy fick. Cholera to jest coś tak więcej że chyba nie da rady tego opisać słowami. Dla mnie to co stworzyłaś jest na tyle dobre, że najchętniej rozsyłałabym to tylko gdzie się da albo wydała jako książkę. Nie ma chyba innego literackiego dzieła przez które tak bym się trzęsła z emocji, które doprowadziło mnie do tylu rozważań i gdzie tak bym się czuła związana z główną bohaterką. I właśnie dojrzewania do miłości. Czasem czuję się trochę jak mała dziewczynka pragnąca swojej własnej wielkiej miłosnej historii, a czasem się zastanawiam czy ja w ogóle jestem zdolna do miłości. Myślę, że to zakończenie jest idealnie trafione. Bo jest bardzo życiowe, a gdyby dostali swój wielki happy end to byłoby to właśnie takie kiczowato fanfickowe. A jest tak jak jest i dzięki temu płótno jest w całości tak cholernie życiowe, że bardziej się naprawdę nie da. Dziękuję. Po prostu dziękuję.

    OdpowiedzUsuń