the world is waiting for you
Była piekielnie zdolna. Zdecydowanie
lepsza od niego, pod każdym właściwie względem – techniki, wyobraźni, sposobu
patrzenia. Nie odważyłby się powiedzieć, że cokolwiek po nim odziedziczyła, po
pierwsze dlatego, iż nie mógł sobie poza przekazaniem standardowych genów
przypisać większych zasług względem ukształtowania jej jako osoby i jako
malarki, po drugie zaś dlatego, iż jej sztuka różniła się znacząco od tej
tworzonej przez niego. Wydawała się w swoich pracach znacznie odważniejsza i
bardziej bezkompromisowa. Nie bała się przelewać na papier zjawisk
kontrowersyjnych, takich, które w oczach niejednego widza ocierałyby się o
granice dobrego smaku. Nie istniało dla niej coś takiego jak temat tabu. Takie
przynajmniej odniósł wrażenie przez ostatni tydzień, gdy jego ulubionym
zajęciem stało się przypatrywanie jej pracom – malunkom, rysunkom, karykaturom,
precyzyjnym szkicom, abstrakcyjnym wynurzeniom. Niebywałe, ile talentu mieściło
się w tej na pozór całkiem zwyczajnej, lewej dłoni.
- Powiedz chociaż, że przemyślisz to,
co ci zaproponowałem. – Wrzucił walizkę do bagażnika taksówki i spojrzał na nią
znacząco, na co odpowiedziała nieco cynicznym uśmiechem. Im dłużej jej się
przyglądał, tym bardziej docierało do niego, jaka była niezwykła, w całej tej
swojej otoczce upartej, zbzikowanej buntowniczki, z tatuażami, niedbale
poczochranymi włosami i chłodnymi oczami w odcieniu dumnej szarości. Wizualnie
cały on, ale wciąż wychodziło z niej coraz więcej drobnych, z pozoru
niedostrzegalnych cech, przypominających mu Vibeke. Jakkolwiek to może akurat
nie do końca mu na chwilę obecną odpowiadało, zważywszy na nieprzyjemną dziurę
w żołądku, którą odczuwał za każdym razem, gdy myślał o jej biologicznej matce.
Odkąd pojechał do Tromsø, by dać swojej eks do zrozumienia, co sądzi o takim
załatwianiu życiowych problemów, nie kontaktował się z nią ani razu. I chyba
dobrze.
- Studiuję dziennie i jestem na
celowniku władz uczelni. Raczej ciężko mi się będzie wyrwać z Oslo na dłużej
niż dwa tygodnie. – Skrzyżowała ręce na piersiach i skuliła się lekko w
ochronie przed powiewem wiatru.
- Możemy to przetrzymać do wakacji. Po
prostu chcę, żebyś zapoznała się bliżej z projektem.
- Nigdy się czymś takim nie zajmowałam.
- Kiedyś musi nadejść ten pierwszy raz.
Na widok jej wzroku nabrał ochoty, by
głośno się roześmiać. Gdy Renaud wysunął teorię o wciągnięciu jej do tej
sprawy, jawnie go wykpił – a potem odkrył jej talent i diametralnie zmienił
zdanie. Wydawała się wprost idealna do roli brakującego członka zespołu.
Przypomniał sobie Janelle. Musicie
znaleźć silną laskę z jajami, która włoży w to całe serducho. Taką, której mężczyźni naprawdę podpadli.
Chloe pasowała do tego opisu jak ulał.
- Boję się latać samolotem.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję.
- Przecież nie ma się czego bać.
Katastrofa lotnicza jest znacznie mniej prawdopodobna niż wypadek drogowy. Poza
tym… czy ty przypadkiem nie odwiedziłaś kilka miesięcy temu Tromsø? – zerknął
na nią z rozbawieniem zza uniesionych brwi. – Chyba nie dojechałaś tam
pociągiem, co?
Natychmiast lekko pobladła na twarzy. Czuły punkt.
- Trochę mniej się myśli o strachu, gdy
ktoś ci towarzyszy – powiedziała nieco ciszej i entuzjazm Pettera w jedną
sekundę osłabł do znacznie mniejszych rozmiarów.
Z licznych wywiadów, które przez
ostatnie dni przeprowadzili, i wzajemnie wymienionych między sobą celem
bliższego poznania opowieści wywnioskował sporo, choć żadna z jego hipotez nie
została oficjalnie potwierdzona. Nie odważył się też zapytać, kto zawinił.
Skręcało go na samą myśl, że jego córka – nie bał się jej tak głośno nazywać,
przecież rzeczywiście nią była – mogła potraktować jakiegoś mężczyznę tak, jak
Vibeke potraktowała jego. Przerażająca
wizja.
Najbezpieczniejsza wydawała mu się w
tym momencie chociaż niewielka zmiana tematu.
- Nie wierzę, że ja jadę do Sochi, a ty
nie. – Pokręcił głową. – Twoja siostra naprawdę woli, żebyś kibicowała jej
przed telewizorem, nie na żywo?
- Zawsze tak było. Poza tym mówiąc
szczerze, sporo z tych zawodów i tak przegapiłam. Nie przepadam za oglądaniem
sportów.
- Nawet w przypadku olimpiady? Jakim
cudem cię jeszcze nie wydziedziczyli?
- Przyzwyczaili się do moich dziwactw.
– Wzruszyła ramionami. – Zresztą w tej chwili nie jestem tam zbyt pożądanym
widzem.
Stłumił w sobie westchnięcie. Każda z
jej niewinnych aluzji coraz bardziej utwierdzała go w cichych i niekoniecznie
pozytywnych wyobrażeniach.
- Gdybyś jednak zmieniła zdanie, daj
znać. Myślę, że udałoby mi się przy dobrych wiatrach załatwić jakąś wejściówkę.
Wprawdzie pewnie dosyć gównianą, ale zawsze coś. Renaud to prawdziwy
cudotwórca.
- Osobiste spotkanie z tym człowiekiem
powoli staje się moim największym marzeniem.
- Wszystko przed tobą. Wystarczy, że
przylecisz do Paryża. Adres mój i uczelni znasz.
- Przysięgam, że poważnie się nad tym
zastanowię. A teraz wskakuj do tej taksówki, zanim twój nieustraszony Air
France wyfrunie z gniazda bez ciebie.
Popatrzył na nią niemalże z
rozczuleniem, po raz kolejny czując, jak zasypuje go gromada dziwacznym,
ojcowskich uczuć. Przy Milesie zdarzały mu się bardzo rzadko. Może tak to jest,
kiedy się spotyka kogoś ważnego po bardzo wielu latach nieświadomości? Wciąż
budził się w stanie kompletnego ogłupienia, każdego dnia na nowo powtarzając
sobie niebywałą wprost prawdę. Razem z Vibeke stworzyli coś więcej niż tylko
kilka wspólnych miesięcy naiwnej ułudy. Stało przed nim ich dziecko, już
dorosłe, zagubione, z problemami, niezwykle utalentowane, w ogóle niezwykłe. Przez tyle lat nie miał pojęcia o jej istnieniu.
Uciekły mu czasy jej dorastania. Wychowali ją obcy ludzie. Nie wyobrażał sobie,
by mógł o tym kiedykolwiek zapomnieć, choć na chwilę obecną przeważały w nim
raczej modlitwy dziękczynne do Boga za to, że zdał sobie chociaż sprawę z jej
istnienia. Chciała go poznać. To wiele dla niego znaczyło.
- Co? – zapytała z niewielkim
nachmurzeniem na widok jego wzroku. Nabrał ochoty, by ją przytulić, i pohamował
ją w ostatniej chwili. Z jego obserwacji jasno wynikało, że nie lubiła
cielesnej bliskości. To, że w dniu, gdy się poznali, zachowywała się wręcz
odwrotnie w stosunku do mężczyzny, z którym wówczas przyjechała, działało
raczej jako wyjątek potwierdzający regułę. I inne jego przypuszczenia.
- Nic. – Uznał, że stwierdzenie, iż patrzenie na nią sprawiało mu dziwną
przyjemność zabrzmiałoby idiotycznie. – Dbaj o siebie. – Kątem oka
dostrzegał jej pocięte nadgarstki pokryte tatuażami. Opowiadała o nich tak
bezosobowo, że czuł wręcz przytłaczające przerażenie. Nie miała pojęcia, jak
wiele łączyło ją z Vibeke poza więzami krwi.
- Ty też. I baw się dobrze na
olimpiadzie. – Uśmiechnęła się. On zresztą również. Wizja powrotu do Paryża
wcale go specjalnie nie cieszyła, ale mógł chociaż uczciwie powiedzieć, że jego
trzytygodniowy wyjazd nie poszedł na marne.
Wręcz przeciwnie.
*
Każdy sportowiec postrzega igrzyska
olimpijskie inaczej.
Dla niektórych jest to początek nowego
etapu życia, możliwość wypromowania i szansa na lepszą przyszłość. Dobry start
daje nadzieję na sukcesy, jakich nie zagwarantowałyby świetne wyniki na
jakiejkolwiek innej imprezie.
Dla niektórych to oczywisty cel,
niejaki szczyt marzeń, po którym wszystko wydaje się już mniej istotne. Złoty
medal stanowi Mount Everest kariery, a każdy krok po nim to już swobodne,
pozbawione presji zejście na dół w kierunku zakończenia wędrówki.
Dla niektórych to obowiązek, narzucony
zarówno przez zawód, jak i otoczenie. Coś, przed czym nie można uciec, choćby
nawet się chciało, coś, co z jednej strony pociąga, z drugiej zaś przeraża, ale
i tak nie można tego uniknąć.
Jedna rzecz łączy wszystkich
sportowców.
Igrzyska olimpijskie są dla nich najważniejsze.
*
Dokładnie tego się obawiał.
Zupełnie nie czuł Sochi. Nie
odpowiadała mu wysokość. Nie odpowiadał mu klimat. Nie odpowiadały mu trasy. Nic mu nie odpowiadało. Czasem zdarzały
się takie obiekty, na których bez względu na własną formę i uporczywe starania
od progu odbierało mu chęć startu. Biathlonowy kompleks olimpijski zwany Laurą
należał właśnie do takich miejsc.
I to było widać. Przede wszystkim po
wynikach. Z pozoru wydawały się niezłe. Miejsce dziewiąte w sprincie, miejsce
siódme w biegu pościgowym i długim indywidualnym. Większość pewnie by nie
pogardziła.
Tyle tylko, że on nie należał do
większości.
Znał oczekiwania wobec samego siebie.
Przyjechał tu jako lider kadry, jako człowiek, który miał podbijać pozycję
Norwegii w tabeli medalowej. Jak dotąd nie zrobił jednak dla owej pozycji w
tabeli absolutnie niczego. Cóż znaczyło siódme miejsce, skoro jeszcze cztery
lata temu był w tej konkurencji na pierwszym? Bronił olimpijskiego mistrzostwa,
do cholery! I owszem, gdyby nie to cholerne pudło przy trzecim strzelaniu, może
nawet miałby szansę. Jeśli nie na zatrzymanie przy sobie złota, to chociaż na
brąz, mimo iż i on nie należał do jego czołowych marzeń. Ale jednak stanowił
jakieś osiągnięcie, jakiś krok do przodu, nadzieję na to, że da się z tego
przeklętego miasta wyjechać z tarczą, nie na tarczy. Nieważne – i tak
spudłował, znów spudłował, znów zawiódł. Norwegię, drużynę, a przede wszystkim
siebie. Trzy starty i trzy porażki. Zostały już tylko sztafety oraz ten
nieszczęsny bieg ze startu wspólnego, którego od dwóch dni nie dało się
rozegrać z uwagi na fatalne warunki pogodowe. Jutro mieli spróbować po raz
kolejny, choć prognozy wydawały się bardzo kiepskie. Aż go zmroziło na myśl o tym
wyścigu. To była absolutnie ostatnia szansa na medal zdobyty samodzielnie.
Następna czeka go dopiero za cztery lata, w Korei, o ile w ogóle. Wcale nie
uważał swojego startu na kolejnych igrzyskach za pewnik, wręcz przeciwnie.
Zresztą tak naprawdę najchętniej rzuciłby cały ten cyrk w cholerę już teraz.
Przynajmniej skończyłyby się upokorzenia i wieczne życie na świeczniku.
Atmosfera w zespole zdecydowanie
zasługiwała na miano ciężkiej. Nie spełniali pokładanej w nich nadziei. Owszem,
Bjoerndalen zgarnął złoto w sprincie i skopał tyłki całej reszcie, ale on grał
w innej lidze. W większości trenował indywidualnie, funkcjonował w swojej
sprawdzonej, dziwacznej ascezie i przypominał raczej wolny elektron niż
integralną część ekipy. Co do braci, nawet nie dało się o czymkolwiek
dyskutować. Obaj zaliczyli jak dotąd fatalne występy i o ile Johannes mógł
jeszcze pokładać pewne nadzieje w biegu masowym, o tyle Tarjei, który nawet się
do niego nie zakwalifikował, liczył już tylko i wyłącznie na sztafetę, i to
jedynie klasyczną męską, bo w składzie do mieszanej nie został bynajmniej
uwzględniony.
Może powinieneś pogadać z psychologiem, zasugerował Morten chłodno, gdy Emil przyszedł go obsypać
lawiną pretensji za kiepskie smarowanie nart. Rzecz jasna sugestia, jakoby nie
radził sobie z sytuacją na płaszczyźnie emocjonalnej, skutecznie doprowadziła
biathlonistę do szału. Nie potrzebuję
jebanych psychologów, po prostu posmaruj mi te pierdolone deski tak, jak
trzeba! W odpowiedzi starszy Svendsen przewrócił oczami, jak zawsze w
takich sytuacjach, zdarzających się dobitnie często od początku sezonu, czyli
od chwili, gdy został szefem serwismenów norweskiej kadry. Jasne. Jesteś w życiowej formie, tylko smary ci przeszkadzają. Idź się
wypłakać do mamy, że wyrodny braciszek podkłada ci świnię. Dyskusja
skończyła się na trzaśnięciu drzwiami i szybkim biegu na drugi koniec wioski
olimpijskiej, z daleka od wszystkich tych popaprańców.
Nie miał pojęcia, ile czasu
przesiedział na schodach wejściowych do jednego z hoteli, z nieodłącznym
kapturem na głowie, identyfikatorem wciśniętym niedbale do kieszeni i obracanym
między palcami w ramach nerwowego gestu papierosem, zanim na wysokości jego
wzroku pojawił się dobrze znany mu damski traper.
- Z fajkami to najlepiej się wstrzymaj
do czasu zakończenia olimpiady, co? – wzrok Tory, choć nieco mniej zimny niż
zazwyczaj, w dalszym ciągu nie wyrażał zbyt wielu emocji. Emil z trudem
powstrzymał prychnięcie. W tym momencie do pełni szczęścia brakowało mu już
chyba tylko nieprzyjemnych uwag ze strony starszej z sióstr Berger.
- Możesz nakablować Espenowi. Kadra i
tak zbyt wiele by nie straciła na moim wylocie.
- Zachowujesz się jak dziecko.
- Przyszłaś się znęcać? Podziękuję.
Czuję się jak gówno nawet bez twojej pomocy. – Zdawał sobie sprawę, że się nad
sobą użala, i że rzeczywiście jest to żenujące. Sęk w tym, iż właściwie nawet
się specjalnie nie przejmował. Gdyby mógł, natychmiast pieprznąłby w kogoś
karabinem i wrócił do Norwegii pierwszym samolotem, wcześniej najlepiej
przechodząc operację plastyczną.
Tora spojrzała na niego z politowaniem
i westchnęła, po czym niespodziewanie usiadła obok, wyrywając mu z dłoni
papierosa. Przez chwilę przyglądała mu się w ciszy.
- Nie masz pojęcia, jaka byłam na
ciebie wściekła – powiedziała w końcu, kierując te słowa bardziej w stronę
marlboro niż jego właściciela. Biathlonista zacisnął mocno wargi w gorzkim
uśmiechu. – Przez kilka miesięcy chciałam cię dosłownie rozszarpać gołymi
rękami.
- Zauważyłem – mruknął z przekąsem. –
Niespecjalnie się z tym kryłaś.
- Nie zamierzałam się kryć. Nie mogłam
na ciebie patrzeć.
- Coś się w tym względzie zmieniło?
Wyprostowała się lekko i znów
westchnęła.
- Spałeś z nią? – nie musiał się
upewniać, o kogo jej chodziło.
- Nie.
- A chciałeś?
- Tak.
Zesztywniała, jakby nie spodziewała się
takiej szczerości. Na moment zanurzyła twarz w dłoniach, aż w końcu znów
skupiła się na papierosie, obracając go między palcami w sposób podobny do
niego.
- Co właściwie było między wami? –
przyszło mu do głowy, że to pytanie padło trochę poniewczasie, zważywszy na
przebieg ostatnich miesięcy, ale fakt, iż Tora Berger w końcu z własnej woli
postanowiła się do niego odezwać, i to na dwa dni przed sztafetą mieszaną, w
której mieli razem wystartować, przeważył nad rodzącą się w nim irytacją.
- Lepiej pogadaj o tym ze swoją
siostrą.
- Emil…
- Jakie to ma znaczenie, co było? – nie
zamierzał udawać, że odpowiada mu kontynuowanie tej dyskusji. – Kogo obchodzi
przeszłość, skoro jest już nieaktualna? Co z tego, że z Vancouver przywiozłem
trzy medale, jeśli teraz nie potrafię wejść do pierwszej szóstki? – zazgrzytał
nerwowo zębami. – Lubiłem Chloe. Sprawy poszły w złym kierunku, ale nigdy nie
chciałem jej skrzywdzić. – Nie umiał wydusić z siebie niczego więcej w tym
temacie. Tora zresztą chyba zdawała sobie z tego sprawę, bo jej twarz wyraźnie
złagodniała. Nie udało mu się ukryć zdumienia, gdy położyła mu rękę na ramieniu
w ramach typowego dla siebie matczynego odruchu, na który kiedyś często sobie
względem niego pozwalała. Kiedyś, w
czasach przed Chloe.
- Jutro dostaniesz swoje złoto.
Wzniósł oczy w kierunku szarego nieba.
- Nie lituj się nade mną tylko dlatego,
że biegniemy razem miksta.
- To nie jest kwestia litości. Wiem, że
stać cię na indywidualne mistrzostwo. Musisz tylko wziąć się w garść. – Z jej
wzroku wynikało jasno, iż mówiła całkiem poważnie. Mimo wszystko nie czuł się
wcale tak pewny co do własnych możliwości, po raz pierwszy od wielu lat.
- Szansa jak jeden do trzydziestu.
- Cztery lata temu na dwadzieścia
kilometrów była jak jeden do stu z kawałkiem. Nie przypominam sobie, by cię to
powstrzymało.
Uśmiechnął się smętnie pod nosem, ona
zresztą też.
- Wyciągniesz ten medal. A w środę
przywieziemy następny. Po to tu przyjechaliśmy. – Głos miała już zdecydowanie
bardziej miękki, ale wciąż zdecydowany. – I przepraszam, że cię tak paskudnie
traktowałam.
Nie zamierzał wnikać, co sprawiło, że
zmieniła nastawienie. Bez wątpienia trochę mu współczuła. Z drugiej strony to
chyba nie odgrywało już aż tak istotnej roli.
- Dzięki. – Naprawdę czuł wdzięczność.
Z jakiegoś powodu ta rozmowa najwyraźniej mu pomogła. O ile jeszcze kilka minut
temu pragnął wszystko rzucić, o tyle teraz obudziła się w nim na nowo uśpiona
do tej pory nadzieja. Bieg ze startu
wspólnego. Ostatnia szansa, wciąż jeszcze istniejąca. Mógł się zrehabilitować.
Jeszcze nie wiedział, jak to zrobi, ale niewykluczone, że do jutra coś wymyśli.
Musi coś wymyślić.
*
To Norwegowie stworzyli biathlon.
Początkowo opracowali go jako formę
żołnierskiego treningu. Pierwsze zawody rozegrali jeszcze w osiemnastym wieku,
w ramach rywalizacji kompanii pograniczników. Niecałe dwieście lat później
zimowy dwubój trafił na elitarną listę dyscyplin olimpijskich.
Jego kariera zaczęła się od
kalifornijskiego Squaw Valley i długiego biegu indywidualnego na dwadzieścia
kilometrów z czteroma strzelaniami. W Grenoble na arenę wkroczyła sztafeta
męska obejmująca przemierzony kolejno przez czterech zawodników odcinek liczący
sobie siedem i pół kilometra, z dwoma strzelaniami przypadającymi na każdą
zmianę. W Lake Placid po raz pierwszy rozegrano sprint – najkrótszy,
dziesięciokilometrowy bieg z dwoma strzelaniami. W Albertville wreszcie
dopuszczono do uczestnictwa w zawodach kobiety – stosunkowo późno, bo dopiero w
1992 roku. W Salt Lake City do terminarza dopisano bazujący na sprincie bieg
pościgowy uwzględniający w przypadku mężczyzn dwanaście i pół kilometra biegu
oraz cztery strzelania, dopuszczający do uczestnictwa jedynie sześćdziesięciu
zawodników. Ich liczba została okrojona do trzydziestu w przypadku biegu ze
startu wspólnego, debiutującego cztery lata później w Turynie z czterema
strzelaniami przypadającymi na piętnaście kilometrów. W Sochi do pięciu
konkurencji – sprintu, biegu na dochodzenie, długiego biegu indywidualnego,
biegu masowego oraz klasycznej sztafety – dołączono numer szósty: sztafetę
mieszaną, czyli bieg dwóch kobiet na dystansie sześciu kilometrów i dwóch
mężczyzn na dystansie siedmiu i pół kilometra.
Pod względem popularności w Norwegii
wygrywają klasyczne biegi narciarskie bez karabinu. Te z karabinem zajmują
ostatnimi czasy drugie miejsce.
Wystarczająco wysokie, by w pewien
bardzo nieprzyjemny, lutowy wtorek, na pięć dni przed zakończeniem olimpijskiej
rywalizacji, mimo wczesnej pory i gruntownych zmian w terminarzach przyciągnąć
przed ekrany wielu widzów z okazji biegu ze startu wspólnego panów.
*
Nerwowe wyczekiwanie. Na poprawę
pogody, na opinię, na jakąkolwiek zmianę. Na wyścig. Na jego koniec. Na radość
albo na smutek, na łzy szczęścia i łzy rozpaczy. Zapewne nikt, włącznie z
organizatorami, nie przewidział aż takich problemów z rozegraniem ostatniego
indywidualnego startu.
Mało kto się odzywał. Większość ponuro
patrzyła przez okno na padający śnieg i średnio pociągającą atmosferę.
Zapowiadał się prawdziwy koszmar.
Do budynku wmaszerowali trenerzy z
zaciętymi minami wyrażającymi zjawisko przeciwne do entuzjazmu. Trzech Norwegów
jednomyślnie podniosło głowy, spoglądając na Espena, który tylko posłał im
zniechęcone spojrzenie.
- Idźcie przestrzelić broń. Byle
szybko, jest decyzja o starcie. Jedenasta czterdzieści pięć.
Żaden nie odpowiedział. Nie
potrzebowali słów, by wyrazić własne odczucia.
Cholera.
*
Petter wziął głęboki oddech,
intensywnie pocierając o siebie zmarznięte mimo rękawiczek dłonie. Zachciało mu
się wyjazdów. Już dawno odzwyczaił się od takich temperatur. Opuszczenie
Norwegii oznaczało swojego rodzaju pożegnanie z krótką dobą, brakiem światła i
zimnem. Chociaż prawdę powiedziawszy chyba nawet w Norwegii nie było aż tak
chłodno. Czuł się trochę tak, jakby wylądował na Antarktydzie.
Poświęcenie godne prawdziwego kibica.
Kochał sporty od najmłodszych lat, co w
przypadku człowieka o tak artystycznym usposobieniu mogło wydawać się dziwne,
choć jednocześnie stanowiło swoiste genetyczne dziedzictwo. Tak jak jego ojciec
uwielbiał ruch fizyczny, jako smarkacz chętnie biegał na nartach, grał w piłkę
i koszykówkę, a latem często jeździł po mieście rowerem. Potrafił godzinami
sterczeć przy stole do tenisa stołowego, przede wszystkim zaś pływał, głównie
grzbietem, na plecach. Do dzisiaj bardzo go to odprężało, mimo oczywistych
skojarzeń związanych z basenem.
Poza tym z czystym sumieniem mógł
powiedzieć, że zasługiwał na miano zapalonego fanatyka. Do dzisiaj oglądał
właściwie większość dostępnych w powszechnej telewizji dyscyplin, przeżywając
je dokładnie tak, jak w czasach, gdy był dzieciakiem. Wstrzymywał oddech wraz z
przesadnie dmuchającym skoczkom wiatrem, zaciskał zęby, patrząc z
niedowierzaniem na wyczyny alpejczyków, bez oporów wydzierał się do odbiornika
przy każdym bardziej emocjonującym wyścigu z udziałem norweskich biegaczy.
Francja stała się jego miejscem na ziemi, Norwegia na zawsze miała jednak
pozostać ojczyzną. Pod tym względem zachowywał wręcz niebywałą w stosunku do
niej lojalność.
Biathlonistów podziwiał właściwie od
zawsze, albo przynajmniej od bardzo dawna. Zadziwiała go umiejętność, z jaką ci
ludzie, często całkiem niepozorni, potrafili ocenić własne możliwości i
rozdzielić siły na dwa diametralnie różne etapy wyścigu. Tu niczego nie można
było przechylić na jedną czy drugą stronę. Klucz do sukcesu zawsze stanowiła
równowaga, złoty środek między szybkim biegiem a precyzyjnym strzelaniem.
Czterdzieści pięć milimetrów w pozycji leżącej i sto piętnaście w pozycji
stojącej. Brzmiało imponująco nawet w teorii, nie wspominając już o praktyce.
Chuchnął na ręce, by ogrzać je
oddechem. Absolutnie koszmarna pogoda. Serdecznie współczuł złotej
trzydziestce. Oto, jak los odwdzięczył im się za kwalifikację do najbardziej
elitarnego i spektakularnego wyścigu. Od początku zależało mu przede wszystkim
na tej właśnie wejściówce, bo wiedział, że bieg masowy jest gwarancją
prawdziwej, sportowej rozrywki. Chyba wszyscy kibice lubili te starty
szczególnie mocno – rywalizacja ramię w ramię wyjątkowo podnosiła napięcie.
Zacisnął pięści, gdy zbliżyli się po raz
pierwszy do strzelnicy, jeszcze w komplecie. Lada moment rozdzielą ich karne
rundy. Utworzy się wstępna grupa potencjalnych kandydatów do końcowego sukcesu.
Dokładniej obwinął szyję szalikiem w
czerwono-granatowo-białych kolorach. Wzrokiem śledził wszystkie sylwetki. Mimo
woli zaczął myśleć o Chloe. Był ciekaw, czy też to oglądała. Niby nie lubiła
sportu, ale wcale nie dałby sobie uciąć ręki, że odpowiedź na to pytanie
brzmiała przecząco.
*
Zero.
Mój pierwszy trener zawsze mówił, że najważniejszy jest
dobry start. Wypracuj sobie odpowiednią pozycję, a będziesz mógł potem pozwolić
sobie na błędy i mimo tego zwyciężyć. B ł ę d y. Był chyba jedynym
szkoleniowcem dopuszczającym je do świadomości. Wszyscy następni już o nich nie
mówili. Nawet nie wspominali o pudłach i pomyłkach. W ich mniemaniu moje biegi
miały być doskonałe. B e z b ł ę d n e.
Czasem wyobrażam sobie alternatywny scenariusz, szczególnie
wtedy, gdy wpadam do Trondheim. Morten nie bierze karabinu do ręki, a jego
szkoleniowcy nigdy nie pytają mnie, czy chcę spróbować. Ole nie przyjeżdża na
jedne z zawodów dla smarkaterii i nie zauważa we mnie żadnego potencjału.
Rzucam treningi albo w ogóle ich nie rozpoczynam. Jestem zwykłym, banalnym
chłopakiem z Sør-Trøndelag
prowadzącym do bólu prozaiczne życie. Chodzę do liceum ogólnokształcącego,
codziennie imprezuję z kolegami ze szkoły. Zaczynam studia. Nigdy nie opuszczam
rodzinnego miasta. Praktycznie nie znam świata poza jego granicami.
Wszystko wygląda inaczej, niż się spodziewałem. Gdyby ktoś
mi wiele lat temu powiedział, że się tutaj znajdę – tutaj, w Sochi, na mojej
trzeciej olimpiadzie – głośno bym go wykpił. Ja? Ten gówniarz, który dawno temu
na stacji Leangen wypalał swoje pierwsze papierosy? Ten dzieciak, najmniejszy z
całej grupy przedszkolnej? Ja? Dlaczego właśnie ja? Dlaczego nie ktoś inny,
ktoś bardziej kompetentny, ktoś, kto marzył o tym od najmłodszych lat? Przecież
wcale nie pragnąłem sportowej kariery. Moi rodzice zresztą też nie. Posyłali
mnie na treningi, bo w Norwegii bieganie na nartach jest czymś tak naturalnym
jak oddychanie, szczególnie w tym regionie. Mama chciała, żebym się uczył i
zdobył wykształcenie. Tata w ogóle się nie wypowiadał, mówił tylko – rób to, co
kochasz, ja zawsze będę cię wspierał, bo jesteś moim synem. Minęło wiele lat i
rzeczywiście tak postępuje, choć pewnie i on wybuchnąłby śmiechem, gdyby w
dniu, w którym przyszedłem na świat, szklana kula powiedziała – ten chłopiec
kiedyś zostanie olimpijczykiem.
A jednak stało się. Stało się i po tylu latach jestem tutaj.
W Sochi. Mój ostatni bieg indywidualny podczas tych igrzysk. Zdobędę złoto
dzisiaj albo wcale. Do mety około dwanaście kilometrów i piętnaście strzałów.
Pierwszych pięć trafiło do celu. Dobry start. Trener byłby zadowolony.
Przebiegam linię pomiaru czasu jako drugi. Staram się
trzymać odpowiednie tempo. Przez słuchawkę docierają do mnie lakoniczne
instrukcje. Muszę to rozegrać perfekcyjnie. Pozostali szkoleniowcy też się nie
mylili. W tym sporcie rzeczywiście nie ma miejsca na błędy.
*
Oglądanie olimpiady przypominało Vibeke
o dawnych czasach. Sama nie przepadała za sportem jako takim, ale Petter go
uwielbiał i często siadywali razem przed telewizorem, by dopingować norweskie
reprezentacje. Przytulała się do jego ramienia, a on jedną dłonią przeczesywał
jej włosy, drugą zaś zaciskał mocno kciuki. Wydzierał się na zawodników, mimo
iż przecież nie mogli go usłyszeć ani wziąć sobie do serca jego jakże cennych
rad. Zawsze mocno ją to bawiło, choć skłamałaby, gdyby powiedziała, że sama
nigdy nie emocjonowała się obserwowanymi wydarzeniami. Czasem rzeczywiście,
niejednokrotnie mimowolnie, wciągała się w wir dzikiej adrenaliny. Na przykład
teraz.
Już rozumiała, skąd znała mężczyznę,
który towarzyszył Chloe, jakkolwiek tak naprawdę odnosiła wrażenie, że spotkała
go dużo, dużo wcześniej. Starała się jednak specjalnie nad tym nie zastanawiać.
Serce jej pękało, gdy myślała o nim i o swojej córce, o tej młodej, zagubionej
kobiecie z problemami, popełniającej dokładnie te same błędy, co ona. Oddałaby
wszystko, by wdała się bardziej w Pettera, w człowieka prostolinijnego,
wartościowego i pełnego naturalnego dobra. Był najcudowniejszą osobą, z jaką
Vibeke miała przez czterdzieści trzy lata walki z rzeczywistością do czynienia.
Jeżeli cokolwiek w życiu zrobiła dobrze, to na pewno za taką rzecz należało
uznawać wybór ojca dla jej dziecka.
Zastanawiała się, czy Chloe zainteresowała się
człowiekiem podobnym do niego. Z jakiegoś powodu zakładała, że tak. A chociaż
olimpijski wyścig niewiele jej pewnie mógł w tym względzie tak naprawdę
powiedzieć, i tak wyciągała z niego wnioski na temat tego delikwenta. Wyciągała
wnioski o ambicji. O uporze. O inteligencji. O odwadze. Szczególnie o odwadze. Odważny, młody facet, który pojechał do
Rosji po złoto. W ogóle jej to nie dziwiło. Nie wyobrażała sobie, by jej
córka mogła pokochać kogoś słabego. Potrzebowała silnej osobowości, twardego
kręgosłupa stanowiącego dla niej mocne oparcie, gdy jej niestabilne nogi zaczną
się chwiać. Instynktownie czuła, że on akurat by go udźwignął.
Od początku go polubiła. Może dlatego,
że przypominał jej Pettera. Może dlatego, że tak ładnie wyglądali z Chloe
razem. Albo dlatego, że widziała między nimi tę niezwykłą więź, którą aż za
dobrze znała z autopsji. Dostrzegała takie rzeczy na kilometr.
Odwaga. Chciałaby ją mieć.
Odnosiła wrażenie, iż Bóg rozdawał ją trochę nieproporcjonalnie. Zakładając, że
w ogóle istniał, bo co do tego też miała pewne wątpliwości. A już na pewno nie
wierzyła w jego rzekomą sprawiedliwość.
Potrzebowała jej. Odwagi. Szczególnie teraz, gdy tak bardzo chciałaby znów go zobaczyć. Porozmawiać, wyjaśnić, w
jakikolwiek sposób się usprawiedliwić. Jeżeli się dało. Szczerze mówiąc
wątpiła, by chciał słuchać. W jego odczuciu sytuacja prezentowała się jasno –
zaszła w ciążę, urodziła dziecko, zostawiła, o niczym mu nie powiedziała.
Wszystko klarowne. Czarne na białym.
Gówno prawda.
Wbiła wzrok w telewizor. Omackiem
chwyciła telefon do ręki. Nie nauczyła się jeszcze numeru, choć z reguły miała
do nich dobrą pamięć. Z drugiej strony, nie wybierała go zbyt często. Właściwie
wcale.
Człowiek, którego teraz obserwowała,
był odważny. Petter był odważny. Chloe chyba na swój sposób też, choć pewnie
nie do końca w takim stopniu, w jakim by chciała.
A ona?
*
Zero.
Druga część dystansu też jest ważna, choć nie tak, jak
pierwsza. Chodzi w niej przede wszystkim o podtrzymanie tempa i opracowanie
odpowiedniej metody na resztę wyścigu. Po pokonaniu początkowego okrążenia wie
się już podstawowe rzeczy – który etap trasy jest najtrudniejszy, w którym
można złapać oddech, kiedy należy zwolnić, by przygotować organizm do
strzelania. Przy odrobinę lepszej podzielności uwagi da się ustalić, kto wydaje
się dobrze czuć tego dnia, a kto wręcz przeciwnie. Wszystkie informacje
niezbędne do opracowania właściwego planu nabywa się na początku. Potem można
przejść do konkretnej koncepcji.
Lubię działać spontanicznie. Mój brat zawsze musi mieć
wypunktowany schemat działania i wskazane określone terminy do zakończenia
własnej pracy, ja – wręcz przeciwnie. Nienawidzę poczucia ograniczenia.
Szkoleniowcy już to wiedzą i od dawna nie próbują mi narzucać własnych wizji na
bieg. Wiedzą, że i tak zrobię po swojemu. I że najlepsze rozwiązania przychodzą
mi do głowy bezpośrednio na torze, gdy trzeba podejmować decyzje w kilka
sekund. Gdy da się dokładnie wskazać, kto stanowi największe zagrożenie. Gdy
każda wątpliwość zaczyna się rozjaśniać i precyzować, do tego stopnia, że już
wiem, co muszę zrobić, by osiągnąć sukces.
Pamiętam tamten moment sprzed kilku lat, kiedy Ole wiózł mi
się przez cały wyścig na plecach, by w końcowej fazie nieco przyspieszyć, ograć
mnie na strzelnicy i w ostateczności zwyciężyć. Popełniłem wtedy dwa kolosalne
błędy – po pierwsze pozwoliłem mu się zrobić na szaro, po drugie nie potrafiłem
ukryć rozczarowania. Głośno wyrażałem własną dezaprobatę dla jego jakże
nikczemnego postępku, choć tak naprawdę nie zrobił niczego złego. Po prostu
obrał lepszą i bardziej skuteczną taktykę ode mnie. Myślę, że w głębi serca od
początku to wiedziałem i właśnie dlatego tak mnie to ubodło. Nie chodziło o
zwycięstwo. Chodziło o to, że się p o m
y l i ł e m.
Nie byłem wtedy ulubieńcem norweskich mediów. Powiedziałem
zdecydowanie za dużo, i to o kimś takim jak Ole Einar Bjoerndalen, kimś, kogo
się nie krytykuje, a już na pewno nie publicznie. Moja idiotyczna głupota, na
którą sobie w tamtych czasach na każdym kroku beztrosko pozwalałem, polegała na
przesadnej szczerości. Nie umiałem kłamać ani trzymać języka za zębami.
Najpierw gadałem, potem się zastanawiałem. Nie docierało do mnie, że w tej
pracy to nie przejdzie, że nie jestem już tym smarkiem z Trondheim mogącym
swobodnie opłakiwać swój rzekomo dramatyczny los. Musiałem chodzić ze stulonym
pyskiem i uśmieszkiem na ustach, dobrze prezentującym się w wieczornych
wydaniach wiadomości, uważać na to, co robię, uważać na to, co mówię, uważać na
to, jak wyglądam i jak postępuję. Na zawsze przestałem być anonimowy. Stałem
się kimś rozpoznawalnym, człowiekiem znajdującym się pod wiecznym odstrzałem,
obserwowanym z każdej strony i chętnie ocenianym. Nieodpowiedzialnym gówniarzem
rozprawiającym z goryczą o wielkim mistrzu.
Mój pierwszy trener, ten sam, który twierdził, że
najważniejszy jest dobry start, nie miał wtedy zbyt wiele do powiedzenia. Wręcz
przeciwnie. Swoje odczucia wyraził tylko w kilku zdaniach – nie myślałeś na
trasie, więc przegrałeś. Nie myślałeś przy mikrofonie, więc wszyscy się na
ciebie wściekają. Nie myślałeś, więc teraz cierpisz. Na tym polega ponoszenie
konsekwencji.
Spojrzałem na niego wtedy ze złością, a on tylko nieco cynicznie
się uśmiechnął, poklepał mnie dłonią po ramieniu i po chwili ciszy raz jeszcze
się odezwał. Posłuchaj - zaczął wtedy, patrząc na mnie łagodnie, ale poważnie -
posłuchaj, Emil, w biathlonie nie chodzi tylko o siłę fizyczną czy o celne oko.
Gdyby to było takie proste, pół kraju odnosiłoby w tym sporcie sukcesy. Wiesz,
dlaczego ich nie odnoszą? Bo nie myślą. Nie zastanawiają się nad własnym
zachowaniem. Nie dociera do nich, że zawsze przed strzelnicą w pewnym momencie
muszą zwolnić, by uspokoić tętno, by ustać w niewzruszonej pozycji z karabinem
przed pięcioma mikroskopijnymi tarczami. Nie pojmują, że aby rozegrać skuteczny
sprint z trzema uzdolnionymi rywalami na odcinku ostatnich pięciuset metrów,
niejednokrotnie muszą się wycofać, by pozwolić im się wyszumieć i utracić siłę,
której tak bardzo będą potrzebować na końcowej dwusetce. Biathlon nie jest
sztuką biegania czy strzelania, biathlon jest sztuką kompromisów. Jest sztuką
myślenia. Pogodzenia się ze świadomością, że czasem trzeba zrobić krok w tył, by
potem wykonać dwa kroki w przód. Że czasem trzeba ustąpić, by potem zyskać.
Pamiętaj - na świecie istnieje jedno, jedyne miejsce, do którego możesz wejść
tylko ty i nikt inny. Wiesz, co to za miejsce?
Na początku nie wiedziałem. Przypatrywałem mu się bez słowa,
już nie ze złością, ale z konsternacją. Znów się uśmiechnął, po czym dotknął
palcami mojego czoła.
Wszystko znajduje się tutaj, powiedział spokojnie. Wszystko.
Początek, środek i koniec. Start i meta. Bieg i strzał. A najlepsze, że
wyłącznie ty masz do tego dostęp. Mogą widzieć, że jesteś silny. Mogą widzieć,
że jesteś skuteczny. Mogą widzieć, że jesteś groźny. Ale nigdy, n i g d y nie
będą wiedzieć, co się dzieje w twojej głowie. Nigdy nie odczytają twoich myśli.
Nigdy nie zrozumieją, jak funkcjonuje twój mózg. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Przytaknąłem, choć wcale nie miałem wówczas stuprocentowej
pewności. Jego słowa brzmiały logicznie, nigdy dotąd jednak nie pojmowałem
biathlonu – i w ogóle życia – w takich kategoriach. Zgodziłem się, bo uznałem,
że tak wypada.
A potem, jakiś czas po tej rozmowie, znów stanąłem na
nartach i wystartowałem.
I zrozumiałem.
Nadal rozumiem.
Żeby osiągnąć sukces, najpierw trzeba go wymyślić.
*
Dla Lei szczęście zawsze objawiało się
w prostych rzeczach. Nie należała do osób o zbyt wygórowanych i trudnych do
zrealizowania marzeniach. Pragnęła zjawisk stosunkowo dostępnych dla
przeciętnego człowieka – dobrego wykształcenia, niezłej pracy, przyzwoitych
zarobków, możliwości względnie swobodnego kupowania sobie ładnych butów,
zdrowia, pokoju na świecie, rodziny i znalezienia drugiej połówki. Banały, ale
ona właśnie z tego, co banalne, wyciągała najwięcej radości. Nie była
emocjonalną intelektualistką jak Chloe. Nie była ambitnym sportowcem jak Emil.
Była sobą – Leą Bellurt, zwyczajną, spokojną, opanowaną dziewczyną z Soknedal w
Sør-Trøndelag, która nigdy nie wyzbyła się tamtejszego charakterystycznego
dialektu, uwielbiała chodzić do kina i słuchała Edith Piaf. Nic szczególnego.
Nic wyjątkowego. Ale akceptowała siebie, nawet teraz, z przybywającymi
kilogramami i coraz bardziej dziwacznymi upodobaniami żywieniowymi. A może
przede wszystkim teraz.
- Kiedy się zorientowałaś, że chodzi o
niego? – Vegard odsunął jej włosy za ucho, ona zaś oderwała wzrok od telewizora
i zerknęła na niego niepewnie. Czy to
ważne?, przemknęło jej przez głowę, ale natychmiast ugryzła się w język.
Nie chciała, by znów wyczuł jakąkolwiek pretensję czy zazdrość w jej głosie.
Nie teraz, gdy z powrotem zaczynało być między nimi dobrze. Nie w tym momencie,
gdy spodziewali się dziecka i mieli szansę, by jednak pozbierać wszystko do
kupy, już we troje.
- Mogłabym cię spytać o to samo –
zauważyła cicho, zgodnie z własnymi przekonaniami. Bo przecież rzeczywiście
chciała zapytać, jakim cudem i on w końcu rozwikłał zagadkę. Czy Chloe sama mu
powiedziała, kto pojawił się w jej życiu? Czy może ta jedna sugestia w postaci
Trondheim wystarczyła, by ułożył elementy w logiczną całość?
Przysunął ją do siebie odrobinę
mocniej. Uwielbiała siedzieć z nim w takiej pozycji – niemalże w niego wtulona,
oparta o jego ramię, w poczuciu absolutnego bezpieczeństwa. Mogłaby tak tkwić
bez ruchu przez wiele godzin. Jeszcze do niedawna nie sądziła, że kiedykolwiek
znów chociażby zajmą miejsca na tej samej kanapie. I proszę. Byli razem, tak,
jak kiedyś. Razem. Obok siebie. Oglądając
wyścig ze startu wspólnego.
- W moim przypadku to trochę
skomplikowane – powiedział w końcu, co i tak należało chyba uznawać za sukces,
bo spodziewała się raczej prób uniku. – Miałem od jakiegoś czasu przypuszczenia,
że to ktoś z tego środowiska. Odkąd pojechała z rodzicami półtora roku temu do
Östersund, odnosiłem wrażenie… Sam nie wiem. Zmieniła się, chociaż dotarło to
do mnie tak naprawdę dopiero wtedy, gdy mi o nim powiedziała. A potem dostała
smsa, przeczytałem go po chamsku, sprawdziłem biathlonowe składy… Wszystko
zaczęło się logicznie układać.
Skrzywiła się na wieść o tym, że czytał
smsy adresowane do Chloe, i westchnęła.
- Ja kiedyś spotkałam ich razem.
Zmarszczył brwi.
- Poważnie?
- Tak. Pod waszym mieszkaniem zresztą.
Sądziłam, że jesteś w domu, ale gdzieś wybyłeś. Minęliśmy się na klatce,
poznałam go od razu. Po twarzy i po akcencie. – Przygryzła lekko dolną wargę. –
Nie zachowywali się jak para, raczej jak kumple. Tylko że było w nich coś
takiego… Nie umiem tego uzasadnić. Chyba po prostu od początku czułam między
nimi chemię. Między innymi dlatego ci o tym nie powiedziałam. Nie chciałam,
żebyś…
- Nie musisz mi się tłumaczyć, Lee.
- Wiem, ale…
Przerwał jej w sekundę, kładąc
wskazujący palec na jej ustach.
- Nie
musisz mi się tłumaczyć – powtórzył odrobinę ciszej, lekko się uśmiechając,
w sposób, który bardzo zresztą lubiła. – To już za nami.
Nie odezwała się, bo nie wiedziała, co
mogłaby powiedzieć. Miał rację. Zdawała sobie z tego sprawę. Zastanawiała się
jedynie, w jakim kierunku zmierzała ta rozmowa.
- Kiedyś naprawdę wydawało mi się, że
ją kocham – powiedział niemalże szeptem, automatycznie zmuszając jej serce do
szybszego podskakiwania. – Sądziłem, że jest dla nas jakaś szansa, że gdyby i
ona mnie kiedyś zechciała… to by nam się udało. Mnie i jej. Chociaż tak
naprawdę nigdy nie robiła mi nadziei ani nie pozostawiała żadnych złudzeń.
Wciąż w to wierzyłem. Typowe, śmieszne myślenie życzeniowe. – Parsknął, jakby
rzeczywiście uważał to za zabawne. – Dopiero, kiedy mi o nim powiedziała…
dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, że się oszukuję. Nie była i nie jest
dziewczyną dla mnie. Oboje potrzebowaliśmy siebie jako przyjaciele, ale nie
jako partnerzy. Żadne z nas nie mogło dać temu drugiemu tego, czego to drugie
chciało. Od samego początku tak to wyglądało, tylko wcześniej nie chciałem
przyjąć tego faktu do świadomości.
Popatrzyła na telewizor, starając się
nie myśleć o bólu, jaki przynosiły jej jego słowa. Z drugiej strony, cieszyła
się, że w końcu postawili na szczerość. Ostatnimi czasy codziennie pozwalali
sobie na taką spowiedź, na wyrzucenie z siebie wszystkiego, co w nich tkwiło i
dotąd budowało między nimi mur. Do tej pory wzajemnie zatajali między sobą
własne uczucia i nic dobrego im z tego nie przyszło. Pragnęła, by tym razem się
udało. Mieli zresztą dodatkową motywację.
- Wyleczyłeś się z niej? – obserwowała,
jak panowie podjeżdżają do strzelnicy, do pierwszej podczas tego wyścigu próby
w pozycji stojącej. Kiedy była młodsza, częściej oglądała tę dyscyplinę, wpadła
nawet kiedyś z przyjaciółmi do Trondheim na zawody. Znała zasady na pamięć.
Bieg masowy, trzydziestu uczestników, piętnaście kilometrów, cztery strzelania,
sto pięćdziesiąt metrów za każde pudło. Jeden zwycięzca. Jeden mistrz olimpijski.
Vegard również wbił wzrok w ekran.
Czuła, jak nieco sztywnieje, najpewniej ze stresu.
- Myślę, że nie było się z czego
leczyć. – Pokręcił głową. Maty zostały zajęte, karabiny poszły w ruch. Oboje
najpewniej obserwowali w tym momencie tę samą osobę. – Kiedy teraz przez kilka
tygodni znów się z nią widywałem… Czułem między nami pustkę. Bez przerwy
myślałem o tobie i odruchowo to porównywałem. I nie widziałem żadnego
podobieństwa. Z tobą wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wygląda inaczej. – Znów wsunął jej palec między włosy. Pierwszy
strzał pewnego biathlonisty z jej rodzinnych stron trafił wprost do tarczy. –
Ja i ona… Niby byliśmy obok siebie, ale tak naprawdę czułem się tak, jakby
dzielił nas ocean. Patrzyłem na nią i cały czas miałem przed oczami ciebie. A
ona pewnie patrzyła na mnie i miała przed oczami jego. – Jednoznacznym gestem
wskazał na ekran. Odruchowo się uśmiechnęła. Nie widziała między nimi większych
podobieństw, tak jak i nie dostrzegała ich między sobą a Chloe Berger. – Nie
sądzę, bym kiedykolwiek naprawdę ją
kochał. - Kolejne tarcze zamykały się jedna po drugiej, łącznie z ostatnią. -
Uważasz, że wygra? – zapytał, na co zerknęła na niego z rozbawieniem, bo
zabrzmiało to tak, jakby uznawał ją niemal za eksperta w tej dziedzinie.
- Chciałbyś, żeby wygrał?
- Właściwie… chyba nie miałbym nic
przeciwko. – Ucałował ją w czubek głowy. – Jakby nie patrzeć, gdyby nie on,
możliwe, że nigdy byśmy się nie zeszli.
- Błogosławmy dzień, w którym wpadli na
siebie z Chloe?
- Coś w ten deseń.
Roześmiała się i położyła dłoń na
brzuchu. Vegard postąpił podobnie.
- Wydaje mi się, że jeśli będziemy
odpowiednio mocno trzymać kciuki, na pewno wygra.
- No to trzymajmy.
Więc trzymali. Kibicowali. We trójkę.
Ona, on i maleństwo.
*
Zero.
Musisz myśleć, Emil. Słyszę w głowie uporczywy głos trenera.
I nie tylko. Słyszę głosy ludzi, którzy mnie dopingują. Słyszę krzyki, słyszę
sugestie, słyszę zacięte nawoływanie do walki i rozpaczliwe podpowiedzi. Jak
pobiec, by było dobrze? Kiedy zwolnić? Kiedy przyspieszyć? Kogo się trzymać, a
kogo unikać? Jak się wyłączyć przed ostatnim strzelaniem? Od niego zależy
wszystko, po nim pójdę do nieba albo do piekła. Niewiarygodne, jak bardzo twoje
życie może odmienić kilka zbitych tarcz. W moim przypadku zmieniły wszystko.
Zmieniły mnie wiele lat temu w Haute Maurienne podczas mistrzostw świata
juniorów. Zmieniły mnie w Pokljuce przy okazji pierwszych wygranych zawodów w
Pucharze. Zmieniły mnie w Östersund wraz z mistrzostwami świata seniorów.
Zmieniły mnie w Vancouver za pomocą olimpijskiego złota. Zmieniały mnie setki
razy, ze zwycięzcy w przegranego i z przegranego w zwycięzcę, z przeciętniaka w
mistrza i z człowieka w euforii do człowieka w rozpaczy. Zmieniły wszystkie
moje marzenia i aspiracje. I najzabawniejsze, że to wciąż trwa, że po tylu
latach nadal mnie zmieniają, że nigdy nie wiem, jak będzie wyglądało jutro.
Czasem mam dość. Nawet częściej niż czasem. Korci mnie, by odwiesić broń na
kołek, zdjąć narty ze stóp raz na zawsze i żyć tak jak inni. A potem
uświadamiam sobie, że wciąż jeszcze są w tym paśmie górskim drogi, których nie
przeszedłem, szczyty, których nie zdobyłem, i horyzonty, których nie
zobaczyłem. Tak, jak teraz. Tej drogi nigdy wcześniej nie przemierzałem. Nigdy
nie stałem na tym szczycie. Nigdy nie widziałem tego horyzontu.
Wiem, że to jest moja szansa. Wiem, że potrafię. Piętnaście
trafionych. Zostało pięć. Pięć tarcz. Jakiegokolwiek koloru by nie miały, gdy
opuszczę strzelnicę, ponownie mnie zmienią. Obudzę się jutro jako mistrz
olimpijski, jako medalista albo jako kolejne bolesne rozczarowanie norweskiego
sportu.
Moje nogi pracują jak szalone. Moje oczy obserwują otoczenie
z przerażającą dokładnością. Moja głowa, jedyne miejsce, do którego tylko ja
mam dostęp, cały czas działa na pełnych obrotach, szukając właściwego rozwiązania.
Nie chcę myśleć o rywalach, o zmęczeniu i o publiczności obserwującej mnie na
całym świecie. Jestem jedynie ja, narty i karabin. Karabin, narty i ja.
I droga. I szczyt. I horyzont.
Tak kurewsko chcę go w końcu zobaczyć.
*
Chłopcy dawno już przestali ciamkać
popcorn i teraz nerwowo ściskali pięści, wpatrując się w ekran telewizora z
taką pasją, jakby od wyniku oglądanych zawodów zależało co najmniej ich życie.
Chloe czuła się między nimi jak sardynka, ale w ogóle tego nie zauważała. Nie
odrywała wzroku od transmisji, a jej serce wykonywało w tej chwili energiczne
salta. Na miłość boską, jak ten człowiek się nad nią znęcał! Rok temu w Novym
Meście robił dokładnie to samo. Do ostatniej sekundy nie znali nazwiska
zwycięzcy. Wskazał je dopiero fotofinisz. Dziś podobny scenariusz ani trochę by
jej nie zdziwił. Emil strzelał świetnie, ale Martin wydawał się dużo lepszy w
biegu. Nie wspominając o kilku innych rywalach, którzy też utrzymywali
piekielnie wysoki poziom. Jak Tora i Lars to znosili? Jak w ogóle można było to znosić? Skoro ona siedziała w tej chwili
razem z przyjaciółmi przed telewizorem w Oslo i dostawała dosłownie zawału,
pozostając jednocześnie wciąż typowym, niedzielnym kibicem, jak radzili sobie z
tym wszystkim główni bohaterowie dramatu? A tu przecież nie chodziło o wygranie
wódki w ramach partyjki w monopola, do cholery, chodziło o olimpijskie złoto!
Doszła do wniosku, że jakkolwiek wyścig by się nie skończył, Emil wisiał jej
przynajmniej jedną butelkę kropli nasercowych.
- Kurwa, chłopie, gazu, siedzi ci na
tyłku! – wydarł się Joergen, ten sam, który jeszcze przed sprintem sugerował,
że może jednak nie powinni oglądać tych
biegów. Objechała go wtedy od stóp do głów – ona, błogosławiona biathlonowa
ignorantka – oświadczając wszem i wobec, że prędzej
skiśnie, niż to przepuści. Obiecał mi dwa złota, dodała wówczas, na co
Joergen mało nie eksplodował. To ty się z
nim jeszcze kontaktujesz? Ten facet ma dziewczynę! Rozum ci, kurwa, odebrało?! Skończyło
się na ostrej interwencji Hansa, bo w innym przypadku najpewniej zadusiliby się
poduszkami. – Ruchy, rany boskie!
- To nie jest rozrywka dla ludzi z
problemami kardiologicznymi – jęknął Johannes, a Chloe zaczęła tylko nerwowo
obgryzać paznokcie.
- Uda mu się – wymamrotała, choć prawdę
mówiąc nie postawiłaby na to stwierdzenie w tym momencie więcej niż
czterdzieści koron.
- Jak ma mu się udać, skoro Fourcade
biegnie z motorem w dupie?!
- W dupie to ty byłeś i gówno
widziałeś!
- No tak, zapomniałem, że jesteś
przecież ekspertem w tej dziedzinie!
- Powiedział, że przywiezie dwa złota,
nie obiecywałby, gdyby nie był pewny!
- A skąd on może wiedzieć, co
przywiezie?! W horoskopie wyczytał?!
- Po prostu umie ocenić, na co go stać,
kretynie!
- Pierdolenie o Szopenie! Prawda
wygląda tak, że cała kadra poza Bjoerndalenem prezentuje od początku żenującą
formę i twój niedoszły amant nie stanowi pod tym względem wyjątku!
- Bardzo bym cię prosiła, żebyś w końcu
zamknął ryj!
- Bo co?! Przecież tak właśnie
wyglądają fakty!
- Fakty?! Zabiję cię za chwilę, oto, jak
wyglądają fakty!
- Stulcie
wreszcie mordy! – wrzasnął na cały regulator Hans, a Chloe i Joergen w
jednej chwili zamilkli i spojrzeli na niego niemalże z przestrachem. – Człowiek
nawet nie może spokojnie pooglądać głupich zawodów!
- Ale on…
- Ona…
- Cicho!
– zmiażdżył ich tak morderczym wzrokiem, że przez dobrych kilka minut już
nie odważyli się odezwać. Bez słowa, w nienaturalnym jak na to środowisko i
okoliczności milczeniu przyglądali się kolejnej szybko pokonywanej przez
biathlonistów pętli. Gdy na ekranie już po raz ostatni tego dnia pojawiła się
strzelnica, Chloe podciągnęła nogi i oparła brodę na drżących kolanach.
- Nigdy mnie nie okłamał – wyszeptała
tak cicho, że jej towarzysze z trudem ją usłyszeli. – Ja wiem, że mu się uda. Nie
obiecywałby, gdyby nie był pewny.
Tym razem Joergen już nie próbował się
z nią kłócić. Nerwowo wgapiał się w telewizor ze splecionymi dłońmi. Hans
niepewnie obgryzał paznokieć kciuka.
Szesnaście. Przerwa. Siedemnaście. Przerwa. Osiemnaście. Przerwa. Dziewiętnaście.
Przerwa.
Dźwięk przychodzącej wiadomości.
Wstrzymane oddechy.
Dwadzieścia.
Dwadzieścia na dwadzieścia.
*
Zero.
Niebywała jest ta dyscyplina, przysięgam. Uprawiam ją od
niepamiętnych czasów i w dalszym ciągu nie przestaje mnie zadziwiać. Cztery
lata nie umiałem zbić dwudziestki, a teraz trafia mi się druga w przeciągu
miesiąca. Niewiarygodne. I niech mi ktoś jeszcze powie, że w tym sporcie da się
przewidzieć c o k o l w i e k.
Czy się boję? Chyba nie. Ja w ogóle nie należę do osób,
które często odczuwają strach. Wydaje mi się, że to po prostu kwestia natury,
czegoś, z czym człowiek się rodzi albo nie. Nie boję się, nawet teraz, kiedy
wiem, że mam niepowtarzalną szansę, ale mogę ją z łatwością stracić. Medal w
kieszeni, to raczej pewne – tylko co z tego? Ja chcę złota. Zawsze chcę złota.
Zawsze chcę samego szczytu. Najwyższego z wysokich.
Znam swojego rywala. On zna mnie. Wiemy, na co stać tego
drugiego. Każdego dnia na nowo rozpracowujemy własne mocne strony i słabości, w
które usiłujemy na trasie wycelować. On bywa roztrzepany i rozkojarzony. Ja
często pragnę czegoś za bardzo. Nie tylko zresztą w biathlonie, choć o tym
akurat nie mogę teraz myśleć.
Dobrze, że jej tutaj nie ma. Ani Samanthy. Dobrze, że nie ma
tu nikogo, kto potrafiłby mnie w jakikolwiek sposób rozproszyć. Muszę się
skoncentrować tak, jak prawdopodobnie nigdy wcześniej. Wystarczy, że cały świat
patrzy na mnie przed telewizorami. Chociaż ona pewnie nie.
Obiecałem złoto. Dwa złota. W tym momencie igrzysk mam
szansę na trzy.
Z zasady lubię dotrzymywać słowa.
*
Biathlon to cudowne dziecko Norwegów.
Oglądają go chętnie i często, a
najbardziej lubią chyba za nieprzewidywalność. Właśnie w niej objawia się cały
urok tej dyscypliny. Nigdy nie można być pewnym, co się zdarzy na strzelnicy.
Czasem jeden pojedynczy powiew wiatru odbiera nadzieję na sukces, na który
składa się zresztą wiele wypadkowych. Dopiero, gdy wszystkie zostaną złożone w
odpowiednich proporcjach, pojawia się szansa.
Oglądają go w trakcie normalnego sezonu
i podczas szczególnych imprez. Oglądają go w domach i knajpach. Oglądają go z
większym lub mniejszym zainteresowaniem, przy okazji wykonywania prozaicznych
czynności lub wręcz przeciwnie – bezczynnie, z pełną uwagą skupioną na ekranie.
Oglądają go ludzie samotni bądź ludzie
w parach. Oglądają go młode, przygnębione emigrantki, które po roku od śmierci
bliskiej osoby zdecydowały się wreszcie włożyć żałobną maskę do szafy i nauczyć
się żyć od nowa. Oglądają go ojcowie uczący swoje córki chodzić, kasjerzy
czekający na popołudniową zmianę w pracy i faceci po raz kolejny usiłujący
uporządkować swoją osobistą sytuację do kupy. Oglądają go więźniowie, którzy
zbierają się w sali telewizyjnej i zaciskają mocno pięści, klnąc, na czym świat
stoi.
Kiedy media w całym kraju zaraz po
zakończeniu ostatniego męskiego wyścigu indywidualnego w biathlonie zaczęły
trąbić o szóstym złotym medalu dla Norwegii, wielu jej obywateli tylko się
uśmiechnęło. Oni już wiedzieli. Widzieli na własne oczy ten straszny finisz, tę
emocjonalną mordęgę, której można było się spodziewać tylko w tej dyscyplinie i
tylko po tym sportowcu. Nikt inny nie zaserwowałby im takiego horroru.
Nieważne, bo i tak postawił na swoim. Wszystko albo nic. Rozegrał to w typowo
biathlonowy sposób.
Poczynając od niczego, by skończyć na wszystkim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz