poniedziałek, 28 września 2015

2.11


i think i’ve got a feeling i’ve lost inside



Nerwowo zaciskała palce na oparciu, czując, jak żołądek niemalże podchodzi jej do gardła. Pieprzone samoloty. Pieprzone odległości, pieprzone olimpiady, pieprzone, idiotyczne, cholerne pomysły, na które tylko ona mogła wpaść. Czego, do diabła, właściwie oczekiwała? Po co w ogóle wsiadła do tego monstrualnego potwora ze skrzydłami? Przecież Petter jasno swego czasu zapytał, czy ma ochotę wybrać się z nim do Rosji, a udzielona mu wówczas odpowiedź brzmiała stanowczo, zdecydowanie i jak najbardziej właściwie. Nie. Proste, zwyczajne, klarowne nie. Powinna na nim poprzestać, ale jak zwykle uznała za stosowne skomplikować sytuację. Szkoda, że na olimpiadzie nie wprowadzili jak dotąd takiej konkurencji. Zdobyłaby w niej mistrzostwo bez kiwnięcia palcem.
Śmieszna prawda wyglądała tak, że chciała zostać świadkiem wielkiego triumfu. Wpatrywanie się w ekran już jej nie wystarczyło. Usłyszała deklarację o dwóch złotach i rzeczywiście je zdobył. Wczoraj, dwadzieścia osiem godzin po swoim spektakularnym zwycięstwie w biegu ze startu wspólnego, dorzucił do kolekcji złoto ze sztafety mieszanej. Tora niemalże płakała jej do słuchawki ze szczęścia. Jestem mistrzynią, śmiała się jak mała dziewczynka, zupełnie jakby nigdy wcześniej nie miała do czynienia z tym tytułem. I może jeszcze wpadnie mi medal w weekend! Te słowa uderzyły Chloe. Bez zastanowienia zerknęła w kalendarz, ściskając telefon przy uchu. Rzeczywiście. Zostały jeszcze ostatnie biegi zespołowe – kobiecy w piątek, męski w sobotę. Szansa na trzecie złoto, którego chyba nawet nie planował.
Oczywiście o niczym siostrze nie powiedziała. Pogratulowała jej kilka razy i zadzwoniła do swojego biologicznego ojca. Zrzędliwym tonem zarzucił jej absolutne niezdecydowanie, by parę godzin później oznajmić, że jakimś cudem udało mu się zdobyć dla niej wejściówkę. Ciekawe, czy wsiądziesz do samolotu, dodał z nieukrywaną kpiną nasuwającą jej na myśl Emila. To wystarczyło, by zdusiła w sobie przerażenie, gdy bukowała bilet na przelot do Moskwy i na tamtejszą przesiadkę do Sochi za większość swoich skrupulatnie zbieranych na czarną godzinę oszczędności.
Rzecz jasna, w tym momencie nie była już tak skora do kozaczenia.
- Boi się pani? – mężczyzna siedzący obok niej posłał jej pogodny uśmiech, mający zapewne działać na nią kojąco. Właściwie efekt dało się uznać za przyzwoity, choć i tak nadal wykręcało jej kiszki na samą myśl o starcie.
- Jak cholera – przytaknęła z grymasem na twarzy, rozglądając się kątem oka po pokładzie. Większość pasażerów wyglądała na Rosjan. Chyba po raz pierwszy w życiu drażnił ją dźwięk ich roznoszącego się wokół języka. – Gdybym mogła, najchętniej poszłabym na piechotę.
- To co sprawiło, że zmieniła pani zdanie? – ewidentnie chciał jej poprawić humor i zagadać na śmierć, do tego stopnia, by zapomniała o własnym strachu. W większości przypadków kazałaby takiemu delikwentowi spadać na drzewo, ale tym razem potrafiła docenić starania. Kolejny postęp.
- W miłości robi się różne głupie rzeczy – odpowiedziała w końcu po chwili namysłu, dochodząc do wniosku, że to najbardziej sensowne i logiczne wyjaśnienie. A już na pewno wyjątkowo zgodne z rzeczywistością. W końcu naprawdę robiła głupie rzeczy, szczególnie odkąd się zakochała.
Jeszcze szerzej się uśmiechnął, co mocno ją ucieszyło, bo stanowiło dosyć wyraźny dowód na to, że nie chciał jej poderwać.
- Jeżeli te głupie rzeczy oznaczają także przełamywanie własnych słabości, to może ta miłość wcale nie jest taka zła – zauważył bardzo sensownie i za pomocą tego jednego zdania skutecznie osiągnął swój cel. Dzięki niemu na kilka minut autentycznie zapomniała o strachu.


*


Nareszcie było dobrze.
Było tak, jak chciał, tak, jak planował. W przeciągu kilkudziesięciu godzin dwukrotnie został mistrzem olimpijskim. Już nie musiał się obawiać powrotu do Norwegii ze spuszczoną głową i poczuciem kompletnego rozczarowania. Złożył obietnicę, nie tylko Chloe, ale i całemu światu, i dotrzymał jej – nie bez problemów, nie bez bólu, nie bez zwątpienia, jednak koniec końców dotrzymał.
Został im absolutnie ostatni wyścig, bieg sztafetowy złożony z czterech zmian po siedem i pół kilometra dla każdej. Jemu trafiła się ta najpaskudniejsza, czwarta. Dostawał ją od kilku lat, pierwszy raz w Oberhofie w dwa tysiące dwunastym. Nie przepadał za nią szczególnie – wolał trzecią, tę, którą przypisano mu w Vancouver – z drugiej strony jednak jak dotąd na mistrzowskich imprezach radził sobie z nią bez zarzutu. Poza tym uznawano go od paru sezonów za lidera kadry. Zamykanie sztafety wydawało się stanowić dla niego naturalną rolę.
Złe przeczucia zaatakowały go w piątek. Obudził się w kiepskim humorze, z dziwnym niepokojem trudnym do wyjaśnienia. Z trudem koncentrował się na oglądanym wyścigu kobiet. Nawet telefon od Samanthy i rozmowa z Mortenem nie poprawiły mu nastroju. Odnosił wrażenie, że ta dzika energia, napad dobrych omenów atakujących go podczas masówki i miksta, gdzieś się znowu ulotniły, tak jakby przyjechały na dwa dni i uciekły z powrotem, pozostawiając go w stanie, w jakim go zastały przed biegiem ze startu wspólnego. Gdy stanął na nartach, znów poczuł przerażającą niechęć do tego paskudnego miejsca i do samego siebie.
Powietrze wydawało mu się bardzo ciężkie. Za ciężkie.


*


Właściwie nie zamierzała się z nim spotykać twarzą w twarz, w każdym razie na pewno nie na osobności. On dotrzymał słowa – ona również musiała. Złożyła bardzo klarowną obietnicę. Chciał, by nie przyjeżdżała już więcej na zawody i przysięgła mu, iż nigdy tego nie zrobi. Cóż miała począć? Nie mogła go zmusić do kontaktów. Nie mogła go zmusić do niczego.
Mogła go jedynie wspierać. Z trybuny. Po cichutku, dyskretnie, licząc na to, że jej nie zauważy. Prosty, z pozoru łatwy do zrealizowania plan. Wtopi się w tłum, zaciśnie kciuki, wstrzyma oddech przy każdym z ośmiu strzelań, zacznie się wydzierać jak oszalała, gdy jego narta przekroczy linię mety, zwiastując nadejście trzeciego złota. Cały scenariusz brzmiał bardzo przyjemnie i Chloe nie przewidywała w nim żadnych problemów.
Mocno się jednak pomyliła.


*


Najważniejsza przed startem jest koncentracja.
Umysł musi zamknąć się na jakiekolwiek zewnętrzne bodźce. Nie wolno mu dopuścić do siebie absolutnie niczego, co mogłoby wpłynąć na niego destrukcyjnie. To trochę tak, jak z czytaniem alfabetu Braille’a – trzeba trzymać się określonego wzorca i nie odbiegać od niego nawet na moment. Czasem takie rozkojarzenie, choćby i kilkusekundowe, przynosi opłakane skutki.
Każdy biathlonista wie, po co wyjeżdża na trasę. Interesują go mniej lub bardziej ambitne cele, ale wszystko sprowadza się do tego samego – do szybkiego pokonania wskazanego odcinka i umiejętnego zestrzelenia tarcz. W jednej konkurencji zawierają się dwa diametralnie różne i tak samo istotne zadania. Do realizacji każdego z nich niezbędna jest pełna, czysta, niezłamana koncentracja.
Wraz z jej utratą zawsze traci się szansę na sukces.


*


Na początku myślał, że tylko mu się wydawało. Uważał tę opcję za całkiem prawdopodobną – kiedy człowiek rozgrzewa się przed ostatnią zmianą sztafety, wiedząc, iż ma ją prowadzić po olimpijski medal, znajduje się w stanie zdecydowanie usprawiedliwiającym halucynacje i omamy. Głowę ma tak wypełnioną myślami, że w pewnym momencie dochodzi do ich kulminacji, następnie przeistaczającej się w pustkę, jak po wybuchu materiałów łatwopalnych. Niby jest ich wiele, a jednak gdy się ze sobą zderzą, nie pozostaje nawet jeden.
Dziewczyna, która mignęła na telebimie – na raptem kilka sekund – nie mogła okazać się nią. Po prostu. Mężczyzna jej towarzyszący też z całą pewnością tylko wyglądał jak jej biologiczny ojciec. Do cholery, przecież nie mogłaby przyjechać, nie tutaj, nie teraz. Nie chodziło już nawet o to, że mu obiecała. Różne rzeczy w życiu mówiła. Brał poprawkę na każde jej słowo.
Nie mogła. Bo nie lubiła sportu, bo bała się latać, bo Tora na pewno by wiedziała. Chociaż, jeżeli wybrała się na wycieczkę z Uberholdtem… Z tego, że w ogóle go poznała, akurat jedynie on zdawał sobie sprawę. On i ona, ona i on, i te dziwne, niewygodne, łączące ich sekrety. Wszystko się od nich zaczęło. Każdy mu mówił, żeby się w to nie pakował. Gdyby tylko się nie zgodził, gdyby tylko nie odebrał wtedy telefonu, gdyby tylko nie pojechał do Östersund…
Nieważne. To nie mogła być ona. Nie wsiadłaby do samolotu i tyle.
Musiał się upewnić.
Nie potrafił jej wyłapać wzrokiem na zatłoczonej trybunie przed rozpoczęciem swojej zmiany. Może to i dobrze. Koncentracja, kurwa mać. W grę wchodziło mistrzostwo, Johannes dobrze zaczął, Tarjei też zaliczył kapitalny jak na aktualną formę występ. Ole biegł gorzej niż zwykle, ale dowiózł pałeczkę na pierwszym miejscu. Z Peifferem na ogonie. Tak czy siak się liczyło.
Oczywiście sytuacja wyglądała tak, jak sobie wyobrażał. Źle. Trochę jak przed biegiem ze startu wspólnego. Albo nie, gorzej, trochę jak na samym początku, gdy stanął na tej trasie po raz pierwszy i niemal natychmiast, automatycznie poczuł do niej obrzydzenie. Znienawidził jej. I teraz też jej nienawidził, teraz, kiedy czuł, że traci w biegu, że rywale wchodzą mu na głowę, a on nie ma siły w nogach, by im uciec. Dawniej byłoby to nie do pomyślenia. Jeszcze rok temu komentatorzy mówili głośno o jego przeciwnikach i o nim samym – jeżeli nie zgubią go odpowiednio wcześniej, nie wygrają, bo to najszybszy w tej chwili sprinter na świecie. Minęło dwanaście miesięcy i sam siebie nie poznawał.
Pierwsze strzelanie poszło dosyć gładko. Dosyć, czyli z jednym tylko dobieraniem. Bez tragedii. Na trasie z kolei wręcz przeciwnie. Do diabła, nawet w Ruhpolding raczej nie miałby problemu z oderwaniem się od peletonu. Co też najlepszego się z nim stało przez ostatni miesiąc? Naprawdę chodziło tylko o ten wysoko położony kompleks, w którym od początku nic mu się nie układało? Nie z takiego gówna ukręcał swego czasu baty, więc dlaczego teraz wręcz dławił go przerażający niepokój? Powinien być wyluzowany, niczego już przecież nie musiał udowadniać. A mimo to odnosił wrażenie, że dawno już nie czuł tak silnego stresu, on, poczwórny mistrz olimpijski, jedenastokrotny mistrz świata, mężczyzna, który na biathlonie zdążył kilkukrotnie zjeść zęby. Czyżby się bał? Czyżby człowiek niezdolny do strachu wreszcie ów strach poznał?
Musiał się upewnić, czy to ona.
Pytanie, jak miał ją dostrzec w gromadzie ściśniętych kibiców. Pewnie mu się nie uda. Zresztą do diabła z tym. Nie mogłaby przyjechać. Nie mogłaby.
Jesteś w pracy, do kurwy nędzy. Skup się. Jezu.
Östersund. Oslo. Sarpsborg. Oberhof. Trondheim. Tromsø. Hochfilzen. Znowu Oslo. Cholera mapa usiana wspomnieniami, cholerne ścieżki usiane przeszłością. Cholerna Chloe Berger, z której nie dało się wyleczyć.
Pieprzone telebimy. W tym jednym momencie musiały pokazać akurat ten obrazek. Tak, jakby weszły mu do głowy, wykryły jego wątpliwości i postanowiły je rozwiać raz na zawsze. Jeden, paskudny zbieg okoliczności rujnujący wszystko.
Szlag trafił koncentrację.
Szlag trafił olimpijski medal.


*


Na tym właśnie polega urok tego sportu - urok, a zarazem przekleństwo, paskudna, ciemna, bolesna strona. Nieprzewidywalność. W biathlonie jest czymś oczywistym. Nieważne, ile razy staniesz na szczycie - nigdy nie możesz mieć pewności, kiedy z niego spadniesz i jak spektakularny ów upadek się okaże. We wtorek zostajesz narodowym bohaterem i grają dla ciebie hymn, gdy stoisz na najwyższym stopniu podium, zaciskając zęby na świeżo wręczonym ci złotym medalu. W sobotę biegniesz karną rundę, zaprzepaszczając wysiłki swoich kolegów i odbierając im upragniony sztafetowy triumf.
Biathlon. Piekielnie okrutna dyscyplina.


*


- Nie wpuszczę pani.
- Pan nie rozumie, co do pana mówię!
- To pani nie rozumie. Osobom postronnym wstęp wzbroniony.
- Ja nie jestem osobą postronną, do kurwy nędzy, jestem z rodziny i chcę się zobaczyć z własną siostrą! Niech pan się z nią skontaktuje, jeśli pan mi nie wierzy!
- Radziłbym pani się odsunąć.
- W dupie mam pańskie rady. Tora! - na widok jakże znajomej twarzy za ogrodzeniem Chloe zdecydowanie podniosła ton głosu. Zawsze potrafiła wznieść się na wyżyny, jeśli chodziło o poziom decybeli, szczególnie, gdy była zdenerwowana tak jak teraz. - Tora! - rozpaczliwie starała się nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli rzeczywiście nie uda jej się przedostać na drugą stronę. Musiała się z nim zobaczyć. Tak, jak wcześniej nie brała tego pod uwagę, tak teraz w dziwaczny sposób wydawało jej się to oczywiste. W chwili, w której ostatni z trzech dobieranych nabojów nie trafił do tarczy, wszystko się zmieniło. - Tora! - wydzierała się na cały regulator, do tego stopnia, że była pewna, iż za chwilę ją aresztują. Czujne ucho najsłynniejszej członkini rodziny uratowało ją niemalże w ostatnim momencie. - Powiedz mu coś, nic do niego nie dociera!
- Co ty tu robisz? - siostra nie wyglądała na ani trochę szczęśliwą, choć biorąc pod uwagę okoliczności, niespecjalnie ją to dziwiło. W tym momencie chyba każdy w norweskiej ekipie czuł się raczej jak trup. - Jakim cudem...
- Nieważne, opowiem ci później - wymamrotała Chloe, patrząc, jak Tora podchodzi do ochroniarza i podszeptuje mu coś po angielsku nieco cichszym głosem. Po chwili ze skrzywioną miną otworzył przejście i wpuścił ją do środka. Dosłownie przeskoczyła przez próg, mrożąc go wzrokiem, za co zresztą nie pozostał jej dłużny. Chwile później znów przeniosła zainteresowanie na biathlonistkę. - Gdzie on jest? - pytanie nie wymagało jakichkolwiek dopowiedzeń. Sądząc po minie rozmówczyni, brzmiało mimo swojej lakoniczności dość jednoznacznie.
- Nie teraz, Chloe. - Starsza Berger stanowczo pokręciła głową, co natychmiast rozdrażniło młodszą.
- Chcę z nim porozmawiać.
- Nie teraz - warknęła nieco ostrzej Tora i nie czekając na jakąkolwiek ripostę obróciła się w prawo, dokładnie w tym samym momencie, w którym na horyzoncie pojawił się Tarjei. - Nie puszczaj go do dziennikarzy, słyszysz? Johannesa też!
- Jak mam go nie puszczać, skoro nie wiem, dokąd polazł? Myślałem, że jest z tobą! - na twarzy emilowego współlokatora jawiła się żądza mordu, tylko zresztą silniejsza, gdy zbliżył się do nich na tyle, by rozpoznać Chloe. - A ona skąd się tu, kurwa, wzięła? - w żadnym razie nie zamierzał się silić na uprzejmości, co w sumie również nie wydawało się zbyt zaskakujące, choć z drugiej strony nie do końca rozumiała ten ewidentnie wycelowany w nią oskarżycielski ton. Mimo to nawet się nie skrzywiła, nie chcąc okazywać własnego rozgoryczenia.
- To nie ma w tej chwili żadnego znaczenia - wycedziła siostra, ponownie ją uprzedzając. - Idź go szukać, do cholery, nie powinien być teraz sam!
- Wyobraź sobie, że właśnie tym się od piętnastu minut zajmuję! Szkoda tylko, że przepadł jak pierdolony kamień w wodę! - Tarjei wyglądał tak, jakby miał za chwilę eksplodować. - Coś ty najlepszego narobiła? - to pytanie ewidentnie skierował do Chloe, która dosłownie zbaraniała na widok jego miażdżącego spojrzenia.
- Ja?
- Musiałaś przyjechać akurat dzisiaj?! Do diabła z wami, babami! - z tymi słowy najnormalniej w świecie oddalił się od nich z powrotem, nerwowo obracając się na wszystkie strony w poszukiwaniu Emila. Młodsza z sióstr poczuła, jak w gardle wyrasta jej gigantyczna gula. Że co? Zerknęła błagalnie na Torę, licząc na jakiekolwiek wyjaśnienie, ale tamta zachowywała kamienny wyraz twarzy, który jeszcze bardziej ją zaniepokoił. Widział ją? Przypomniała sobie, że w pewnym momencie kamera chyba wyłapała ją na chwilę podczas wyścigu. Nie zwróciła na to większej uwagi, zdecydowanie zbyt skoncentrowana na wydarzeniach z trasy. Jaka była szansa, że spojrzał na telebim akurat w tej jednej sekundzie? Zmrużyła oczy, odtwarzając jak przez mgłę wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu minut, dramatycznej końcówki jak z koszmaru i własnego biegu w stronę tak zwanych kulis. Muszę coś załatwić, krzyknęła tylko do Pettera i nie zważając na jego protesty pomknęła do wejścia dla wybrańców. Sama nie wiedziała, co właściwie robi. Działała zupełnie instynktownie. I bezsensownie, jak sądziła, choć ani przez moment się nad tym nie zastanawiała, myśląc wyłącznie o tym, że nie wyjedzie z tego przeklętego miejsca, dopóki z nim nie porozmawia.
- O co mu chodziło? - chciała jakiegokolwiek wyjaśnienia, nawet jednego, beznadziejnego wytłumaczenia. Tora nie odzywała się jednak ani słowem, czujnie rozglądając się wokół z ewidentnym niepokojem i nie zwracając na nią większej uwagi. Wokół aż roiło się od sztabów, personelu i mediów, które tego dnia ewidentnie nie były zainteresowane gwiazdą kobiecej norweskiej kadry, zdecydowanie bardziej skupiając się na bohaterach i, niestety, również antybohaterach nieszczęsnej sztafety.
To Chloe dostrzegła go pierwsza - w kurtce, w kapturze, z opuszczoną głową, szybko przemykającego gdzieś miedzy budkami. Bez zastanowienia ruszyła za nim, choć nie odważyła się głośno go zawołać z obawy przed natrętnymi dziennikarzami. Siostra spróbowała ją powstrzymać, ale niemal natychmiast jej się wyrwała, cały czas śledząc jego plecy, dopóki nie zniknęły za drzwiami jednego z niepozornych zabudowań składujących, jak sądziła, sprzęty poszczególnych drużyn. Po mniej więcej trzech sekundach przekroczyła ten sam próg.
Jej przypuszczenia się sprawdziły, choć nie pomyślała bynajmniej, że zastanie go w tym miejscu samego. Widocznie cała kadra rozeszła się tłumaczyć z kiepskiego czwartego miejsca bądź też szukać głównego winowajcy, który w sprytny sposób zniknął gdzieś ze wszelkich radarów. Teraz znajdował się tylko na jednym, tym rejestrowanym przez nią, działającym zresztą bardzo skutecznie, bo dzieliła ich aktualnie naprawdę niewielka odległość.
Stał tyłem do niej i nie mógł jej w tej chwili zobaczyć. Pomyślała, że powinna wydać z siebie jakiś odgłos albo zrobić cokolwiek, by ją rozpoznał. Nie musiała jednak podejmować żadnych działań - sam się odwrócił, powoli, flegmatycznie, trochę jak na filmie ze ślamazarnym obrazem. Na widok jego wzroku zesztywniała niczym marmurowy posąg.
Jeżeli spojrzenie starszego z braci Boe było mordercze, dla tego, z czym musiała się zmierzyć obecnie, brakowało jej słowa.
Nigdy go takim nie widziała. W ogóle nie widziała go w takiej wersji, chociaż znali się już prawie półtora roku. Nawet na pogrzebie Sverrego wydawał się nie do złamania. Chłopak z tytanu. Zmiażdżyło go to, z czym radził sobie bez mrugnięcia okiem od lat. Czterokrotny mistrz olimpijski zawalił sztafetę, tę samą, którą w Ruhpolding i Novym Mescie wyprowadził na szczyt podium. Tę samą, którą w Vancouver i w Khanty Mansyjsku tak umiejętnie ciągnął na trzeciej zmianie. Chłopak z tytanu spuchł, i to w najważniejszym momencie, w tym jednym, jedynym, gdy nie miał do tego prawa.
Patrzył na nią z prawdziwą, autentyczną, szczerą nienawiścią. Nie spodziewałaby się, że kiedykolwiek zobaczy coś takiego w tych ciepłych, pogodnych oczach, stworzonych raczej do miłości i sympatii niż niechęci i pogardy. A jednak to te ostatnie emocje teraz w nich dominowały, rażąc ją niczym promienie oślepiającego słońca.
Przez dłuższy czas nic nie mówił. Oderwał od niej wzrok, wbijając go w ścianę przed sobą. Sterczała bez ruchu, zastanawiając się nad dalszym przebiegiem zdarzeń.
W tym momencie znów się odwrócił.
- Umawialiśmy się. - Jego głos wydawał się pasować do okoliczności wręcz idealnie: był tak lodowaty, że błyskawicznie poczuła ciarki na ramionach. - Mieliśmy pierdoloną umowę. - Każde ze starannie wycedzonych przez niego słów obniżało temperaturę w pomieszczeniu o stopień. - Powiedz mi, kiedy to się wreszcie skończy?
Wargi zadrżały jej mimowolnie.
- Co? - zapytała, autentycznie nie rozumiejąc, co miał na myśli. Nawet nie prychnął, w dalszym ciągu po prostu wpatrywał się w nią w ten sam odstraszający sposób.
- Jak długo zamierzasz mnie karać za Östersund? - to wcale nie zabrzmiało dramatycznie, wręcz przeciwnie, raczej bardzo machinalnie, jakby rozmawiała z komputerem, a nie z żywym człowiekiem. Nie z człowiekiem, którego szczerze kochała. - Miesiąc? Rok? Dekadę? Do śmierci? - zmrużył lekko oczy, tylko doprawiając i tak dobijający efekt. Aż ją zmroziło. - Jak długo, Chloe?
Przełknęła ślinę, zdecydowanie zbyt głośno, by uszło to jego uwadze, choć sądząc po jego minie, specjalnie się tym dźwiękiem nie przejął. Nadal obserwował ją nienawistnie.
- Nie chcę cię za nic karać - wymamrotała, z trudem zdobywając się na jakąkolwiek odpowiedź. To ty na każdym kroku karzesz mnie za czerwiec, przemknęło jej przez głowę, ale nie odważyła się wypowiedzieć tego zdania głośno. Chyba zresztą słusznie.
- To w takim razie dlaczego nie mogę się od ciebie uwolnić? - zrobiło jej się jeszcze zimniej, mimo iż nie sądziła, że to w ogóle fizycznie możliwe. - Jak to jest, że za każdym razem, gdy zaczynam już myśleć, że mam cię wreszcie z głowy, ty znowu wracasz jak jakiś pierdolony bumerang?
Pierdolony bumerang. Oto, za kogo ją miał na chwilę obecną. Ach, i może jeszcze kleszcz oraz osoba niegodna zaufania.
- Ostatnio to ty nawiązałeś kontakt - bąknęła w końcu, instynktownie czując, że powinna choć trochę się bronić.
- Bo chciałem to wszystko zamknąć raz na zawsze, rozumiesz?! - tym razem nieco podniósł głos, dając upust czystej złości. - Chciałem pozałatwiać sprawy po ludzku. Skończyć rozdział pod tytułem Chloe Berger bez konieczności powrotu. Tylko że to by się okazało zbyt proste, prawda? - wykrzywił się w zgorzkniałym grymasie szczerej niechęci. - Ty nie lubisz prostych rozwiązań. Ty lubisz komplikacje. A jeszcze bardziej lubisz, kiedy marionetki tańczą tak, jak im zagrasz. Dobrze cię rozczytałem przez tych naście sielankowych miesięcy czy w dalszym ciągu błądzę?
Nie odpowiedziała. Zbliżył się do niej o dwa kroki, jakby nakręcony jej milczeniem.
- Czego chcesz? - zapytał, odważnie patrząc jej prosto w oczy z ewidentnym zdegustowaniem. - Czego chcesz? Mam cię prosić, żebyś zostawiła mnie w spokoju? Mam błagać? Dobrze. Błagam. Błagam, żebyś wyniosła się z mojego życia. Błagam. Upadku na kolana też sobie życzysz? De facto i tak już na nich dzisiaj jestem, więc co za różnica? Mogę klęknąć. Mam klęknąć? Taka jest twoja wola?
- Przestań. - W tym momencie już odczuwała na termometrze jakieś minus pięćdziesiąt.
- Co jeszcze? Zdaje się, że miałaś ochotę na szybki numerek, prawda? Dobrze. Okej. Pójdę na to. Kiedy? Dzisiaj? Tutaj? W tych jakże przyjemnych okolicznościach? Będzie kicha, jak nas ktoś złapie, ale w sumie tak czy siak w poniedziałek wyląduję na świeczniku, może mały skandalik ociepliłby wizerunek narodowej pokraki?
- Przestań!
- Więc powiedz, czego ode mnie chcesz, do kurwy nędzy! - wyglądał tak, jakby lada moment zamierzał chwycić karabin i wycelować w nią lufę. - Co takiego mam? Na czym ci tak zależy? No? Na czym? - ewidentnie uruchamiała mu się furia: furia, w której nigdy dotąd nie przyszło jej go oglądać. Nie mogła wydobyć z siebie słowa. Co by mu niby zresztą powiedziała? Zależy mi na tobie? - Nie spodobałem ci się? Spotkałaś mnie w Szwecji i pomyślałaś: o, to ten arogancki chujek, który biegł na ostatniej zmianie w Ruhpolding, skopię mu dupę, bo wygląda na kutasa? - prychnął gorzko. - Gratulacje. Misja zakończona sukcesem. Rzeczywiście skopałaś mi dupę. Wydymałaś mnie po prostu pierwszorzędnie. Pomijając to, że nienawidzę być dymany, uznaję to za imponujące. Aż ci przyklasnę. Widzisz? Klaszczę. - Przyklasnął z ironicznym uśmiechem na ustach. - Klaszczę, gratuluję, składam pokłony. Wygrałaś. Nie mam siły dłużej bawić się z tobą w kotka i myszkę. Poddaję się. Rozumiesz, Chloe? Poddaję się. Pierwszy raz w życiu. Dokonałaś niemożliwego. Możesz być z siebie dumna. - Nie potrafiła sobie przypomnieć, by ktokolwiek tak jawnie demonstrował wobec niej obrzydzenie, włącznie z Leą. - Kurwa, mistrzostwo świata. Naprawdę robi wrażenie. W sumie nigdy nie aspirowałem do takiego rżnięcia ludzi, ale właściwie warto zapamiętać tę strategię. Może się przyda. Na wrogów. Chociaż nie wiem, czy potrafię działać tak... skutecznie. - To ostatnie, wyraźnie zaakcentowane słowo trochę ją złamało. Znowu zadrżała.
- Jesteś podły.
- Nie jestem podły, jestem pojętny. Bardzo użyteczna cecha w sporcie. Uczę się od najlepszych i szybko przyswajam kolejne partie materiału. Wrodzony talent. - Parsknął cicho pod nosem i ruszył w kierunku okna. - Chociaż dla ciebie to pewnie nic szczególnego, nie? W końcu ty w ogóle nie musisz się uczyć.
Zaczynała mieć już tego dosyć.
- To nie moja wina, że spieprzyłeś ten bieg - warknęła, po raz pierwszy zdobywając się na odwagę, by mówić tonem, który był przecież dla niej tak typowy. Emil tylko lodowato się roześmiał.
- Jasne, że nie twoja. - Przygryzł dolną wargę. - Jasne, że nie twoja, Chloe. W końcu nie zmuszałaś mnie do tego, żebym dał się wygrzmocić jak ostatni frajer. Sam się wystawiłem. A kto się daje pukać, ten jest pukany. Podstawowa zasada życia. - Wzruszył ramionami, tak jakby ta prawda rzeczywiście wydawała mu się oczywista aż do bólu. - Najzabawniejsze wydaje mi się to, że mnie ostrzegali, wiesz? Każdy mnie przed tobą ostrzegał. Martin od początku widział, co się dzieje. Tarjei mówił, żebym się trzymał z daleka. Twoja siostra kazała mi to nawet obiecać. I co? I chuj. Bo po co miałbym się nimi przejmować? Dlaczego to, że wszyscy konsekwentnie radzą mi unikać Chloe Berger miałoby cokolwiek znaczyć? Jebać wszystkich, zrobię po swojemu! Jakim ja byłem pierdolonym kretynem! - uderzył pięścią o ścianę, na tyle mocno, by skrzywić się z bólu. Z jakiegoś powodu tylko ją to rozdrażniło. Choć może chodziło bardziej o tę wyraźnie wyczuwalną w jego głosie pretensję.
- Uważasz, że jedynie ty jesteś w tym układzie pokrzywdzony?! - z ulgą stwierdziła, że zaczęła jej wracać chęć walki. Tym razem temperatura nieco wzrosła. - Wszystko mi, kurwa, zabrałeś, wszystko! I tak niewiele miałam, ale jakoś sobie z tym radziłam, dopóki mnie nie rozdeptałeś jak mrówki! - z każdą sekundą jej złość stawała się coraz ostrzejsza. Co on sobie wyobrażał? Prawie się zabiła z tęsknoty za nim, do cholery! - Zanim cię poznałam, byłam twarda, rozumiesz? Byłam silna, a ty...
- Gówno prawda. - Za pomocą jednego wtrącenia natychmiast wyrwał jej broń z ręki, tak szybko, jak szybko zdołała ją dosłownie chwilę wcześniej zdobyć. - Ty nigdy nie byłaś silna. Jesteś kurewsko słabym człowiekiem, Chloe. Cała twoja tak zwana siła bierze się z pasożytnictwa, w którym się bez wątpienia specjalizujesz. To samo dotyczy twej rzekomej twardości. Wyciągasz ją z frajerów takich jak ja. Ze swoich żywicieli. Jak komar.
- Ty pierdolony sukinsynu. - To już zabolało ją do reszty. Bez zastanowienia niemalże do niego podbiegła i wyciągnęła lewą rękę z zamiarem wymierzenia mu siarczystego policzka. Był jednak szybszy. Jednym sprawnym ruchem chwycił ją w powietrzu za nadgarstek, niezbyt mocno, choć wystarczająco zdecydowanie, by ją powstrzymać.
- Widzisz? Nawet w mordę dać mi nie umiesz. - Cyniczny uśmiech zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca przeraźliwej beznamiętności. - Chociaż z drugiej strony to też kwestia pecha, że jesteś mańkutem. Niewątpliwie lepszy refleks mam po prawej stronie. - Na widok jego pozbawionego emocji spojrzenia, połączonego z tą żenującą i zapewne koszmarnie wyglądającą z perspektywy świadka sytuacją aż zrobiło jej się słabo. Nagle poczuła, jak do oczu napływają jej łzy, co jak dotąd zdarzyło jej się przy nim tylko raz. Zapragnęła nagle zapaść się pod ziemię ze wstydu i rozpaczy.
- Puść. - Wiedziała, że za chwilę naprawdę się rozpłacze, i to ewidentnie raniło ją znacznie bardziej niż jego lekki uścisk. On zresztą pewnie również zdawał sobie z tego sprawę.
- Boli? - nie bolało, w każdym razie nie w takim sensie, jaki miał na myśli, ale i tak przytaknęła głową. Kurwa, ty pieprzony draniu, cholerny gnoju, zobacz, co ze mną zrobiłeś. Zobacz, do jakiego stanu mnie doprowadziłeś. Jak śmiesz się nad sobą użalać? Płaczesz nad zaprzepaszczoną szansą medalową, a ja cię kocham, zafajdany skurwielu. I kto tu jest przegrany? - Poważnie? Boli cię? Ty coś czujesz? Niewiarygodne. - Pokręcił głową z taką miną, jakby naprawdę nie dowierzał własnemu odkryciu. - Półtora roku się zastanawiałem, co zrobić, żeby emocjonalna lodówka cokolwiek poczuła, a wystarczyło ją złapać za nadgarstek. Jebany urok prostych rozwiązań.
- Emocjonalna lodówka?  - bez wątpienia robił, co się dało, by ją zranić, i bez wątpienia szło mu świetnie. Z drugiej strony, bardziej już chyba nie mógł jej dobić. - Nie znasz mnie. Nie masz pojęcia, jaka jestem.
- Oczywiście, że nie mam pojęcia. - Stwierdził fakt takim tonem, jakby gawędzili sobie swobodnie o codziennych wiadomościach. - Oczywiście, że nie mam pojęcia, jaka jesteś, Chloe. I nie mam pojęcia, kim jesteś. Na pewno nie osobą, za którą cię kiedyś uważałem. Nigdy nią zresztą chyba nie byłaś. - Wciąż trzymał ją za rękę, choć w każdej chwili mogłaby się wyrwać, gdyby podjęła jakąkolwiek aktywność poza idiotycznym gapieniem mu się prosto w oczy przez łzy. - Jeżeli mogę powiedzieć na twój temat cokolwiek pewnego, to tylko tyle, że kurewsko się co do ciebie pomyliłem. Kurewsko. Nie wiem, kim jesteś dla swojej siostry, kim jesteś dla swojego brata, kim jesteś dla swoich rodziców, kumpli i ludzi, z którymi się bzykasz po uczelni. Dla mnie jesteś największą pomyłką mojego życia. Największym błędem, jaki kiedykolwiek w tym życiu popełniłem.
Wypowiedział każde z tych słów oczywistym, zwyczajnym, pozbawionym emocji tonem, widząc, w jakim była stanie. Ani trochę go to nie wzruszało. Nic go nie wzruszało. Nienawidził jej na tyle, że ranienie jej takimi słowami nie robiło na nim absolutnie najmniejszego wrażenia.
Wydostała nadgarstek z jego uścisku z taką werwą, że o mało nie uderzyła go w nos. Szkoda, że jej się nie udało.
- Pierdol się, zasrany chuju. - Aż drżała z gniewu. Gniewu na niego, za to, że tak strasznie go kochała. Mimo wszystko nie odważyła się kolejny raz spróbować dać mu z liścia. Gdyby znowu ją zatrzymał, naprawdę by się rozpłakała. A nie chciała płakać, nie przy nim.
Pozwoliła sobie na to dopiero w momencie, w którym drzwi do budki się otworzyły i wmaszerowała do niej cała kadra. Zerknęła na nich. Oni zerknęli na nią. Wszyscy zgodnie zerknęli na Emila.
- Pierdol się - powtórzyła i wybiegła. Dwa kroki dalej po raz pierwszy w życiu zanosiła się spazmatycznym szlochem.


*


Aż go skręcało ze złości. Choć pewnie nie tylko z tego powodu, pewnie skręcało go z powodu każdej emocji, którą w tej chwili odczuwał i która przeszywała całe jego ciało, doprowadzając je niemalże do obłędu. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek był w takim stanie. Zresztą pewnie rzeczywiście nie był.
Czy jej nienawidził? Chyba tak, choć nawet w połowie nie tak jak siebie. Nienawidził przede wszystkim siebie. Jak mógł sobie na coś takiego pozwolić? Jak mógł z własnej woli wpakować się w takie gówno? Ile on miał lat, dwanaście? Przecież nie urodził się wczoraj. Powinien to przewidzieć, tym bardziej, że naprawdę go ostrzegano. Skąd u niego to śmieszne przekonanie co do własnej bezbłędności? Jakim cudem nie zauważył, w co wdeptuje? Do reszty już go zaćmiło? Pierdolony, tępy idiota! A teraz już nie dało się wycofać, nie dało się wrócić do dawnego życia, do życia sprzed Östersund. Oddałby wszystko, żeby przeskoczyć z powrotem do listopada dwa tysiące dwunastego roku, złamać nogę albo dostać grypy, albo żeby przytrafiło się cokolwiek innego, co nie pozwoliłoby mu jechać na te nieszczęsne, inauguracyjne zawody. To by wystarczyło. Jedna cholerna Szwecja, jeden cholerny, nierozważny krok przewrócił jego życie do góry nogami. Jego, człowieka, który zawsze chlubił się tym, jaką miał nad nim kontrolę. Jak mógł się tak wystawić?
Jakimś cudem udało mu się wrócić do pokoju, krokiem niepozostawiającym wątpliwości, że najlepiej trzymać się od niego z daleka. Zdobył się na jeden wywiad, a potem uciekł, jak tchórz, jak dziecko, jak zupełnie obcy mu gówniarz z przedszkola. Nie znał tego gościa. Czuł, że gdyby teraz spojrzał w lustro, nie utożsamiłby się zupełnie ze swoim odbiciem. Co się stało z jego siłą, z jego odwagą, z jego walecznością? Jakim cudem tak po prostu to utracił?
Wparował do środka w absolutnym szale. Głowa mu pękała, ręce drżały, serce waliło jak oszalałe. Czterokrotny mistrz olimpijski. Do diabła z mistrzostwami. Dla opisu własnej osoby użyłby w tej chwili nieco krótszego określenia, złożonego z jednego słowa. Rozczarowanie.
Książka leżała na łóżku, czytał ją oczywiście po nocach na parapecie w holu. Idealnie wpasowywała się w jego paskudny nastrój, szczególnie w tej chwili. Nie ma to jak optymistyczna literatura.
Zazgrzytał zębami i otworzył potężne tomiszcze w miejscu, w którym pozostawił ołówek. Ołówek. Jej ołówek. Ona. Włosy czarnogranatowe. Włosy niebieskie. Włosy blond. Szare oczy. Tatuaże. Wzrok pełen pogardy. Niczego już od ciebie nie chcę. Nic już nas nie łączy.
Nic już nas nie łączy.
Co racja, to racja.
Złamał go bez zastanowienia i bez zbędnego wysiłku. Wściekłość zawsze wydobywała z niego niespotykane pokłady siły fizycznej. Szkoda, że nie miał już tej psychicznej.
Cisnął dwoma częściami grafitu o przeciwległą ścianę z prawdziwie szewską pasją, by chwilę później usiąść na łóżku z twarzą zanurzoną w dłoniach i poczuciem kompletnej porażki. Przegrał. Przegrał z nią i przegrał z sobą. Przegrał wszystko.
Tarjei wpadł do pokoju dziesięć sekund później, czego początkowo nawet nie zauważył, zatapiając oczy w ciemności. Zwrócił na niego uwagę dopiero w chwili, gdy tamten nerwowo zabrał głos.
 - Ty go rozwaliłeś? - obaj w tym samym momencie spojrzeli na to, co zostało po osławionym Faber Castellu. Emil tylko zazgrzytał zębami, a jego współlokator pokręcił głową i uniósł do góry ściskaną w dłoni butelkę wódki. - Napij się. Wycyganiłem od Francuzów.
- Mogę całą?
- Nie.
Odkręcił i pociągnął solidny łyk. Paskudztwo. Wprost idealne na to, by napruć się do nieprzytomności. Tego właśnie potrzebował, nawalić się, kompletnie, doszczętnie, do tego stopnia, by spędzić noc z głową w kiblu, a do samolotu być jutro prowadzonym pod ramię przez chłopaków. Kto mu w sumie zabroni? Po takim występie jak dzisiejszy jedno małe szaleństwo alkoholowe nie stanowiło chyba aż takiej zbrodni?
- I tak to wypiję. - Kolejny łyk. Aż do końca. Do samiusieńkiego dna. Dno: to słowo po prostu idealnie oddawało jego aktualny stan ducha.
Spieprzył sztafetę i kochał Chloe Berger. Gorzej być po prostu nie mogło.


*


Nigdy nie czuła się tak podle. Nigdy. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości. A pomyśleć, że jeszcze rok temu rozcinała sobie żyły, sądząc, że nie da się upaść niżej. I co? Niemożliwe stało się możliwym. Tamten okres stanowił co najwyżej preludium do prawdziwej równi pochyłej.
Furia. Złość. Ból. Rozpacz. Samotność.
Zawsze była podatna na emocje. Urok choroby psychicznej. Pozwalała im się rozrywać na strzępy, których potem nie umiała z powrotem poskładać w całość. Zombie w depresji, wariactwo w manii. To, co przechodziła w tej chwili, nie zaliczało się do żadnej kategorii. Tego szaleństwa jeszcze nie znała.
Wyobrażała sobie, jak musi teraz wyglądać, z włosami rozwianymi na wszystkie strony, rozmazanym makijażem, łzami płynącymi po policzkach i brutalnym, nagim cierpieniem lśniącym na twarzy. Upadła na trawę, do rąk sama wtoczyła jej się leżąca tam szklana butelka. Trzasnęła nią o podłoże tak mocno, że aż musiała zamknąć oczy. Płakała. Ona, Chloe, płakała. Głośno, bardzo głośno. Przerażająco głośno.
Szkło. W dłoniach, miedzy palcami. Kiedyś dobrze wiedziała, co robić z czymś takim.
Przyłożyła kawałek do nadgarstka. Nadal pamiętała, jak się wtedy czuła. Cierpienie fizyczne pokonywało psychiczne. O tym drugim dało się zapomnieć chociaż na chwilę.
Dygotała. Trzęsła się. Może jednak miała w sobie coś z zombie.
Czy będzie tak, jak dawniej? Ten sam rodzaj bólu? Czy uda jej się znów uciec od emocjonalnego koszmaru? Naprawdę wiele by za to dała. Żeby nie powiedzieć, że wszystko.
- Nawet się nie waż. - Początkowo nie rozpoznała głosu mężczyzny, który dosłownie wyrwał jej resztki butelki z uścisku. A może raczej powinna go określić chłopakiem? Przecież był młodszy od niej. Johannes Boe, wielka nadzieja, niebywały talent norweskiego biathlonu. Dziś pobiegł doskonale, ale i tak został z niczym. Pieprzone sztafety. - Zostaw to.
- Odczep się. - Rozmawiali może ze dwa razy, ale lubiła go, bo nie traktował jej jak trędowatej. Nie licząc Bjoerndalena, jako jedyny nie patrzył na nią jak na robaka. Przed oczami stanęło jej wspomnienie Oberhofu. Ona, Emil i ta jakże typowa między nimi ostatnimi czasy lodowata atmosfera. Zostaw Johannesa w spokoju. Och, do diabła, w ogóle powinna zostawić ich wszystkich w spokoju. Wiedziała, że źle robi, przyjeżdżając tutaj, tak jak i źle robiła, wybierając się do Niemiec i do Austrii. Na okrągło podejmowała niewłaściwe decyzje. Teraz tylko za nie płaciła. O to chodziło w ponoszeniu odpowiedzialności za własne irracjonalne postepowanie.
- Zostaw to. - Chwycił ją za ramiona i ten fakt już dobił ją do reszty. Miała wrażenie, że zamieniła się w jakąś trzęsącą się fontannę.
- On mnie nienawidzi, Johannes - wymamrotała z rozpaczą w przerwie między kolejnymi histerycznymi spazmami. - On mnie nienawidzi. On mnie nienawidzi. - Zdawała sobie sprawę, że najpewniej w tym momencie wyglądała na opętaną. - Nikt mnie nigdy tak nie nienawidził, rozumiesz? Nikt. Nikt.
- Nieprawda. To nie jest nienawiść.
- To nie jest nienawiść?! - roześmiała się gorzko, choć nie czuła się ani trochę rozbawiona okolicznościami. - Naprawdę twoim zdaniem to nie jest nienawiść? Więc co nią, kurwa, jest?! - znowu zaczęła płakać. Spróbowała odzyskać szkło. Cisnął je gdzieś daleko za siebie. Pierdolić to wszystko. Świat po prostu runął jej na głowę. - Zadzwoń po mojego ojca - każde z tych słów zdołała z trudem wydukać. Niepewnie wydobyła z kieszeni telefon i niemalże na siłę wcisnęła młodemu biathloniście do ręki. - Biologicznego. Petter Uberholdt. Zadzwoń po niego i powiedz, żeby mnie stąd zabrał. Niech mnie stąd zabierze. - Musiała się naprawdę starać, by brzmieć choć w miarę wyraźnie. - Niech mnie stąd zabierze.
Nie wiedziała, ile to trwało, zanim w końcu przyjechał. Pamiętała tylko, że do tego czasu wypłakiwała się Johannesowi w ramię. A potem w końcu się pojawił.
I zaczęła płakać jeszcze głośniej.


*


Z początku jego słowa do niej nie docierały. Były jak treść wpadająca jednym uchem i wyskakująca drugim. Wspominał coś o inspiracji i działaniu. Nie chciała słuchać. Wolała się skupić na tonięciu we własnym bólu.
Następnego dnia trochę bardziej ją to zainteresowało.
Już na spokojnie opowiedziała mu o przebiegu fatalnej rozmowy po wyścigu. I w ogóle o wszystkim. O ile kiedyś się tego wstydziła, o tyle teraz straciło to dla niej większe znaczenie. Czuła, że i tak się domyślał.
Wspomniała o poszukiwaniach Vibeke, o tym, jak się do siebie zbliżyli i jak potem to spartoliła, bo bała się zaangażowania. Wspomniała o dwunastym lipca. Wspomniała o pobycie w psychiatryku, o wyjściu i o próbie naprawienia tego, czego naprawić się nie dało.
Słuchał. Nie oceniał. Nie krytykował. Choć przecież mógł.
Zamknęła oczy. Złapał ją za dłoń. To był miły, ciepły, wspierający uścisk. Bardzo ojcowski. Nie do wiary, jak idealnie wkomponował się w jej życie. Jak dobrze ją rozumiał. Potrzebowała go. Nie wyobrażała sobie, by mogło go zabraknąć, mimo iż kilka tygodni temu nawet nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia.
Wiesz, że gdyby nie twoja matka, prawdopodobnie nigdy nie zacząłbym na poważnie malować? Wypowiadał te słowa zaskakująco pogodnym, kojącym głosem, nie odrywając od niej wzroku. Dziwnie się czuła, gdy patrzył na nią oczami niemal identycznymi jak jej własne. Długo nad tym myślałem. Kiedy przyjechałem do Paryża, cały czas mnie to zastanawiało. Czy gdybyśmy się wtedy nie rozstali, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy kiedykolwiek opuściłbym Norwegię? Czy zrealizowałbym swoje marzenie? Czy wciągnąłbym się w to całym sercem, gdyby nie odeszła? Westchnął ciężko. To ona popchnęła mnie do sztuki, Chloe. Ona i tęsknota za nią. Za tym, co mieliśmy. Miłość była dla mnie katalizatorem. Zacząłem rozumieć, o co chodziło poetom i muzykom piszącym o uczuciach. Mnie też inspirowały. Każdego dnia miałem jakąś myśl do wyrażenia. Widziałaś zresztą Dziewczynę w szarości. Gdybym nie poznał Vibeke... gdyby nam się ułożyło... Zacisnął wargi. Dzięki niej zostałem malarzem.
Przecież wiesz, że twoja sytuacja jest zupełnie inna, szepnęła z trudem dosłyszalnym tonem. Ty zostałeś skrzywdzony. Ja kogoś skrzywdziłam.
Tylko się uśmiechnął.
To nie znaczy, że nie możesz zrobić z tego użytku.
Przez chwilę patrzyła na niego z konsternacją, nie do końca rozumiejąc przekaz. Albo po prostu nie będąc pewną, czy rzeczywiście go zrozumiała. Posłała mu pytające spojrzenie, na co błysnął jedynkami.
Słuchaj, masz potencjał, by osiągnąć w tej branży coś naprawdę wielkiego. Nie musisz kisić w sobie emocji. Wykorzystaj to, co dostałaś od losu. Przelej swoje uczucia na papier. Nie duś ich w głowie. Podziel się ze światem. Podziel się swoim talentem, podziel się swoim żalem, podziel się swoimi błędami. Wczoraj mi powiedziałaś, że nigdy nie byłaś dla niego wystarczająco dobra, pamiętasz?
Pokręciła głową, bo nie pamiętała.
Tak właśnie powiedziałaś. Nie jestem dla niego wystarczająco dobra. Nie zasługuję na niego. Nawet, jeśli rzeczywiście masz rację... Przecież w życiu nie chodzi o to, by stać w miejscu. Każdy z nas rodzi się niedoskonałym. Nie pozbędziemy się wszystkich swoich wad, ale możemy je redukować. Możemy dążyć do tego, by choć kilka z nich stało się czymś lepszym. Skoro uważasz, że na niego nie zasługujesz, zrób, co w twojej mocy, by to zmienić. Maluj. Rysuj. Opowiadaj o tym, co czujesz. Pokaż, że ci przykro, że żałujesz, że chcesz mu dorównać. Wyrzuć wszystko z siebie. Nic tak człowieka nie kształtuje w sztuce, jak miłość. Zobaczysz, kiedy wrócisz do Oslo, natychmiast będziesz chciała stanąć przy sztaludze. Żaden artysta nie mógłby w sobie na dłuższą metę skumulować tylu emocji. Myślę, że zdajesz sobie z tego sprawę już teraz, prawda?
Tym razem musiała mu przytaknąć. Miał rację. W tym momencie bardzo chętnie sięgnęłaby po pędzel.
Zamień swoje cierpienie w motor napędowy. Niech to, co czujesz, stanie się dla ciebie punktem wyjścia. Nowym etapem twojego życia. To nie jest zły ból, Chloe, to ból, który kształtuje. Ludzki ból. Zrób z niego użytek. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile dobrego może ci przynieść to, co pozornie wydaje się straszne.
Brzmiało na pierwszy rzut ucha idiotycznie i gdyby te słowa wypowiadał ktoś inny, raczej skwitowałaby je śmiechem. On jednak wiedział, co mówi. Jego głos brzmiał zresztą bardzo pewnie.
Pojadę, oświadczyła w końcu. Pojadę do Paryża.
Usłyszane zdanie wcale go nie zdziwiło. Oboje od zakończenia nieszczęsnej sztafety podświadomie się tego spodziewali. Na chwilę obecną Norwegia wydawała się stanowczo zbyt mała, by pomieścić ją i Emila na swoim terytorium.


*


Popatrzyła w lustro – najpierw z niechęcią, potem nieco bardziej pustym, mało emocjonalnym, analitycznym wzrokiem. Właściwie podobało jej się to, co widziała. Czarny kolor wydawał się idealny. Sprawiał, że wyglądała odpychająco, jeszcze zimniej niż zwykle. Świetnie się składało, bo do takiego efektu właśnie dążyła. Lodowate spojrzenie, blada twarz, włosy jak u miłośniczki gotyku. Rzęsy pociągnięte tuszem. I kolczyki, znów na swoim miejscu, przypominając o przeszłości. O czasach, kiedy taka właśnie była. Niby łatwa, a jednak niedostępna. Nikt nie mógł jej rozszyfrować ani złamać. Twarda, chłodna, skomplikowana Chloe Berger.
Odebrano jej tożsamość. Musiała ją odzyskać.
Chciała zacząć od prostych kroków. Teraz, gdy w końcu wiedziała, na czym stoi, sprawa wydawała się łatwiejsza. Dostała szansę. Zamierzała z niej skorzystać.
- O rany – wymamrotał Joergen, zatrzymując się w progu łazienki i wpatrując w nią z wyraźnym zaskoczeniem. Uśmiechnęła się cynicznie. Kątem oka wciąż dostrzegała swoje odbicie. Tak – było dobrze, z tą miną wręcz idealnie. Jak kiedyś. Dokładnie czegoś takiego chciała. – Czyżby wróciła dawna jędza? – podrapał się po głowie z konsternacją, po czym podszedł do niej i delikatnie objął ją w pasie. Jak zawsze wyglądali komicznie. To on na tym obrazku odgrywał rolę ładniejszej strony.
Odważnie wbiła wzrok w lustro. Nie mogła zmienić tego, co się zdarzyło, ale mogła zmienić to, co miało się zdarzyć. Wierzyła, że potrafi.
- Tak – oświadczyła i znów się uśmiechnęła. Jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Jeszcze bardziej mrożąco. – Wróciła dawna jędza.
Wzięła ostrożnie nożyczki do ręki, by obciąć kilka pojedynczych kosmyków, które wylądowały w wannie. Czarne, trochę jak jej dusza.
Idealny początek reszty życia.


*


Znowu się wyróżniała. Może nie tak, jak kiedyś w Oslo, mieście zgoła mniejszym, bardziej kameralnym i jednolitym. Paryż był zupełnie inny: wymieszany, otwarty, żywy. A mimo to i tak czuła się jak fioletowy kawałek gazety doklejony do kolażu utrzymanego w ciepłych odcieniach. Kobiety, które mijała na ulicach, wpasowywały się idealnie w jej wyobrażenie o stolicy Francji – reprezentowały elegancję, szyk i klasę, czyli wszystko, co dla niej stanowiło zjawisko obce. Nosiły obcasy, zgrabnie skrojone stroje i markowe torebki. Ona przyleciała w glanach, starych spodniach i z plecakiem.
Nie zmieniało to faktu, że o dziwo nawet jej się w tej metropolii podobało.
Pewnie właśnie z uwagi na ten zupełnie nowy dla niej świat. Doskonałe rozpoczęcie kolejnego rozdziału, z daleka od znanego jej dotychczas otoczenia. Od Norwegii. Od Emila. Pragnęła, by rozdzielił ich możliwie jak najdłuższy dystans, by jedyną łączącą ich rzeczą okazały się puste wspomnienia. Ten etap musiał zostać definitywnie zakończony. Chloe nie miała już żadnych złudzeń. Może to i dobrze.
Błagam, żebyś wyniosła się z mojego życia. Sprawa przedstawiona aż nazbyt klarownie bez miejsca na wątpliwości. Niech mu będzie. Dostanie to, czego chciał. Wreszcie.
Polubiła Paryż. Polubiła wizję uczestnictwa w międzynarodowej kampanii poświęconej walce o prawa kobiet do godnego życia. Polubiła poczucie, że naprawdę może coś zmienić, i to tym razem nie tylko dla siebie. Polubiła wyobrażenie o poświęconych interesującej, społecznej misji wakacjach kilkaset kilometrów od domu. Polubiła całą ekipę, zarówno nieco cyniczną, ale w gruncie rzeczy życzliwą Janelle, jak i osławionego, zgryźliwego Renauda, który niemal od progu zaproponował jej wspólne wieczorne obalenie wódki.
Nie będziesz mi tu dziecka rozpijał, rzucił Petter z taką miną, jakby sytuacja naprawdę go oburzyła, co oboje jednomyślnie skwitowali salwą śmiechu. Dogadamy się, pomyślała wtedy, odpowiadając na spojrzenie Francuza równie intrygującym wzrokiem. Ludzi podobnych do siebie wyczuwała na odległość.
- Podrywał cię skurwysyn – burknął Uberholdt kwaśno, gdy maszerowali po schodach w kierunku jego mieszkania. Przyjechała na weekend, następnego wieczora miała samolot. Samolot. Ona. Po raz kolejny odważyła się wsiąść do niego z własnej woli. Wręcz nie dowierzała w to, jak bardzo zmienił ją jeden człowiek. – Mogłem się tego spodziewać – dodał z nieukrywaną złością, na co Chloe tylko parsknęła śmiechem. Marszczył nos w naprawdę komiczny sposób.
- Nawet jeśli, to co z tego? Jesteśmy dorosłymi ludźmi. – Rozpuściła ściśnięte dotąd w nieco niewygodnym kucyku włosy. – W sumie całkiem przystojny facet…
- Wybij to sobie z głowy. – Jego karcące spojrzenie jeszcze bardziej ją rozbawiło. – Stary pryk i na dodatek bajerant.
- I twój najlepszy kumpel. Strzelam, że to najbardziej go dyskredytuje.
- Słuszna uwaga – rzucił Petter i zaczął grzebać w torbie w poszukiwaniu kluczy. Znalazł je dokładnie w tym samym momencie, w którym Chloe zatrzymała się na ostatnim schodku, stając oko w oko ze swoją biologiczną matką.
Nie spodziewała się, że ją tutaj spotka. Choć może powinna. W końcu, jakby nie było, w dużym stopniu za to odpowiadała.
Gdy tamtego pamiętnego dnia, podczas biegu ze startu wspólnego, dostała od niej smsa z jednym, prostym pytaniem, długo zastanawiała się nad odpowiedzią. Teoretycznie wydawała się oczywista. Rozpowszechnianie danych adresowych Pettera nie leżało w zakresie jej uprawnień.
A mimo to jednak je przesłała.
Trudno – najwyżej jej się oberwie. Pewnie sporo się nasłucha o własnej bezczelności. Nieważne. Jeżeli to miało im pomóc w wyjaśnieniu nawet pojedynczych istniejących między nimi niesnasek, było warto.
Jakby nie patrzeć, chodziło o jej rodziców. Gdyby okoliczności wyglądały trochę inaczej, to oni by ją wychowali. Dorastałaby w zupełnie innym środowisku. Nigdy nie miałaby żadnego związku ze sportem. Nigdy nie poznałaby jego.
Nie nauczyłaby się latać samolotem. I kochać.
- Cześć – bąknęła Vibeke cicho. Bardzo cicho. Mimo wszystko niewystarczająco, by jej nie dosłyszał.
W ostatniej chwili udało mu się powstrzymać klucze przed wypadnięciem z dłoni. Pobladł na twarzy, plecy wyprostował, brwi zmarszczył w geście niepewności. Spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Skąd wiedziałaś, gdzie mieszkam? – najwidoczniej uznał klasyczne co ty tu robisz za niewystarczające do oddania własnego zaskoczenia. Na moment zapadła cisza. Chloe przypatrywała się na przemian im obojgu, jakby oglądała mecz tenisowy, po czym chrząknęła, nim jej matka zdążyła wymyślić stosowne dla siebie wytłumaczenie.
- Ode mnie – oświadczyła zgodnie z prawdą. Coś zakłuło ją w środku, gdy dostrzegła w jego oczach wyraźny zarzut, zdecydowała się jednak tego po sobie nie pokazywać. Podjęła decyzję i zamierzała jej bronić. – Zapytała, a ja przesłałam jej adres. Uznałam, że są między wami pewne niewyjaśnione sprawy. – To samo w sobie brzmiało impertynencko, nie wspominając już o tym, jak wyglądało w rzeczywistości. Petter chyba też tak sądził, choć najwyraźniej za bardzo go zamurowało, by mógł głośno wyrazić swoją dezaprobatę. – Myślę, że będzie lepiej, jeśli się stąd chwilowo ewakuuję.
- Ale…
- Maillan miał mi postawić wódkę. Chętnie skorzystam.
Dźwięk jego zgrzytających zębów pewnie by ją rozśmieszył, gdyby nie wiszące w powietrzu napięcie.
- Tylko nie idź z nim do łóżka – rzucił w końcu jej biologiczny ojciec, na co jedynie westchnęła, odwróciła się na pięcie i zbiegła po schodach, zgrabnie unikając wzroku Vibeke i powstrzymując się przed zadaniem na głos dręczącego ją pytania.
Czy to, z kim chodzę do łóżka, ma teraz jeszcze jakiekolwiek znaczenie?


*


Renaud był starszy od Pettera o dwa lata. Urodził się w Hawrze, tym samym, w którym dorastał Claude Monet. Pochodził z niezamożnej rodziny i przez lata dorabiał sobie jako malarz pokojowy u sąsiadów. Wcześnie się ożenił, małżeństwo dobiegło końca z jego winy, bo nie potrafił dochować wierności. Miał trzech synów, córkę, tytuł profesorski, stosunkowo dobrą pozycję społeczną i łatkę casanovy.
Polubiła go, bo nadawali na podobnych falach.
Po siódmym kieliszku przyznała, że chce zmienić swoje życie. Mam powody, oznajmiła enigmatycznie, gdy posłał jej zaciekawione spojrzenie. Nie wnikał, co bardzo jej odpowiadało.
Rzeczywiście jej się podobał. Nigdy nie gardziła atrakcyjnymi facetami po czterdziestce. Zanim jednak zdążyła się mocniej zastanowić nad tą teorią i dojść do niepokojących wniosków, na ramieniu niespodziewanie uwiesiła mu się jakaś tleniona gówniara o kilometrowych nogach. Renaaaaud! Boże, wieki cię nie widziałam! Co tu robisz? Przewróciła oczami, gdy pindzia dosłownie oplotła go rękoma niczym bluszcz. Siedzę i rozmawiam z nową współpracownicą. A ty? No widzisz, co za zbieg okoliczności! Ja przyszłam z bratem. Michel, chodź. Spójrz, to Renaud, opowiadałam ci o nim!
Michel nie był specjalnie zainteresowany. Bardziej zaciekawiła go Chloe.
W sumie dobrze się składało.


*


Nie tłumaczyła się zbyt długo. Nie potrafiła. Czegokolwiek by nie powiedziała, zabrzmiałoby tak samo bezsensownie. A z drugiej strony nie mogła tego zostawić bez komentarza.
Cały czas milczał. Zaciskał lekko wargi, oczy miał nieco zmrużone, jakby na wyraz osobistej niechęci. Nie odrywał od niej wzroku. Gdy odtwarzała na głos przebieg wydarzeń sprzed dwudziestu czterech lat, siedział w zupełnym bezruchu. Z jednej strony się zmienił, z drugiej pozostał taki sam.
Kochała go. Trochę tak jak dawniej, a trochę inaczej. Dojrzalej. Bardziej melancholijnie. Z większą rezygnacją. Wtedy jej życie przez kilka miesięcy przypominało sielankę. Teraz od samego początku nie mogła się oszukiwać. W obu przypadkach finał prezentował się identycznie.
- Przepraszam. – Jedyne sensowne słowo w tej sytuacji. Idealne zakończenie żałosnego monologu, który mu przed chwilą zaserwowała. – Przepraszam za wszystko.
Żałowała. Nigdy nie chciała nikogo skrzywdzić. Nie miała pojęcia, jak by się zachowała, gdyby mogła cofnąć czas, ale zdawała sobie sprawę z rozmiaru własnych błędów. Potrafiła pojąć, dlaczego tak się na nią wściekał i dlaczego miał do niej żal. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej wydawało jej się to logiczne i oczywiste.
Wstał. Ona też wstała. Stała plecami do okna, więc mogła sobie tylko wyobrazić, jak pięknie musiał teraz wyglądać Paryż. Była w tym mieście po raz pierwszy, ale natychmiast zrozumiała, co Petter w nim widział.
- Nie masz pojęcia, jak cholernie bym cię nienawidził, gdybym cię nie kochał.
Popatrzyła mu w oczy ze zdumieniem. Wydawało jej się, że musiała się przesłyszeć. Czy naprawdę to powiedział? Gdybym cię nie kochał? Co on miał na myśli? Przecież dawno już ze sobą skończyli.
W jego wzroku malowało się rozżalenie, ale nie tak ostre, jak wówczas, gdy przyjechał do Tromsø. Wyglądało na nieco łagodniejsze, jakby jej głupie, bezsensowne wyjaśnienia w jakimś stopniu zmniejszyły jego złość. Albo przynajmniej pozwoliły mu się nieco wczuć w jej sytuację.
Stali teraz bardzo blisko siebie, na tyle blisko, że mogła opierać czoło o jego podbródek. Oboje byli wysocy. Chloe odziedziczyła wzrost w genach.
- Przepraszam – powtórzyła, czując, jak się rozkleja. – Przepraszam. Przepraszam.
- Wybaczam.
- Przepraszam.
- Wybaczam.
Mieli ciężkie oddechy. Ich serca biły szybko. Ujął jej twarz w dłonie jak kiedyś. Gdy ich wargi się zetknęły, znów poczuła się jak siedemnastolatka.


*


Biegł. Prosto przed siebie, bez zastanowienia, jak zawsze, gdy przepełniały go emocje. To był jego stały sposób na rozładowanie napięcia. Zakładał buty i pędził przed siebie, wybierając z reguły losowe trasy i na kilka minut stając się niedostępnym dla reszty świata. Nie odbierał wówczas telefonów, nie zatrzymywał się na rozdawanie autografów, nie stawał do zdjęć. Ten czas poświęcał tylko i wyłącznie sobie, sobie i wszystkim tym dziwacznym myślom przetaczającym się przez jego głowę, doprowadzającym go często do stanu permanentnej frustracji.
Teraz też biegł, bo tylko tak mógł wyrzucić z siebie to, co go dręczyło. Złość, żal, tęsknota, ból, słabość. Cud prawdziwy, że jeszcze nie oszalał. Gdyby spędził z tą cholerną modliszką chociaż tydzień więcej, pewnie by zgłupiał.
Do diabła z nią.
Biegł bez celu, w stałym, pewnym rytmie. Lewa stopa, prawa stopa, lewa stopa, prawa stopa, lewa stopa, prawa stopa. Narzucił na głowę kaptur, więc nikt go nie zaczepiał. I dobrze. Nie miał ochoty z kimkolwiek w tym momencie rozmawiać.
Do diabła z nią.
Wciąż widział przed sobą jej wypełnione łzami oczy – coś, z czym jak dotąd spotkał się tylko raz, przy czym wtedy nie było to jego zasługą. Wreszcie mu się udało, wreszcie w jakiś sposób ją wzruszył. Chciał ją zranić i osiągnął swój cel. Pękła, tak, jak i pękł on.
Oboje się posypali.
Przyspieszył kroku. Im więcej kilometrów przebiegnie, tym lepiej się poczuje. Tak przynajmniej sądził, choć równie dobrze mógł się mylić. Co zresztą wcale by go nie zdziwiło, bo ostatnio cały czas się mylił.
Przez głowę przemknęły mu niechciane obrazy. Chloe na ławce w Szwecji, szkicująca pejzaż. Chloe w samej bieliźnie, otwierająca mu drzwi. Chloe w samochodzie, wpatrzona we wsteczne lusterko. Chloe przy stole, dźgająca ziemniaki widelcem. Chloe na trawie, obserwująca niebo. Chloe roześmiana, Chloe awanturnicza, Chloe przyciągająca go do siebie, Chloe dotykająca jego dłoni.
Do diabła z nią.
Dostał kolki, na tyle nieprzyjemnej, że musiał się zatrzymać. Pochylił głowę, dotknął palcami boku. Spróbował uspokoić oddech.
Pierwszy raz w życiu czuł, że naprawdę sobie nie radzi. Autentycznie go to przerażało.


*


Michel był miłym gościem. Nie tak przystojnym jak Renaud, fakt, ale sympatycznym. Trochę sobie pogawędzili, wyszli na papierosa, potem pozwoliła mu się poobmacywać w ciemnym rogu kanapy. Interesowały go dalsze bazy i w pewnym momencie alkohol na tyle uderzył jej do głowy, że chciała wręcz się zgodzić. Zapytała jednak, czy miał gumkę, a odpowiedź zabrzmiała przecząco, więc natychmiast się wycofała. No to chujnia, rzuciła i uznając sytuację za niezręczną, zostawiła go na sofie, by poszukać Maillana, mając nadzieję, że ten potowarzyszy jej w drodze powrotnej do mieszkania. On chyba też nie posunął się z tlenioną cizią do przesadnych szaleństw. I dobrze. Laska wyglądała na idiotkę.
Gdy przekroczyła wejściowy próg, dochodziła czwarta. Dawno już tak nie zabalowała. Z drugiej strony, po co się krępować? Kiedyś lubiła wychodzić w miasto. Poza tym w aktualnych okolicznościach siedzenie w domu wydawało jej się wręcz niewskazane. Czuła, że zamknięcie się w czterech ścianach skończyłoby się dla niej na chwilę obecną zaawansowaną depresją.
Dostrzegła w przedpokoju kobiece buty i aż parsknęła z niedowierzaniem. No ładnie. Zmrużyła oczy w poszukiwaniu walającej się po podłodze bielizny, ale na szczęście na żadną nie wpadła. Mimo to z szatańską ciekawością ruszyła do sypialni Pettera, ściskając w rękach nieodłączny telefon wskazujący drogę za pomocą światła.
Spali. On, jej ojciec, i ona, jej matka. Blisko siebie, choć nie dało się tego nazwać uściskiem. Na szczęście ubrani. Szkoda, że miał koszulkę na lewą stronę. Sposób myślenia sensowny, tylko realizacja nie najlepsza. Chloe przewróciła oczami. A pomyśleć, że to ona zamierzała tej nocy pójść w tango.
Wyszła, dyskretnie zamknęła drzwi, otworzyła okno w małym, ale przyjemnym salonie. W kieszeni miała pudełko z ostatnim papierosem. Wyciągnęła go i zapaliła. Przez moment stała wyprostowana w ciszy, potem oparła się o parapet, patrząc na rozświetlony Paryż.
Emil był daleko od niej. Ona była daleko od niego. Dwa atomy uderzyły w siebie z hukiem i odleciały w przeciwnych kierunkach. Nawet nie wiedziała, dokąd teraz pojechał. Może siedział w Lillehammer, wciąż próbując pozbierać się po tych przedziwnych igrzyskach, które przyniosły mu i wielki sukces, i spektakularną porażkę. Może wyruszył na kolejny etap sezonu z zamiarem ratowania końcowej jego części. Może wybrał jakieś nieznane jej bliżej miejsce celem podreperowania sił fizycznych i psychicznych.
Nieważne. Skończyli ze sobą raz na zawsze.
Zawsze będzie go kochała. To nie ulegało wątpliwości. Nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogła przestać. Skoro tyle lat czekała, by nauczyć się tej sztuki, teraz pewnie przyjdzie jej się mierzyć z konsekwencjami aż do śmierci. W sumie nawet jej to nie przeszkadzało. Potrafiła się przyzwyczaić do bólu. Jeśli zadba o terapię, pewnie jakoś sobie z tym poradzi. Musi.
Tęskniła za nim. Paskudne słowa, które od niego usłyszała, dudniły jej w głowie, ale jednocześnie niczego nie zmieniały. Może poza tym, że wreszcie na dobre zrozumiała, na czym oboje stoją.
Wypuściła powietrze z płuc ze świstem. Wieża Eiffla przypominała jej o podjętych decyzjach.
To naprawdę koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz