poniedziałek, 28 września 2015

2.09


there’s lots and lots for us to see



Drżenie rąk jako przejaw stresu nie było korzystnym zjawiskiem u malarza. Choćby z tego powodu opanował już wieki temu dwie niezłomne zasady - po pierwsze zachowywać się jak kobieta w ciąży i unikać nadmiernych powodów do nerwów, po drugie - jeśli się jednak w te nerwy wpadło, zdecydowanie nie sięgać wówczas po pędzel. Nic dobrego by z tego nie przyszło, a Petter Uberholdt nie należał do osób, które zadowalały się półśrodkami. Jako perfekcjonista nienawidził osiągania efektów dalekich od doskonałości.
Szczęście w nieszczęściu, że nie miał na ten okres żadnej szczególnej artystycznej wizji, bo tempo, z jakim, cytując Maillana, poszłaby ona odbyć stosunek, miałoby spore szanse na miejsce w księdze rekordów Guinnessa.
W najbardziej absurdalnych snach by tego nie przewidział. Dość dużo sytuacji w jego życiu trąciło o pewnego rodzaju abstrakcję, ale żadna z nich nie mogła się równać z informacją o nieślubnym dziecku.
Chociaż słowo dziecko wydawało mu się w tych okolicznościach dość niewłaściwe, zważywszy na fakt, że jego córka miała w maju skończyć dwadzieścia cztery lata. Tak przynajmniej powiedziała. Z tego, co kojarzył - a zbyt wiele nie kojarzył - jakimś cudem zdołał ją zapytać, kiedy dokładnie się urodziła. Odpowiedziała, że czternastego. Czternastego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. W Sarpsborgu.
Petter nigdy nie był w Sarpsborgu. Nie rozumiał, jakim cudem przyszła na świat akurat tam. Dlaczego Sarpsborg, do cholery? Zaczął się zastanawiać, z kim kojarzyło mu się to miasto i nagle w ułamku sekundy wszystko stało się jasne. No pewnie. Jak ona się nazywała? Annette. Annette Hogg. Jedyna osoba z rodziny, z którą Vibeke miała dobre kontakty. Jakież to logiczne.
Adoptowano ją jeszcze jako małą dziewczynkę. Dorastała w Oppland. Obecnie mieszkała tutaj, w Oslo. Studiowała. Na ASP. Widocznie odziedziczyła po nim nie tylko kolor oczu.
Powiedziała, że chciała go zobaczyć. Wspomniała coś o Vibeke, ale jej słowa do niego nie docierały. Czuł przerażającą pustkę w głowie, tylko pogłębioną na widok towarzyszącego jej mężczyzny. Jako zapalony kibic sportów zimowych znał go doskonale i w sumie na chwilę obecną przede wszystkim był pod wrażeniem, że nie zdążył jeszcze dostać zawału.
Miała na imię Chloe. Tak się właśnie przedstawiła. Wystarczyło, by uwierzył w stu procentach  w każde jej słowo. To właśnie imię wybrał dla swojej córki przed laty.
Ręce nadal mu drżały, gdy w pośpiechu na chybił trafił pakował rzeczy do torby. Za dwanaście godzin czekał go nieplanowany dotąd lot do Tromsø.


*


Zastanawiała się, kiedy jej organizm zacznie naprawdę negatywnie reagować na zachodzące w nim zmiany. Na razie czuła się zaskakująco dobrze. A może to wcale nie powinno być zaskakujące. Ale przecież już sporo czytała o pierwszym trymestrze, o nudnościach, wymiotach i paskudnym samopoczuciu. Dzień w dzień wałkowała strony internetowe i poradniki dla mamusiek, te, które jeszcze do niedawna napawały ją prawdziwym przerażeniem. Cóż, gdyby była choć odrobinę bardziej odpowiedzialna, nadal by przed nimi uciekała. Za głupotę trzeba płacić, pomyślała gorzko, drepcząc po schodach do mieszkania.
W głębi serca chyba już się z tym pogodziła. Nadal wprawdzie umierała ze strachu i nie miała pojęcia, jak sobie poradzi, ale przynajmniej zdołała zaakceptować rzeczywistość. Pewnie w dużej mierze dzięki Nevie. Rodzice wciąż nie wykazywali zachwytu - jakkolwiek wiedziała, że może na nich liczyć i że za jakiś czas pewnie oswoją się z tą wiadomością na tyle, by nabrać bardziej entuzjastycznego podejścia - ale siostra od początku reagowała tak, jak powinna, z rozwagą i zrozumieniem jej niepokoju, a jednocześnie ewidentną radością. Pewnie wynikało to z faktu, że sama całkiem niedawno urodziła i wiedziała, jak to jest. Pozwalała jej wypłakiwać się przez kilka dni w ramię, pocieszała, przytulała i zapewniała, że wszystko się ułoży, stosując tak pewny ton, że Lea nie miała żadnych wątpliwości co do prawdziwości jej słów. Zawsze ufała Nevie bezgranicznie. Nowo zaistniała sytuacja nie stanowiła żadnego wyjątku.
Zaakceptowała fakt, iż zostanie matką. Tylko tyle mogła na razie zrobić. Oczywiście poza kwestią dbania o siebie. Rozmawiała już z władzami uczelni i z prowadzącymi. To na szczęście ostatni rok, ale i tak raczej nie obędzie się bez dziekanki na letni semestr. Trudno. Jakoś przez to przebrnie. Najprawdopodobniej wróci do Soknedal i tam przeczeka aż do porodu, ewentualnie pojedzie do Nevy do Trondheim. Te propozycje wyszły akurat od mamy, tata i siostra je zaakceptowali, a Lea nie protestowała. Przynajmniej mogła liczyć na jakieś wsparcie. Nie chciała siedzieć sama w Oslo. Poza tym podobała jej się wizja urodzenia dziecka w Trøndelag. Stanowiłoby to swojego rodzaju symboliczne przekazanie pałeczki.
W dalszym ciągu trochę ją paraliżowała świadomość, iż nie odważyła się do tej pory porozmawiać z Vegardem. Będzie musiała to zrobić przed opuszczeniem stolicy. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić jego reakcji.
Doczłapała na półpiętro i w jednej chwili coś zastygło jej w gardle. Gdyby maleństwo miało już nieco silniej ukształtowane kończyny, pewnie w tym momencie mocno by ją kopnęło.
Siedział przy drzwiach wejściowych, oparty o ścianę, z podciągniętymi do góry kolanami. Patrzył gdzieś przed siebie, a gdy usłyszał kroki, obrócił się w jej stronę i spojrzał na nią najbardziej beznamiętnym i zimnym wzrokiem, z jakim kiedykolwiek się w życiu spotkała. Obudziła się w niej natychmiastowa chęć ucieczki, tej notorycznie stosowanej przez ostatnich kilka dni na uczelni. Zdusiła ją w zarodku. I tak nie miała jak się wymknąć.
Do diabła, powinna mu powiedzieć zaraz po tym, jak Joergen się zorientował. Przecież to, że wszystko mu wychlapie, było wręcz oczywiste. Zachowała się jak ostatnia kretynka, po raz kolejny. Zasłużyła na każdą z małych tragedii, które ją spotkały.
Nie umiała wydobyć z siebie słowa. Sądziła, że gdy tylko ją zobaczy, wstanie i zacznie robić awanturę na całą klatkę schodową, ale nawet nie ruszył się z miejsca. Po prostu siedział i obserwował ją w taki sposób, że nie potrafiła wyczytać z jego twarzy absolutnie niczego.
Wciąż go kochała. I cholernie za nim tęskniła, co wydawało się wprost absurdalne, zważywszy na fakt, że to ona go odtrąciła i konsekwentnie unikała, z powodów tak błahych, iż aktualnie chciało jej się płakać. Zabrała swojemu dziecku ojca, bo spotkał się z kimś, z kim nawet nigdy tak naprawdę nie był w poważnym związku. Co jej z tego przyszło? Ośmieszyła się. Skrzywdziła siebie i maleństwo. Nie nadawała się do niczego.
Chciała wrócić do przeszłości. Albo chociaż do tego, co kiedyś mieli. Do tego, co mieli, zanim go tak bezsensownie od siebie odepchnęła, od siebie i od dziecka. Jak mogła się tak idiotycznie zachować? Dlaczego nie dała mu się nawet wytłumaczyć? Dlaczego nie powiedziała mu o ciąży? Spanikowała, fakt, ale zamiast ułatwić sobie sprawę, sama rzuciła pod własne nogi kolejne kłody. Czy naprawdę nadawała się na matkę?
Usiadła obok niego, powoli, niepewnie, nie wydobywając z siebie ani słowa. On również milczał. Nie wykonał najmniejszego ruchu, który mógłby świadczyć o tym, że przejął się jej obecnością. Traktował ją jak powietrze, wgapiając się w ścianę.
Minuta. Dwie. Pięć.
Poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Nie potrafiła ich zatrzymać. Automatycznie zachodzący proces. Może wynikał z huśtawki nastrojów typowej dla ciąży, a może wcale nie.
Jedna łza. Druga. Trzecia.
Jego dłoń na jej kolanie. Nagle, w ułamku sekundy i kompletnie niespodziewanie. Najpierw sądziła, że jej się przywidziało, ale nawet w tym stanie jej wzrok pracował wystarczająco dobrze. Nie miała wątpliwości.
- Jakoś sobie poradzimy. - Tylko tyle powiedział. Głosem może mało entuzjastycznym, może niezbyt uszczęśliwionym, ewidentnie pełnym wyrzutów. Ale za to pewnym. Zdecydowanym. Wiedział, co mówi. Ani przez chwilę się nie wahał. I nie było w nim złości. Rozczarowanie - tak, rezygnacja - tak, żal - tak. Ale nie złość. Nie złościł się na nią. Nie krzyczał. Nie wygłaszał głośno swoich pretensji. Trzymał ją za kolano i twierdził, że jakoś sobie poradzą. Powtarzał to niczym mantrę, a ona po cichu się wypłakiwała. Nie ze smutku. Z ulgi.
Jakoś sobie z tym wszystkim poradzą.


*


Nie była pewna, co właściwie czuje. Być może nie czuła nic. A może wręcz przeciwnie, może czuła wszystko, do tego stopnia, że już nie potrafiła rozgraniczyć tych emocji i przypominały one na chwilę obecną pozwijany kłębek kolorowych nici, z których każda symbolizowała coś innego – strach, frustrację, ekscytację, zagubienie, otępienie, niepewność. Wszystko i nic. Czy mogła się sobie dziwić? Jak powinna reagować osoba spotykająca się po raz pierwszy w życiu z własnym ojcem? Nigdy nie sądziła, że ten moment kiedykolwiek nadejdzie, zresztą wcale go przecież nie oczekiwała. Spodziewała się klasycznej historii, jednej z wielu spotykających ludzi takich jak ona – młodzieńcza miłość, beznadziejna wpadka i ucieczka od odpowiedzialności. Bo przecież za wcześnie, bo ich nie stać, bo nawet nie zdążyli zdobyć wykształcenia. I owszem, została porzucona. Gdy trafiła do domu dziecka, nie miała niczego poza aktem urodzenia, i to niepełnym, ze słowem nieznany wpisanym w diametralnie istotnej rubryce. Nie znała go. A on nie znał jej.
Patrzył na nią tak, jakby jej słowa do niego nie docierały, albo przynajmniej jakby nie potrafił ich przetworzyć we właściwy sposób. Odziedziczyła po nim charakterystyczny kolor oczu. W ogóle byli do siebie niesamowicie podobni. Gdyby mieszkali blisko siebie, być może sami by się odnaleźli. Ale nic go z Oslo nie łączyło. Przyjechał tu na kilka tygodni i ewidentnie czuł się jak obcy człowiek. Jego aktualny dom znajdował się wiele kilometrów stąd, w świecie zupełnie dla Chloe nierzeczywistym i nienamacalnym.
Przez jakąś minutę stał w milczeniu, patrząc to na nią, to na Emila, którego ewidentnie rozpoznał. W sumie nawet ją to zaskoczyło. Rzadko spotykała w swoim świecie ludzi choćby po części zainteresowanych sportem. Dodając do tego fakt, że razem stanowili dosyć osobliwy duet – on jako znany biathlonista, ona jako obsypana tatuażami studentka o posturze anorektyczki - mogła uznać, że reakcja Pettera i tak zasłużyła na pochwałę. W końcu przynajmniej zaproponował jej w najbliższym czasie spotkanie, i to głosem pozbawionym głębszych zająknięć.
Przez całą podróż myślała o jego trupiobladej twarzy, dopóki nie wybił jej z rytmu powoli naciśnięty hamulec. Zerknęła kątem oka na swojego towarzysza podróży, nawet nie próbując udawać, że nie odczuwa w gardle coraz to bardziej narastającej guli. Zapomniała mu powiedzieć, że praktycznie rzecz biorąc już nie mieszkała pod tym adresem. Podjechał tam, gdzie wysadził ją podczas ich ostatniej wspólnej wycieczki, w maju. Po Tromsø.
Była pewna, że w tym momencie ich myśli zmierzały w podobnym kierunku.
- Dziękuję – wymamrotała w końcu powoli, przypatrując mu się z rezerwą. Dziwnie było tak teraz koło niego siedzieć, po tylu miesiącach, trochę jak za dawnych czasów, choć w rzeczywistości wszystko wyglądało przecież inaczej. Dwoje obcych ludzi. Olimpijczyk i zakochana dziewczyna z problemami emocjonalnymi. Banalny, idiotyczny scenariusz. Okoliczności szły w całkiem dobrą stronę, a jednak teraz tkwili tu razem w dziwnej, krępującej ciszy, w pełni świadomi, że stojącego między nimi muru nie da się tak po prostu przebić.
Wzruszył ramionami z bolesną obojętnością.
- Nic wielkiego nie zrobiłem. – Nawet na nią nie spojrzał, wpatrywał się gdzieś przed siebie, na horyzont rozciągnięty za przednią szybą, co sprawiało, że chciało jej się krzyczeć. Kiedy dwie godziny temu siedzieli razem w muzeum w ostatnim rzędzie na spotkaniu autorskim jej biologicznego ojca, na moment czuła się znów tak, jak kiedyś, jak w chwilach, gdy umieli ze sobą rozmawiać i sprawiało im to przyjemność. Ani przez moment nie okazywał rozdrażnienia. Ich łokcie lekko się ze sobą stykały. Powrót do rzeczywistości doprowadzał ją do rozpaczy.
Z drugiej strony, od początku nie miała prawa niczego od niego oczekiwać.
- Byłeś tam ze mną. Pewnie nie odważyłabym się pójść, gdybyś… - urwała, nie chcąc posuwać się zbyt daleko. Nie odważyłabym się pójść bez ciebie. Przyjechałeś, więc poszłam. Jakież to proste. A jeszcze do niedawna sądziła, że miłość ma skomplikowany charakter.
- Przynajmniej spłaciłem swój dług. – Zmarszczyła brwi na dźwięk tych słów, więc zdecydował się je rozjaśnić. – Ty byłaś ze mną po pogrzebie Lundina. Pamiętasz?
Przygryzła wargi, myśląc o tamtym mroźnym, styczniowym wieczorze. Palili wówczas razem papierosy, a ona opierała głowę o jego ramię. Potem przez jakiś czas przyglądała mu się w milczeniu, gdy spał na kanapie z wyciągniętymi na całą jej długość nogami i uśmiechała się na widok jego spokojnej twarzy. Nie licząc sylwestrowej nocy w Oberhofie, chyba nigdy nie znajdowali się tak blisko siebie. No, w każdym razie nie przed dwudziestym drugim maja.
Zdarzyło się i skończyło.
- To już prawie rok – zauważyła cicho, na co skinął głową w zadumaniu. Wiedziała, nad czym się właśnie zastanawiał. – Brakuje ci go? – natychmiast uświadomiła sobie, że mogła błysnąć nieco mądrzejszym pytaniem. Na jedną krótką sekundę posłał jej na wpół kpiące, na wpół rozgoryczone spojrzenie.
- A jak myślisz? – znów zerknął na przednią szybę, co po raz kolejny mocno ją ubodło. Bez zastanowienia dotknęła palcami jego dłoni, najpierw delikatnie, by chwilę później zdecydować się na zdecydowanie bardziej dosadny i niepozostawiający wątpliwości co do jej intencji uścisk.
- Emil, ja…
- Przestań. – Doskonale zdawał sobie sprawę, do czego zmierzała, i nie planował jej tego w jakimkolwiek stopniu ułatwiać. Wręcz przeciwnie.
- Po prostu sądzę, że…
- Przestań, do cholery. – Odsunął rękę, niemalże ją wyrwał, jakby czuł do niej obrzydzenie. Coś zakłuło ją w piersi. Popatrzyła na niego z przestrachem, który ani trochę go nie wzruszył. – Nie chcę tego dłużej ciągnąć, rozumiesz?
- Czego? – ta kwestia zabrzmiała zdecydowanie zbyt płaczliwie i gdyby mogła, chętnie szybko by ją wymazała. Chociaż jakby nie patrzeć, właściwie celnie oddawała jej aktualne odczucia.
W odpowiedzi tylko prychnął, i to dość ostentacyjnie.
- Bardzo dobrze wiesz, co mam na myśli.
Oczywiście, że wiedziała.
Zacisnęła usta, przyglądając się w milczeniu jego profilowi. Oddałaby wszystko, by móc go teraz pocałować bez obawy, że ją odepchnie. Spalony most, przemknęło jej przez głowę, gdy wpatrywała się w jego szyję, na którą zawsze lubiła patrzeć. Da się go odbudować, ale nigdy nie będzie tym pochłoniętym przez płomienie.
Musiała wysiąść. Nie istniał w tym przypadku jakikolwiek inny wybór. Dobrowolnie zrezygnowała z niego w dniu jego dwudziestych ósmych urodzin.
- Przywieź nam złoto z Sochi. – Czuła, że to jedyny sensowny rodzaj pożegnania. Za niedługo będzie go już widywała tylko w telewizji, na szczycie podium z miną godną olimpijskiego mistrza lub poza nim, z iskrami przygnębienia i sportowej złości lśniącymi w jego piwnych oczach. Tak wyglądało jego życie. Dla niej zabrakło w nim miejsca.
Tego zresztą przecież chciała.
- Przywiozę dwa. – Znów na nią nie patrzył, znów nie chciał jej okazać jakiegokolwiek zainteresowania, jakby uważał to za niewłaściwe. Być może miał rację. Nie powinna go mieszać w swoje prywatne sprawy. W ogóle nie powinna mieszać.
W końcu jechał po dwa złota. Czekały go większe zmartwienia niż jakaś niestabilna, rozchwiana świruska.


*


Nigdy wcześniej tak się nie bała. Nawet wtedy, gdy rodziła Chloe, czuła mniejsze przerażenie - posiadała wówczas przynajmniej jakiś plan, jakąś koncepcję, sposób działania, może niekoniecznie właściwy i z całą pewnością nie najlepszy, ale mimo wszystko istniejący. Teraz została zapędzona w ślepą uliczkę bez szansy na odwrót. Postawiono ją przed faktem dokonanym.
W jego szarych oczach malowało się wszystko – wściekłość, niechęć, pogarda, oburzenie, rozżalenie. Nienawiść. Nienawidził jej. I, co gorsza, miał do tego prawo.
Wkroczył w jej życie po dwudziestu pięciu latach rozłąki. Tyle czasu bez niego wytrwała. Cóż to dwadzieścia pięć lat znaczyło? Od chwili, gdy wyjechał z Norwegii, świat stracił sens. Poczuła się pusta, samotna, porzucona i bezwolna. Funkcjonowała automatycznie, każdego dnia myśląc o tym, ile by dała za jego powrót. Ale on nie wrócił. Przez dwadzieścia pięć lat nie wracał, aż do teraz.
Jakiż był podobny do ich córki. I jakaż ona była podobna do niego. Te same usta, uszy, nos. Bezkresna szarość tęczówek. Wciąż wysoki, wciąż szczupły, wciąż przystojny. Jedyny człowiek, którego kiedykolwiek naprawdę kochała. Stał w tej chwili przed nią po dwudziestu pięciu latach z mocno zaciśniętymi wargami i mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Jak powinna się zachować? Trzasnąć drzwiami? Przepraszać od progu za wszystko, co się wydarzyło? Zaatakować, by wyzbyć się wyrzutów sumienia? Czuła się trochę tak, jakby przerabiała powtórkę z rozrywki po maju.
- Zamierzałaś mi kiedykolwiek powiedzieć? – nie musiała pytać, co miał na myśli. Wszystko wydawało się oczywiste. Był styczeń dwa tysiące czternastego roku. Tylko jedno ich w tym momencie łączyło.
Prawdopodobnie powinna się spodziewać, iż ten moment wreszcie nadejdzie. Niewykluczone, że jakaś część jej umysłu podświadomie się na niego przygotowywała, choć nie chciała o tym mówić głośno, bo bała się zapeszać. Teraz żałowała. Miała czas, by ułożyć w głowie plan tej konfrontacji, ale z niego nie skorzystała. W rezultacie potrafiła tylko stać na progu z dłonią zaciśniętą na drzwiach i wpatrywać się w niego bez słowa. Najchętniej wbiłaby wzrok w podłogę, tak, jak to zrobiła w dniu przyjazdu Chloe, jednak nie potrafiła. Tak bardzo się za nim stęskniła. Tak bardzo stęskniła się za możliwością patrzenia na niego.
- Zamierzałaś? – zmrużył oczy na znak coraz to większego zdegustowania, aż zrobiło jej się słabo. Niczego nie rozumiał. Nie miał pojęcia, co czuła przez tych dziewięć miesięcy. Ani później, gdy zdarzało jej się myśleć o córce i uświadamiać sobie powagę podjętej decyzji. Została ze wszystkim sama. Powinien chociaż dać jej się wytłumaczyć.
- Chciałam, żeby było dobrze. – Zabrzmiało idiotycznie. Nie potrzebowała jego gorzkiego uśmieszku, by zdać sobie z tego sprawę. Ale tak właśnie wyglądała prawda. Chciała, żeby było dobrze. Dla niego. Dla niej. Dla Chloe pewnie też, choć wtedy traktowała ją jako zbędny balast do usunięcia. Dziś być może reagowałaby podobnie. Nigdy nie obudziły się w niej macierzyńskie instynkty.
- W takim razie znamy różne definicje tego słowa. – Tyle, jeśli chodzi o jakiekolwiek zrozumienie. Nie, żeby go oczekiwała. Przecież nie raz głośno rozprawiał o dzieciach i zakładaniu rodziny. Dotarło do niej, że nie miała najmniejszego pojęcia o jego aktualnym życiu prywatnym. Odcięła się od niego w kategoryczny wręcz sposób. – Sądziłaś, że to przede mną ukryjesz? Że się nie dowiem?
- Nie wiem, co sądziłam, Petter. – Dwadzieścia pięć lat. Tyle minęło, odkąd ostatni raz zwróciła się do niego w ten sposób. Historia zatoczyła koło, choć zmieniło się prawie wszystko. – Wydawało mi się, że to najlepsze wyjście.
- Dla ciebie na pewno. – Unosił brwi w wyrazie gniewu zupełnie tak, jak kiedyś. Wtedy też tak rozpoznawała poziom narastającej w nim irytacji. Nienawidziła, gdy się wściekał, ale jednocześnie było w tym coś pociesznego. Przynajmniej w dawnych czasach. – Jak mogłaś to zrobić? – sądząc po tym, jak kręcił głową, nie oczekiwał odpowiedzi na to pytanie. Zresztą żadna by go nie usatysfakcjonowała. – Jak mogłaś ją zostawić? Jak mogłaś mi, do kurwy nędzy, nie powiedzieć?
- Miałeś swoje życie. – Tylko tyle jej zostało w ramach samoobrony. Wydobył z siebie ciężkie parsknięcie.
- Swoje życie! – wyglądał tak, jakby gorąco pragnął ją w tym momencie rozszarpać. – Słyszysz, co mówisz, Vibeke? Swoje życie? Jakie życie ja twoim zdaniem miałem bez ciebie? Myślisz, że byłem szczęśliwy w obcym kraju z daleka od wszystkiego, co kochałem?
Zadrżała, a uścisk jej palców na drzwiach nieco zelżał. Wpatrywała się w niego niepewnie, jakby znowu liczyła sobie osiemnaście lat i próbowała się pogodzić z wizją jego utraty. Kochał ją. Przestał. Ona nie przestała.
- Zabrałaś mi dziecko – wychrypiał po chwili milczenia, której nie potrafiła przerwać. – Zabrałaś mi moje dziecko. – Tym razem jego wzrok już nie wyrażał nienawiści. Malowało się w nim przede wszystkim bolesne rozgoryczenie. Rozczarowanie jej osobą. – Nigdy ci tego nie daruję, rozumiesz?
Rozumiała. Oczywiście, że rozumiała. Mimo to chciała go błagać. Sama już nie wiedziała, o co. Może o wybaczenie, może o drugą szansę, może o próbę jakiegokolwiek wczucia się w jej sytuację. O wszystko i o nic. Tyle tylko, że nie potrafiła wydobyć z siebie słowa.
Patrzyła, jak oddala się od drzwi wejściowych. Znów ją opuszczał. Wtedy po raz pierwszy, teraz po raz drugi. Wtedy musiał, teraz chciał.
Zabrała mu dziecko. Nigdy jej tego nie daruje.


*


Piła czystą, mocną kawę bez mleka i cukru. Paliła papierosy. Miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i niski jak na kobietę głos. Nosiła się raczej na czarno, nieco zniszczone włosy w kolorze blond związywała w niedbały kucyk. Na jej ciele widniało tyle tatuaży, że nawet nie starał się ich już rozróżniać. Poza tym była leworęczna, zupełnie jak jej matka.
Zawsze chciał mieć córkę. Po narodzinach Milesa przez jakiś czas wręcz się o nią starali. Z jakiegoś powodu jednak nie wychodziło. Edith urodziła dziewczynkę drugiemu mężowi już po jego wyjeździe do Paryża. Przenigdy nie przyszłoby mu do głowy, że po tylu latach spotka go taka historia.
Czuł, że nawiązał z nią nić porozumienia. Gdy tak przed nim siedziała, z chesterfieldem między palcami, zanurzając wargi w doskonale ciemnym płynie, widział w niej oczywistą mieszankę siebie i Vibeke. Kolor oczu, zdystansowana osobowość, zmysł artystyczny. Nie dało się poddawać sytuacji w jakąkolwiek wątpliwość. Była jego biologicznym dzieckiem.
- Przepraszam, jeżeli zachowuję się nienaturalnie – powiedział cicho, przyglądając się strzepywanemu przez nią popiołowi. – To wszystko chyba jeszcze do mnie nie dotarło.
- Zrozumiałe – mruknęła, nawet na niego nie patrząc. – Gdyby do mnie ktoś przylazł po tylu latach z taką bombą, pewnie też nie skakałabym pod sufit.
- Wcale nie wykluczam skakania pod sufit. Muszę się z tym po prostu oswoić.
- Oczywiście. – Zaciągnęła się papierosem. – Masz jeszcze jakieś inne dzieci?
Chociaż ani przez chwilę nie zamierzał jej okłamywać w tym względzie, i tak wstrzymał się na dwie sekundy z odpowiedzią.
- Syna. W grudniu skończy dziewiętnaście lat.
- Dalej jesteś z jego matką?
- Rozwiedliśmy się dawno temu.
- I z nikim się już później nie wiązałeś?
- Tylko przelotnie.
Skinęła głową na znak zrozumienia i znów umknęła wzrokiem gdzieś na bok. Vibeke też często tak robiła, szczególnie w pierwszych miesiącach ich znajomości. Coś w środku mocno zakłuło go na samo wspomnienie dawnych czasów.
- Może teraz ja będę zadawał pytania, co? – przerażała go myśl, że tak miały wyglądać ich najbliższe spotkania – powolne, ostrożne zapoznawanie się z nieznanym terenem – z drugiej strony jednak chciał wiedzieć o niej wszystko. Na razie udało mu się ustalić chyba stosunkowo mało znaczące, choć dla niego jak najbardziej istotne szczegóły. – Nabyłaś jakieś tajne wtyki w biathlonowej kadrze? – od początku skręcało go, by o to zapytać, jakkolwiek dotąd się nie odważył. Coś mu podpowiadało, że nie powinien się wtrącać do tej sprawy. Nie, żeby należał do ludzi ze szczególnie dobrą intuicją.
Ku jego zaskoczeniu, lekko się uśmiechnęła.
- Kiedy twoją przybraną siostrą jest ktoś taki jak Tora Berger, nie musisz niczego nabywać. Rzecz dzieje się samoistnie.
Petter wytrzeszczył oczy ze zdumieniem.
- Chcesz powiedzieć, że…
- Owszem. Adoptowano mnie w dziewięćdziesiątym trzecim. Lars miał wtedy czternaście lat, Tora dwanaście, a ja trzy. – zgasiła niedopałek w popielniczce. – Uprzedzając kolejne pytanie, praktycznie nic z tamtego okresu nie pamiętam. Moje pierwsze bardziej wyraziste wspomnienia raczej pochodzą z Lesji. Tam dorastałam.
- Dużo jeszcze masz dla mnie niespodzianek? – z trudem powstrzymał się przed tym, by złapać się za głowę. Zaczął się wręcz zastanawiać, czy w pobliżu nie umieszczono gdzieś przypadkiem ukrytej kamery. – Uprawiasz biathlon?
Parsknęła śmiechem.
- Oczywiście, że nie. Wyglądam ci na sportowca?
- Nie. Ale z drugiej strony nie wyglądasz też na osobę, która chciałaby się umawiać ze sportowcem.
Entuzjazm malujący się na jej twarzy zniknął równie szybko, jak się pojawił i Petter natychmiast pomyślał, że popełnił fatalny błąd.
- Nie spotykam się ze Svendsenem, jeżeli o to ci chodzi.
- Wyglądaliście jak para.
- Wydaje ci się. – Wbiła spojrzenie w popielniczkę. – Trochę mi pomógł w ubiegłym roku. I teraz. Powiedzmy, że się zakolegowaliśmy. Kiedyś.
- W takim razie musi cię w dalszym ciągu lubić, skoro wysiedział półtorej godziny na spotkaniu autorskim w muzeum. Chyba, że jest skrytym fanem sztuki.
- Po prostu wyświadczył mi przysługę.
- Jak przystało na kolegę.
- Właśnie. – Wstała z miejsca i przewiesiła sobie niewielką, czarną torbę przez ramię. – Skoczę na chwilę do toalety – oznajmiła, po czym oddaliła się od stolika, pozostawiając go samego. Westchnął cicho pod nosem. Ewidentnie chciała przerwać dyskusję, co wydawało mu się aż nazbyt wymowne, choć nie zamierzał bynajmniej ciągnąć tematu. Od początku coś mu tu śmierdziało i tak naprawdę wcale nie był zaskoczony jej nerwowym chowaniem się do skorupy. Pod tym względem też boleśnie przypominała Vibeke.
Zastanawiał się akurat nad wszystkim, co do tej pory ustalił, gdy do jego uszu dotarł dźwięk dzwoniącej komórki. Zerknął na ekran. Renaud. Zawsze potrafił wybrać najmniej odpowiedni moment. Chociaż tym razem mógł to równie dobrze zrobić celowo. W końcu zaraz po nieszczęsnym wieczorku został na szybko wtajemniczony w zarys całej zaistniałej sytuacji i pewnie aż go skręcało, by skontrolować bieg wydarzeń.
- Jestem na spotkaniu. Czego chcesz?
- Z córunią? – z głosu Francuza aż nazbyt jednoznacznie dało się wyczytać rozbawienie. Petter skrzywił się pod nosem.
- Owszem. Jeszcze jakieś pytania?
- Tak. To wszystko dzieje się na serio czy tylko w twojej głowie?
- Jezu, Renaud, zajmij się czymś poważnym.
- Nie dalej jak dwa tygodnie temu opowiadałeś mi o tym, jaki to byłeś niewinny w wieku dziewiętnastu lat. Przypomnieć ci?
- Obejdzie się. Pamiętam i podtrzymuję opinię. Nie miałem o niczym pojęcia.
- A to cokolwiek zmienia? – ze słuchawki rozległo się stosunkowo ciche, ale wciąż łatwo dosłyszalne parsknięcie. – Kurwa. Niezły sajgon, Uberholdt. W coś ty się najlepszego wpakował?
- Ja niczego nie zrobiłem!
- Czyli że niepokalane poczęcie?
- Radzę ci się rozłączyć w przeciągu najbliższych pięciu sekund.
- Jaka ona jest?
- Porozmawiamy, kiedy wrócę.
- Umie rysować?
- Skoro studiuje na ASP, to chyba umie. Rozłącz się albo ja to zrobię.
- Sprawdź ją.
- Słucham?
- Sprawdź, czy rzeczywiście jest dobra. Technika, umiejętność patrzenia, specjalizacje. Wszystko. Niech ci pokaże swoje prace.
- A mogę wiedzieć, skąd takie zainteresowanie jej osobą?
- Jeśli odziedziczyła choć trochę twoich umiejętności, świetnie się nada do projektu.
Petter w sekundę niemalże zastygł w bezruchu. Zupełnie nie przyszło mu to do głowy.
- Chyba oszalałeś. Przecież kompletnie jej nie znamy.
- I właśnie dlatego chcę, żebyś ją sprawdził. Zorientuj się w jej warsztacie. Na uczelni też możesz trochę powęszyć, już ci to zresztą mówiłem. – Na moment zamilkł. – Naprawdę nie pomyślałeś o tym wcześniej?
- Wyobraź sobie, że miałem łeb zawrócony czym innym. Na przykład świadomością, że zrobiono z mojego życia abstrakcyjną telenowelę.
- Jak zwykle dramatyzujesz. Poza tym lepiej dowiedzieć się późno, niż wcale.
- Chyba już mi wystarczy tych głębokich refleksji – warknął, widząc Chloe z powrotem na horyzoncie. – Odezwę się.
- Poproś ją o szki…
- Rozważę to – urwał rozmowę w momencie, w którym jego córka zajęła miejsce po drugiej stronie, pozwalając sobie na niezbyt pewny uśmiech.
- Przeszkodziłam w dyskusji?
Pokręcił głową.
- Ani trochę.


*


Rok. Tyle czasu minęło. Szybko. Jak na jego gust, trochę za szybko, choć nigdy nie należał do osób opłakujących zbyt krótką dobę. Mimo wszystko czuł się dziwnie. Jakim cudem od śmierci Sverrego zdążyło upłynąć trzysta sześćdziesiąt pięć dni? Przecież pamiętał wszystko tak wyraźnie, jakby zdarzyło się nie dalej niż wczoraj, jakby właśnie wczoraj pukał do drzwi wejściowych mieszkania w Bergen, by jakiś czas później odebrać telefon, który na zawsze wszystko odmienił. Jeszcze do niedawna Sverre Lundin żył, oddychał, chodził, myślał, funkcjonował, a teraz jedyną możliwością spotkania się z nim było zajęcie miejsca na wąskiej ławce obok nagrobka na cmentarzu. Minął rok – i mimo wszystko Emil odnosił wrażenie, że fakty nadal do niego nie dotarły.
Gdyby tylko mógł z nim porozmawiać, chociaż przez chwilę. Gdyby istniała jakakolwiek szansa, by na kilka minut przywrócić mu życie. Chciał zadać tyle pytań. Dlaczego to zrobiłeś? Jak jest po drugiej stronie? Żałujesz? Tęsknisz za Petrą?
Spojrzał na spokojnie leżącego na ziemi Bronxa. Nigdy nie zachowywał się jak typowy rottweiler. To oni mu go kupili, oni, drużyna z Leangen, sześć lat temu, przed mistrzostwami świata w Östersund, pierwszymi, które opuścił z najcenniejszymi krążkami w dłoni. Na szczęście. I rzeczywiście przynosił mu szczęście. Może z małymi wyjątkami. Ale to w końcu nie jego wina, że trafił na bezmyślnego właściciela.
- Nigdy jej nie lubiłeś, co? – westchnął ciężko, gdy pies posłał mu zaspane spojrzenie. Oczywiście, że jej nie lubił. Nie znosił kobiet, bez wyjątku. Dziwoląg. Z drugiej strony, jakby nie było, w tym przypadku akurat się nie pomylił. Emil szczerze żałował, że go nie posłuchał.
Rok. Przez ten czas jego życie zdążyło stanąć na głowie i wrócić do pionu, przy czym nie do końca umiało się w nim utrzymać. Z Czech przywiózł cztery złota i brąz. Teraz jednak czekało go zadanie znacznie trudniejsze. Wcale nie miał pewności, czy podoła. Wiele od niego oczekiwano, a chociaż zdążył się już do tego przyzwyczaić, presja w dalszym ciągu trochę mu ciążyła. Zresztą nawet, gdyby norweska publika była mniej wymagająca, zawsze pozostawały jego własne, wygórowane do bólu ambicje, trudne do uciszenia. Czasem dochodził do wniosku, iż ze wszystkich jego rywali najgorszym wydawał się on sam.
Wyobraził sobie minę Sverrego. Gadasz z psem na cmentarzu? Jezu, stary, z tobą naprawdę jest kiepsko. Psychiatra potrzebny od zaraz. Do uniesionych brwi dorzuciłby cyniczny uśmieszek o dość oczywistym znaczeniu. Sama myśl okazała się tak przykra, że Emil niemal natychmiast przeniósł z powrotem uwagę na Bronxa.
- Zbieramy się? – zapytał, na co tamten po raz kolejny zerknął na niego bez większego entuzjazmu, by chwilę później powoli podnieść się ze swojej jakże wygodnej pozycji. Biathlonista uśmiechnął się pod nosem i popatrzył na nagrobek. – Jadę po olimpijskie mistrzostwo, Amund. Trzymaj kciuki.
Nadszedł czas.


*


Po cichutku zamknęła drzwi, po czym rozjaśniła ścianę ekranem od komórki, by znaleźć włącznik do najmniej uciążliwego światła. Możliwie bezszelestnie ściągnęła kurtkę i buty, torbę zaś odłożyła w kąt, zamiast cisnąć nią standardowo o podłogę, jak to miała w zwyczaju. Choć sama właściwie nie przepadała za ciszą, należała do osób umiejących ją szczególnie mocno uszanować. Wsunęła kosmyk włosów za ucho i dyskretnie pomaszerowała do kuchni.
Wydarzenia ostatnich kilku dni wciąż do niej nie docierały. Poznała swojego biologicznego ojca, mało tego, nawiązała z nim zaskakująco dobry kontakt, zdecydowanie wbrew jej pierwszym oczekiwaniom. Sama właściwie nie była pewna, czego się spodziewała, ale z całą pewnością nie sądziła, że Petter Uberholdt okaże się taki… ludzki. I zadziwiająco empatyczny. Im więcej czasu z nim spędzała, tym lepiej rozumiała Vibeke. W kimś takim jak on młoda dziewczyna z problemami mogłaby się zakochać od razu.
Nareszcie miała z kim poważnie rozmawiać o malarstwie i rysunkach. Ich gusta znacznie się różniły, choć oboje na swoich ulubieńców jednomyślnie wskazywali artystów barokowych – on Rembrandta, ona Rubensa. Zgadzał się też co do faktu, że Munchowi zdarzyły się lepsze obrazy niż Krzyk, a de Toulouse-Lautrec zasługiwał na jeszcze większe uznanie, niż to, które rzeczywiście otrzymywał. Poza tym raczej się sprzeczali, w zdrowym, przyjemnym tonie, przerażająco typowym dla klasycznej relacji ojciec-córka. Z jednej strony czuła się z tym dziwacznie, z drugiej – naturalnie.
Uwielbiał biathlon. To akurat trochę ją stresowało. O Emila jednak nigdy więcej jej nie zapytał. Była mu za to niemiłosiernie wdzięczna, bo nawet nie miała pomysłu, co mogłaby w tym temacie powiedzieć. Zdając sobie sprawę z tego, jak sam został potraktowany przez jej matkę, wolała nie przyznawać się głośno, że w pewnym stopniu powieliła jej błędy, odpychając od siebie kogoś ważnego.
Obiecała pokazać mu wszystkie swoje prace. Wydawał się wyraźnie zaciekawiony, do tego stopnia, iż nie śmiała odmówić, choć na początku była nieco sceptyczna. Mimo wszystko jednak czuła się pewnie w swoim fachu. Zdawała sobie sprawę z własnego talentu. Nie założyłaby się o swoją lewą rękę, że jej dzieła mu się spodobają, ale widziała na to sporą szansę. Zresztą być może mógłby jej udzielić kilku dodatkowych cennych rad, które pomogłyby w osiągnięciu jeszcze wyższego poziomu. Jeśli chodziło o pracę, wciąż chciała pogłębiać umiejętności.
Ruszyła na palcach w stronę pokoju chłopców. Oni również zrzucili jej w tym tygodniu na głowę bombę, również o pozytywnym charakterze. Nawet bardzo pozytywnym. Wciąż nie do końca uświadamiała sobie, że rzeczywiście podjęli decyzję o legalizacji związku. Po cichu od dawna na to liczyła, ale z jakiegoś powodu nie sądziła, iż rzeczywiście odważą się na taki krok. Świat chyba nigdy nie przestanie jej zaskakiwać.
Uchyliła drzwi do sypialni. Drzemali obok siebie, w swoich kiczowatych piżamach i pozycji na łyżeczkę, ze stopami wystającymi spod niedbale nakrywającej ich kołdry. Mimowolnie poczuła, jak na jej twarzy pojawił się uśmiech. Sprawiali wrażenie szczęśliwych. A skoro oni byli szczęśliwi, to ona też.


*


Samolot był przygotowany. Reprezentacja również. Wszyscy odpowiednio ubrani, ze starannie spakowanymi torbami i bananami na ustach, jakże właściwymi dla sytuacji. W końcu nosili miano wybrańców, szczęściarzy, do których los postanowił się uśmiechnąć, wręczając im do ręki bilety do Rosji. Na igrzyska olimpijskie. Mało kto mógł się pochwalić takim zaszczytem. Nawet, jeżeli odczuwali strach, nie mieli prawa go okazywać. Źle wyglądał na zdjęciach. A zdjęcia musiały być przecież doskonałe.
Emil już to przerabiał, i to nawet dwa razy. Wiedział, z czym to się je. Pamiętał paraliżujący go, typowy dla debiutanta stres przed Turynem i zaciętą, okraszoną pewnością siebie ambicję przed Vancouver. Z Włoch przywiózł obiecujące szóste miejsce z biegu ze startu wspólnego, pierwszy sygnał sugerujący, że może zostać w tej dyscyplinie kimś więcej niż tylko przeciętniakiem wałęsającym się po trzeciej dziesiątce ogólnej klasyfikacji. Kanadę opuścił w chwale, z trzema medalami wiszącymi na szyi, nie pozostawiając już żadnych wątpliwości co do swojej pozycji w tym sporcie. Teraz miał wystartować po raz trzeci, jako człowiek dojrzalszy, bardziej doświadczony i świadomy własnych możliwości. Na pewno liczył na sukces, zarówno w sztafecie, jak w i jednym z wyścigów indywidualnych, choć tak naprawdę od Ruhpolding nie wziął udziału w żadnych poważnych zawodach i nie do końca umiał ocenić własną formę. Tym bardziej, że ubiegłoroczna próba przedolimpijska ominęła go z uwagi na chorobę. Inaczej niż ostatnio, nie czuł się już pewnie, choć nigdy by się do tego głośno nie przyznał. Norwegia miała wobec niego wielkie oczekiwania. Nie mógł jej zawieść.
Podniósł się z miejsca w tym samym czasie, co reszta drużyny. Wokół aż wrzało od rozmów, krzyków, nieco nerwowych śmiechów i ciężkich oddechów członków całej reprezentacji. Sporo z tych osób poznawał, czy to z Trondheim, czy to z Lillehammer, czy z bankietów, programów rozrywkowych bądź jakichkolwiek innych wydarzeń, na które ściągano sportowców z różnych bajek. Doskonale kojarzył biegaczy i kombinatorów norweskich, potrafił wskazać nazwiska kilku skoczków, choć ich profesję i tak wyłapałby w ciemno z uwagi na specyficzną budowę ciała. Twarze narciarzy alpejskich też w większości przypadków wydawały mu się znajome. I dobrze. Przynajmniej nie pływał w tym gównie sam.
Zagryzł nerwowo wargi, podążając za trenerem i jak zawsze kroczącym na czele stada Bjoerndalenem w kierunku przejścia do samolotu. Igrzyska. Teraz, zaraz, lada moment, już. Cztery lata. Kiedy one właściwie minęły? Sam nie wiedział.
Nadszedł czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz