i think i’ve
got a feeling i’ve lost inside
Nerwowo zaciskała palce na oparciu,
czując, jak żołądek niemalże podchodzi jej do gardła. Pieprzone samoloty. Pieprzone odległości, pieprzone olimpiady,
pieprzone, idiotyczne, cholerne pomysły, na
które tylko ona mogła wpaść. Czego, do diabła, właściwie oczekiwała? Po co w
ogóle wsiadła do tego monstrualnego potwora ze skrzydłami? Przecież Petter
jasno swego czasu zapytał, czy ma ochotę wybrać się z nim do Rosji, a udzielona
mu wówczas odpowiedź brzmiała stanowczo, zdecydowanie i jak najbardziej
właściwie. Nie. Proste, zwyczajne,
klarowne nie. Powinna na nim
poprzestać, ale jak zwykle uznała za stosowne skomplikować sytuację. Szkoda, że
na olimpiadzie nie wprowadzili jak dotąd takiej konkurencji. Zdobyłaby w niej
mistrzostwo bez kiwnięcia palcem.
Śmieszna prawda wyglądała tak, że
chciała zostać świadkiem wielkiego triumfu. Wpatrywanie się w ekran już jej nie
wystarczyło. Usłyszała deklarację o dwóch złotach i rzeczywiście je zdobył.
Wczoraj, dwadzieścia osiem godzin po swoim spektakularnym zwycięstwie w biegu
ze startu wspólnego, dorzucił do kolekcji złoto ze sztafety mieszanej. Tora
niemalże płakała jej do słuchawki ze szczęścia. Jestem mistrzynią, śmiała się jak mała dziewczynka, zupełnie jakby
nigdy wcześniej nie miała do czynienia z tym tytułem. I może jeszcze wpadnie mi medal w weekend! Te słowa uderzyły Chloe.
Bez zastanowienia zerknęła w kalendarz, ściskając telefon przy uchu.
Rzeczywiście. Zostały jeszcze ostatnie biegi zespołowe – kobiecy w piątek,
męski w sobotę. Szansa na trzecie złoto,
którego chyba nawet nie planował.
Oczywiście o niczym siostrze nie
powiedziała. Pogratulowała jej kilka razy i zadzwoniła do swojego biologicznego
ojca. Zrzędliwym tonem zarzucił jej absolutne
niezdecydowanie, by parę godzin później oznajmić, że jakimś cudem udało mu
się zdobyć dla niej wejściówkę. Ciekawe,
czy wsiądziesz do samolotu, dodał z nieukrywaną kpiną nasuwającą jej na
myśl Emila. To wystarczyło, by zdusiła w sobie przerażenie, gdy bukowała bilet na
przelot do Moskwy i na tamtejszą przesiadkę do Sochi za większość swoich
skrupulatnie zbieranych na czarną godzinę oszczędności.
Rzecz jasna, w tym momencie nie była
już tak skora do kozaczenia.
- Boi się pani? – mężczyzna siedzący
obok niej posłał jej pogodny uśmiech, mający zapewne działać na nią kojąco.
Właściwie efekt dało się uznać za przyzwoity, choć i tak nadal wykręcało jej
kiszki na samą myśl o starcie.
- Jak cholera – przytaknęła z grymasem
na twarzy, rozglądając się kątem oka po pokładzie. Większość pasażerów
wyglądała na Rosjan. Chyba po raz pierwszy w życiu drażnił ją dźwięk ich
roznoszącego się wokół języka. – Gdybym mogła, najchętniej poszłabym na
piechotę.
- To co sprawiło, że zmieniła pani
zdanie? – ewidentnie chciał jej poprawić humor i zagadać na śmierć, do tego
stopnia, by zapomniała o własnym strachu. W większości przypadków kazałaby
takiemu delikwentowi spadać na drzewo, ale tym razem potrafiła docenić
starania. Kolejny postęp.
- W miłości robi się różne głupie
rzeczy – odpowiedziała w końcu po chwili namysłu, dochodząc do wniosku, że to
najbardziej sensowne i logiczne wyjaśnienie. A już na pewno wyjątkowo zgodne z
rzeczywistością. W końcu naprawdę robiła
głupie rzeczy, szczególnie odkąd się zakochała.
Jeszcze szerzej się uśmiechnął, co
mocno ją ucieszyło, bo stanowiło dosyć wyraźny dowód na to, że nie chciał jej
poderwać.
- Jeżeli te głupie rzeczy oznaczają także przełamywanie własnych słabości, to
może ta miłość wcale nie jest taka zła – zauważył bardzo sensownie i za pomocą
tego jednego zdania skutecznie osiągnął swój cel. Dzięki niemu na kilka minut autentycznie zapomniała o strachu.
*
Nareszcie było dobrze.
Było tak, jak chciał, tak, jak
planował. W przeciągu kilkudziesięciu godzin dwukrotnie został mistrzem
olimpijskim. Już nie musiał się obawiać powrotu do Norwegii ze spuszczoną głową
i poczuciem kompletnego rozczarowania. Złożył obietnicę, nie tylko Chloe, ale i
całemu światu, i dotrzymał jej – nie bez problemów, nie bez bólu, nie bez
zwątpienia, jednak koniec końców dotrzymał.
Został im absolutnie ostatni wyścig,
bieg sztafetowy złożony z czterech zmian po siedem i pół kilometra dla każdej.
Jemu trafiła się ta najpaskudniejsza, czwarta. Dostawał ją od kilku lat,
pierwszy raz w Oberhofie w dwa tysiące dwunastym. Nie przepadał za nią
szczególnie – wolał trzecią, tę, którą przypisano mu w Vancouver – z drugiej
strony jednak jak dotąd na mistrzowskich imprezach radził sobie z nią bez
zarzutu. Poza tym uznawano go od paru sezonów za lidera kadry. Zamykanie
sztafety wydawało się stanowić dla niego naturalną rolę.
Złe przeczucia zaatakowały go w piątek.
Obudził się w kiepskim humorze, z dziwnym niepokojem trudnym do wyjaśnienia. Z
trudem koncentrował się na oglądanym wyścigu kobiet. Nawet telefon od Samanthy
i rozmowa z Mortenem nie poprawiły mu nastroju. Odnosił wrażenie, że ta dzika
energia, napad dobrych omenów atakujących go podczas masówki i miksta, gdzieś
się znowu ulotniły, tak jakby przyjechały na dwa dni i uciekły z powrotem,
pozostawiając go w stanie, w jakim go zastały przed biegiem ze startu
wspólnego. Gdy stanął na nartach, znów poczuł przerażającą niechęć do tego
paskudnego miejsca i do samego siebie.
Powietrze wydawało mu się bardzo
ciężkie. Za ciężkie.
*
Właściwie nie zamierzała się z nim
spotykać twarzą w twarz, w każdym razie na pewno nie na osobności. On dotrzymał
słowa – ona również musiała. Złożyła bardzo klarowną obietnicę. Chciał, by nie
przyjeżdżała już więcej na zawody i przysięgła mu, iż nigdy tego nie zrobi. Cóż
miała począć? Nie mogła go zmusić do kontaktów. Nie mogła go zmusić do niczego.
Mogła go jedynie wspierać. Z trybuny.
Po cichutku, dyskretnie, licząc na to, że jej nie zauważy. Prosty, z pozoru
łatwy do zrealizowania plan. Wtopi się w tłum, zaciśnie kciuki, wstrzyma oddech
przy każdym z ośmiu strzelań, zacznie się wydzierać jak oszalała, gdy jego
narta przekroczy linię mety, zwiastując nadejście trzeciego złota. Cały
scenariusz brzmiał bardzo przyjemnie i Chloe nie przewidywała w nim żadnych
problemów.
Mocno się jednak pomyliła.
*
Najważniejsza przed startem jest
koncentracja.
Umysł musi zamknąć się na jakiekolwiek
zewnętrzne bodźce. Nie wolno mu dopuścić do siebie absolutnie niczego, co
mogłoby wpłynąć na niego destrukcyjnie. To trochę tak, jak z czytaniem alfabetu
Braille’a – trzeba trzymać się określonego wzorca i nie odbiegać od niego nawet
na moment. Czasem takie rozkojarzenie, choćby i kilkusekundowe, przynosi
opłakane skutki.
Każdy biathlonista wie, po co wyjeżdża
na trasę. Interesują go mniej lub bardziej ambitne cele, ale wszystko sprowadza
się do tego samego – do szybkiego pokonania wskazanego odcinka i umiejętnego
zestrzelenia tarcz. W jednej konkurencji zawierają się dwa diametralnie różne i
tak samo istotne zadania. Do realizacji każdego z nich niezbędna jest pełna,
czysta, niezłamana koncentracja.
Wraz z jej utratą zawsze traci się szansę na sukces.
*
Na początku myślał, że tylko mu się
wydawało. Uważał tę opcję za całkiem prawdopodobną – kiedy człowiek rozgrzewa
się przed ostatnią zmianą sztafety, wiedząc, iż ma ją prowadzić po olimpijski
medal, znajduje się w stanie zdecydowanie usprawiedliwiającym halucynacje i
omamy. Głowę ma tak wypełnioną myślami, że w pewnym momencie dochodzi do ich
kulminacji, następnie przeistaczającej się w pustkę, jak po wybuchu materiałów
łatwopalnych. Niby jest ich wiele, a jednak gdy się ze sobą zderzą, nie
pozostaje nawet jeden.
Dziewczyna, która mignęła na telebimie
– na raptem kilka sekund – nie mogła okazać
się nią. Po prostu. Mężczyzna jej
towarzyszący też z całą pewnością tylko wyglądał jak jej biologiczny ojciec. Do
cholery, przecież nie mogłaby przyjechać, nie tutaj, nie teraz. Nie chodziło
już nawet o to, że mu obiecała. Różne rzeczy w życiu mówiła. Brał poprawkę na
każde jej słowo.
Nie mogła. Bo nie
lubiła sportu, bo bała się latać, bo Tora na pewno by wiedziała. Chociaż,
jeżeli wybrała się na wycieczkę z Uberholdtem… Z tego, że w ogóle go poznała,
akurat jedynie on zdawał sobie sprawę. On i ona, ona i on, i te dziwne,
niewygodne, łączące ich sekrety. Wszystko się od nich zaczęło. Każdy mu mówił,
żeby się w to nie pakował. Gdyby tylko się nie zgodził, gdyby tylko nie odebrał
wtedy telefonu, gdyby tylko nie pojechał do Östersund…
Nieważne. To nie mogła być ona. Nie wsiadłaby do samolotu i tyle.
Musiał się upewnić.
Nie potrafił jej wyłapać wzrokiem na
zatłoczonej trybunie przed rozpoczęciem swojej zmiany. Może to i dobrze. Koncentracja, kurwa mać. W grę wchodziło
mistrzostwo, Johannes dobrze zaczął, Tarjei też zaliczył kapitalny jak na
aktualną formę występ. Ole biegł gorzej niż zwykle, ale dowiózł pałeczkę na
pierwszym miejscu. Z Peifferem na ogonie. Tak czy siak się liczyło.
Oczywiście sytuacja wyglądała tak, jak
sobie wyobrażał. Źle. Trochę jak przed biegiem ze startu wspólnego. Albo nie,
gorzej, trochę jak na samym początku, gdy stanął na tej trasie po raz pierwszy
i niemal natychmiast, automatycznie poczuł do niej obrzydzenie. Znienawidził jej. I teraz też jej
nienawidził, teraz, kiedy czuł, że traci w biegu, że rywale wchodzą mu na
głowę, a on nie ma siły w nogach, by im uciec. Dawniej byłoby to nie do
pomyślenia. Jeszcze rok temu komentatorzy mówili głośno o jego przeciwnikach i
o nim samym – jeżeli nie zgubią go
odpowiednio wcześniej, nie wygrają, bo to najszybszy w tej chwili sprinter na
świecie. Minęło dwanaście miesięcy i sam siebie nie poznawał.
Pierwsze strzelanie poszło dosyć
gładko. Dosyć, czyli z jednym tylko
dobieraniem. Bez tragedii. Na trasie z kolei wręcz przeciwnie. Do diabła, nawet
w Ruhpolding raczej nie miałby problemu z oderwaniem się od peletonu. Co też
najlepszego się z nim stało przez ostatni miesiąc? Naprawdę chodziło tylko o
ten wysoko położony kompleks, w którym od początku nic mu się nie układało? Nie
z takiego gówna ukręcał swego czasu baty, więc dlaczego teraz wręcz dławił go
przerażający niepokój? Powinien być wyluzowany, niczego już przecież nie musiał
udowadniać. A mimo to odnosił wrażenie, że dawno już nie czuł tak silnego
stresu, on, poczwórny mistrz olimpijski, jedenastokrotny mistrz świata,
mężczyzna, który na biathlonie zdążył kilkukrotnie zjeść zęby. Czyżby się bał?
Czyżby człowiek niezdolny do strachu wreszcie ów strach poznał?
Musiał się upewnić, czy to ona.
Pytanie, jak miał ją dostrzec w
gromadzie ściśniętych kibiców. Pewnie mu się nie uda. Zresztą do diabła z tym. Nie mogłaby przyjechać. Nie mogłaby.
Jesteś w pracy, do kurwy nędzy. Skup się. Jezu.
Östersund. Oslo. Sarpsborg. Oberhof. Trondheim. Tromsø.
Hochfilzen. Znowu Oslo. Cholera mapa usiana
wspomnieniami, cholerne ścieżki usiane przeszłością. Cholerna Chloe Berger, z
której nie dało się wyleczyć.
Pieprzone telebimy. W tym jednym
momencie musiały pokazać akurat ten obrazek. Tak, jakby weszły mu do głowy,
wykryły jego wątpliwości i postanowiły je rozwiać raz na zawsze. Jeden,
paskudny zbieg okoliczności rujnujący wszystko.
Szlag trafił koncentrację.
Szlag trafił olimpijski medal.
*
Na tym
właśnie polega urok tego sportu - urok, a zarazem przekleństwo, paskudna,
ciemna, bolesna strona. Nieprzewidywalność. W biathlonie jest czymś
oczywistym. Nieważne, ile razy staniesz na szczycie - nigdy nie możesz mieć pewności,
kiedy z niego spadniesz i jak spektakularny ów upadek się okaże. We wtorek
zostajesz narodowym bohaterem i grają dla ciebie hymn, gdy stoisz na najwyższym
stopniu podium, zaciskając zęby na świeżo wręczonym ci złotym medalu. W sobotę
biegniesz karną rundę, zaprzepaszczając wysiłki swoich kolegów i odbierając im
upragniony sztafetowy triumf.
Biathlon. Piekielnie okrutna dyscyplina.
*
- Nie
wpuszczę pani.
- Pan nie
rozumie, co do pana mówię!
- To pani
nie rozumie. Osobom postronnym wstęp wzbroniony.
- Ja nie
jestem osobą postronną, do kurwy nędzy, jestem z rodziny i chcę się zobaczyć z
własną siostrą! Niech pan się z nią skontaktuje, jeśli pan mi nie wierzy!
-
Radziłbym pani się odsunąć.
- W dupie
mam pańskie rady. Tora! - na widok jakże znajomej twarzy za ogrodzeniem Chloe
zdecydowanie podniosła ton głosu. Zawsze potrafiła wznieść się na wyżyny, jeśli
chodziło o poziom decybeli, szczególnie, gdy była zdenerwowana tak jak teraz. -
Tora! - rozpaczliwie starała się nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli
rzeczywiście nie uda jej się przedostać na drugą stronę. Musiała się z
nim zobaczyć. Tak, jak wcześniej nie brała tego pod uwagę, tak teraz w
dziwaczny sposób wydawało jej się to oczywiste. W chwili, w której ostatni z
trzech dobieranych nabojów nie trafił do tarczy, wszystko się zmieniło. - Tora!
- wydzierała się na cały regulator, do tego stopnia, że była pewna, iż za
chwilę ją aresztują. Czujne ucho najsłynniejszej członkini rodziny uratowało ją
niemalże w ostatnim momencie. - Powiedz mu coś, nic do niego nie dociera!
- Co ty
tu robisz? - siostra nie wyglądała na ani trochę szczęśliwą, choć biorąc pod
uwagę okoliczności, niespecjalnie ją to dziwiło. W tym momencie chyba każdy w
norweskiej ekipie czuł się raczej jak trup. - Jakim cudem...
-
Nieważne, opowiem ci później - wymamrotała Chloe, patrząc, jak Tora podchodzi
do ochroniarza i podszeptuje mu coś po angielsku nieco cichszym głosem. Po
chwili ze skrzywioną miną otworzył przejście i wpuścił ją do środka. Dosłownie
przeskoczyła przez próg, mrożąc go wzrokiem, za co zresztą nie pozostał jej
dłużny. Chwile później znów przeniosła zainteresowanie na biathlonistkę. -
Gdzie on jest? - pytanie nie wymagało jakichkolwiek dopowiedzeń. Sądząc po
minie rozmówczyni, brzmiało mimo swojej lakoniczności dość jednoznacznie.
- Nie
teraz, Chloe. - Starsza Berger stanowczo pokręciła głową, co natychmiast
rozdrażniło młodszą.
- Chcę z
nim porozmawiać.
- Nie
teraz - warknęła nieco ostrzej Tora i nie czekając na jakąkolwiek ripostę
obróciła się w prawo, dokładnie w tym samym momencie, w którym na horyzoncie
pojawił się Tarjei. - Nie puszczaj go do dziennikarzy, słyszysz? Johannesa też!
- Jak mam
go nie puszczać, skoro nie wiem, dokąd polazł? Myślałem, że jest z tobą! - na
twarzy emilowego współlokatora jawiła się żądza mordu, tylko zresztą
silniejsza, gdy zbliżył się do nich na tyle, by rozpoznać Chloe. - A ona skąd
się tu, kurwa, wzięła? - w żadnym razie nie zamierzał się silić na uprzejmości,
co w sumie również nie wydawało się zbyt zaskakujące, choć z drugiej strony nie
do końca rozumiała ten ewidentnie wycelowany w nią oskarżycielski ton. Mimo to
nawet się nie skrzywiła, nie chcąc okazywać własnego rozgoryczenia.
- To nie
ma w tej chwili żadnego znaczenia - wycedziła siostra, ponownie ją uprzedzając.
- Idź go szukać, do cholery, nie powinien być teraz sam!
- Wyobraź
sobie, że właśnie tym się od piętnastu minut zajmuję! Szkoda tylko, że przepadł
jak pierdolony kamień w wodę! - Tarjei wyglądał tak, jakby miał za chwilę
eksplodować. - Coś ty najlepszego narobiła? - to pytanie ewidentnie skierował
do Chloe, która dosłownie zbaraniała na widok jego miażdżącego spojrzenia.
- Ja?
-
Musiałaś przyjechać akurat dzisiaj?! Do diabła z wami, babami! - z tymi słowy
najnormalniej w świecie oddalił się od nich z powrotem, nerwowo obracając się
na wszystkie strony w poszukiwaniu Emila. Młodsza z sióstr poczuła, jak w
gardle wyrasta jej gigantyczna gula. Że co? Zerknęła błagalnie na Torę,
licząc na jakiekolwiek wyjaśnienie, ale tamta zachowywała kamienny wyraz
twarzy, który jeszcze bardziej ją zaniepokoił. Widział ją? Przypomniała
sobie, że w pewnym momencie kamera chyba wyłapała ją na chwilę podczas wyścigu.
Nie zwróciła na to większej uwagi, zdecydowanie zbyt skoncentrowana na
wydarzeniach z trasy. Jaka była szansa, że spojrzał na telebim akurat w tej
jednej sekundzie? Zmrużyła oczy, odtwarzając jak przez mgłę wydarzenia
ostatnich kilkudziesięciu minut, dramatycznej końcówki jak z koszmaru i
własnego biegu w stronę tak zwanych kulis. Muszę coś załatwić, krzyknęła
tylko do Pettera i nie zważając na jego protesty pomknęła do wejścia dla
wybrańców. Sama nie wiedziała, co właściwie robi. Działała zupełnie
instynktownie. I bezsensownie, jak sądziła, choć ani przez moment się nad tym
nie zastanawiała, myśląc wyłącznie o tym, że nie wyjedzie z tego przeklętego
miejsca, dopóki z nim nie porozmawia.
- O co mu
chodziło? - chciała jakiegokolwiek wyjaśnienia, nawet jednego, beznadziejnego
wytłumaczenia. Tora nie odzywała się jednak ani słowem, czujnie rozglądając się
wokół z ewidentnym niepokojem i nie zwracając na nią większej uwagi. Wokół aż
roiło się od sztabów, personelu i mediów, które tego dnia ewidentnie nie były
zainteresowane gwiazdą kobiecej norweskiej kadry, zdecydowanie bardziej
skupiając się na bohaterach i, niestety, również antybohaterach nieszczęsnej
sztafety.
To Chloe
dostrzegła go pierwsza - w kurtce, w kapturze, z opuszczoną głową, szybko
przemykającego gdzieś miedzy budkami. Bez zastanowienia ruszyła za nim, choć
nie odważyła się głośno go zawołać z obawy przed natrętnymi dziennikarzami.
Siostra spróbowała ją powstrzymać, ale niemal natychmiast jej się wyrwała, cały
czas śledząc jego plecy, dopóki nie zniknęły za drzwiami jednego z niepozornych
zabudowań składujących, jak sądziła, sprzęty poszczególnych drużyn. Po mniej
więcej trzech sekundach przekroczyła ten sam próg.
Jej
przypuszczenia się sprawdziły, choć nie pomyślała bynajmniej, że zastanie go w
tym miejscu samego. Widocznie cała kadra rozeszła się tłumaczyć z kiepskiego
czwartego miejsca bądź też szukać głównego winowajcy, który w sprytny sposób
zniknął gdzieś ze wszelkich radarów. Teraz znajdował się tylko na jednym, tym
rejestrowanym przez nią, działającym zresztą bardzo skutecznie, bo dzieliła ich
aktualnie naprawdę niewielka odległość.
Stał
tyłem do niej i nie mógł jej w tej chwili zobaczyć. Pomyślała, że powinna wydać
z siebie jakiś odgłos albo zrobić cokolwiek, by ją rozpoznał. Nie musiała
jednak podejmować żadnych działań - sam się odwrócił, powoli, flegmatycznie,
trochę jak na filmie ze ślamazarnym obrazem. Na widok jego wzroku zesztywniała
niczym marmurowy posąg.
Jeżeli
spojrzenie starszego z braci Boe było mordercze, dla tego, z czym musiała się
zmierzyć obecnie, brakowało jej słowa.
Nigdy go
takim nie widziała. W ogóle nie widziała go w takiej wersji, chociaż
znali się już prawie półtora roku. Nawet na pogrzebie Sverrego wydawał się nie
do złamania. Chłopak z tytanu. Zmiażdżyło go to, z czym radził sobie bez
mrugnięcia okiem od lat. Czterokrotny mistrz olimpijski zawalił sztafetę, tę
samą, którą w Ruhpolding i Novym Mescie wyprowadził na szczyt podium. Tę samą,
którą w Vancouver i w Khanty Mansyjsku tak umiejętnie ciągnął na trzeciej
zmianie. Chłopak z tytanu spuchł, i to w najważniejszym momencie, w tym
jednym, jedynym, gdy nie miał do tego prawa.
Patrzył
na nią z prawdziwą, autentyczną, szczerą nienawiścią. Nie spodziewałaby się, że
kiedykolwiek zobaczy coś takiego w tych ciepłych, pogodnych oczach, stworzonych
raczej do miłości i sympatii niż niechęci i pogardy. A jednak to te ostatnie
emocje teraz w nich dominowały, rażąc ją niczym promienie oślepiającego słońca.
Przez
dłuższy czas nic nie mówił. Oderwał od niej wzrok, wbijając go w ścianę przed
sobą. Sterczała bez ruchu, zastanawiając się nad dalszym przebiegiem zdarzeń.
W tym
momencie znów się odwrócił.
- Umawialiśmy
się. - Jego głos wydawał się pasować do okoliczności wręcz idealnie: był tak
lodowaty, że błyskawicznie poczuła ciarki na ramionach. - Mieliśmy pierdoloną
umowę. - Każde ze starannie wycedzonych przez niego słów obniżało
temperaturę w pomieszczeniu o stopień. - Powiedz mi, kiedy to się wreszcie
skończy?
Wargi
zadrżały jej mimowolnie.
- Co? -
zapytała, autentycznie nie rozumiejąc, co miał na myśli. Nawet nie prychnął, w
dalszym ciągu po prostu wpatrywał się w nią w ten sam odstraszający sposób.
- Jak
długo zamierzasz mnie karać za Östersund? - to wcale nie zabrzmiało
dramatycznie, wręcz przeciwnie, raczej bardzo machinalnie, jakby rozmawiała z
komputerem, a nie z żywym człowiekiem. Nie z człowiekiem, którego szczerze
kochała. - Miesiąc? Rok? Dekadę? Do śmierci? - zmrużył lekko oczy, tylko
doprawiając i tak dobijający efekt. Aż ją zmroziło. - Jak długo, Chloe?
Przełknęła
ślinę, zdecydowanie zbyt głośno, by uszło to jego uwadze, choć sądząc po jego
minie, specjalnie się tym dźwiękiem nie przejął. Nadal obserwował ją
nienawistnie.
- Nie
chcę cię za nic karać - wymamrotała, z trudem zdobywając się na jakąkolwiek
odpowiedź. To ty na każdym kroku karzesz mnie za czerwiec, przemknęło
jej przez głowę, ale nie odważyła się wypowiedzieć tego zdania głośno. Chyba
zresztą słusznie.
- To w
takim razie dlaczego nie mogę się od ciebie uwolnić? - zrobiło jej się jeszcze
zimniej, mimo iż nie sądziła, że to w ogóle fizycznie możliwe. - Jak to jest,
że za każdym razem, gdy zaczynam już myśleć, że mam cię wreszcie z głowy, ty
znowu wracasz jak jakiś pierdolony bumerang?
Pierdolony
bumerang. Oto, za kogo ją miał na chwilę obecną.
Ach, i może jeszcze kleszcz oraz osoba niegodna zaufania.
-
Ostatnio to ty nawiązałeś kontakt - bąknęła w końcu, instynktownie czując, że
powinna choć trochę się bronić.
- Bo
chciałem to wszystko zamknąć raz na zawsze, rozumiesz?! - tym razem nieco
podniósł głos, dając upust czystej złości. - Chciałem pozałatwiać sprawy po
ludzku. Skończyć rozdział pod tytułem Chloe Berger bez konieczności powrotu.
Tylko że to by się okazało zbyt proste, prawda? - wykrzywił się w zgorzkniałym
grymasie szczerej niechęci. - Ty nie lubisz prostych rozwiązań. Ty lubisz
komplikacje. A jeszcze bardziej lubisz, kiedy marionetki tańczą tak, jak im
zagrasz. Dobrze cię rozczytałem przez tych naście sielankowych miesięcy czy w
dalszym ciągu błądzę?
Nie
odpowiedziała. Zbliżył się do niej o dwa kroki, jakby nakręcony jej milczeniem.
- Czego
chcesz? - zapytał, odważnie patrząc jej prosto w oczy z ewidentnym
zdegustowaniem. - Czego chcesz? Mam cię prosić, żebyś zostawiła mnie w
spokoju? Mam błagać? Dobrze. Błagam. Błagam, żebyś wyniosła się z mojego
życia. Błagam. Upadku na kolana też sobie życzysz? De facto i tak już na
nich dzisiaj jestem, więc co za różnica? Mogę klęknąć. Mam klęknąć? Taka jest
twoja wola?
-
Przestań. - W tym momencie już odczuwała na termometrze jakieś minus
pięćdziesiąt.
- Co
jeszcze? Zdaje się, że miałaś ochotę na szybki numerek, prawda? Dobrze. Okej.
Pójdę na to. Kiedy? Dzisiaj? Tutaj? W tych jakże przyjemnych okolicznościach?
Będzie kicha, jak nas ktoś złapie, ale w sumie tak czy siak w poniedziałek
wyląduję na świeczniku, może mały skandalik ociepliłby wizerunek narodowej
pokraki?
-
Przestań!
- Więc
powiedz, czego ode mnie chcesz, do kurwy nędzy! - wyglądał tak, jakby lada
moment zamierzał chwycić karabin i wycelować w nią lufę. - Co takiego mam? Na
czym ci tak zależy? No? Na czym? - ewidentnie uruchamiała mu się furia: furia,
w której nigdy dotąd nie przyszło jej go oglądać. Nie mogła wydobyć z siebie
słowa. Co by mu niby zresztą powiedziała? Zależy mi na tobie? - Nie
spodobałem ci się? Spotkałaś mnie w Szwecji i pomyślałaś: o, to ten arogancki
chujek, który biegł na ostatniej zmianie w Ruhpolding, skopię mu dupę, bo
wygląda na kutasa? - prychnął gorzko. - Gratulacje. Misja zakończona sukcesem.
Rzeczywiście skopałaś mi dupę. Wydymałaś mnie po prostu pierwszorzędnie.
Pomijając to, że nienawidzę być dymany, uznaję to za imponujące. Aż ci
przyklasnę. Widzisz? Klaszczę. - Przyklasnął z ironicznym uśmiechem na ustach.
- Klaszczę, gratuluję, składam pokłony. Wygrałaś. Nie mam siły dłużej bawić się
z tobą w kotka i myszkę. Poddaję się. Rozumiesz, Chloe? Poddaję się. Pierwszy
raz w życiu. Dokonałaś niemożliwego. Możesz być z siebie dumna. - Nie potrafiła
sobie przypomnieć, by ktokolwiek tak jawnie demonstrował wobec niej
obrzydzenie, włącznie z Leą. - Kurwa, mistrzostwo świata. Naprawdę robi
wrażenie. W sumie nigdy nie aspirowałem do takiego rżnięcia ludzi, ale
właściwie warto zapamiętać tę strategię. Może się przyda. Na wrogów. Chociaż
nie wiem, czy potrafię działać tak... skutecznie. - To ostatnie,
wyraźnie zaakcentowane słowo trochę ją złamało. Znowu zadrżała.
- Jesteś
podły.
- Nie
jestem podły, jestem pojętny. Bardzo użyteczna cecha w sporcie. Uczę się od
najlepszych i szybko przyswajam kolejne partie materiału. Wrodzony talent. - Parsknął
cicho pod nosem i ruszył w kierunku okna. - Chociaż dla ciebie to pewnie nic
szczególnego, nie? W końcu ty w ogóle nie musisz się uczyć.
Zaczynała
mieć już tego dosyć.
- To nie
moja wina, że spieprzyłeś ten bieg - warknęła, po raz pierwszy zdobywając się
na odwagę, by mówić tonem, który był przecież dla niej tak typowy. Emil tylko
lodowato się roześmiał.
- Jasne,
że nie twoja. - Przygryzł dolną wargę. - Jasne, że nie twoja, Chloe. W
końcu nie zmuszałaś mnie do tego, żebym dał się wygrzmocić jak ostatni frajer.
Sam się wystawiłem. A kto się daje pukać, ten jest pukany. Podstawowa zasada
życia. - Wzruszył ramionami, tak jakby ta prawda rzeczywiście wydawała mu się
oczywista aż do bólu. - Najzabawniejsze wydaje mi się to, że mnie ostrzegali,
wiesz? Każdy mnie przed tobą ostrzegał. Martin od początku widział, co
się dzieje. Tarjei mówił, żebym się trzymał z daleka. Twoja siostra kazała mi
to nawet obiecać. I co? I chuj. Bo po co miałbym się nimi przejmować? Dlaczego
to, że wszyscy konsekwentnie radzą mi unikać Chloe Berger miałoby cokolwiek
znaczyć? Jebać wszystkich, zrobię po swojemu! Jakim ja byłem pierdolonym
kretynem! - uderzył pięścią o ścianę, na tyle mocno, by skrzywić się z bólu. Z
jakiegoś powodu tylko ją to rozdrażniło. Choć może chodziło bardziej o tę
wyraźnie wyczuwalną w jego głosie pretensję.
-
Uważasz, że jedynie ty jesteś w tym układzie pokrzywdzony?! - z ulgą
stwierdziła, że zaczęła jej wracać chęć walki. Tym razem temperatura nieco wzrosła.
- Wszystko mi, kurwa, zabrałeś, wszystko! I tak niewiele miałam, ale jakoś
sobie z tym radziłam, dopóki mnie nie rozdeptałeś jak mrówki! - z każdą sekundą
jej złość stawała się coraz ostrzejsza. Co on sobie wyobrażał? Prawie się
zabiła z tęsknoty za nim, do cholery! - Zanim cię poznałam, byłam twarda,
rozumiesz? Byłam silna, a ty...
- Gówno
prawda. - Za pomocą jednego wtrącenia natychmiast wyrwał jej broń z ręki, tak
szybko, jak szybko zdołała ją dosłownie chwilę wcześniej zdobyć. - Ty nigdy nie
byłaś silna. Jesteś kurewsko słabym człowiekiem, Chloe. Cała twoja tak zwana
siła bierze się z pasożytnictwa, w którym się bez wątpienia specjalizujesz. To
samo dotyczy twej rzekomej twardości. Wyciągasz ją z frajerów takich jak ja. Ze
swoich żywicieli. Jak komar.
- Ty
pierdolony sukinsynu. - To już zabolało ją do reszty. Bez zastanowienia
niemalże do niego podbiegła i wyciągnęła lewą rękę z zamiarem wymierzenia mu
siarczystego policzka. Był jednak szybszy. Jednym sprawnym ruchem chwycił ją w
powietrzu za nadgarstek, niezbyt mocno, choć wystarczająco zdecydowanie, by ją
powstrzymać.
-
Widzisz? Nawet w mordę dać mi nie umiesz. - Cyniczny uśmiech zniknął z jego
twarzy, ustępując miejsca przeraźliwej beznamiętności. - Chociaż z drugiej
strony to też kwestia pecha, że jesteś mańkutem. Niewątpliwie lepszy refleks
mam po prawej stronie. - Na widok jego pozbawionego emocji spojrzenia,
połączonego z tą żenującą i zapewne koszmarnie wyglądającą z perspektywy
świadka sytuacją aż zrobiło jej się słabo. Nagle poczuła, jak do oczu napływają
jej łzy, co jak dotąd zdarzyło jej się przy nim tylko raz. Zapragnęła nagle
zapaść się pod ziemię ze wstydu i rozpaczy.
- Puść. -
Wiedziała, że za chwilę naprawdę się rozpłacze, i to ewidentnie raniło ją
znacznie bardziej niż jego lekki uścisk. On zresztą pewnie również zdawał sobie
z tego sprawę.
- Boli? -
nie bolało, w każdym razie nie w takim sensie, jaki miał na myśli, ale i tak
przytaknęła głową. Kurwa, ty pieprzony draniu, cholerny gnoju, zobacz, co ze
mną zrobiłeś. Zobacz, do jakiego stanu mnie doprowadziłeś. Jak śmiesz się nad
sobą użalać? Płaczesz nad zaprzepaszczoną szansą medalową, a ja cię kocham,
zafajdany skurwielu. I kto tu jest przegrany? - Poważnie? Boli cię? Ty coś
czujesz? Niewiarygodne. - Pokręcił głową z taką miną, jakby naprawdę nie
dowierzał własnemu odkryciu. - Półtora roku się zastanawiałem, co zrobić, żeby
emocjonalna lodówka cokolwiek poczuła, a wystarczyło ją złapać za nadgarstek.
Jebany urok prostych rozwiązań.
- Emocjonalna
lodówka? - bez wątpienia robił, co
się dało, by ją zranić, i bez wątpienia szło mu świetnie. Z drugiej strony,
bardziej już chyba nie mógł jej dobić. - Nie znasz mnie. Nie masz pojęcia, jaka
jestem.
-
Oczywiście, że nie mam pojęcia. - Stwierdził fakt takim tonem, jakby gawędzili
sobie swobodnie o codziennych wiadomościach. - Oczywiście, że nie mam
pojęcia, jaka jesteś, Chloe. I nie mam pojęcia, kim jesteś. Na pewno
nie osobą, za którą cię kiedyś uważałem. Nigdy nią zresztą chyba nie byłaś. - Wciąż
trzymał ją za rękę, choć w każdej chwili mogłaby się wyrwać, gdyby podjęła
jakąkolwiek aktywność poza idiotycznym gapieniem mu się prosto w oczy przez
łzy. - Jeżeli mogę powiedzieć na twój temat cokolwiek pewnego, to tylko tyle,
że kurewsko się co do ciebie pomyliłem. Kurewsko.
Nie wiem, kim jesteś dla swojej siostry, kim jesteś dla swojego brata, kim
jesteś dla swoich rodziców, kumpli i ludzi, z którymi się bzykasz po uczelni.
Dla mnie jesteś największą pomyłką mojego życia. Największym błędem, jaki
kiedykolwiek w tym życiu popełniłem.
Wypowiedział
każde z tych słów oczywistym, zwyczajnym, pozbawionym emocji tonem, widząc, w
jakim była stanie. Ani trochę go to nie wzruszało. Nic go nie wzruszało.
Nienawidził jej na tyle, że ranienie jej takimi słowami nie robiło na nim
absolutnie najmniejszego wrażenia.
Wydostała
nadgarstek z jego uścisku z taką werwą, że o mało nie uderzyła go w nos.
Szkoda, że jej się nie udało.
- Pierdol
się, zasrany chuju. - Aż drżała z gniewu. Gniewu na niego, za to, że tak
strasznie go kochała. Mimo wszystko nie odważyła się kolejny raz spróbować dać
mu z liścia. Gdyby znowu ją zatrzymał, naprawdę by się rozpłakała. A nie
chciała płakać, nie przy nim.
Pozwoliła
sobie na to dopiero w momencie, w którym drzwi do budki się otworzyły i
wmaszerowała do niej cała kadra. Zerknęła na nich. Oni zerknęli na nią. Wszyscy
zgodnie zerknęli na Emila.
- Pierdol
się - powtórzyła i wybiegła. Dwa kroki dalej po raz pierwszy w życiu zanosiła
się spazmatycznym szlochem.
*
Aż go
skręcało ze złości. Choć pewnie nie tylko z tego powodu, pewnie skręcało go z
powodu każdej emocji, którą w tej chwili odczuwał i która przeszywała całe jego
ciało, doprowadzając je niemalże do obłędu. Nie przypominał sobie, by
kiedykolwiek był w takim stanie. Zresztą pewnie rzeczywiście nie był.
Czy jej
nienawidził? Chyba tak, choć nawet w połowie nie tak jak siebie. Nienawidził
przede wszystkim siebie. Jak mógł sobie na coś takiego pozwolić? Jak mógł z
własnej woli wpakować się w takie gówno? Ile on miał lat, dwanaście? Przecież
nie urodził się wczoraj. Powinien to przewidzieć, tym bardziej, że
naprawdę go ostrzegano. Skąd u niego to śmieszne przekonanie co do własnej
bezbłędności? Jakim cudem nie zauważył, w co wdeptuje? Do reszty już go
zaćmiło? Pierdolony, tępy idiota! A teraz już nie dało się wycofać, nie
dało się wrócić do dawnego życia, do życia sprzed Östersund. Oddałby
wszystko, żeby przeskoczyć z powrotem do listopada dwa tysiące dwunastego roku,
złamać nogę albo dostać grypy, albo żeby przytrafiło się cokolwiek innego, co
nie pozwoliłoby mu jechać na te nieszczęsne, inauguracyjne zawody. To by
wystarczyło. Jedna cholerna Szwecja, jeden cholerny, nierozważny krok
przewrócił jego życie do góry nogami. Jego, człowieka, który zawsze chlubił się
tym, jaką miał nad nim kontrolę. Jak mógł się tak wystawić?
Jakimś
cudem udało mu się wrócić do pokoju, krokiem niepozostawiającym wątpliwości, że
najlepiej trzymać się od niego z daleka. Zdobył się na jeden wywiad, a potem
uciekł, jak tchórz, jak dziecko, jak zupełnie obcy mu gówniarz z przedszkola. Nie
znał tego gościa. Czuł, że gdyby teraz spojrzał w lustro, nie utożsamiłby
się zupełnie ze swoim odbiciem. Co się stało z jego siłą, z jego odwagą, z jego
walecznością? Jakim cudem tak po prostu to utracił?
Wparował
do środka w absolutnym szale. Głowa mu pękała, ręce drżały, serce waliło jak
oszalałe. Czterokrotny mistrz olimpijski. Do diabła z mistrzostwami. Dla
opisu własnej osoby użyłby w tej chwili nieco krótszego określenia, złożonego z
jednego słowa. Rozczarowanie.
Książka
leżała na łóżku, czytał ją oczywiście po nocach na parapecie w holu. Idealnie
wpasowywała się w jego paskudny nastrój, szczególnie w tej chwili. Nie ma to
jak optymistyczna literatura.
Zazgrzytał
zębami i otworzył potężne tomiszcze w miejscu, w którym pozostawił ołówek. Ołówek.
Jej ołówek. Ona. Włosy czarnogranatowe. Włosy niebieskie. Włosy blond.
Szare oczy. Tatuaże. Wzrok pełen pogardy. Niczego już od ciebie nie chcę.
Nic już nas nie łączy.
Nic już
nas nie łączy.
Co racja,
to racja.
Złamał go
bez zastanowienia i bez zbędnego wysiłku. Wściekłość zawsze wydobywała z niego
niespotykane pokłady siły fizycznej. Szkoda, że nie miał już tej psychicznej.
Cisnął
dwoma częściami grafitu o przeciwległą ścianę z prawdziwie szewską pasją, by
chwilę później usiąść na łóżku z twarzą zanurzoną w dłoniach i poczuciem
kompletnej porażki. Przegrał. Przegrał z nią i przegrał z sobą. Przegrał
wszystko.
Tarjei
wpadł do pokoju dziesięć sekund później, czego początkowo nawet nie zauważył,
zatapiając oczy w ciemności. Zwrócił na niego uwagę dopiero w chwili, gdy
tamten nerwowo zabrał głos.
- Ty go rozwaliłeś? - obaj w tym samym
momencie spojrzeli na to, co zostało po osławionym Faber Castellu. Emil tylko
zazgrzytał zębami, a jego współlokator pokręcił głową i uniósł do góry ściskaną
w dłoni butelkę wódki. - Napij się. Wycyganiłem od Francuzów.
- Mogę
całą?
- Nie.
Odkręcił
i pociągnął solidny łyk. Paskudztwo. Wprost idealne na to, by napruć się do
nieprzytomności. Tego właśnie potrzebował, nawalić się, kompletnie,
doszczętnie, do tego stopnia, by spędzić noc z głową w kiblu, a do samolotu być
jutro prowadzonym pod ramię przez chłopaków. Kto mu w sumie zabroni? Po takim
występie jak dzisiejszy jedno małe szaleństwo alkoholowe nie stanowiło chyba aż
takiej zbrodni?
- I tak
to wypiję. - Kolejny łyk. Aż do końca. Do samiusieńkiego dna. Dno: to słowo
po prostu idealnie oddawało jego aktualny stan ducha.
Spieprzył
sztafetę i kochał Chloe Berger. Gorzej być po prostu nie mogło.
*
Nigdy nie czuła się tak podle. Nigdy. Co do tego nie miała
żadnych wątpliwości. A pomyśleć, że jeszcze rok temu rozcinała sobie żyły,
sądząc, że nie da się upaść niżej. I co? Niemożliwe stało się możliwym. Tamten
okres stanowił co najwyżej preludium do prawdziwej równi pochyłej.
Furia.
Złość. Ból. Rozpacz. Samotność.
Zawsze
była podatna na emocje. Urok choroby psychicznej. Pozwalała im się rozrywać na
strzępy, których potem nie umiała z powrotem poskładać w całość. Zombie w
depresji, wariactwo w manii. To, co przechodziła w tej chwili, nie zaliczało
się do żadnej kategorii. Tego szaleństwa jeszcze nie znała.
Wyobrażała
sobie, jak musi teraz wyglądać, z włosami rozwianymi na wszystkie strony,
rozmazanym makijażem, łzami płynącymi po policzkach i brutalnym, nagim
cierpieniem lśniącym na twarzy. Upadła na trawę, do rąk sama wtoczyła jej się
leżąca tam szklana butelka. Trzasnęła nią o podłoże tak mocno, że aż musiała
zamknąć oczy. Płakała. Ona, Chloe, płakała. Głośno, bardzo głośno.
Przerażająco głośno.
Szkło. W
dłoniach, miedzy palcami. Kiedyś dobrze wiedziała, co robić z czymś takim.
Przyłożyła
kawałek do nadgarstka. Nadal pamiętała, jak się wtedy czuła. Cierpienie
fizyczne pokonywało psychiczne. O tym drugim dało się zapomnieć chociaż na
chwilę.
Dygotała.
Trzęsła się. Może jednak miała w sobie coś z zombie.
Czy
będzie tak, jak dawniej? Ten sam rodzaj bólu? Czy uda jej się znów uciec od
emocjonalnego koszmaru? Naprawdę wiele by za to dała. Żeby nie powiedzieć, że
wszystko.
- Nawet
się nie waż. - Początkowo nie rozpoznała głosu mężczyzny, który dosłownie
wyrwał jej resztki butelki z uścisku. A może raczej powinna go określić chłopakiem?
Przecież był młodszy od niej. Johannes Boe, wielka nadzieja, niebywały talent
norweskiego biathlonu. Dziś pobiegł doskonale, ale i tak został z niczym. Pieprzone
sztafety. - Zostaw to.
- Odczep
się. - Rozmawiali może ze dwa razy, ale lubiła go, bo nie traktował jej jak
trędowatej. Nie licząc Bjoerndalena, jako jedyny nie patrzył na nią jak na
robaka. Przed oczami stanęło jej wspomnienie Oberhofu. Ona, Emil i ta jakże
typowa między nimi ostatnimi czasy lodowata atmosfera. Zostaw Johannesa w
spokoju. Och, do diabła, w ogóle powinna zostawić ich wszystkich w
spokoju. Wiedziała, że źle robi, przyjeżdżając tutaj, tak jak i źle robiła,
wybierając się do Niemiec i do Austrii. Na okrągło podejmowała niewłaściwe
decyzje. Teraz tylko za nie płaciła. O to chodziło w ponoszeniu
odpowiedzialności za własne irracjonalne postepowanie.
- Zostaw
to. - Chwycił ją za ramiona i ten fakt już dobił ją do reszty. Miała
wrażenie, że zamieniła się w jakąś trzęsącą się fontannę.
- On mnie
nienawidzi, Johannes - wymamrotała z rozpaczą w przerwie między kolejnymi
histerycznymi spazmami. - On mnie nienawidzi. On mnie nienawidzi. - Zdawała
sobie sprawę, że najpewniej w tym momencie wyglądała na opętaną. - Nikt mnie
nigdy tak nie nienawidził, rozumiesz? Nikt. Nikt.
-
Nieprawda. To nie jest nienawiść.
- To nie
jest nienawiść?! - roześmiała się gorzko, choć nie czuła się ani trochę
rozbawiona okolicznościami. - Naprawdę twoim zdaniem to nie jest
nienawiść? Więc co nią, kurwa, jest?! - znowu zaczęła płakać. Spróbowała
odzyskać szkło. Cisnął je gdzieś daleko za siebie. Pierdolić to wszystko. Świat
po prostu runął jej na głowę. - Zadzwoń po mojego ojca - każde z tych słów
zdołała z trudem wydukać. Niepewnie wydobyła z kieszeni telefon i niemalże na
siłę wcisnęła młodemu biathloniście do ręki. - Biologicznego. Petter Uberholdt.
Zadzwoń po niego i powiedz, żeby mnie stąd zabrał. Niech mnie stąd zabierze.
- Musiała się naprawdę starać, by brzmieć choć w miarę wyraźnie. - Niech
mnie stąd zabierze.
Nie
wiedziała, ile to trwało, zanim w końcu przyjechał. Pamiętała tylko, że do tego
czasu wypłakiwała się Johannesowi w ramię. A potem w końcu się pojawił.
I zaczęła
płakać jeszcze głośniej.
*
Z
początku jego słowa do niej nie docierały. Były jak treść wpadająca jednym
uchem i wyskakująca drugim. Wspominał coś o inspiracji i działaniu. Nie chciała
słuchać. Wolała się skupić na tonięciu we własnym bólu.
Następnego
dnia trochę bardziej ją to zainteresowało.
Już na
spokojnie opowiedziała mu o przebiegu fatalnej rozmowy po wyścigu. I w ogóle o
wszystkim. O ile kiedyś się tego wstydziła, o tyle teraz straciło to dla niej
większe znaczenie. Czuła, że i tak się domyślał.
Wspomniała
o poszukiwaniach Vibeke, o tym, jak się do siebie zbliżyli i jak potem to
spartoliła, bo bała się zaangażowania. Wspomniała o dwunastym lipca. Wspomniała
o pobycie w psychiatryku, o wyjściu i o próbie naprawienia tego, czego naprawić
się nie dało.
Słuchał.
Nie oceniał. Nie krytykował. Choć przecież mógł.
Zamknęła
oczy. Złapał ją za dłoń. To był miły, ciepły, wspierający uścisk. Bardzo
ojcowski. Nie do wiary, jak idealnie wkomponował się w jej życie. Jak dobrze ją
rozumiał. Potrzebowała go. Nie wyobrażała sobie, by mogło go zabraknąć, mimo iż
kilka tygodni temu nawet nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia.
Wiesz, że
gdyby nie twoja matka, prawdopodobnie nigdy nie zacząłbym na poważnie malować? Wypowiadał te słowa zaskakująco pogodnym, kojącym głosem,
nie odrywając od niej wzroku. Dziwnie się czuła, gdy patrzył na nią oczami
niemal identycznymi jak jej własne. Długo nad tym myślałem. Kiedy
przyjechałem do Paryża, cały czas mnie to zastanawiało. Czy gdybyśmy się wtedy
nie rozstali, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy kiedykolwiek opuściłbym
Norwegię? Czy zrealizowałbym swoje marzenie? Czy wciągnąłbym się w to całym
sercem, gdyby nie odeszła? Westchnął ciężko. To ona popchnęła mnie do
sztuki, Chloe. Ona i tęsknota za nią. Za tym, co mieliśmy. Miłość była dla mnie
katalizatorem. Zacząłem rozumieć, o co chodziło poetom i muzykom piszącym o
uczuciach. Mnie też inspirowały. Każdego dnia miałem jakąś myśl do wyrażenia.
Widziałaś zresztą Dziewczynę w szarości. Gdybym nie poznał Vibeke... gdyby nam
się ułożyło... Zacisnął wargi. Dzięki niej zostałem malarzem.
Przecież
wiesz, że twoja sytuacja jest zupełnie inna, szepnęła
z trudem dosłyszalnym tonem. Ty zostałeś skrzywdzony. Ja kogoś skrzywdziłam.
Tylko się
uśmiechnął.
To nie
znaczy, że nie możesz zrobić z tego użytku.
Przez
chwilę patrzyła na niego z konsternacją, nie do końca rozumiejąc przekaz. Albo
po prostu nie będąc pewną, czy rzeczywiście go zrozumiała. Posłała mu pytające
spojrzenie, na co błysnął jedynkami.
Słuchaj,
masz potencjał, by osiągnąć w tej branży coś naprawdę wielkiego. Nie musisz
kisić w sobie emocji. Wykorzystaj to, co dostałaś od losu. Przelej swoje
uczucia na papier. Nie duś ich w głowie. Podziel się ze światem. Podziel się
swoim talentem, podziel się swoim żalem, podziel się swoimi błędami. Wczoraj mi
powiedziałaś, że nigdy nie byłaś dla niego wystarczająco dobra, pamiętasz?
Pokręciła
głową, bo nie pamiętała.
Tak właśnie
powiedziałaś. Nie jestem dla niego wystarczająco dobra. Nie zasługuję na niego.
Nawet, jeśli rzeczywiście masz rację... Przecież w życiu nie chodzi o to, by
stać w miejscu. Każdy z nas rodzi się niedoskonałym. Nie pozbędziemy się
wszystkich swoich wad, ale możemy je redukować. Możemy dążyć do tego, by choć
kilka z nich stało się czymś lepszym. Skoro uważasz, że na niego nie
zasługujesz, zrób, co w twojej mocy, by to zmienić. Maluj. Rysuj. Opowiadaj o
tym, co czujesz. Pokaż, że ci przykro, że żałujesz, że chcesz mu dorównać.
Wyrzuć wszystko z siebie. Nic tak człowieka nie kształtuje w sztuce, jak
miłość. Zobaczysz, kiedy wrócisz do Oslo, natychmiast będziesz chciała stanąć
przy sztaludze. Żaden artysta nie mógłby w sobie na dłuższą metę skumulować
tylu emocji. Myślę, że zdajesz sobie z tego sprawę już teraz, prawda?
Tym razem
musiała mu przytaknąć. Miał rację. W tym momencie bardzo chętnie sięgnęłaby po
pędzel.
Zamień
swoje cierpienie w motor napędowy. Niech to, co czujesz, stanie się dla ciebie
punktem wyjścia. Nowym etapem twojego życia. To nie jest zły ból, Chloe, to
ból, który kształtuje. Ludzki ból. Zrób z niego użytek. Nawet sobie nie
wyobrażasz, ile dobrego może ci przynieść to, co pozornie wydaje się straszne.
Brzmiało
na pierwszy rzut ucha idiotycznie i gdyby te słowa wypowiadał ktoś inny, raczej
skwitowałaby je śmiechem. On jednak wiedział, co mówi. Jego głos brzmiał
zresztą bardzo pewnie.
Pojadę, oświadczyła w końcu. Pojadę do Paryża.
Usłyszane
zdanie wcale go nie zdziwiło. Oboje od zakończenia nieszczęsnej sztafety
podświadomie się tego spodziewali. Na chwilę obecną Norwegia wydawała się
stanowczo zbyt mała, by pomieścić ją i Emila na swoim terytorium.
*
Popatrzyła
w lustro – najpierw z niechęcią, potem nieco bardziej pustym, mało
emocjonalnym, analitycznym wzrokiem. Właściwie podobało jej się to, co
widziała. Czarny kolor wydawał się idealny. Sprawiał, że wyglądała odpychająco,
jeszcze zimniej niż zwykle. Świetnie się składało, bo do takiego efektu właśnie
dążyła. Lodowate spojrzenie, blada twarz, włosy jak u miłośniczki gotyku. Rzęsy
pociągnięte tuszem. I kolczyki, znów na swoim miejscu, przypominając o
przeszłości. O czasach, kiedy taka
właśnie była. Niby łatwa, a jednak niedostępna. Nikt nie mógł jej
rozszyfrować ani złamać. Twarda, chłodna,
skomplikowana Chloe Berger.
Odebrano
jej tożsamość. Musiała ją odzyskać.
Chciała
zacząć od prostych kroków. Teraz, gdy w końcu wiedziała, na czym stoi, sprawa
wydawała się łatwiejsza. Dostała szansę. Zamierzała z niej skorzystać.
- O rany
– wymamrotał Joergen, zatrzymując się w progu łazienki i wpatrując w nią z
wyraźnym zaskoczeniem. Uśmiechnęła się cynicznie. Kątem oka wciąż dostrzegała
swoje odbicie. Tak – było dobrze, z tą miną wręcz idealnie. Jak kiedyś. Dokładnie czegoś takiego
chciała. – Czyżby wróciła dawna jędza? – podrapał się po głowie z konsternacją,
po czym podszedł do niej i delikatnie objął ją w pasie. Jak zawsze wyglądali
komicznie. To on na tym obrazku odgrywał rolę ładniejszej strony.
Odważnie
wbiła wzrok w lustro. Nie mogła zmienić tego, co się zdarzyło, ale mogła
zmienić to, co miało się zdarzyć. Wierzyła, że potrafi.
- Tak –
oświadczyła i znów się uśmiechnęła. Jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Jeszcze
bardziej mrożąco. – Wróciła dawna jędza.
Wzięła
ostrożnie nożyczki do ręki, by obciąć kilka pojedynczych kosmyków, które
wylądowały w wannie. Czarne, trochę jak jej dusza.
Idealny
początek reszty życia.
*
Znowu się
wyróżniała. Może nie tak, jak kiedyś w Oslo, mieście zgoła mniejszym, bardziej
kameralnym i jednolitym. Paryż był zupełnie inny: wymieszany, otwarty, żywy. A
mimo to i tak czuła się jak fioletowy kawałek gazety doklejony do kolażu
utrzymanego w ciepłych odcieniach. Kobiety, które mijała na ulicach,
wpasowywały się idealnie w jej wyobrażenie o stolicy Francji – reprezentowały
elegancję, szyk i klasę, czyli wszystko, co dla niej stanowiło zjawisko obce.
Nosiły obcasy, zgrabnie skrojone stroje i markowe torebki. Ona przyleciała w
glanach, starych spodniach i z plecakiem.
Nie
zmieniało to faktu, że o dziwo nawet jej się w tej metropolii podobało.
Pewnie
właśnie z uwagi na ten zupełnie nowy dla niej świat. Doskonałe rozpoczęcie
kolejnego rozdziału, z daleka od znanego jej dotychczas otoczenia. Od Norwegii.
Od Emila. Pragnęła, by rozdzielił ich
możliwie jak najdłuższy dystans, by jedyną łączącą ich rzeczą okazały się puste
wspomnienia. Ten etap musiał zostać definitywnie zakończony. Chloe nie miała
już żadnych złudzeń. Może to i dobrze.
Błagam, żebyś wyniosła się z mojego życia. Sprawa przedstawiona aż nazbyt klarownie bez miejsca na wątpliwości.
Niech mu będzie. Dostanie to, czego chciał. Wreszcie.
Polubiła
Paryż. Polubiła wizję uczestnictwa w międzynarodowej kampanii poświęconej walce
o prawa kobiet do godnego życia. Polubiła poczucie, że naprawdę może coś
zmienić, i to tym razem nie tylko dla siebie. Polubiła wyobrażenie o
poświęconych interesującej, społecznej misji wakacjach kilkaset kilometrów od
domu. Polubiła całą ekipę, zarówno nieco cyniczną, ale w gruncie rzeczy
życzliwą Janelle, jak i osławionego, zgryźliwego Renauda, który niemal od progu
zaproponował jej wspólne wieczorne obalenie wódki.
Nie będziesz mi tu dziecka rozpijał, rzucił Petter z taką miną, jakby sytuacja naprawdę go
oburzyła, co oboje jednomyślnie skwitowali salwą śmiechu. Dogadamy się, pomyślała wtedy, odpowiadając na spojrzenie Francuza
równie intrygującym wzrokiem. Ludzi podobnych do siebie wyczuwała na odległość.
-
Podrywał cię skurwysyn – burknął Uberholdt kwaśno, gdy maszerowali po schodach
w kierunku jego mieszkania. Przyjechała na weekend, następnego wieczora miała
samolot. Samolot. Ona. Po raz kolejny
odważyła się wsiąść do niego z własnej woli. Wręcz nie dowierzała w to, jak
bardzo zmienił ją jeden człowiek. – Mogłem się tego spodziewać – dodał z
nieukrywaną złością, na co Chloe tylko parsknęła śmiechem. Marszczył nos w
naprawdę komiczny sposób.
- Nawet
jeśli, to co z tego? Jesteśmy dorosłymi ludźmi. – Rozpuściła ściśnięte dotąd w
nieco niewygodnym kucyku włosy. – W sumie całkiem przystojny facet…
- Wybij
to sobie z głowy. – Jego karcące spojrzenie jeszcze bardziej ją rozbawiło. –
Stary pryk i na dodatek bajerant.
- I twój
najlepszy kumpel. Strzelam, że to najbardziej go dyskredytuje.
- Słuszna
uwaga – rzucił Petter i zaczął grzebać w torbie w poszukiwaniu kluczy. Znalazł
je dokładnie w tym samym momencie, w którym Chloe zatrzymała się na ostatnim
schodku, stając oko w oko ze swoją biologiczną matką.
Nie
spodziewała się, że ją tutaj spotka. Choć może powinna. W końcu, jakby nie
było, w dużym stopniu za to odpowiadała.
Gdy
tamtego pamiętnego dnia, podczas biegu ze startu wspólnego, dostała od niej
smsa z jednym, prostym pytaniem, długo zastanawiała się nad odpowiedzią.
Teoretycznie wydawała się oczywista. Rozpowszechnianie danych adresowych
Pettera nie leżało w zakresie jej uprawnień.
A mimo to
jednak je przesłała.
Trudno –
najwyżej jej się oberwie. Pewnie sporo się nasłucha o własnej bezczelności.
Nieważne. Jeżeli to miało im pomóc w wyjaśnieniu nawet pojedynczych
istniejących między nimi niesnasek, było warto.
Jakby nie
patrzeć, chodziło o jej rodziców. Gdyby okoliczności wyglądały trochę inaczej,
to oni by ją wychowali. Dorastałaby w zupełnie innym środowisku. Nigdy nie
miałaby żadnego związku ze sportem. Nigdy nie poznałaby jego.
Nie nauczyłaby się latać samolotem. I kochać.
- Cześć –
bąknęła Vibeke cicho. Bardzo cicho. Mimo wszystko niewystarczająco, by jej nie
dosłyszał.
W
ostatniej chwili udało mu się powstrzymać klucze przed wypadnięciem z dłoni.
Pobladł na twarzy, plecy wyprostował, brwi zmarszczył w geście niepewności.
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Skąd
wiedziałaś, gdzie mieszkam? – najwidoczniej uznał klasyczne co ty tu robisz za niewystarczające do
oddania własnego zaskoczenia. Na moment zapadła cisza. Chloe przypatrywała się
na przemian im obojgu, jakby oglądała mecz tenisowy, po czym chrząknęła, nim
jej matka zdążyła wymyślić stosowne dla siebie wytłumaczenie.
- Ode
mnie – oświadczyła zgodnie z prawdą. Coś zakłuło ją w środku, gdy dostrzegła w
jego oczach wyraźny zarzut, zdecydowała się jednak tego po sobie nie pokazywać.
Podjęła decyzję i zamierzała jej bronić. – Zapytała, a ja przesłałam jej adres.
Uznałam, że są między wami pewne niewyjaśnione sprawy. – To samo w sobie
brzmiało impertynencko, nie wspominając już o tym, jak wyglądało w
rzeczywistości. Petter chyba też tak sądził, choć najwyraźniej za bardzo go
zamurowało, by mógł głośno wyrazić swoją dezaprobatę. – Myślę, że będzie
lepiej, jeśli się stąd chwilowo ewakuuję.
- Ale…
- Maillan
miał mi postawić wódkę. Chętnie skorzystam.
Dźwięk
jego zgrzytających zębów pewnie by ją rozśmieszył, gdyby nie wiszące w
powietrzu napięcie.
- Tylko
nie idź z nim do łóżka – rzucił w końcu jej biologiczny ojciec, na co jedynie
westchnęła, odwróciła się na pięcie i zbiegła po schodach, zgrabnie unikając
wzroku Vibeke i powstrzymując się przed zadaniem na głos dręczącego ją pytania.
Czy to, z kim chodzę do łóżka, ma teraz jeszcze jakiekolwiek
znaczenie?
*
Renaud
był starszy od Pettera o dwa lata. Urodził się w Hawrze, tym samym, w którym
dorastał Claude Monet. Pochodził z niezamożnej rodziny i przez lata dorabiał sobie
jako malarz pokojowy u sąsiadów. Wcześnie się ożenił, małżeństwo dobiegło końca
z jego winy, bo nie potrafił dochować wierności. Miał trzech synów, córkę,
tytuł profesorski, stosunkowo dobrą pozycję społeczną i łatkę casanovy.
Polubiła
go, bo nadawali na podobnych falach.
Po
siódmym kieliszku przyznała, że chce zmienić swoje życie. Mam powody, oznajmiła enigmatycznie, gdy posłał jej zaciekawione
spojrzenie. Nie wnikał, co bardzo jej odpowiadało.
Rzeczywiście
jej się podobał. Nigdy nie gardziła atrakcyjnymi facetami po czterdziestce.
Zanim jednak zdążyła się mocniej zastanowić nad tą teorią i dojść do
niepokojących wniosków, na ramieniu niespodziewanie uwiesiła mu się jakaś
tleniona gówniara o kilometrowych nogach. Renaaaaud!
Boże, wieki cię nie widziałam! Co tu robisz? Przewróciła oczami, gdy
pindzia dosłownie oplotła go rękoma niczym bluszcz. Siedzę i rozmawiam z nową współpracownicą. A ty? No widzisz, co za
zbieg okoliczności! Ja przyszłam z bratem. Michel, chodź. Spójrz, to Renaud,
opowiadałam ci o nim!
Michel
nie był specjalnie zainteresowany. Bardziej zaciekawiła go Chloe.
W sumie
dobrze się składało.
*
Nie
tłumaczyła się zbyt długo. Nie potrafiła. Czegokolwiek by nie powiedziała,
zabrzmiałoby tak samo bezsensownie. A z drugiej strony nie mogła tego zostawić
bez komentarza.
Cały czas
milczał. Zaciskał lekko wargi, oczy miał nieco zmrużone, jakby na wyraz
osobistej niechęci. Nie odrywał od niej wzroku. Gdy odtwarzała na głos przebieg
wydarzeń sprzed dwudziestu czterech lat, siedział w zupełnym bezruchu. Z jednej
strony się zmienił, z drugiej pozostał taki sam.
Kochała
go. Trochę tak jak dawniej, a trochę inaczej. Dojrzalej. Bardziej
melancholijnie. Z większą rezygnacją. Wtedy jej życie przez kilka miesięcy
przypominało sielankę. Teraz od samego początku nie mogła się oszukiwać. W obu
przypadkach finał prezentował się identycznie.
-
Przepraszam. – Jedyne sensowne słowo w tej sytuacji. Idealne zakończenie
żałosnego monologu, który mu przed chwilą zaserwowała. – Przepraszam za
wszystko.
Żałowała.
Nigdy nie chciała nikogo skrzywdzić. Nie miała pojęcia, jak by się zachowała,
gdyby mogła cofnąć czas, ale zdawała sobie sprawę z rozmiaru własnych błędów.
Potrafiła pojąć, dlaczego tak się na nią wściekał i dlaczego miał do niej żal.
Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej wydawało jej się to logiczne i
oczywiste.
Wstał.
Ona też wstała. Stała plecami do okna, więc mogła sobie tylko wyobrazić, jak
pięknie musiał teraz wyglądać Paryż. Była w tym mieście po raz pierwszy, ale
natychmiast zrozumiała, co Petter w nim widział.
- Nie
masz pojęcia, jak cholernie bym cię nienawidził, gdybym cię nie kochał.
Popatrzyła
mu w oczy ze zdumieniem. Wydawało jej się, że musiała się przesłyszeć. Czy
naprawdę to powiedział? Gdybym cię nie
kochał? Co on miał na myśli? Przecież dawno już ze sobą skończyli.
W jego
wzroku malowało się rozżalenie, ale nie tak ostre, jak wówczas, gdy przyjechał
do Tromsø. Wyglądało na nieco łagodniejsze, jakby jej głupie, bezsensowne
wyjaśnienia w jakimś stopniu zmniejszyły jego złość. Albo przynajmniej
pozwoliły mu się nieco wczuć w jej sytuację.
Stali
teraz bardzo blisko siebie, na tyle blisko, że mogła opierać czoło o jego
podbródek. Oboje byli wysocy. Chloe odziedziczyła wzrost w genach.
-
Przepraszam – powtórzyła, czując, jak się rozkleja. – Przepraszam. Przepraszam.
-
Wybaczam.
- Przepraszam.
- Wybaczam.
Mieli
ciężkie oddechy. Ich serca biły szybko. Ujął jej twarz w dłonie jak kiedyś. Gdy
ich wargi się zetknęły, znów poczuła się jak siedemnastolatka.
*
Biegł.
Prosto przed siebie, bez zastanowienia, jak zawsze, gdy przepełniały go emocje.
To był jego stały sposób na rozładowanie napięcia. Zakładał buty i pędził przed
siebie, wybierając z reguły losowe trasy i na kilka minut stając się
niedostępnym dla reszty świata. Nie odbierał wówczas telefonów, nie zatrzymywał
się na rozdawanie autografów, nie stawał do zdjęć. Ten czas poświęcał tylko i
wyłącznie sobie, sobie i wszystkim tym dziwacznym myślom przetaczającym się
przez jego głowę, doprowadzającym go często do stanu permanentnej frustracji.
Teraz też
biegł, bo tylko tak mógł wyrzucić z siebie to, co go dręczyło. Złość, żal,
tęsknota, ból, słabość. Cud prawdziwy, że jeszcze nie oszalał. Gdyby spędził z
tą cholerną modliszką chociaż tydzień więcej, pewnie by zgłupiał.
Do diabła z nią.
Biegł bez
celu, w stałym, pewnym rytmie. Lewa stopa, prawa stopa, lewa stopa, prawa
stopa, lewa stopa, prawa stopa. Narzucił na głowę kaptur, więc nikt go nie
zaczepiał. I dobrze. Nie miał ochoty z kimkolwiek w tym momencie rozmawiać.
Do diabła z nią.
Wciąż
widział przed sobą jej wypełnione łzami oczy – coś, z czym jak dotąd spotkał
się tylko raz, przy czym wtedy nie było to jego zasługą. Wreszcie mu się udało,
wreszcie w jakiś sposób ją wzruszył. Chciał ją zranić i osiągnął swój cel.
Pękła, tak, jak i pękł on.
Oboje się
posypali.
Przyspieszył
kroku. Im więcej kilometrów przebiegnie, tym lepiej się poczuje. Tak
przynajmniej sądził, choć równie dobrze mógł się mylić. Co zresztą wcale by go
nie zdziwiło, bo ostatnio cały czas się mylił.
Przez
głowę przemknęły mu niechciane obrazy. Chloe na ławce w Szwecji, szkicująca
pejzaż. Chloe w samej bieliźnie, otwierająca mu drzwi. Chloe w samochodzie,
wpatrzona we wsteczne lusterko. Chloe przy stole, dźgająca ziemniaki widelcem.
Chloe na trawie, obserwująca niebo. Chloe roześmiana, Chloe awanturnicza, Chloe
przyciągająca go do siebie, Chloe dotykająca jego dłoni.
Do diabła z nią.
Dostał
kolki, na tyle nieprzyjemnej, że musiał się zatrzymać. Pochylił głowę, dotknął
palcami boku. Spróbował uspokoić oddech.
Pierwszy
raz w życiu czuł, że naprawdę sobie nie radzi. Autentycznie go to przerażało.
*
Michel
był miłym gościem. Nie tak przystojnym jak Renaud, fakt, ale sympatycznym.
Trochę sobie pogawędzili, wyszli na papierosa, potem pozwoliła mu się
poobmacywać w ciemnym rogu kanapy. Interesowały go dalsze bazy i w pewnym
momencie alkohol na tyle uderzył jej do głowy, że chciała wręcz się zgodzić.
Zapytała jednak, czy miał gumkę, a odpowiedź zabrzmiała przecząco, więc
natychmiast się wycofała. No to chujnia, rzuciła
i uznając sytuację za niezręczną, zostawiła go na sofie, by poszukać Maillana,
mając nadzieję, że ten potowarzyszy jej w drodze powrotnej do mieszkania. On
chyba też nie posunął się z tlenioną cizią do przesadnych szaleństw. I dobrze.
Laska wyglądała na idiotkę.
Gdy
przekroczyła wejściowy próg, dochodziła czwarta. Dawno już tak nie zabalowała.
Z drugiej strony, po co się krępować? Kiedyś lubiła wychodzić w miasto. Poza
tym w aktualnych okolicznościach siedzenie w domu wydawało jej się wręcz
niewskazane. Czuła, że zamknięcie się w czterech ścianach skończyłoby się dla
niej na chwilę obecną zaawansowaną depresją.
Dostrzegła
w przedpokoju kobiece buty i aż parsknęła z niedowierzaniem. No ładnie. Zmrużyła oczy w poszukiwaniu
walającej się po podłodze bielizny, ale na szczęście na żadną nie wpadła. Mimo
to z szatańską ciekawością ruszyła do sypialni Pettera, ściskając w rękach
nieodłączny telefon wskazujący drogę za pomocą światła.
Spali.
On, jej ojciec, i ona, jej matka. Blisko siebie, choć nie dało się tego nazwać
uściskiem. Na szczęście ubrani. Szkoda, że miał koszulkę na lewą stronę. Sposób
myślenia sensowny, tylko realizacja nie najlepsza. Chloe przewróciła oczami. A pomyśleć, że to ona zamierzała tej nocy
pójść w tango.
Wyszła,
dyskretnie zamknęła drzwi, otworzyła okno w małym, ale przyjemnym salonie. W
kieszeni miała pudełko z ostatnim papierosem. Wyciągnęła go i zapaliła. Przez
moment stała wyprostowana w ciszy, potem oparła się o parapet, patrząc na
rozświetlony Paryż.
Emil był
daleko od niej. Ona była daleko od niego. Dwa atomy uderzyły w siebie z hukiem
i odleciały w przeciwnych kierunkach. Nawet nie wiedziała, dokąd teraz
pojechał. Może siedział w Lillehammer, wciąż próbując pozbierać się po tych
przedziwnych igrzyskach, które przyniosły mu i wielki sukces, i spektakularną porażkę.
Może wyruszył na kolejny etap sezonu z zamiarem ratowania końcowej jego części.
Może wybrał jakieś nieznane jej bliżej miejsce celem podreperowania sił
fizycznych i psychicznych.
Nieważne.
Skończyli ze sobą raz na zawsze.
Zawsze
będzie go kochała. To nie ulegało wątpliwości. Nie wyobrażała sobie, by
kiedykolwiek mogła przestać. Skoro tyle lat czekała, by nauczyć się tej sztuki,
teraz pewnie przyjdzie jej się mierzyć z konsekwencjami aż do śmierci. W sumie
nawet jej to nie przeszkadzało. Potrafiła się przyzwyczaić do bólu. Jeśli zadba
o terapię, pewnie jakoś sobie z tym poradzi. Musi.
Tęskniła
za nim. Paskudne słowa, które od niego usłyszała, dudniły jej w głowie, ale
jednocześnie niczego nie zmieniały. Może poza tym, że wreszcie na dobre
zrozumiała, na czym oboje stoją.
Wypuściła
powietrze z płuc ze świstem. Wieża Eiffla przypominała jej o podjętych
decyzjach.
To naprawdę
koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz