niedziela, 6 grudnia 2015

3.00



some day you will find me
caught beneath the landslide


Alain,
Bardzo długo zwlekałam z tym mailem. Wydaje mi się wręcz, że za długo, choć z drugiej strony wciąż nie jestem pewna, czy za pięć minut go nie usunę. Niezdecydowanie to jedna z tych cech, których nigdy się chyba nie pozbędę.
Wciąż nie chce mi się wierzyć w to, co się stało, w to, że moja siostra została mistrzynią olimpijską, w to, że Ty zostałeś wicemistrzem, w to, że nasze życie tak bardzo się zmieniło. Jeszcze do niedawna byliśmy tylko grupą smarkaczy grających w piłkę na dworze, a teraz? Nic już nie wygląda tak, jak kiedyś, cały świat stanął do góry nogami. Czasem mam wrażenie, że nie do końca za nim nadążam, że on pędzi do przodu, ja zaś tkwię w miejscu i nie potrafię się z niego ruszyć. Albo po prostu nie chcę. Nigdy nie lubiłam zmian, zresztą pewnie doskonale to pamiętasz.
Nieważne, nie o sobie chciałam. Zrobiłeś to, Lain. Udało Ci się. Postawiłeś sobie cel i go osiągnąłeś. Wbrew wszystkiemu, wbrew tym, którzy w Ciebie wątpili, wbrew tym, którzy sądzili, że Cię na to nie stać, wbrew tym, którzy uważali, że nie odziedziczyłeś po ojcu genu prawdziwego zwycięzcy. Nie doceniali Cię. Cieszę się, że zawsze w Ciebie wierzyłam, bo przynajmniej nie mogę sobie teraz niczego zarzucić, może poza tym, iż wkurzyła mnie Twoja rozczarowana mina. Nawet nie próbuj umniejszać znaczenia tego srebra, słyszysz? Sam je wypracowałeś, sam, wybiegałeś je, wystrzelałeś je, własnymi nogami i rękoma, i to srebro powinno być dziś dla Ciebie najpiękniejszym kolorem. Zresztą myślę, że prędzej czy później rzeczywiście się takim stanie. Dla mnie już nim jest.
Wybieram się w maju na przemówienia Chloe do Paryża. Po cichu mam nadzieję, że się w końcu zobaczymy.
Ucałuj ode mnie Manon, Laure i rodziców.
Ingrid


*


Mette, Mette, Mette! Zrobiłaś to, dzieciaku! Chyba nigdy nie żałowałam wyjazdu z Norwegii tak mocno, jak teraz. Mogę sobie tylko wyobrazić, co się teraz dzieje w naszej telewizji. Jak to szło? Dziewiętnaście lat, dwa miesiące i dwadzieścia dziewięć dni? Twój tatuś może Ci buty czyścić.
Mówią o Tobie we wszystkich francuskich wiadomościach sportowych, a ja nie potrafię powstrzymać uśmiechu. Pamiętam, kiedy Ty i Ingrid byłyście jeszcze szczerbatymi blondyneczkami w kucykach, bujającymi się na huśtawkach – ona niżej i wolniej, Ty wyżej i szybciej. Geny te same, ale zupełnie różne charaktery. Zawsze strasznie mi się to w Was podobało. Wtedy chyba jeszcze nie myślałam, że obie zajdziecie tak daleko, choć chyba powinnam. Przeciętność nigdy do Was nie pasowała.
Nieprawdopodobnie mi go przypominasz, Metts. Po prostu skóra zdarta z ojca. Oboje jesteście tak samo wielcy.
Do zobaczenia w maju, olimpijko.
C.


*


Byli wszyscy. Norwegowie i Francuzi, ludzie z jej życia przed wyjazdem i po wyjeździe, ludzie, którzy znali ją jako mieszkankę Oslo i jako paryżankę. Przynajmniej połowa z obserwowanych twarzy wydawała mu się znajoma. Państwo Berger, starzejący się z niezwykłą godnością, Tora z mężem i chłopakami, Lars z żoną i bliźniaczkami, Vibeke i Petter, chyba wreszcie razem, choć tego akurat nie był pewien, bo nigdy do końca nie ogarnął uroków ich absolutnie pokręconego związku. Joergen i Hans przyprowadzili synów, teraz już dorosłych i niemalże równie wysokich. Øysteinowi również towarzyszyły dzieci, w tym najstarszy Sindre, od dwóch lat oficjalnie emerytowany mistrz olimpijski na dziesięć kilometrów w łyżwiarstwie szybkim. Emil uśmiechnął się pod nosem na widok Tiril Bellurt Ringen, niebywale podobnej do matki, i jej młodszego brata Sigurda, idealnej kopii ich ojca. To po nich najwyraźniej chyba dostrzegał przerażająco szybki upływ czasu – po nich i po własnych córkach, w tym momencie stojących po drugiej stronie sali z przodu, bo w końcu nie wypadało, by cały czas je niańczył, szczególnie w takich okolicznościach. Nie był może szczególnie zachwycony faktem, że dziewczęta prowadzają się z Fourcade’ami, ale Mette zawsze postępowała po swojemu, a jeśli chodziło o Ingrid, jej słabość do młodego Alaina – ten to dopiero kopia tatusia! – nie podlegała wątpliwości mniej więcej od czasu, gdy oboje skończyli osiem lat. Gdzieś w okolicach rozwodu, pomyślał gorzko, jak zawsze, kiedy przypominał sobie tamten okres. Innymi słowy – nieskończenie dawno temu.
Wszystko się zmieniło, bo musiało. Nie mogło pozostać takie samo. Nawet ten głupi Paryż, do którego teraz przyjechał, by przez kwadrans popatrzeć na Chloe, wydawał się stać na głowie w stosunku do własnego wcielenia sprzed dekady. Świat pędził przed siebie w zawrotnym tempie i to chyba bez jakichkolwiek hamulców.
Minęła blisko godzina, gdy w końcu została poproszona na środek, i na jej widok niemal natychmiast doznał ukłucia w brzuchu. Upłynęło tyle czasu, a jednak pewne fakty nadal do niego nie docierały, bo przecież wciąż miał jeszcze przed oczami obraz zbuntowanej dziewczyny w bojówkach ściskającej bagaż podręczny w Gardermoen, teraz zaś, dwadzieścia cztery lata później, stała przed nim dumna, wyprostowana i powszechnie szanowana kobieta, kobieta znana, kobieta ceniona, kobieta o ogromnych wpływach i niebywałej sile. Kazał jej zmieniać kolory świata i to właśnie robiła, od samego początku, od portretów pamięciowych dla francuskiej policji po dzisiejsze przywództwo w Międzynarodowej Radzie Kobiet i status jednej z najpopularniejszych aktywistek w Europie. I chociaż z pozoru wydawało się to absurdalne, w głębi serca zawsze czuł, że jest stworzona właśnie do czegoś takiego. Jej temperament nie pozwoliłby jej na przeciętność.
Mówiła po francusku z biegłością, jaką mógł posiadać tylko ktoś, kto spędził w tym kraju co najmniej kilka dekad. Nie miał złudzeń co do jej powrotu. Podążyła drogą ojca i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek zamierzała z niej zboczyć. Może to i lepiej. Na trasie Paryż-Oslo ich relacja pozostała nieskalana przez ćwierć wieku.
Tego dnia jej monolog był wyjątkowo krótki – ot, formalne, stosowne dla szefowej organizacji wystąpienie z okazji sto pięćdziesiątej rocznicy jej powstania. Jak zwykle z głowy i z niespotykaną energią. Nigdy by nie pomyślał, że tak jej się to spodoba. To chyba należało zawdzięczać Renaudowi – w końcu właśnie on wprowadził ją na salony. Sama kiedyś przy okazji jednego z ich regularnych majowych spotkań w Tromsø wprost oznajmiła, że wyszła za mąż głównie po to, by szybciej wkręcić się we francuskie środowisko artystyczne. Podobny rodzaj bezpośredniości wyjątkowo mu do niej pasował.
Gdy skończyła, utkwiła w nim wzrok i uśmiechnęła się, niemalże dokładnie tak, jak dawniej.
Może jednak nie wszystko się zmieniło.

*

Nie wszystko się zmieniło.
Nauczyli się dotrzymywać wzajemnie danych sobie obietnic. Co roku byli w tym miejscu – on przylatywał z Oslo, ona z Paryża. Za każdym razem siadali na ławce i przez dobrą chwilę przypatrywali się sobie w milczeniu. Zawsze mimo woli na kilka sekund zawieszał oczy na serdecznym palcu jej lewej dłoni i lśniącej na nim obrączce. W czasach, gdy był żonaty, robiła dokładnie to samo w stosunku do niego.
Nie wyglądała na swój wiek, w żadnym wypadku. Nieustanny stres i stopień podwyższonego zagrożenia, w którym funkcjonowała, nie wpływał bynajmniej na jej prezencję. Jak zawsze trzymała się twardo. Choć trąciło to lekką groteską, w pewnym sensie rozumiał, co Mette miała przed laty na myśli, mówiąc, że kiedy dorośnie, chciałaby przypominać tę dziwną ciocię, którą widziała dwa razy w życiu. Najzabawniejsze, że rzeczywiście dostrzegał między nimi sporo wspólnych cech. Tak, jakby mimo braku genetycznego powiązania i tak los w pewien sposób zdecydował się je złączyć. Ironia w najczystszej formie.
To wszystko w ogóle było ironiczne. Ona pojechała do Francji, on został w Norwegii, ona zaczęła robić karierę, on swoją zakończył. O niej mówiono wszędzie, podczas gdy od niego wreszcie się odklejono, ona konsekwentnie nie urodziła dziecka, on zmajstrował dwie córki, mimo iż wcale nie pragnął przecież zostać ojcem. Oboje zawarli związki małżeńskie, ale tylko jeden dotrwał do teraźniejszości. Poszli w dwie kompletnie różne strony, a jednak mimo to nadal byli teraz w tym miejscu, po wielu latach, teoretycznie stanowiących odpowiedni okres czasu do tego, by wreszcie o sobie zapomnieć. Rzecz w tym, że z jakiegoś powodu nie potrafili tego uczynić. Nie potrafili albo nie chcieli.
- Renaud prawdopodobnie ma raka - powiedziała na powitanie, jak zwykle nie siląc się na zbędne uprzejmości. Żadnych cześć, jak się masz albo tęskniłam, na które zresztą zdobywała się naprawdę rzadko. Cała Chloe. Taką ją właśnie kochał.
- Co to znaczy prawdopodobnie? – zapytał chłodno, na co tylko parsknęła pod nosem, wbijając spojrzenie w kolana.
- To znaczy, że czeka na oficjalne potwierdzenie, a ja powoli szykuję się na członkostwo w klubie dla wesołych wdówek i wdowców. Masz dla mnie jakieś porady jako osoba zaprawiona w bojach?
- Technicznie rzecz biorąc, nigdy w tym klubie nie byłem.
- Praktycznie rzecz biorąc, sam odchowałeś dwie nastolatki po śmierci byłej żony.
Z tym akurat nie bardzo mógł polemizować. Nadal pamiętał dzień katastrofy tak wyraźnie, jakby wydarzył się on nie dalej niż wczoraj. Telefon w środku nocy, dziewczynki drzemiące za ścianą. Samolot się rozbił, była na pokładzie. Jeden moment, który na zawsze zmienił jego życie. To Samantha zajmowała się nimi po rozwodzie. Wszystko w ciągu sekundy spadło na niego, akurat wtedy, gdy obie zaczynały wkraczać w okres dojrzewania i potrzebowały matki bardziej niż kiedykolwiek. Powiedzieć, że świat stanął całej ich trójce na głowie, to jakby nie powiedzieć nic.
A mimo to wytrwali. Ingrid spełniła swoje marzenie i poszła na medycynę, Mette została w wieku dziewiętnastu lat mistrzynią olimpijską. Dwie największe dumy jego życia. Trafiły mu się wyjątkowo udane egzemplarze. Do kobiet zresztą w ogóle miał szczęście. Wystarczyło spojrzeć na Chloe.
- Naprawdę mnie ostatnio zaskoczyłeś – oświadczyła cicho i oparła mu głowę na ramieniu, zupełnie tak, jak przed laty. Natychmiast przemknęły mu przez myśl wszystkie obrazy składające się na ich wspólną historię – Szwecja, palenie, samochód, pogrzeb, dwudziesty drugi maja, rozstania, powroty, olimpiada, Oslo, lotnisko, coroczne spotkania, jej zdjęcia na okładkach magazynów z zaszczytnym tytułem Kobiety Roku w Norwegii, telefony na święta i na urodziny, a na pożegnanie zawsze kocham, stale i niezmiennie, jak w najpiękniejszej na świecie rutynie, rutynie, która po raz pierwszy ani trochę mu nie przeszkadzała. Nie chciał niczego zmieniać. Ona tam, on tutaj, wystarczająco daleko, by nie móc sobie zaszkodzić, i jednocześnie wystarczająco blisko, by przez tyle lat wciąż czuć to samo z identyczną intensywnością. – Nie sądziłam, że przyjedziesz.
- Lubię elementy zaskoczenia.
- Zawsze lubiłeś. – Ich palce splotły się w jednoznacznym uścisku. Wiedział, że jest szczęśliwa. Oboje byli szczęśliwi.
Czuję się trochę tak, jakbym znała cię całe życie.
Ja ciebie też, Chlo.

*

Podróż była nieskończenie nudna.
Już na samym początku mama i babcia kazały mu nie hałasować, więc postanowił zagrać w mumię i wytrzymać jak najdłuższą ilość czasu bez ruchu. Poddał się jeszcze przed pierwszą stacją, która stanowiła chyba najfajniejszy element całej eskapady, bo mógł przynajmniej policzyć ludzi. Doszedł do dwudziestu.
Potem odjechali i znów zrobiło się beznadziejnie.
Domki z kart sypały się za każdym razem, gdy usiłował dobudować do nich drugie piętro, więc szybko się zniechęcił. Podobnie sprawa wyglądała z armią ołowianych żołnierzyków i z książeczką o Kariusie i Baktusie. Ożywił się dopiero na widok ciężarówki w rękach Mortena.
- Mogę?
- Weź sobie coś innego.
- Ale ja chcę ciężarówkę.
- Ale nie dostaniesz.
Jego najlepszy kolega z grupy przedszkolnej, Sverre, zawsze twierdził, że starsi bracia to okropne głupki, i wszystko wskazywało na to, że miał absolutną rację.
- Oddaj mi, jest moja – burknął i wyciągnął rękę w kierunku zabawki, którą Morten oczywiście cofnął niemalże za plecy.
- Od kiedy niby?
- Od teraz, oddaj!
- Nie oddam, popsujesz – oświadczył Król Głupków i na sam widok jego miny ogarnęła go nieprawdopodobna złość. – Zawsze psujesz! Mamo!
- Mamo, to jest moje!  - krzyknął i znów bezskutecznie spróbował odzyskać swoją własność, konsekwentnie ignorując oburzone spojrzenie babci. Co tam babcia, kiedy zabrano mu jego ciężarówę! Ludzie w przedziale chyba rozumieją, że trudno w takiej sytuacji siedzieć w ciszy!
- Jeśli obaj się nie uspokoicie, tata poważnie sobie z wami porozmawia zaraz po powrocie do domu – powiedziała mama wyjątkowo zmęczonym głosem i w jednej chwili poczuł się tak, jakby był balonikiem, z którego właśnie uszło powietrze. No jasne, że się za nim nie wstawi! Zawsze wolała Mortena. Wszyscy wolą Mortena, a jego najchętniej wymieniliby na inne dziecko, gdyby tylko zaistniała ku temu sposobność. Mógł się tego spodziewać.
Babcia mruknęła coś pod nosem w stronę mamy i obie zaczęły rozmawiać. Skorzystał z chwilowego braku ich zainteresowania, by ponownie spróbować odzyskać ciężarówkę.
- Oddaj mi to!
- Jak chcesz, to musisz mi zabrać, dzieciaku!
- I zabiorę! – wyciągnął ręce, ale brat był oczywiście szybszy. Z trudem udało mu się powstrzymać narastającą chęć na płacz. Dziadek wyraźnie mu ostatnio powiedział, że chłopakom nie wolno beczeć. Poza tym Morten pewnie by się śmiał.
- Chodź no tu, młodzieńcze – odezwała się nagle babcia i spojrzała na niego w ten typowy dla siebie, nieprzyjemny sposób, którego naprawdę nie lubił. – Usiądziesz koło mnie, przy oknie.
- Ale… - spróbował zaprotestować, jednak w tym momencie wtrąciła się mama.
- Usiądź przy babci – oświadczyła i to już skutecznie go dobiło. Pewnie! Głupek znowu wygrał, jak zwykle. I na dodatek teraz się szczerzy. Coś aż go zakłuło w środku. Bez zastanowienia złapał brata za rękę i z całej siły uszczypnął, co natychmiast wzbudziło wielkie oburzenie. – Mówiłam, żebyś się tak nie zachowywał!
- Właśnie widać, jakie efekty przynosi twoje czcze gadanie – oświadczyła babcia i w sekundę chwyciła go za nadgarstek, a potem klepnęła otwartą dłonią. Skóra nieco go zapiekła i się zaczerwieniła. Znów zebrało mu się na łzy. - Jeszcze raz tak zrobisz, a osobiście cię spiorę, jak tylko wysiądziemy na stacji. Na pewno nie pozwolę, by moi wnukowie w mojej obecności zachowywali się jak dzicz. Co za nieznośne dziecko! Siadaj tu, natychmiast. – Wszyscy przesunęli się w prawo, by zrobić mu miejsce. Poczłapał na nie bez słowa, dochodząc do wniosku, że i tak nic tu nie zdziała. To oczywiste, że zawsze będą stały po stronie Mortena, skoro bardziej go kochają. No i dobrze! Nikogo nie potrzebował. Jakoś się obejdzie bez tej ciężarówki. Pewnie chcieliby, żeby się poryczał, ale nie zamierzał im dawać tej satysfakcji. Nie będzie płakał. Nie może. Dziadek zabronił. - Wdał się w Agnara, niewątpliwie. Katastrofa. No cóż, to naturalne. Geny robią swoje. – Nie wiedział, czym są geny, i w sumie go to nie obchodziło. Nic go już nie obchodziło. Grunt, żeby nie dać się złamać. Wyłączył się kompletnie z rozmowy, skupiając wzrok na smętnych, monotonnych krajobrazach za oknem. Nuda. Rano tata kazał mu przeczytać nagłówek w kalendarzu – maj 1990 – i powiedział, że jest to jeden z najprzyjemniejszych miesięcy w roku, ale pogoda na to bynajmniej nie wskazywała. Właściwie przez większość podróży jak dotąd padało, a to raczej niewiele miało wspólnego z czymkolwiek przyjemnym.
Chwilę później postanowił przenieść zainteresowanie na przedział.
Wszystkie miejsca naprzeciwko nich były zajęte, odpowiednio przez dwóch panów w garniturach, dziewczynę z dziwnie uczesanymi włosami i drugą dziewczynę o ogromnym brzuchu, siedzącą centralnie przed nim. Widział już coś takiego kilka razy. Mama mu o tym opowiadała. Jeśli nie kłamała, to znaczyło, że tkwił tam jakiś bobas.
Dziewczyna nie wyglądała na miłą, ale mimo to i tak na nią patrzył. Wydawała się raczej młoda. Zawsze sądził, że tylko dorosłe panie noszą ze sobą dzidziusie, jednak widocznie się pomylił. Albo to jakaś wyjątkowa sytuacja.
Bardzo go ciekawiło, czy dziecko dawało jakieś znaki życia. I czy to będzie dziewczynka, czy chłopiec. Wolałby oczywiście chłopca, bo dziewczynki były strasznie głupie, ale coś mu podpowiadało, że to jednak ta gorsza opcja.
Brzuchata zaczęła grzebać w torbie, więc po chwili znudził się obserwacjami i korzystając z faktu, że Morten przed momentem zasnął, wyciągnął niepewnie ciężarówkę z jego objęć, po czym wrócił na swoje miejsce i wykręcił kilka kółek na stoliku przy oknie, turkocząc pod nosem. Wiedział, że wszyscy, którzy nie spali, w tym momencie intensywnie mu się przyglądają.
- Z tego dziecka naprawdę nic dobrego nie wyrośnie – zawyrokowała babcia jednoznacznie, wpatrując się w przyszłego czterokrotnego mistrza olimpijskiego.

*

Nie rozpłakał się nawet wtedy, gdy kilka minut później znów pokłócił się z Mortenem, a groźba dotycząca lania została spełniona.
Prawdziwe chłopaki nigdy nie płaczą.

17 komentarzy:

  1. poklony, coff :) można liczyć kiedyś na jakiś pdfik z tego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wspaniale, nie będę musiała kombinować z potajemnym kopiowaniem do Worda za Twoimi plecami

      Usuń
    2. podrzucisz mi przez tumblry maila to podeślę.

      Usuń
    3. to ja też poproszę i nie nie zjebałaś. Tylko zachrzan na uczelni taki że nie mam spokojnej chwili by usiąść i skomentować. Tak czy tak pokłony. Za skończenie i za chyba najbardziej życiowe zakończenie

      Usuń
  2. O rajuniu, nie wierzę, że to już koniec. Taki definitywny i ostateczny, bo już nic więcej się tu nie pojawi i w ogóle... Smutno mi, Pau. Smutno mi straszliwie. Wrócę tutaj sobie pod koniec tygodnia, gdy pozbieram wszystkie myśli i będę miała czas na ich ułożenie.
    Tylko napiszę Ci tu, że potwornie dziękuję Ci za tę historię. Nawet nie wiesz jak wiele wniosła do mojego życia, mojego poglądu na świat, ale i samego pisania. To była naprawdę inspirująca przygoda. Dziękuję. <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przybywam. Tradycyjnie spóźniona, ale to już ostatni raz *przerwa na płacz*. Rany. Miałam tyle czasu, aby złożyć wszystkie przemyślenia w jedną całość, aby potem przelać je we w miarę składny komentarz, ale coś się nie udało. I to nie przez to, że nie miałam czasu, że mi się nie chciało, nie, bo czas był, bo myślałam intensywnie (chyba nawet aż za bardzo, bo się pochorowałam). Tylko przez fakt, że przez ostatni niecały rok miałam do czynienia z opowiadaniem, które na dobre zmieniło mój pogląd na pisanie i z opowiadaniem, które było i zawsze będzie tak kurewsko dobre, że aż zbyt trudne do opisania jednym słowem… Fascynujące? Fantastyczne? Genialne? Kurde, nie, to za mało. Ale z drugiej strony… Ech, sama nie wiem. Początek komentarza, a ja już kręcę, no bhawo ja.
      Wiesz, nic nowego nie napiszę. Myślę, że wszystko, co chciałam napisać, zostawiłam już pod ostatnim rozdziałem i w żadnym przypadku tego nie zmienię. Mogę jedynie dalej drążyć, jakie to opowiadanie jest wspaniałe, jak wiele wniosło do mojego życia, z jakimi wypiekami czytałam kolejne rozdziały, jak bardzo pokochałam tutejsze postacie, zaczęłam interesować się biathlonem, a przede wszystkim jaka Ty jesteś cudowna. Wiem, że mogłabyś tego słuchać całymi godzinami i zapewniam Cię, że to wraz z końcem Faded się nie skończy, bo chociaż opowiadania się kończą, tak znajomości zawarte dzięki nim przetrwają, więc przy każdym piwie, przy każdych polish lodach, gdy znów będziemy rozmawiać na tematy nam bliskie, zapewne będę Ci powtarzać, jakie to wszystko było piękne (możemy też rozwodzić się nad długością tego zdania).
      Co do samego epilogu to tak, udało Ci się, element zaskoczenia był. ;) Chociaż czułam, że będzie tak, jak dałaś nam do zrozumienia w ostatnim rozdziale, że oni nie będą razem, że miłość przetrwa, ale oni ze sobą nie. I wiesz… Z całym moim uczuciem do nich i chęcią, aby jednak im się udało, tak jest lepiej. Prawdziwiej. Jest tak, jak byłoby w realnym życiu. I za nic nie mam ochoty krzyczeć i rzucać rzeczami, że oni nie skończyli ze sobą, bo… bo przecież zdążyłam poznać te postaci. Wiem, jacy są, jacy potrafią być i jak wyglądałoby ich wspólne życie. Na pewno nie tak, jak w epilogu. Dlatego… Dlatego dziękuję Ci, że oni przetrwali. Osobno, ale jednak w jakiś sposób razem. Mieli ten swój jeden dzień w roku, gdy byli razem, gdy wydawało się, że jest jak dawniej i myślę, że dla nich to jedyne wyjście. Kurczę. Stworzyłaś tutaj piękny rodzaj miłości. Zupełnie inny, ale jednak tak prawdziwy. Pokłon. Wielki, wielki pokłon, czołem do ziemi, amen.
      Ale… końcówka. Ostatni fragment tego opowiadania… Okej, wycisnął ze mnie łzy, bo tego naprawdę się nie spodziewałam. Mimo, że miałam tę scenę w głowie przez cały czas, nigdy nie pomyślałam o takim rozwiązaniu. Rany. Wiedziałaś jak zakończyć, żeby po wszystkim zostawić czytelnika z rozdziawioną japą. Nawet teraz kręcę głową z niedowierzaniem, naprawdę. To było piękne. Naprawdę piękne. Wybacz, że nie potrafię jakoś inaczej ująć tego słowami, napisać, jak wielkie wrażenie na mnie wywarłaś, ale mam nadzieję, że to po prostu wiesz. Starałam się mówić Ci o tym po każdym rozdziale i jeśli wciąż to do Ciebie nie dotarło, to powtarzam: (w blogosferze) nikt nigdy nie wywarł na mnie takiego wrażenia swoim pisaniem, jak właśnie Ty, Pau.

      Usuń
    2. Cholera, chciałabym, aby te ostatnie słowa tutaj były naprawdę wyjątkowe. Aby ostatni komentarz ode mnie tutaj był choć w połowie tak dobry, jak całe Faded. Wiem już na starcie, że nie uda mi się to, bo swoim poziomem wybiegłaś tak daleko na przód, że dogonienie Cię jest cholernie trudne. Mam jednak nadzieję, że całość mojej próby skomentowania Faded nie będzie potraktowana jako nieskładny bełkot. Bo zasłużyłaś na dobry komentarz ode mnie, chociaż ten jeden raz, bo wiem, że ja straszna dupa w komentowaniu jestem.
      Mam wrażenie, czy ten fragment komenta jakoś wziął się z dupy? Okej, nevermind.
      Gdyby mnie spytano, jak traktuję Faded jako całość, teraz – gdy już dobiegło do definitywnego końca, odpowiedziałabym: jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Było ich trochę w moim życiu, były te wspaniałe, te średnie oraz nieporozumienia. Faded, chociaż książką nie jest (a mogłaby nią być), zalicza się do tych wspaniałych. Naprawdę. Faded czytało się jak książkę. Jak cholernie dobrze napisaną książkę, jedną z tych o życiu, o tym, jak kurewsko jest ono trudne, o determinacji, o walce, o wyznaczonych celach, o przyjaźni, o chorej, ale pięknej miłości, o codziennych przeciwnościach i o tym, jak wiele kryje się za zwykłą maską pozorów. Niesamowite to było, Pau. Wiem, że będziesz się spierać, mówić, że nie, że wcale tak nie jest, ale pozwól mi mieć swoją rację. Piszesz wspaniale. Masz cudowny język, wypracowany warsztat, potrafisz przenosić emocje na papier i sprawić, że wcale nie potrzeba narracji pierwszoosobowej do tego, aby przedstawić czyjeś emocje w tak dokładny sposób. Wiesz, na czym warto skupić uwagę podczas pisania, potrafisz wyeksponować to, co najważniejsze w tekście, budujesz wokół czytelnika atmosferę, w której znajdują się bohaterowie i pozwalasz mu zagłębić się w niej. Raju, czy ja mam pisać dalej? Napiszę! Masz to wyczucie. Masz wyczucie pisarza, potrafisz zachować równowagę w tekście, szala Twojej historii nigdy nie przechyliła się ani na stronę przesadnego dramatyzmu, ani na stronę tęczowego szczęścia. Życie. Znasz życie, wiesz jakie potrafi być i piszesz o nim, bo dostrzegasz wszystkie jego kolory, te jaśniejsze i ciemniejsze. Poza tym wiem, że jesteś cholernie dobrym obserwatorem. Już nie wspominam nawet o mega dobrej robocie polegającej na tak wnikliwym researchu, bo gdy czytałam pierwszą część i zmagania Chloe z jej chorobą, a nie znałam Cię jeszcze wtedy tak dobrze, miałam wrażenie, że siedzisz w środowisku ludzi z jej problemami. Na szczęście potem poznałam prawdę i cóż… Podziwiam Cię. Podziwiam Cię na każdej płaszczyźnie, podziwiam Cię za cały trud włożony w to opowiadanie, za poświęcenie i za to, ile dałaś tej historii.
      Cóż mogę jeszcze napisać? Tak bardzo nie chcę o niczym zapomnieć, choć wiem, że w każdej chwili będę mogła Ci to powiedzieć, ale jednak… Ale jednak żegnam się z tą historią. Na pewno będę do niej niejednokrotnie wracać, bo do takich opowiadań chcę się wracać i odkrywać na nowo. Kurczę, to naprawdę koniec. Nic więcej się już tutaj nie pojawi, nie będzie Chloe, nie będzie tego dupka, którego pokochałam z całego serca Emila, nie będzie norweskiej bandy, nie będzie gejusiów, nie będzie całej reszty…

      Usuń
    3. Rety. Wiesz, po czym poznaję genialne i bliskie memu sercu opowiadanie? Gdy traktuję jego postacie, jak żywe osoby, z którymi spędziłam naprawdę wspaniały czas. Faded właśnie do takich opowiadań się zalicza. Będę za nimi wszystkimi tęsknić i myśleć przy każdych biathlonowych zawodach, które przyjdzie mi z przyjemnością obejrzeć (bo zaraziłaś mnie biathlonem, Ty niedobra Ty!).
      Dziękuję, Pau. Dziękuję za wszystkie wspólnie spędzone z tym opowiadaniem chwile. Były wspaniałe. Dziękuję za każdy rozdział, za każdy uśmiech wywołany czytaniem i każdy moment ze łzami w oczach. Za szczęście, smutek, wzruszenie, za wszystkie emocje, których przysporzyło mi czytanie o tych głupkach. Dziękuję, że to pisałaś, że wytrwałaś. Jestem z Ciebie nieziemsko dumna i mam nadzieję, że Ty również czujesz się z siebie dumna. Dałaś radę! Dla mnie jesteś mistrzynią i już. :)
      To była potężnie inspirująca przygoda. Dała mi naprawdę dużo mobilizacji do własnego pisania i w jakiś sposób zmieniła też pogląd na własne tworzenie. Chciałabym kiedyś pisać ta, jak Ty, ale wiem, że to niemożliwe, bo swoich wzorców nie można doścignąć. Wtedy przestałyby być wzorcami, a trzeba mieć kogoś, za kim chce się podążać, bo tylko wtedy ma się te chęci, aby wciąż nad sobą pracować.
      Okej, komentarz wazeliną płynący, ale w 100% szczery. No więc będę już kończyć. Jeszcze raz Ci za wszystko dziękuję. Mam nadzieję, że wszyscy będziemy mieli okazję przeczytać od Ciebie jeszcze wiele, wiele historii tak pięknych, jak Faded.
      Do widzenia, Chloe i Emil.
      Do widzenia, Pau.

      Usuń
  3. Chciałabym, żeby to był bardzo dobry komentarz, bo zasługujesz choćby na tyle z mojej strony po tym wszystkim, co tu od Ciebie dostałam. Po tym wszystkim, co udało Ci się tu stworzyć. I nie mówię tylko o epilogu, choć to pewnie od niego powinnam zacząć. Tylko chyba nie będę umiała, bo ciężko uchronić się przy komentowaniu faded po raz ostatni, przed patrzeniem na to, jako na całość. Jak mniemam jest to w tym momencie jedyne słuszne spojrzenie. Ale bardzo chcę coś o tym epilogu powiedzieć, więc może jednak, mimo wszystko, postaram się od tego zacząć, a dopiero później przejdę do podsumowań.
    Już dawno mówiłaś, że w epilogu zaserwujesz nam wycieczkę w przyszłość, więc nic pewnie dziwnego w tym, że tworzyłam sobie w głowie własne wersje tego, jak ta przyszłość będzie wyglądać. O ile dobrze pamiętam, przebąkiwałam coś na ten temat już w komentarzu pod ostatnim rozdziałem, ale chyba powstrzymałam się, zanim wybiegłam myślami zbyt daleko. Nie wiem czy słusznie, bo w zasadzie moja wizja ich przyszłości pod pewnymi względami bardzo przypomina tę, którą stworzyłaś im Ty. Nigdy właściwie do końca nie wierzyłam w to, że oni kiedykolwiek mogliby być razem. Nawet jeśli ta najbardziej naiwna i do bólu romantyczna część mnie wręcz krzyczała, że przecież tak, że oczywiście, że są sobie pisani. W gruncie rzeczy zazwyczaj pozostaję raczej realistką. Nieważne, że oznacza to spotykanie się z opiniami twierdzącymi, że jestem bezduszna i w ogóle zła i okrutna, zgiń, przepadnij. Tu nie chodzi o brak wiary, raczej o trzeźwe spojrzenie. Chloe i Emil byli wspaniali, byli wspaniali razem, ale nie mogli razem pozostać. Nie mieli szans. Ona zniszczyłaby jego, później siebie, z żalu i złości, że to zrobiła. Byli cudowną... Widzisz, chciałam napisać "jednością", ale właściwie oni nigdy chyba taką jednością nie byli. I nie chodzi mi o seks, bynajmniej. Byli sobie bardzo bliscy, cholernie bliscy i w pewnym sensie znali się lepiej niż ktokolwiek, ale nigdy chyba nie stanowili jednego. Choć fakt jest faktem, osobiście nigdy nie łapałam tych wszystkich tekstów o jednej duszy w dwóch ciałach i tak dalej, nawet jak byłam dzieciakiem to nijak to do mnie nie przemawiało, bo pamiętam, że kiedyś podobne sformułowanie pojawiło się na jakimś zaproszeniu na ślub, które dostali moi rodzice, a ja za nic nie mogłam pojąć o co chodzi w tym, tak pięknie brzmiącym, zdaniu. Pomijam fakt, że miałam wtedy jakieś osiem lat, to akurat szczegół. Nadal niespecjalnie te słowa do mnie trafiają. Może wyłazi w tym momencie ze mnie obawa, że ktoś naprawdę mógłby mi być tak bardzo bliski, że stanowiłby coś w rodzaju dopełnienia mojej duszy, jej drugą część. W zasadzie to bardzo przerażająca myśli. Przepraszam, że zaczynam mówić o sobie, ale to nie jest tak, że to się nie wiąże z tym, co napisałaś. Wręcz przeciwnie, to, że rozmyślając o Twoim opowiadaniu, zaczynam analizować własne demony i niekoniecznie wcześniej uświadamiany strach przed zaangażowaniem w jakiekolwiek relacje - moim zdaniem właśnie to świadczy o sile Twojego tekstu. Cholera, trafiłaś do mnie, a jeśli to nie jest najważniejsza część twórczości, to nie wiem, co nią jest. Shit, za chwilę będę ryczeć i w tym momencie zaczynam poważnie się zastanawiać nad tym, czy w ogóle wrzucać ten komentarz tutaj, czy przypadkiem nie wysłać Ci go na tumblrze, zgodnie z tradycją. Chyba robi się za bardzo... osobiście. Bo zaczynam włazić do własnej głowy i rozdrapywać samą siebie, a tego chyba nie powinno się robić publicznie. No nie wiem, miejmy nadzieję, że zginie to gdzieś w moim słowotoku i nikt poza Tobą nie zwróci na to uwagi. A wracając do tematu - mówiłam chyba o tym, że Emil i Chloe nigdy nie byli jednością. Może dlatego, że oboje są jak te dwa samotne wilki. A mimo to, mam wrażenie, że byli czymś znacznie więcej niż jednością. Byli czymś więcej dla siebie nawzajem. Przepraszam, że tak często się powtarzam, idiotyczna maniera, na którą właśnie zwróciłam uwagę, ale chciałabym, żeby to, co naprawdę ważne, przynajmniej dla mnie, dobrze wybrzmiało. Choćby i podwójnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaczęłam chyba od tego, że ostatecznie ich rozdzieliłaś. Chociaż chyba ciężko tak to określić, zważywszy na fakt, że oni tak właściwie nigdy nie byli razem. W każdym razie, ja też nie widziałam ich razem w tej przyszłości, którą od jakiegoś czasu sobie dla nich wyobrażałam. Ona we Francji, on w Norwegii. Ona podbija świat, on tworzy swój świat gdzieś indziej, daleko od niej. I chyba tak właśnie było najlepiej, najrozsądniej. Wyobrażasz sobie, żeby mieli być razem, mieszkać w jednorodzinnym domku, odchowywać dzieci i chodzić z psem na spacer? I może frytki do tego? Śmiać się chce, gdy tylko się pomyśli o podobnym scenariuszu. No bo jakby to miało wyglądać? Chloe i dzieci? Jakoś mi się to nie widzi. Chloe jako stateczna matka? Ta szalona dziewczyna, z kolorowymi włosami i mnóstwem tatuaży, zamieniająca pędzel i farby na mleko i pieluchy? Nie wiem, kto pierwszy by zwariował, ona czy Emil. Można się nad tym pośmiać, ale w taki naprawdę ciepły, poczciwy sposób, jak nad jakąś niestworzoną historią. I to też jest dobre. Śmiech to zdrowie, nie? Ale najważniejsze, że prawdziwa wersja ich przyszłości po prostu się klei. Trzyma się kupy, jest realna i jest w znacznej mierze taka, jaką sama ją widziałam. Bo właśnie tak to sobie wyobrażałam, Chloe robiącą karierę i spełniającą się w swoich projektach, Emila z gromadką dzieci, ale przede wszystkim to, że utrzymają kontakt. Że Chloe będzie dla tych dzieciaków ulubioną ciotką, że nie będzie tak, jakby nigdy się z Emilem nie znali. Że o sobie nie zapomną. Że do końca będą się kochać. W zasadzie może teraz byłby dobry moment na to, by w końcu mogli stać się jednością? Swoje przeszli, minęło mnóstwo lat, może to już czas. Zabrzmi to pewnie okrutnie, ale po śmierci męża Chloe (ech, nawet przy epilogu musiałam popisać się moją genialną pamięcią do imion, wybacz) mogliby spróbować zacząć od nowa. Albo nie. To ich decyzja, ich życie, ich wola. Myślę, że to mogłoby być ciekawe, bo przecież nigdy nie przestali się kochać, ale teraz są już zupełnie innymi ludźmi. Więc może i tak nie mieliby szans, po raz kolejny. Nie wiem, trudno gdybać, ale ja lubię sobie gdybać, więc wybacz, że odważyłam się jeszcze trochę wybiec w przyszłość.
      Nie wiem, co mogę powiedzieć o tym epilogu poza tym, że był doskonały. Był tak... piękny. To chyba najodpowiedniejsze słowo. Od samego początku do końca. To, jak wszystko się ułożyło. Jaką wszyscy są jedną, cudowną rodziną. No bo córka Emila zdobywająca medal na igrzyskach, bo druga córka Emila najprawdopodobniej spiknie się z młodym Furkadem, bo Lea i Vegard doczekali się nie tylko córki, ale też syna, bo wszystko tak pięknie się splata. Pamiętasz jak Ci kiedyś powiedziałam, że kocham biathlon, bo tam wszyscy zawodnicy są jak jedna, wielka rodzina? Cóż, nie wiem jak to zrobiłaś, ale bardzo podobne odczucia mam względem Twoich bohaterów w tym epilogu.  A poza tym dałaś córce Lei imię po Tiril, najsłodszym dziecku biathlonu, a powiem Ci w sekrecie, że w moich planach tak samo nazwałam córkę Anette i Bera z winged, córkę, która istniała tylko w mojej wyobraźni i nigdy nie dałam jej życia w słowach. Nie wiem jak to działa, telepatia czy jak? Czasem to aż zadziwiające jak bardzo bywamy do siebie podobne.
      No i ten ostatni fragment! Koniecznie muszę coś o nim powiedzieć, bo chyba z całego epilogu podobał mi się najbardziej. Pokłony i brawa za to jak dobrze oddałaś to wszystko i jak świetnie weszłaś do głowy małego Emila. Byłam zachwycona kiedy to czytałam, naprawdę, szczerze zachwycona, bo to było dokładnie tak, jakby opowiadało mi to jakieś dziecko. I w tym momencie jak najbardziej Cię komplementuję! Cudownie ten fragment napisałaś. No i chyba nie muszę mówić o tym, jak fantastycznie to domknęło całą historię. Generalnie pamiętam, że w prologu ta sama scena była opisana z perspektywy Vibeke, ale chyba jeszcze sobie do tego wrócę, żeby sprawdzić jak dokładnie to tam wyglądało.

      Usuń
    2. W każdym razie, ja uwielbiam takie klamrowe kompozycje i wszelkie paralele, choć tego akurat paralelą określić chyba nie można, ale ta scena na koniec to idealne zamknięcie tej opowieści i to jest fakt autentyczny, jakby to powiedzieli niektórzy.
      To chyba tyle miałam do powiedzenia w kwestii epilogu. Pozwól, że przejdę do podsumowań, podziękowań, zażaleń i tak dalej. Choć zażaleń chyba akurat nie mam, jeśli jakiekolwiek miałam to usłyszałaś je dawno temu, w trakcie tworzenia tego opowiadania, teraz już na to nie czas, teraz mogę tylko chwalić i składać dłonie do oklasków. Bo Ci się one należą, naprawdę. Stworzyłaś cudowną opowieść. Opowieść, bo ciężko mi to nazwać opowiadaniem, choćby przez wzgląd na kwestie gatunkowe i mam głęboko w poważaniu blogowe nazewnictwo. To jest opowieść, a nawet więcej. Myślę, że nie przesadzę jeśli nazwę to po prostu powieścią. Możesz teraz mówić, że swoją pierwszą powieść ukończyłaś w wieku dwudziestu dwóch lat i nikt Ci nie podskoczy. Mówię pierwszą, bo naprawdę nie chciałabym, żeby była ostatnią. Głęboko wierzę w to, że stworzysz kolejną. Daj sobie czas, odpocznij, oczywiście, ale potem wszystko będzie zależało już tylko i wyłącznie od Ciebie. Jeśli zależałoby ode mnie i miałabym jakiekolwiek prawo Ci rozkazywać, w tym momencie przykułabym Cię do biurka i kazała pisać. Ale nie mam do tego najmniejszego prawa i uszanuję każdą Twoją decyzję, a jeśli kiedyś jeszcze coś napiszesz to wiesz, gdzie znaleźć swoją najwierniejszą czytelniczkę. To, co tu zrobiłaś to naprawdę było COŚ. Jestem pewna, że masz tego pełną świadomość, ale i tak Ci to powiem, bo wiem jak ważne bywa usłyszenie takich słów. I jestem Ci za to wspaniałe COŚ ogromnie wdzięczna, bo nawet nie wiesz jak bardzo to czasem było inspirujące. Zwłaszcza w okresach, gdy Ty pisałaś, a ja miałam w tym względzie jakiś totalny zastój. Zawsze uwielbiałam czytać nowe rozdziały faded. Tutaj czy na tumblrach, na komputerze czy w telefonie, zimą czy latem. Nieważne. To był naprawdę cudowny czas, bo wiedziałam, że ciągle coś na mnie czeka, że przeczytam kolejny rozdział, że dowiem się, co nowego u Twoich wspaniale pokręconych bohaterów. Nie chcę brzmieć zbytnio patetycznie, bo naprawdę tego nie lubię, ale czas spędzony z tą historią to był naprawdę cudowny czas. Cudowny, inspirujący czas. I wybacz, jeśli czasem bywałam w swoich słowach zbyt ostra lub brzmiałam jak podły krytykant. Doskonale wiesz, że to nigdy nie było moim zamiarem. Wiem jak ważne są opinie innych i osobiście uważam, że opinie te powinny być jak najbardziej szczere. Zwłaszcza w kwestiach takich jak twórczość. Wszak to właśnie pomaga się rozwijać. I wiesz co, jeśli kiedykolwiek czytając moje komentarze pomyślałaś sobie "ty kretynko, jeszcze ci pokażę", to dobrze, bo dzięki temu mogę sobie wmawiać, że miałam jakiś wkład w to, co tu powstało. A naprawdę lubię sobie to wmawiać. To była długa droga, ale to była cudowna droga i strasznie się cieszę z tego, że mogłam Ci w niej na całym tym dystansie towarzyszyć. Lubię wynosić coś z tego, co czytam, w tym tkwi siła literatury, a z tej opowieści naprawdę zabiorę dla siebie sporo. I dziękuję Ci za to. Cieszę się, że mogłam poznać historię Emila i Chloe, ale też historię wszystkich innych bohaterów. Często mam tak, że dużo bardziej interesują mnie wątki poboczne, nie wiem z czego to wynika, chyba lubię się torturować faktem, że moich ulubionych bohaterów w fabule jest zdecydowanie mniej niż głównych bohaterów. W każdym razie niesamowicie jarają mnie takie małe szczególiki jak chociażby to, że mały Sindre został mistrzem olimpijskim w łyżwiarstwie szybkim. No dobra, już nie taki mały, bo przecież emerytowany. I hej, w końcu zapamiętałam jakieś imię! Jednak coś mi się dzisiaj udało! Ciężko mi skończyć tę pogadankę, bo mam świadomość tego, że to ostatni raz tutaj. Nie lubię takich momentów, jest w nich coś nieprzyjemnie ostatecznego.

      Usuń
    3. Ale jestem z Ciebie cholernie dumna, jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie. Dumna, że doprowadziłaś to do końca, że skończyłaś tak jak chciałaś, że tyle udało Ci się tutaj osiągnąć. Serce rośnie jak się czyta takie rzeczy. Takie opowieści. A co do tego, co napisałaś w posłowiu - jej, nie pamiętam już zupełnie, co pisałam pod prologiem, ale widzę, że miałam rację. Miałam absolutną rację, gdy zachęcałam Cię, żebyś szła w to dalej. I wierz mi, powiedziałabym to samo również gdybym wtedy wiedziała, kto będzie bohaterem, jaki masz pomysł na fabułę i jak długi tekst tu powstanie. Ba, krzyczałabym, że masz w to iść, pewnie jeszcze głośniej. Intuicja mnie nie zawiodła i cholernie się cieszę, że miałam jakiś minimalny wkład w to, co tu powstało, swoją małą cegiełkę.
      Chciałabym zakończyć jakoś ładnie i z przytupem, ale zaczynam już chyba koszmarnie się powtarzać, więc pewnie nic sensownego na koniec mi do głowy nie przyjdzie. Dziękuję za Chloe, która była trudna, z którą często się nie zgadzałam, której lubiłam nie lubić i którą lubiłam lubić. Która była zmienna jak pogoda, która bawiła, denerwowała i wzruszała. Za Emila, jedynego w swoim rodzaju, wspaniałego, twardego, cudownego indywidualistę. Za Leę, w której odnalazłam siebie i Vegarda, do którego nadal chyba nie potrafię się jednoznacznie ustosunkować. Za Furkada grającego w szachy, za Tarjeia, który był najlepszym przyjacielem, jakiego można sobie wymarzyć, za całą biathlonową rodzinę. Za Hansa i Joergena, za Chloe śpiewającą świąteczne piosenki w listopadzie i oglądającą Zabójcze Umysły, za malarstwo i za jaszczurkę. Za niebieskie włosy, za tatuaże, za Nędzników, za papierosy, za Oslo, za proszki do prania. Za nowe pokolenie, za Tiril, Ingrid i całą resztę. Za wspaniałą opowieść. O miłości, o przyjaźni, o chorobie i życiu z tą chorobą. O dojrzewaniu, jak sama mówisz. Dziękuję za wszystko.

      Usuń
  4. O Twoim opowiadanie dowiedziałam się z Twittera i jest to kolejna rzecz, za którą będę temu portalowi bardzo, bardzo wdzięczna. Pomyślałam, że zostawię tu komentarz, bo mam nadzieję, że będzie miał jakieś znaczenie.

    Napiszę wprost. To jest najlepsze opowiadanie jakie do tej pory czytałam. Genialna historia, wielowątkowość, tyle postaci, a przecież każda jest niepowtarzalna i ma swoją własną historię. Połączyłaś to wszystko po mistrzowsku. Już nie wspominając o języku - wspaniały.
    Tak wiele emocji towarzyszyło mi podczas czytania tej opowieści. Dialogi Emila i Tarjeia, dzięki którym często nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Oczywiście wzruszyłam się przy epilogu. Ostatnia scena mnie powaliła. Jeśli chodzi o główne postaci, Emila pokochałam od pierwszej sceny, w której się pojawił. Trochę większy problem mam z Chloe. Nie mogę powiedzieć, że jej nie lubię, jednak nie mogę też stwierdzić, że lubię. Może po kolejnej lekturze (a na pewno wrócę do tej historii jeszcze nie raz) wyrobię sobie o niej jakąś opinię.
    Od dawna bardzo lubię biathlon, więc świetnie było w końcu trafić na opowiadanie o tej tematyce. Wielkie dzięki za tę historię.

    Pozdrawiam,
    Aga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć! Wracam znowu z pytaniem. Czy mogłabym dostać pdf z Twoim opowiadaniem? Byłabym bardzo wdzięczna. :)
      aga9406@gmail.com Z góry dziękuję!

      Usuń
    2. postaram się jakoś podesłać go na dniach. :)
      i BARDZO dziękuję za wszystkie pozytywne słowa. każdy komentarz ma znaczenie, a już szczególnie taki, bo to tylko sprawia, że chce się pisać dalej. dziękuję.

      Usuń
  5. Pau naprawdę to kocham. Na tyle, że nie jestem w stanie tego po ludzku skomentować. To więcej niż opowiadanie i warto śledzić blogosferę, bo czasem można trafić na takie perełki. Dziękuję za to i za zaszczepienie we mnie biathlonu też

    OdpowiedzUsuń