there’s lots
and lots for us to see
Drżenie
rąk jako przejaw stresu nie było korzystnym zjawiskiem u malarza. Choćby z tego
powodu opanował już wieki temu dwie niezłomne zasady - po pierwsze zachowywać
się jak kobieta w ciąży i unikać nadmiernych powodów do nerwów, po drugie -
jeśli się jednak w te nerwy wpadło, zdecydowanie nie sięgać wówczas po pędzel.
Nic dobrego by z tego nie przyszło, a Petter Uberholdt nie należał do osób,
które zadowalały się półśrodkami. Jako perfekcjonista nienawidził osiągania
efektów dalekich od doskonałości.
Szczęście
w nieszczęściu, że nie miał na ten okres żadnej szczególnej artystycznej wizji,
bo tempo, z jakim, cytując Maillana, poszłaby ona odbyć stosunek, miałoby
spore szanse na miejsce w księdze rekordów Guinnessa.
W
najbardziej absurdalnych snach by tego nie przewidział. Dość dużo sytuacji w
jego życiu trąciło o pewnego rodzaju abstrakcję, ale żadna z nich nie mogła się
równać z informacją o nieślubnym dziecku.
Chociaż
słowo dziecko wydawało mu się w tych okolicznościach dość niewłaściwe,
zważywszy na fakt, że jego córka miała w maju skończyć dwadzieścia cztery lata.
Tak przynajmniej powiedziała. Z tego, co kojarzył - a zbyt wiele nie kojarzył -
jakimś cudem zdołał ją zapytać, kiedy dokładnie się urodziła. Odpowiedziała, że
czternastego. Czternastego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. W
Sarpsborgu.
Petter
nigdy nie był w Sarpsborgu. Nie rozumiał, jakim cudem przyszła na świat akurat
tam. Dlaczego Sarpsborg, do cholery? Zaczął się zastanawiać, z kim kojarzyło mu
się to miasto i nagle w ułamku sekundy wszystko stało się jasne. No pewnie. Jak
ona się nazywała? Annette. Annette Hogg. Jedyna osoba z rodziny, z którą Vibeke
miała dobre kontakty. Jakież to logiczne.
Adoptowano
ją jeszcze jako małą dziewczynkę. Dorastała w Oppland. Obecnie mieszkała tutaj,
w Oslo. Studiowała. Na ASP. Widocznie odziedziczyła po nim nie tylko kolor
oczu.
Powiedziała,
że chciała go zobaczyć. Wspomniała coś o Vibeke, ale jej słowa do niego nie
docierały. Czuł przerażającą pustkę w głowie, tylko pogłębioną na widok
towarzyszącego jej mężczyzny. Jako zapalony kibic sportów zimowych znał go
doskonale i w sumie na chwilę obecną przede wszystkim był pod wrażeniem, że nie
zdążył jeszcze dostać zawału.
Miała na
imię Chloe. Tak się właśnie przedstawiła. Wystarczyło, by uwierzył w stu
procentach w każde jej słowo. To właśnie
imię wybrał dla swojej córki przed laty.
Ręce
nadal mu drżały, gdy w pośpiechu na chybił trafił pakował rzeczy do torby. Za
dwanaście godzin czekał go nieplanowany dotąd lot do Tromsø.
*
Zastanawiała
się, kiedy jej organizm zacznie naprawdę negatywnie reagować na zachodzące w
nim zmiany. Na razie czuła się zaskakująco dobrze. A może to wcale nie powinno
być zaskakujące. Ale przecież już sporo czytała o pierwszym trymestrze, o
nudnościach, wymiotach i paskudnym samopoczuciu. Dzień w dzień wałkowała strony
internetowe i poradniki dla mamusiek, te, które jeszcze do niedawna napawały ją
prawdziwym przerażeniem. Cóż, gdyby była choć odrobinę bardziej odpowiedzialna,
nadal by przed nimi uciekała. Za głupotę trzeba płacić, pomyślała
gorzko, drepcząc po schodach do mieszkania.
W głębi
serca chyba już się z tym pogodziła. Nadal wprawdzie umierała ze strachu i nie
miała pojęcia, jak sobie poradzi, ale przynajmniej zdołała zaakceptować
rzeczywistość. Pewnie w dużej mierze dzięki Nevie. Rodzice wciąż nie wykazywali
zachwytu - jakkolwiek wiedziała, że może na nich liczyć i że za jakiś czas
pewnie oswoją się z tą wiadomością na tyle, by nabrać bardziej entuzjastycznego
podejścia - ale siostra od początku reagowała tak, jak powinna, z rozwagą i
zrozumieniem jej niepokoju, a jednocześnie ewidentną radością. Pewnie wynikało
to z faktu, że sama całkiem niedawno urodziła i wiedziała, jak to jest.
Pozwalała jej wypłakiwać się przez kilka dni w ramię, pocieszała, przytulała i
zapewniała, że wszystko się ułoży, stosując tak pewny ton, że Lea nie miała
żadnych wątpliwości co do prawdziwości jej słów. Zawsze ufała Nevie
bezgranicznie. Nowo zaistniała sytuacja nie stanowiła żadnego wyjątku.
Zaakceptowała
fakt, iż zostanie matką. Tylko tyle mogła na razie zrobić. Oczywiście poza
kwestią dbania o siebie. Rozmawiała już z władzami uczelni i z prowadzącymi. To
na szczęście ostatni rok, ale i tak raczej nie obędzie się bez dziekanki na
letni semestr. Trudno. Jakoś przez to przebrnie. Najprawdopodobniej wróci do
Soknedal i tam przeczeka aż do porodu, ewentualnie pojedzie do Nevy do Trondheim.
Te propozycje wyszły akurat od mamy, tata i siostra je zaakceptowali, a Lea nie
protestowała. Przynajmniej mogła liczyć na jakieś wsparcie. Nie chciała
siedzieć sama w Oslo. Poza tym podobała jej się wizja urodzenia dziecka w
Trøndelag. Stanowiłoby to swojego rodzaju symboliczne przekazanie pałeczki.
W dalszym
ciągu trochę ją paraliżowała świadomość, iż nie odważyła się do tej pory
porozmawiać z Vegardem. Będzie musiała to zrobić przed opuszczeniem stolicy.
Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić jego reakcji.
Doczłapała
na półpiętro i w jednej chwili coś zastygło jej w gardle. Gdyby maleństwo miało
już nieco silniej ukształtowane kończyny, pewnie w tym momencie mocno by ją
kopnęło.
Siedział
przy drzwiach wejściowych, oparty o ścianę, z podciągniętymi do góry kolanami.
Patrzył gdzieś przed siebie, a gdy usłyszał kroki, obrócił się w jej stronę i
spojrzał na nią najbardziej beznamiętnym i zimnym wzrokiem, z jakim
kiedykolwiek się w życiu spotkała. Obudziła się w niej natychmiastowa chęć
ucieczki, tej notorycznie stosowanej przez ostatnich kilka dni na uczelni.
Zdusiła ją w zarodku. I tak nie miała jak się wymknąć.
Do
diabła, powinna mu powiedzieć zaraz po tym, jak Joergen się zorientował.
Przecież to, że wszystko mu wychlapie, było wręcz oczywiste. Zachowała się jak
ostatnia kretynka, po raz kolejny. Zasłużyła na każdą z małych tragedii, które
ją spotkały.
Nie
umiała wydobyć z siebie słowa. Sądziła, że gdy tylko ją zobaczy, wstanie i
zacznie robić awanturę na całą klatkę schodową, ale nawet nie ruszył się z miejsca.
Po prostu siedział i obserwował ją w taki sposób, że nie potrafiła wyczytać z
jego twarzy absolutnie niczego.
Wciąż go
kochała. I cholernie za nim tęskniła, co wydawało się wprost absurdalne,
zważywszy na fakt, że to ona go odtrąciła i konsekwentnie unikała, z powodów
tak błahych, iż aktualnie chciało jej się płakać. Zabrała swojemu dziecku ojca,
bo spotkał się z kimś, z kim nawet nigdy tak naprawdę nie był w poważnym
związku. Co jej z tego przyszło? Ośmieszyła się. Skrzywdziła siebie i
maleństwo. Nie nadawała się do niczego.
Chciała
wrócić do przeszłości. Albo chociaż do tego, co kiedyś mieli. Do tego, co
mieli, zanim go tak bezsensownie od siebie odepchnęła, od siebie i od dziecka.
Jak mogła się tak idiotycznie zachować? Dlaczego nie dała mu się nawet
wytłumaczyć? Dlaczego nie powiedziała mu o ciąży? Spanikowała, fakt, ale
zamiast ułatwić sobie sprawę, sama rzuciła pod własne nogi kolejne kłody. Czy
naprawdę nadawała się na matkę?
Usiadła
obok niego, powoli, niepewnie, nie wydobywając z siebie ani słowa. On również
milczał. Nie wykonał najmniejszego ruchu, który mógłby świadczyć o tym, że
przejął się jej obecnością. Traktował ją jak powietrze, wgapiając się w ścianę.
Minuta.
Dwie. Pięć.
Poczuła,
jak do oczu napływają jej łzy. Nie potrafiła ich zatrzymać. Automatycznie
zachodzący proces. Może wynikał z huśtawki nastrojów typowej dla ciąży, a może
wcale nie.
Jedna
łza. Druga. Trzecia.
Jego dłoń
na jej kolanie. Nagle, w ułamku sekundy i kompletnie niespodziewanie. Najpierw
sądziła, że jej się przywidziało, ale nawet w tym stanie jej wzrok pracował
wystarczająco dobrze. Nie miała wątpliwości.
- Jakoś
sobie poradzimy. - Tylko tyle powiedział. Głosem może mało entuzjastycznym,
może niezbyt uszczęśliwionym, ewidentnie pełnym wyrzutów. Ale za to pewnym.
Zdecydowanym. Wiedział, co mówi. Ani przez chwilę się nie wahał. I nie było w
nim złości. Rozczarowanie - tak, rezygnacja - tak, żal - tak. Ale nie złość.
Nie złościł się na nią. Nie krzyczał. Nie wygłaszał głośno swoich pretensji.
Trzymał ją za kolano i twierdził, że jakoś sobie poradzą. Powtarzał to niczym
mantrę, a ona po cichu się wypłakiwała. Nie ze smutku. Z ulgi.
Jakoś
sobie z tym wszystkim poradzą.
*
Nie była pewna, co właściwie czuje. Być może nie
czuła nic. A może wręcz przeciwnie, może czuła wszystko, do tego stopnia, że
już nie potrafiła rozgraniczyć tych emocji i przypominały one na chwilę obecną
pozwijany kłębek kolorowych nici, z których każda symbolizowała coś innego –
strach, frustrację, ekscytację, zagubienie, otępienie, niepewność. Wszystko
i nic. Czy mogła się sobie dziwić? Jak powinna reagować osoba spotykająca
się po raz pierwszy w życiu z własnym ojcem? Nigdy nie sądziła, że ten moment
kiedykolwiek nadejdzie, zresztą wcale go przecież nie oczekiwała. Spodziewała
się klasycznej historii, jednej z wielu spotykających ludzi takich jak ona –
młodzieńcza miłość, beznadziejna wpadka i ucieczka od odpowiedzialności. Bo
przecież za wcześnie, bo ich nie stać, bo nawet nie zdążyli zdobyć
wykształcenia. I owszem, została porzucona. Gdy trafiła do domu dziecka, nie
miała niczego poza aktem urodzenia, i to niepełnym, ze słowem nieznany wpisanym
w diametralnie istotnej rubryce. Nie znała go. A on nie znał jej.
Patrzył na nią tak, jakby jej słowa do niego nie
docierały, albo przynajmniej jakby nie potrafił ich przetworzyć we właściwy
sposób. Odziedziczyła po nim charakterystyczny kolor oczu. W ogóle byli do
siebie niesamowicie podobni. Gdyby mieszkali blisko siebie, być może sami by
się odnaleźli. Ale nic go z Oslo nie łączyło. Przyjechał tu na kilka tygodni i
ewidentnie czuł się jak obcy człowiek. Jego aktualny dom znajdował się wiele
kilometrów stąd, w świecie zupełnie dla Chloe nierzeczywistym i nienamacalnym.
Przez jakąś minutę stał w milczeniu, patrząc to na
nią, to na Emila, którego ewidentnie rozpoznał. W sumie nawet ją to zaskoczyło.
Rzadko spotykała w swoim świecie ludzi choćby po części zainteresowanych
sportem. Dodając do tego fakt, że razem stanowili dosyć osobliwy duet – on jako
znany biathlonista, ona jako obsypana tatuażami studentka o posturze
anorektyczki - mogła uznać, że reakcja Pettera i tak zasłużyła na pochwałę. W
końcu przynajmniej zaproponował jej w najbliższym czasie spotkanie, i to głosem
pozbawionym głębszych zająknięć.
Przez całą podróż myślała o jego trupiobladej
twarzy, dopóki nie wybił jej z rytmu powoli naciśnięty hamulec. Zerknęła kątem
oka na swojego towarzysza podróży, nawet nie próbując udawać, że nie odczuwa w
gardle coraz to bardziej narastającej guli. Zapomniała mu powiedzieć, że
praktycznie rzecz biorąc już nie mieszkała pod tym adresem. Podjechał tam,
gdzie wysadził ją podczas ich ostatniej wspólnej wycieczki, w maju. Po Tromsø.
Była pewna, że w tym momencie ich myśli zmierzały w
podobnym kierunku.
- Dziękuję – wymamrotała w końcu powoli,
przypatrując mu się z rezerwą. Dziwnie było tak teraz koło niego siedzieć, po
tylu miesiącach, trochę jak za dawnych czasów, choć w rzeczywistości wszystko
wyglądało przecież inaczej. Dwoje obcych ludzi. Olimpijczyk i zakochana
dziewczyna z problemami emocjonalnymi. Banalny, idiotyczny scenariusz.
Okoliczności szły w całkiem dobrą stronę, a jednak teraz tkwili tu razem w
dziwnej, krępującej ciszy, w pełni świadomi, że stojącego między nimi muru nie
da się tak po prostu przebić.
Wzruszył ramionami z bolesną obojętnością.
- Nic wielkiego nie zrobiłem. – Nawet na nią nie
spojrzał, wpatrywał się gdzieś przed siebie, na horyzont rozciągnięty za
przednią szybą, co sprawiało, że chciało jej się krzyczeć. Kiedy dwie godziny
temu siedzieli razem w muzeum w ostatnim rzędzie na spotkaniu autorskim jej
biologicznego ojca, na moment czuła się znów tak, jak kiedyś, jak w chwilach,
gdy umieli ze sobą rozmawiać i sprawiało im to przyjemność. Ani przez moment
nie okazywał rozdrażnienia. Ich łokcie lekko się ze sobą stykały. Powrót do
rzeczywistości doprowadzał ją do rozpaczy.
Z drugiej strony, od początku nie miała prawa
niczego od niego oczekiwać.
- Byłeś tam ze mną. Pewnie nie odważyłabym się
pójść, gdybyś… - urwała, nie chcąc posuwać się zbyt daleko. Nie odważyłabym
się pójść bez ciebie. Przyjechałeś, więc poszłam. Jakież to proste. A
jeszcze do niedawna sądziła, że miłość ma skomplikowany charakter.
- Przynajmniej spłaciłem swój dług. – Zmarszczyła
brwi na dźwięk tych słów, więc zdecydował się je rozjaśnić. – Ty byłaś ze mną
po pogrzebie Lundina. Pamiętasz?
Przygryzła wargi, myśląc o tamtym mroźnym,
styczniowym wieczorze. Palili wówczas razem papierosy, a ona opierała głowę o
jego ramię. Potem przez jakiś czas przyglądała mu się w milczeniu, gdy spał na
kanapie z wyciągniętymi na całą jej długość nogami i uśmiechała się na widok
jego spokojnej twarzy. Nie licząc sylwestrowej nocy w Oberhofie, chyba nigdy
nie znajdowali się tak blisko siebie. No, w każdym razie nie przed dwudziestym
drugim maja.
Zdarzyło się i skończyło.
- To już prawie rok – zauważyła cicho,
na co skinął głową w zadumaniu. Wiedziała, nad czym się właśnie zastanawiał. –
Brakuje ci go? – natychmiast uświadomiła sobie, że mogła błysnąć nieco
mądrzejszym pytaniem. Na jedną krótką sekundę posłał jej na wpół kpiące, na
wpół rozgoryczone spojrzenie.
- A jak myślisz? – znów zerknął na
przednią szybę, co po raz kolejny mocno ją ubodło. Bez zastanowienia dotknęła
palcami jego dłoni, najpierw delikatnie, by chwilę później zdecydować się na
zdecydowanie bardziej dosadny i niepozostawiający wątpliwości co do jej
intencji uścisk.
- Emil, ja…
- Przestań. – Doskonale zdawał sobie
sprawę, do czego zmierzała, i nie planował jej tego w jakimkolwiek stopniu
ułatwiać. Wręcz przeciwnie.
- Po prostu sądzę, że…
- Przestań,
do cholery. – Odsunął rękę, niemalże ją wyrwał, jakby czuł do niej
obrzydzenie. Coś zakłuło ją w piersi. Popatrzyła na niego z przestrachem, który
ani trochę go nie wzruszył. – Nie chcę tego dłużej ciągnąć, rozumiesz?
- Czego? – ta kwestia zabrzmiała
zdecydowanie zbyt płaczliwie i gdyby mogła, chętnie szybko by ją wymazała.
Chociaż jakby nie patrzeć, właściwie celnie oddawała jej aktualne odczucia.
W odpowiedzi tylko prychnął, i to dość
ostentacyjnie.
- Bardzo dobrze wiesz, co mam na myśli.
Oczywiście, że wiedziała.
Zacisnęła usta, przyglądając się w
milczeniu jego profilowi. Oddałaby wszystko, by móc go teraz pocałować bez
obawy, że ją odepchnie. Spalony most, przemknęło
jej przez głowę, gdy wpatrywała się w jego szyję, na którą zawsze lubiła
patrzeć. Da się go odbudować, ale nigdy
nie będzie tym pochłoniętym przez płomienie.
Musiała wysiąść. Nie istniał w tym
przypadku jakikolwiek inny wybór. Dobrowolnie zrezygnowała z niego w dniu jego
dwudziestych ósmych urodzin.
- Przywieź nam złoto z Sochi. – Czuła,
że to jedyny sensowny rodzaj pożegnania. Za niedługo będzie go już widywała
tylko w telewizji, na szczycie podium z miną godną olimpijskiego mistrza lub
poza nim, z iskrami przygnębienia i sportowej złości lśniącymi w jego piwnych
oczach. Tak wyglądało jego życie. Dla niej zabrakło w nim miejsca.
Tego zresztą przecież chciała.
- Przywiozę dwa. – Znów na nią nie
patrzył, znów nie chciał jej okazać jakiegokolwiek zainteresowania, jakby
uważał to za niewłaściwe. Być może miał rację. Nie powinna go mieszać w swoje
prywatne sprawy. W ogóle nie powinna
mieszać.
W końcu jechał po dwa złota. Czekały go
większe zmartwienia niż jakaś niestabilna, rozchwiana świruska.
*
Nigdy wcześniej tak się nie bała. Nawet
wtedy, gdy rodziła Chloe, czuła mniejsze przerażenie - posiadała wówczas
przynajmniej jakiś plan, jakąś koncepcję, sposób działania, może niekoniecznie
właściwy i z całą pewnością nie najlepszy, ale mimo wszystko istniejący. Teraz
została zapędzona w ślepą uliczkę bez szansy na odwrót. Postawiono ją przed
faktem dokonanym.
W jego szarych oczach malowało się
wszystko – wściekłość, niechęć, pogarda, oburzenie, rozżalenie. Nienawiść. Nienawidził jej. I, co
gorsza, miał do tego prawo.
Wkroczył w jej życie po dwudziestu
pięciu latach rozłąki. Tyle czasu bez niego wytrwała. Cóż to dwadzieścia pięć
lat znaczyło? Od chwili, gdy wyjechał z Norwegii, świat stracił sens. Poczuła
się pusta, samotna, porzucona i bezwolna. Funkcjonowała automatycznie, każdego
dnia myśląc o tym, ile by dała za jego powrót. Ale on nie wrócił. Przez dwadzieścia pięć lat nie wracał, aż do
teraz.
Jakiż był podobny do ich córki. I jakaż
ona była podobna do niego. Te same usta, uszy, nos. Bezkresna szarość tęczówek. Wciąż wysoki, wciąż szczupły, wciąż
przystojny. Jedyny człowiek, którego kiedykolwiek naprawdę kochała. Stał w tej
chwili przed nią po dwudziestu pięciu latach z mocno zaciśniętymi wargami i
mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Jak powinna się zachować? Trzasnąć
drzwiami? Przepraszać od progu za wszystko, co się wydarzyło? Zaatakować, by
wyzbyć się wyrzutów sumienia? Czuła się trochę tak, jakby przerabiała powtórkę
z rozrywki po maju.
- Zamierzałaś mi kiedykolwiek
powiedzieć? – nie musiała pytać, co miał na myśli. Wszystko wydawało się
oczywiste. Był styczeń dwa tysiące czternastego roku. Tylko jedno ich w tym
momencie łączyło.
Prawdopodobnie powinna się spodziewać,
iż ten moment wreszcie nadejdzie. Niewykluczone, że jakaś część jej umysłu
podświadomie się na niego przygotowywała, choć nie chciała o tym mówić głośno,
bo bała się zapeszać. Teraz żałowała. Miała czas, by ułożyć w głowie plan tej
konfrontacji, ale z niego nie skorzystała. W rezultacie potrafiła tylko stać na
progu z dłonią zaciśniętą na drzwiach i wpatrywać się w niego bez słowa.
Najchętniej wbiłaby wzrok w podłogę, tak, jak to zrobiła w dniu przyjazdu
Chloe, jednak nie potrafiła. Tak bardzo
się za nim stęskniła. Tak bardzo stęskniła się za możliwością patrzenia na
niego.
- Zamierzałaś? – zmrużył oczy na znak
coraz to większego zdegustowania, aż zrobiło jej się słabo. Niczego nie rozumiał. Nie miał pojęcia,
co czuła przez tych dziewięć miesięcy. Ani później, gdy zdarzało jej się myśleć
o córce i uświadamiać sobie powagę podjętej decyzji. Została ze wszystkim sama.
Powinien chociaż dać jej się wytłumaczyć.
- Chciałam, żeby było dobrze. – Zabrzmiało
idiotycznie. Nie potrzebowała jego gorzkiego uśmieszku, by zdać sobie z tego
sprawę. Ale tak właśnie wyglądała prawda. Chciała,
żeby było dobrze. Dla niego. Dla niej. Dla Chloe pewnie też, choć wtedy
traktowała ją jako zbędny balast do usunięcia. Dziś być może reagowałaby
podobnie. Nigdy nie obudziły się w niej macierzyńskie instynkty.
- W takim razie znamy różne definicje
tego słowa. – Tyle, jeśli chodzi o jakiekolwiek zrozumienie. Nie, żeby go
oczekiwała. Przecież nie raz głośno rozprawiał o dzieciach i zakładaniu
rodziny. Dotarło do niej, że nie miała najmniejszego pojęcia o jego aktualnym
życiu prywatnym. Odcięła się od niego w kategoryczny wręcz sposób. – Sądziłaś,
że to przede mną ukryjesz? Że się nie dowiem?
- Nie wiem, co sądziłam, Petter. – Dwadzieścia pięć lat. Tyle minęło, odkąd
ostatni raz zwróciła się do niego w ten sposób. Historia zatoczyła koło, choć
zmieniło się prawie wszystko. – Wydawało mi się, że to najlepsze wyjście.
- Dla ciebie na pewno. – Unosił brwi w
wyrazie gniewu zupełnie tak, jak kiedyś. Wtedy też tak rozpoznawała poziom
narastającej w nim irytacji. Nienawidziła, gdy się wściekał, ale jednocześnie
było w tym coś pociesznego. Przynajmniej w dawnych czasach. – Jak mogłaś to
zrobić? – sądząc po tym, jak kręcił głową, nie oczekiwał odpowiedzi na to
pytanie. Zresztą żadna by go nie usatysfakcjonowała. – Jak mogłaś ją zostawić?
Jak mogłaś mi, do kurwy nędzy, nie powiedzieć?
- Miałeś swoje życie. – Tylko tyle jej
zostało w ramach samoobrony. Wydobył z siebie ciężkie parsknięcie.
- Swoje
życie! – wyglądał tak, jakby gorąco pragnął ją w tym momencie rozszarpać. –
Słyszysz, co mówisz, Vibeke? Swoje życie?
Jakie życie ja twoim zdaniem miałem bez ciebie? Myślisz, że byłem
szczęśliwy w obcym kraju z daleka od wszystkiego, co kochałem?
Zadrżała, a uścisk jej palców na drzwiach
nieco zelżał. Wpatrywała się w niego niepewnie, jakby znowu liczyła sobie
osiemnaście lat i próbowała się pogodzić z wizją jego utraty. Kochał ją. Przestał. Ona nie przestała.
- Zabrałaś mi dziecko – wychrypiał po
chwili milczenia, której nie potrafiła przerwać. – Zabrałaś mi moje dziecko. – Tym razem jego wzrok już nie wyrażał
nienawiści. Malowało się w nim przede wszystkim bolesne rozgoryczenie. Rozczarowanie jej osobą. – Nigdy ci tego
nie daruję, rozumiesz?
Rozumiała. Oczywiście, że rozumiała. Mimo
to chciała go błagać. Sama już nie wiedziała, o co. Może o wybaczenie, może o
drugą szansę, może o próbę jakiegokolwiek wczucia się w jej sytuację. O
wszystko i o nic. Tyle tylko, że nie potrafiła wydobyć z siebie słowa.
Patrzyła, jak oddala się od drzwi
wejściowych. Znów ją opuszczał. Wtedy po raz pierwszy, teraz po raz drugi.
Wtedy musiał, teraz chciał.
Zabrała mu dziecko. Nigdy jej tego nie daruje.
*
Piła czystą, mocną kawę bez mleka i
cukru. Paliła papierosy. Miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i niski jak na
kobietę głos. Nosiła się raczej na czarno, nieco zniszczone włosy w kolorze
blond związywała w niedbały kucyk. Na jej ciele widniało tyle tatuaży, że nawet
nie starał się ich już rozróżniać. Poza tym była leworęczna, zupełnie jak jej matka.
Zawsze chciał mieć córkę. Po
narodzinach Milesa przez jakiś czas wręcz się o nią starali. Z jakiegoś powodu
jednak nie wychodziło. Edith urodziła dziewczynkę drugiemu mężowi już po jego
wyjeździe do Paryża. Przenigdy nie przyszłoby mu do głowy, że po tylu latach
spotka go taka historia.
Czuł, że nawiązał z nią nić
porozumienia. Gdy tak przed nim siedziała, z chesterfieldem między palcami,
zanurzając wargi w doskonale ciemnym płynie, widział w niej oczywistą mieszankę
siebie i Vibeke. Kolor oczu, zdystansowana osobowość, zmysł artystyczny. Nie
dało się poddawać sytuacji w jakąkolwiek wątpliwość. Była jego biologicznym
dzieckiem.
- Przepraszam, jeżeli zachowuję się
nienaturalnie – powiedział cicho, przyglądając się strzepywanemu przez nią
popiołowi. – To wszystko chyba jeszcze do mnie nie dotarło.
- Zrozumiałe – mruknęła, nawet na niego
nie patrząc. – Gdyby do mnie ktoś przylazł po tylu latach z taką bombą, pewnie
też nie skakałabym pod sufit.
- Wcale nie wykluczam skakania pod
sufit. Muszę się z tym po prostu oswoić.
- Oczywiście. – Zaciągnęła się
papierosem. – Masz jeszcze jakieś inne dzieci?
Chociaż ani przez chwilę nie zamierzał
jej okłamywać w tym względzie, i tak wstrzymał się na dwie sekundy z
odpowiedzią.
- Syna. W grudniu skończy
dziewiętnaście lat.
- Dalej jesteś z jego matką?
- Rozwiedliśmy się dawno temu.
- I z nikim się już później nie
wiązałeś?
- Tylko przelotnie.
Skinęła głową na znak zrozumienia i
znów umknęła wzrokiem gdzieś na bok. Vibeke też często tak robiła, szczególnie
w pierwszych miesiącach ich znajomości. Coś w środku mocno zakłuło go na samo
wspomnienie dawnych czasów.
- Może teraz ja będę zadawał pytania,
co? – przerażała go myśl, że tak miały wyglądać ich najbliższe spotkania –
powolne, ostrożne zapoznawanie się z nieznanym terenem – z drugiej strony
jednak chciał wiedzieć o niej wszystko. Na razie udało mu się ustalić chyba
stosunkowo mało znaczące, choć dla niego jak najbardziej istotne szczegóły. –
Nabyłaś jakieś tajne wtyki w biathlonowej kadrze? – od początku skręcało go, by
o to zapytać, jakkolwiek dotąd się nie odważył. Coś mu podpowiadało, że nie
powinien się wtrącać do tej sprawy. Nie, żeby należał do ludzi ze szczególnie
dobrą intuicją.
Ku jego zaskoczeniu, lekko się
uśmiechnęła.
- Kiedy twoją przybraną siostrą jest
ktoś taki jak Tora Berger, nie musisz niczego nabywać. Rzecz dzieje się
samoistnie.
Petter wytrzeszczył oczy ze zdumieniem.
- Chcesz powiedzieć, że…
- Owszem. Adoptowano mnie w
dziewięćdziesiątym trzecim. Lars miał wtedy czternaście lat, Tora dwanaście, a
ja trzy. – zgasiła niedopałek w popielniczce. – Uprzedzając kolejne pytanie,
praktycznie nic z tamtego okresu nie pamiętam. Moje pierwsze bardziej wyraziste
wspomnienia raczej pochodzą z Lesji. Tam dorastałam.
- Dużo jeszcze masz dla mnie
niespodzianek? – z trudem powstrzymał się przed tym, by złapać się za głowę.
Zaczął się wręcz zastanawiać, czy w pobliżu nie umieszczono gdzieś przypadkiem
ukrytej kamery. – Uprawiasz biathlon?
Parsknęła śmiechem.
- Oczywiście, że nie. Wyglądam ci na
sportowca?
- Nie. Ale z drugiej strony nie
wyglądasz też na osobę, która chciałaby się umawiać ze sportowcem.
Entuzjazm malujący się na jej twarzy
zniknął równie szybko, jak się pojawił i Petter natychmiast pomyślał, że
popełnił fatalny błąd.
- Nie spotykam się ze Svendsenem, jeżeli
o to ci chodzi.
- Wyglądaliście jak para.
- Wydaje ci się. – Wbiła spojrzenie w
popielniczkę. – Trochę mi pomógł w ubiegłym roku. I teraz. Powiedzmy, że się
zakolegowaliśmy. Kiedyś.
- W takim razie musi cię w dalszym
ciągu lubić, skoro wysiedział półtorej godziny na spotkaniu autorskim w muzeum.
Chyba, że jest skrytym fanem sztuki.
- Po prostu wyświadczył mi przysługę.
- Jak przystało na kolegę.
- Właśnie. – Wstała z miejsca i
przewiesiła sobie niewielką, czarną torbę przez ramię. – Skoczę na chwilę do toalety
– oznajmiła, po czym oddaliła się od stolika, pozostawiając go samego.
Westchnął cicho pod nosem. Ewidentnie chciała przerwać dyskusję, co wydawało mu
się aż nazbyt wymowne, choć nie zamierzał bynajmniej ciągnąć tematu. Od
początku coś mu tu śmierdziało i tak naprawdę wcale nie był zaskoczony jej
nerwowym chowaniem się do skorupy. Pod tym względem też boleśnie przypominała
Vibeke.
Zastanawiał się akurat nad wszystkim,
co do tej pory ustalił, gdy do jego uszu dotarł dźwięk dzwoniącej komórki.
Zerknął na ekran. Renaud. Zawsze potrafił wybrać najmniej odpowiedni moment.
Chociaż tym razem mógł to równie dobrze zrobić celowo. W końcu zaraz po
nieszczęsnym wieczorku został na szybko wtajemniczony w zarys całej zaistniałej
sytuacji i pewnie aż go skręcało, by skontrolować bieg wydarzeń.
- Jestem na spotkaniu. Czego chcesz?
- Z córunią? – z głosu Francuza aż
nazbyt jednoznacznie dało się wyczytać rozbawienie. Petter skrzywił się pod
nosem.
- Owszem. Jeszcze jakieś pytania?
- Tak. To wszystko dzieje się na serio
czy tylko w twojej głowie?
- Jezu, Renaud, zajmij się czymś
poważnym.
- Nie dalej jak dwa tygodnie temu
opowiadałeś mi o tym, jaki to byłeś niewinny w wieku dziewiętnastu lat.
Przypomnieć ci?
- Obejdzie się. Pamiętam i podtrzymuję
opinię. Nie miałem o niczym pojęcia.
- A to cokolwiek zmienia? – ze
słuchawki rozległo się stosunkowo ciche, ale wciąż łatwo dosłyszalne
parsknięcie. – Kurwa. Niezły sajgon, Uberholdt. W coś ty się najlepszego
wpakował?
- Ja niczego nie zrobiłem!
- Czyli że niepokalane poczęcie?
- Radzę ci się rozłączyć w przeciągu
najbliższych pięciu sekund.
- Jaka ona jest?
- Porozmawiamy, kiedy wrócę.
- Umie rysować?
- Skoro studiuje na ASP, to chyba umie.
Rozłącz się albo ja to zrobię.
- Sprawdź ją.
- Słucham?
- Sprawdź, czy rzeczywiście jest dobra.
Technika, umiejętność patrzenia, specjalizacje. Wszystko. Niech ci pokaże swoje
prace.
- A mogę wiedzieć, skąd takie
zainteresowanie jej osobą?
- Jeśli odziedziczyła choć trochę
twoich umiejętności, świetnie się nada do projektu.
Petter w sekundę niemalże zastygł w
bezruchu. Zupełnie nie przyszło mu to do głowy.
- Chyba oszalałeś. Przecież kompletnie
jej nie znamy.
- I właśnie dlatego chcę, żebyś ją
sprawdził. Zorientuj się w jej warsztacie. Na uczelni też możesz trochę
powęszyć, już ci to zresztą mówiłem. – Na moment zamilkł. – Naprawdę nie
pomyślałeś o tym wcześniej?
- Wyobraź sobie, że miałem łeb
zawrócony czym innym. Na przykład świadomością, że zrobiono z mojego życia
abstrakcyjną telenowelę.
- Jak zwykle dramatyzujesz. Poza tym
lepiej dowiedzieć się późno, niż wcale.
- Chyba już mi wystarczy tych głębokich
refleksji – warknął, widząc Chloe z powrotem na horyzoncie. – Odezwę się.
- Poproś ją o szki…
- Rozważę to – urwał rozmowę w
momencie, w którym jego córka zajęła miejsce po drugiej stronie, pozwalając
sobie na niezbyt pewny uśmiech.
- Przeszkodziłam w dyskusji?
Pokręcił głową.
- Ani trochę.
*
Rok. Tyle czasu minęło. Szybko. Jak na
jego gust, trochę za szybko, choć nigdy nie należał do osób opłakujących zbyt
krótką dobę. Mimo wszystko czuł się dziwnie. Jakim cudem od śmierci Sverrego
zdążyło upłynąć trzysta sześćdziesiąt pięć dni? Przecież pamiętał wszystko tak
wyraźnie, jakby zdarzyło się nie dalej niż wczoraj, jakby właśnie wczoraj pukał
do drzwi wejściowych mieszkania w Bergen, by jakiś czas później odebrać
telefon, który na zawsze wszystko odmienił. Jeszcze do niedawna Sverre Lundin
żył, oddychał, chodził, myślał, funkcjonował, a teraz jedyną możliwością
spotkania się z nim było zajęcie miejsca na wąskiej ławce obok nagrobka na
cmentarzu. Minął rok – i mimo wszystko Emil odnosił wrażenie, że fakty nadal do
niego nie dotarły.
Gdyby tylko mógł z nim porozmawiać,
chociaż przez chwilę. Gdyby istniała jakakolwiek szansa, by na kilka minut
przywrócić mu życie. Chciał zadać tyle pytań. Dlaczego to zrobiłeś? Jak jest po drugiej stronie? Żałujesz? Tęsknisz
za Petrą?
Spojrzał na spokojnie leżącego na ziemi
Bronxa. Nigdy nie zachowywał się jak typowy rottweiler. To oni mu go kupili,
oni, drużyna z Leangen, sześć lat temu, przed mistrzostwami świata w Östersund,
pierwszymi, które opuścił z najcenniejszymi krążkami w dłoni. Na szczęście. I rzeczywiście przynosił
mu szczęście. Może z małymi wyjątkami. Ale to w końcu nie jego wina, że trafił
na bezmyślnego właściciela.
- Nigdy jej nie lubiłeś, co? – westchnął
ciężko, gdy pies posłał mu zaspane spojrzenie. Oczywiście, że jej nie lubił.
Nie znosił kobiet, bez wyjątku. Dziwoląg. Z drugiej strony, jakby nie było, w
tym przypadku akurat się nie pomylił. Emil szczerze żałował, że go nie
posłuchał.
Rok. Przez ten czas jego życie zdążyło
stanąć na głowie i wrócić do pionu, przy czym nie do końca umiało się w nim
utrzymać. Z Czech przywiózł cztery złota i brąz. Teraz jednak czekało go
zadanie znacznie trudniejsze. Wcale nie miał pewności, czy podoła. Wiele od
niego oczekiwano, a chociaż zdążył się już do tego przyzwyczaić, presja w
dalszym ciągu trochę mu ciążyła. Zresztą nawet, gdyby norweska publika była
mniej wymagająca, zawsze pozostawały jego własne, wygórowane do bólu ambicje,
trudne do uciszenia. Czasem dochodził do wniosku, iż ze wszystkich jego rywali
najgorszym wydawał się on sam.
Wyobraził sobie minę Sverrego. Gadasz z psem na cmentarzu? Jezu, stary, z
tobą naprawdę jest kiepsko. Psychiatra potrzebny od zaraz. Do uniesionych
brwi dorzuciłby cyniczny uśmieszek o dość oczywistym znaczeniu. Sama myśl
okazała się tak przykra, że Emil niemal natychmiast przeniósł z powrotem uwagę
na Bronxa.
- Zbieramy się? – zapytał, na co tamten
po raz kolejny zerknął na niego bez większego entuzjazmu, by chwilę później
powoli podnieść się ze swojej jakże wygodnej pozycji. Biathlonista uśmiechnął
się pod nosem i popatrzył na nagrobek. – Jadę po olimpijskie mistrzostwo,
Amund. Trzymaj kciuki.
Nadszedł czas.
*
Po cichutku zamknęła drzwi, po czym
rozjaśniła ścianę ekranem od komórki, by znaleźć włącznik do najmniej
uciążliwego światła. Możliwie bezszelestnie ściągnęła kurtkę i buty, torbę zaś
odłożyła w kąt, zamiast cisnąć nią standardowo o podłogę, jak to miała w
zwyczaju. Choć sama właściwie nie przepadała za ciszą, należała do osób
umiejących ją szczególnie mocno uszanować. Wsunęła kosmyk włosów za ucho i
dyskretnie pomaszerowała do kuchni.
Wydarzenia ostatnich kilku dni wciąż do
niej nie docierały. Poznała swojego biologicznego ojca, mało tego, nawiązała z
nim zaskakująco dobry kontakt, zdecydowanie wbrew jej pierwszym oczekiwaniom.
Sama właściwie nie była pewna, czego się spodziewała, ale z całą pewnością nie
sądziła, że Petter Uberholdt okaże się taki… ludzki. I zadziwiająco empatyczny.
Im więcej czasu z nim spędzała, tym lepiej rozumiała Vibeke. W kimś takim jak
on młoda dziewczyna z problemami mogłaby się zakochać od razu.
Nareszcie miała z kim poważnie
rozmawiać o malarstwie i rysunkach. Ich gusta znacznie się różniły, choć oboje
na swoich ulubieńców jednomyślnie wskazywali artystów barokowych – on
Rembrandta, ona Rubensa. Zgadzał się też co do faktu, że Munchowi zdarzyły się
lepsze obrazy niż Krzyk, a de
Toulouse-Lautrec zasługiwał na jeszcze większe uznanie, niż to, które
rzeczywiście otrzymywał. Poza tym raczej się sprzeczali, w zdrowym, przyjemnym
tonie, przerażająco typowym dla klasycznej relacji ojciec-córka. Z jednej
strony czuła się z tym dziwacznie, z drugiej – naturalnie.
Uwielbiał biathlon. To akurat trochę ją
stresowało. O Emila jednak nigdy więcej jej nie zapytał. Była mu za to
niemiłosiernie wdzięczna, bo nawet nie miała pomysłu, co mogłaby w tym temacie
powiedzieć. Zdając sobie sprawę z tego, jak sam został potraktowany przez jej
matkę, wolała nie przyznawać się głośno, że w pewnym stopniu powieliła jej
błędy, odpychając od siebie kogoś ważnego.
Obiecała pokazać mu wszystkie swoje
prace. Wydawał się wyraźnie zaciekawiony, do tego stopnia, iż nie śmiała
odmówić, choć na początku była nieco sceptyczna. Mimo wszystko jednak czuła się
pewnie w swoim fachu. Zdawała sobie sprawę z własnego talentu. Nie założyłaby
się o swoją lewą rękę, że jej dzieła mu się spodobają, ale widziała na to sporą
szansę. Zresztą być może mógłby jej udzielić kilku dodatkowych cennych rad,
które pomogłyby w osiągnięciu jeszcze wyższego poziomu. Jeśli chodziło o pracę,
wciąż chciała pogłębiać umiejętności.
Ruszyła na palcach w stronę pokoju
chłopców. Oni również zrzucili jej w tym tygodniu na głowę bombę, również o
pozytywnym charakterze. Nawet bardzo pozytywnym. Wciąż nie do końca
uświadamiała sobie, że rzeczywiście podjęli decyzję o legalizacji związku. Po
cichu od dawna na to liczyła, ale z jakiegoś powodu nie sądziła, iż
rzeczywiście odważą się na taki krok. Świat chyba nigdy nie przestanie jej
zaskakiwać.
Uchyliła drzwi do sypialni. Drzemali obok
siebie, w swoich kiczowatych piżamach i pozycji na łyżeczkę, ze stopami
wystającymi spod niedbale nakrywającej ich kołdry. Mimowolnie poczuła, jak na
jej twarzy pojawił się uśmiech. Sprawiali wrażenie szczęśliwych. A skoro oni
byli szczęśliwi, to ona też.
*
Samolot był przygotowany. Reprezentacja
również. Wszyscy odpowiednio ubrani, ze starannie spakowanymi torbami i
bananami na ustach, jakże właściwymi dla sytuacji. W końcu nosili miano
wybrańców, szczęściarzy, do których los postanowił się uśmiechnąć, wręczając im
do ręki bilety do Rosji. Na igrzyska
olimpijskie. Mało kto mógł się pochwalić takim zaszczytem. Nawet, jeżeli
odczuwali strach, nie mieli prawa go okazywać. Źle wyglądał na zdjęciach. A
zdjęcia musiały być przecież doskonałe.
Emil już to przerabiał, i to nawet dwa
razy. Wiedział, z czym to się je. Pamiętał paraliżujący go, typowy dla
debiutanta stres przed Turynem i zaciętą, okraszoną pewnością siebie ambicję
przed Vancouver. Z Włoch przywiózł obiecujące szóste miejsce z biegu ze startu
wspólnego, pierwszy sygnał sugerujący, że może zostać w tej dyscyplinie kimś
więcej niż tylko przeciętniakiem wałęsającym się po trzeciej dziesiątce ogólnej
klasyfikacji. Kanadę opuścił w chwale, z trzema medalami wiszącymi na szyi, nie
pozostawiając już żadnych wątpliwości co do swojej pozycji w tym sporcie. Teraz
miał wystartować po raz trzeci, jako człowiek dojrzalszy, bardziej doświadczony
i świadomy własnych możliwości. Na pewno liczył na sukces, zarówno w sztafecie,
jak w i jednym z wyścigów indywidualnych, choć tak naprawdę od Ruhpolding nie
wziął udziału w żadnych poważnych zawodach i nie do końca umiał ocenić własną
formę. Tym bardziej, że ubiegłoroczna próba przedolimpijska ominęła go z uwagi
na chorobę. Inaczej niż ostatnio, nie czuł się już pewnie, choć nigdy by się do
tego głośno nie przyznał. Norwegia miała wobec niego wielkie oczekiwania. Nie
mógł jej zawieść.
Podniósł się z miejsca w tym samym
czasie, co reszta drużyny. Wokół aż wrzało od rozmów, krzyków, nieco nerwowych
śmiechów i ciężkich oddechów członków całej reprezentacji. Sporo z tych osób
poznawał, czy to z Trondheim, czy to z Lillehammer, czy z bankietów, programów
rozrywkowych bądź jakichkolwiek innych wydarzeń, na które ściągano sportowców z
różnych bajek. Doskonale kojarzył biegaczy i kombinatorów norweskich, potrafił
wskazać nazwiska kilku skoczków, choć ich profesję i tak wyłapałby w ciemno z
uwagi na specyficzną budowę ciała. Twarze narciarzy alpejskich też w większości
przypadków wydawały mu się znajome. I dobrze. Przynajmniej nie pływał w tym
gównie sam.
Zagryzł nerwowo wargi, podążając za
trenerem i jak zawsze kroczącym na czele stada Bjoerndalenem w kierunku
przejścia do samolotu. Igrzyska. Teraz,
zaraz, lada moment, już. Cztery lata. Kiedy one właściwie minęły? Sam nie
wiedział.
Nadszedł czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz