poniedziałek, 28 września 2015

2.08


now that you’re mine
we’ll find a way
of chasing the sun



Doskonale pamiętała, co robiła rok temu. W ogóle pamiętała sporo z ostatnich dwunastu miesięcy. Nie licząc pobytu w szpitalu, gdy przez kilka dni była nieprzytomna, potrafiła odtworzyć zaskakująco wiele obrazów, zupełnie jakby skrupulatnie odnotowywała kolejne składające się na nie wydarzenia w pamiętniku. Nigdy go nie prowadziła, bo zawsze uważała za śmieszne zwierzanie się kartkom papieru. Wystarczyło, że musiała rozmawiać o swoich problemach z obcymi ludźmi, którzy przyglądali jej się z wyuczonymi minami wykwalifikowanych pedagogów, dźgając brodą długopis w sztucznie wykreowanej zadumie.
Mniej więcej rok temu jechała do Trondheim na pogrzeb Sverrego Lundina. Pierwszy z wielu symptomów choroby, ewidentnie przez nią zignorowany. Kiedy już po Tromsø rozpoczęła jakże żenującą próbę walki ze swoim świeżo wykrytym schorzeniem, patrzyła w lustro z nienawiścią, nie mogąc uwierzyć we własną ślepotę, w fakt, że dobrowolnie przemierzyła wtedy kilkaset kilometrów, by uczestniczyć w tak prywatnym przedsięwzięciu i że nigdy nawet przez moment nie przyszło jej do głowy, iż jest to coś nienaturalnego i zdecydowanie dalece odbiegającego od normy. Teraz, rzecz jasna, widziała sprawę pod zupełnie innym kątem. Nadal nie pojmowała swojej niedomyślności w tym względzie, ale przynajmniej przestała traktować własne uczucia jak powód do wstydu.
Już nie walczyła. I postępowała mniej więcej tak, jak rok temu, choć tym razem to nie ona zaaranżowała spotkanie. Nie wyjaśnił jej zbyt szczegółowo, dlaczego uznał za stosowne znów wyciągnąć do niej rękę. Tak naprawdę wcale nie chciała wiedzieć.
Liczyło się to, że ich wspólne do widzenia zamieniło się w do zobaczenia. Znowu.


*


Zacisnął zęby, wbijając po raz tysięczny wzrok w te same, chaotyczne zapiski, które z każdą sekundą wydawały mu się coraz bardziej bezsensowne. Nigdy nie lubił teoretycznych przedmiotów, co zresztą gołym okiem było widać po jego stopniach. Z pozoru znacznie trudniejsze wyzwania o charakterze praktycznym przychodziły mu o wiele łatwiej niż wkuwanie na pamięć dat, nazwisk i mętnych pojęć. Przemknął zniechęconym spojrzeniem po stercie luźno zebranych i kompletnie niespójnych zagadnień, wymownie świadczących o tym, jak wielkie problemy miewał z koncentracją na wykładach, szczególnie tych związanych z historią sztuki. Rodin, fin de siecle, infinito, Pieta a Fantom, realizm, akademizm, Rosso, impresjonizm rzeźbiarski, dekadencka wizja świata, uproszczenie formy. Czuł się tak, jakby rozsypano przed nim sto kawałków z różnych puzzli i kazano ułożyć do kupy.
Siedział od mniej więcej piętnastu minut przed gabinetem, oczekując na rozpoczęcie konsultacji i nie zwracając większej uwagi na trwający właśnie kolejny wykład, na którym powinien być obecny, gdy z auli dosłownie wyskoczyła Lea Bellurt i aż nazbyt ekspresowym krokiem pomknęła w drugą stronę, by zniknąć za zakrętem. Joergen zmarszczył brwi. Jak przystało na osobę o dużym refleksie i podejmującą większość działań pod wpływem impulsów, bez większego zastanowienia również wstał i popędził za nią.
Wpadła do damskiej toalety, co ani trochę go nie zdziwiło ani też w żadnym razie nie odstraszyło. Nie zważając specjalnie na kółko widniejące na wejściowych drzwiach, spokojnie wmaszerował do środka. Dźwięk, który usłyszał, w jednej sekundzie utwierdził go w jego dotychczasowych przekonaniach.
Z nikim się nimi dotychczas nie podzielił - ani z Chloe, niejednokrotnie głośno zastanawiającą się nad dziwną absencją Lei, ani z Hansem, nawet nie próbującym udawać, że cała sytuacja choć odrobinę go obchodzi. Nie miał w zwyczaju wysuwać głośno hipotez, nie mając ku nim żadnego logicznego uzasadnienia. Teraz w końcu je pozyskał.
- Hej, Bellurt? Wszystko w porządku? - dobrze wiedział, że nie jest w porządku - rzyganie do uczelnianego kibla raczej nie mogło być klasyfikowane jako w porządku - żaden sensowniejszy wstęp nie przyszedł mu jednak do głowy. Zapukał do tej kabiny, którą słuch wskazywał mu jako właściwą, by po paru sekundach odsunąć się do tyłu, gdy jej drzwi zostały otwarte niemalże na oścież.
- Chyba pomyliłeś toalety - wycedziła Lea tak cichym tonem, że ledwo ją słyszał, szczególnie przy akompaniamencie spuszczanej wody. Wyglądała wyjątkowo marnie jak na siebie: twarz niemalże biała, włosy niedbale związane i poczochrane, spojrzenie wykończone i dość przestraszone. Przypuszczał, że nie ucieszyła się specjalnie na jego widok.
- Niczego nie pomyliłem. - Oparł się o przeciwległą ścianę i skrzyżował ręce na piersi, po czym przyjrzał jej się bacznie. Usiadła powoli na sedesie z lekko pochyloną głową, usiłując uspokoić oddech. - Jesteś w ciąży?
Spodziewał się natychmiastowego zaprzeczenia, kilku pospiesznie skonstruowanych bzdur o grypie żołądkowej albo zatruciu. Oczywista zagrywka. Ku jego zdumieniu jednak Lea zerknęła na niego i przez dobrą chwilę nie wypowiedziała ani słowa.
- Skąd wiesz? - zapytała wreszcie lekko ochrypłym tonem, a Joergenowi opadła szczęka.
- Zgadywałem - wymamrotał zgodnie z prawdą. Jej mina wydawała się dość pytająca, więc pospiesznie dodał: - Nie wróciłaś zaraz po świętach, co nigdy wcześniej ci się nie zdarzyło. Urosły ci cycki, przybrałaś na wadze, biegasz do klopa szybciej niż zwykle i zasadniczo coraz rzadziej pojawiasz się na praktycznych zajęciach. Mniemam, że nie przepadasz ostatnimi czasy za oparami kleju. - Widok jej spojrzenia pewnie by go rozbawił, gdyby cała sytuacja nie trąciła czystym tragizmem. - W tej pracy dobry wzrok to podstawa.
- To pewnie zostaniesz pierdolonym wirtuozem współczesnej sztuki rzeźbiarstwa - warknęła gorzko i na chwilę przyłożyła dłoń do ściany kabiny, jakby znów zrobiło jej się niedobrze. Już miał się ruszyć w jej stronę, gdy znów na niego spojrzała, tym razem z ewidentnym strachem w oczach. - Joergen - szepnęła takim tonem, że niemalże wyczuł ukłucie w piersi. Prawie nigdy nie zwracała się do niego po imieniu. - Nie opowiadaj o tym wszem i wobec.
Chciał zapytać, czy miała kogoś konkretnego na myśli, ale zanim zdążył to zrobić, znów dostała mdłości. A ponieważ odepchnęła go, gdy spróbował jej pomóc, nie pozostało mu nic innego, jak tylko wyjść z damskiej toalety i zastanowić się nad tym, co właśnie usłyszał.
I niech mu ktoś jeszcze kiedyś zasugeruje, że nie ma zmysłu detektywistycznego.


*


Gabinet był dość przytulny i od początku zrobił na Petterze dobre wrażenie. Nigdy nie przepadał za nowoczesną awangardą i kierunkiem obranym przez sztukę współczesną, więc przesiadywanie w pomieszczeniu, którego wystrój nawiązywał raczej do początku dwudziestego wieku, stanowił dla niego przyjemną niespodziankę. Uśmiechnął się pod nosem na widok bardzo zgrabnej reprodukcji Degasa wiszącej zaraz za biurkiem. Absynt, olej na płótnie, 1876. Mało oryginalne, ale jednak Edgar to Edgar. Renaud pewnie też by się ucieszył na ten widok.
- Od dawna bardzo wyczekiwaliśmy na tę wystawę. Wiemy, że we Francji jest pan niezwykle cenionym artystą. - Dyrektor muzeum spoglądał na niego z tak dużym przejęciem, jakby witał co najmniej królową brytyjską. - To dla nas wielki zaszczyt.
- Z tym cenionym artystą to bym nie przesadzał. - Petter uśmiechnął się ciepło z pełną świadomością, że tak naprawdę facet miał rację. - Choć oczywiście dziękuję za uznanie.
- Czy kwestia spotkania autorskiego została już telefonicznie ustalona przez moich współpracowników? - mężczyzna ściszył nieco głos, jakby było mu głupio, że do wstępnych rozmów wysłał podwładnych.
- Bez większych szczegółów.
- W takim razie to chyba właściwy moment. Sądzę, że powinniśmy z tym zaczekać jakiś tydzień, żeby nadać wydarzeniu odpowiedni rozgłos.
Uberholdt wzruszył ramionami, starając się, by nie wyglądało to zbyt lekceważąco. Nie znał się specjalnie na promocji. Dobry był wyłącznie w malowaniu. Dobrze pamiętał, jakie miał problemy ze sprzedażą obrazów na samym początku. Do dziś uważał, że bez zdolności Renauda w dziale public relations niewiele by zdziałał na artystycznym rynku. A już na pewno nie wyniósłby się z klitki w Gentilly, nawet mimo pozyskania stałego źródła dochodów na uczelni.
- Dostosuję się do każdej pańskiej propozycji. - To z kolei zabrzmiało zbyt lizusowsko, ale co tam.
- Niech pan da mi chwilę. - Dyrektor obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni i wbił wzrok w kalendarz sygnowany oficjalnym logo muzeum. Po chwili ciszy chrząknął. - Przyszły wtorek koło piątej albo szóstej? Co pan sądzi?
Petter skinął głową na znak akceptacji.
- W porządku.
- Ma pan jakieś wyobrażenie na ten temat? Chce pan udzielić jakiejś prelekcji, krótkiego wykładu odnośnie własnej twórczości?
- A kogoś by to zainteresowało? - wyszczerzył zęby, myśląc o frekwencji na własnych zajęciach, która zawsze wydawała mu się przeciętna, choć Renaud uważał jego statystyki za całkiem niezłe, przynajmniej jak na paryskie standardy.
- Sądzę, że niejedna osoba nie pogardziłaby pozyskaniem większej liczby informacji o panu i pańskich obrazach. Bez wątpienia jest pan w tym kraju bardzo niedoceniony.
Trudno się dziwić, skoro praktycznie nic mnie już z nim nie łączy, pomyślał Petter, ale nie powiedział tego głośno.
- Zastanowię się jeszcze nad formułą - oznajmił spokojnie i lekko już zmęczony tą wypełnioną uprzejmościami gadką, znów wbił wzrok w Degasa. - Świetna kopia. To dzieło Merisen?
Banan na twarzy dyrektora poszerzył się do granic nieprzyzwoitości.
- Zna się pan na rzeczy, prawda?
- Nie od wczoraj robię w tej branży. Jeśli chodzi o Edgara, Eleanor jest niekwestionowaną liderką. Własność muzeum?
- Tak, od trzech lat. Dostaliśmy obraz w ramach podziękowań. Wiąże się z tym dosyć ciekawa historia. Chce pan posłuchać?
- Jak najbardziej. - Petter zanurzył się w fotelu i ponownie uśmiechnął. O Degasie i dobrych reprodukcjach mógł dyskutować bez końca.


*


Vegard zanurzył usta w gorącej kawie, krytycznym okiem przypatrując się obrobionej w Photoshopie fotografii. Pracował nad nią przez ostatnie dwadzieścia minut i teoretycznie wszystko wyglądało tak, jak powinno, a jednak miał wrażenie, że pominął jakiś istotny element, który teraz ewidentnie zaburzał mu całą kompozycję, choć nie na tyle wyraźnie, by potrafił go w tym momencie wskazać. Marszcząc brwi, wodził spojrzeniem za kolejnymi drobnymi szczegółami, poczynając od najbardziej strategicznego punktu w postaci lewego górnego rogu. Intensywną analizę przerwał mu w końcu nagły dźwięk dzwonka, mimowolnie wyciskający na jego twarzy grymas dezaprobaty.
- Jezu, idę - mruknął pod nosem, gdy natrętny gość ponownie nacisnął przycisk, ewidentnie domagając się natychmiastowej audiencji. Trzasnął klapą laptopa, podniósł się z miejsca i poczłapał bez pośpiechu do drzwi wejściowych, by dosłownie chwilę później stanąć naprzeciwko rozwścieczonej Chloe, która wpadła do mieszkania niemalże jak torpeda.
- Co ty sobie wyobrażasz? - zapytała takim tonem, jakby lada moment miała eksplodować. Na jej twarzy malowała się ewidentna żądza mordu. Czasem zdarzało mu się widywać ją w takim stanie, więc nawet się specjalnie nie przestraszył, choć nie miał absolutnie najmniejszego pojęcia, o co mogło jej w tej chwili chodzić. Raczej nie oczekiwał jej wizyty, a już na pewno nie spodziewał się karkołomnej awantury, teraz aż nazbyt silnie wyczuwalnej w powietrzu.
- Obawiam się, że nie rozumiem - oświadczył zgodnie z prawdą, starając się nie okazywać przesadnie własnej irytacji. - Nie wzięłaś kluczy?
- Chciałam sprawdzić, czy jesteś w mieszkaniu - wycedziła i zmrużyła oczy do nieprzyzwoicie drobnych rozmiarów. Nasunęła mu w tym momencie na myśl skojarzenie z nastroszonym kotem szykującym się do bezceremonialnego ataku. - I dać ci do zrozumienia, co sądzę na twój temat.
- Wybacz, ale nie mam w tej chwili zbyt dużo czasu na zabawy w kotka i myszkę - burknął, coraz bardziej rozdrażniony jej idiotycznymi uwagami. Znowu zaczynało jej odbijać? A może Sanberg nie dopilnował, by wzięła dzienną dawkę leków? Z trudem powstrzymał chęć przewrócenia oczami. Całe to jej pomieszkiwanie z pedałami od początku uważał za absurdalny pomysł.
- Ciekawe. Przez ostatnich kilka tygodni to była przecież twoja ulubiona rozrywka. - Zacisnęła lekko pięści, wciąż z tym samym wyrazistym gniewem na twarzy. - Coś się zmieniło? Przypomniałeś sobie nagle o podstawowych zasadach moralności?
- Nawet nie wiesz, jak zabawnie brzmi to słowo w twoich ustach. Prawie tak, jakbyś sama miała o nim jakiekolwiek głębsze pojęcie. - Zabawne wydawało mu się również wdawanie w dyskusje, których kompletnie nie rozumiał, ale przecież w interakcjach z Chloe nic nigdy nie mogło iść normalnym torem. Zdążył się już do tego przez kilka lat przyzwyczaić.
- Bez wątpienia jesteś ostatnią osobą uprawnioną do krytykowania mojego pojęcia w tym względzie, zważywszy na to, jak chętnie pieprzysz się z innymi kobietami krótko po zapyleniu swojej eks.
Sens tej wypowiedzi zrozumiał po dobrych kilku sekundach, po raz pierwszy w życiu zaczynając rozumieć, co to znaczy wrosnąć w podłogę.
- Ile czasu minęło? Miesiąc? Dwa? - gapił się na nią jak sroka w gnat, gdy kontynuowała swój przerażający monolog. - Myślałeś, że to nie wypłynie? A może uznałeś, że łatwej pannie Berger nie będzie to przeszkadzać? Przecież ona rozkłada nogi przed kim tylko popadnie, więc jaką różnicę robi byle dziecko? - dosłownie zgrzytała zębami, wypowiadając te słowa, choć ów fakt do niego nie docierał. Rozumiał tylko jedno. Krótko po zapyleniu swojej eks.
- Lea jest w ciąży? - sama myśl brzmiała jak koszmar, ale wydobyta na światło dzienne w sposób werbalny ocierała się już wręcz o tragedię. Nie wiedział, jakim cudem mógł jeszcze ustać na nogach.
- Nie rozśmieszaj mnie. - Nic w minie Chloe nie wskazywało na to, by choć przez moment zbierało jej się na śmiech. - Co ci odbiło? Jak mogłeś tak po prostu wpełznąć mi pod kołdrę, wiedząc, że za parę miesięcy zostaniesz ojcem?
- O niczym nie wiedziałem - wymamrotał zdecydowanie zbyt słabym tonem, by mogła uznać to za prawdziwe stwierdzenie.
- Jasne. Przypadkiem się z nią rozstałeś i przypadkiem znowu zacząłeś się ze mną bzykać. Tak, jak przypadkiem poleciałeś do niej zaraz po tym, jak ci powiedziałam, że zakochałam się w kimś innym. Twoim życiem zawsze rządzi pierdolony przypadek, prawda?! - wyglądała tak, jakby tylko czekała na właściwy moment, by dać mu w twarz. - Chyba cię to bawi, co? Berger już mnie nie chce, więc pójdę do następnej. Ojej, zrobiłem jej dzieciaka! Wróćmy do Berger, ona jest bezproblemowa i wyzwolona, na pewno przyjmie mnie z otwartymi ramionami! Och, Chloe, tak bardzo tęsknię za tym, co kiedyś mieliśmy!  - w jej przerażających oczach lśniła czysta pogarda zmieszana z furią. - Posłuchaj mnie teraz uważnie, jebany popaprańcu. Nigdy już nie będzie tak, jak kiedyś. Nawet, gdybyś pamiętał o zasranym kondomie, a tym bardziej teraz. Nie wyobrażaj sobie, że możesz tak po prostu wracać sobie do mnie i opowiadać gadki o tęsknocie za dawnymi czasami tylko dlatego, że nie wyszło ci w związku. Nie będę twoją zafajdaną odskocznią, rozumiesz?! - tym razem już usłyszał zgrzytanie zębami. - Nie masz prawa zapładniać dziewczyny i biec do innej, bo nagle przeraziło cię widmo odpowiedzialności. Zachowałeś się jak ostatni skurwysyn. A ja mam już dość skurwysynów i traktowania ludzi jak śmieci. - Pokręciła głową z takim zdegustowaniem, jakby patrzyła na robaka, którego lada moment zamierzała zmiażdżyć kapciem. - Nie zbliżaj się do mnie nigdy więcej. - nie czekała na jego odpowiedź, wyszła z mieszkania tak szybko, jak się pojawiła. Może to i dobrze. Jeszcze długo nie potrafił choćby ruszyć się z miejsca, nie wspominając już o wydobyciu z siebie choćby jednego słowa.


*


Najzabawniejsze było to, że nie wyglądała na zdenerwowaną. No, może trochę, ale na pewno nawet w połowie nie tak, jak wtedy, gdy jechali się spotkać z Vibeke. Często mimo woli wracał wspomnieniami do tamtej dziwacznej wyprawy, do małych, z pozoru nieistotnych szczegółów, które się na nią składały i które z jakiegoś powodu ciągle miał przed oczami. Proszki do prania, mortenowska Yamaha Fazer, smętne rozmowy o dwudziestym drugim lipca i niepewnie ściskające się dłonie na pokładzie samolotu z Trondheim do Tromsø. Do szału doprowadzała go własna sentymentalność, tak dla niego nietypowa i wzbudzająca w nim niechęć do samego siebie. Przestań rozgrzebywać przeszłość, warknął najczęściej przemawiający głos w jego głowie specjalizujący się w przywoływaniu go do porządku. Tego już nie ma. Nigdy tego tak naprawdę nie było. Uroiłeś sobie bzdurne wyobrażenie i wracasz do niego jak ostatni idiota.
Wymazać, wykreślić, zapomnieć. Obiecał sobie i znowu nie dotrzymał słowa. Kim on się właściwie stał? W kogo go zamieniła? A może wina w ogóle nie leżała po jej stronie? Nigdy mu niczego wprost nie obiecała, nigdy jasno nie zasugerowała, że coś może z tego być, więc jakim prawem zwalał odpowiedzialność za własne problemy na nią? Zachowywał się jak dziecko.
Starał się podtrzymywać rozmowę. Nie, wróć, wcale się nie starał. Nie musiał. Zawsze dobrze mu się z nią dyskutowało. I milczało. Od początku szło im jakoś tak... bezproblemowo. Naturalnie. Wiedział, co mówić i jak się zachowywać. Wydawała się skomplikowana, a jednak nigdy nie potrzebował w jej przypadku żadnej instrukcji obsługi ani podpowiedzi. Była trochę jak biathlon, jak rzecz, którą od razu podłapał i której nigdy nie trzeba mu było specjalnie długo wyjaśniać. Sam już nie potrafił ocenić, czy to dopust boży, czy raczej błogosławieństwo.
Dużo się śmiała. Naprawdę sprawiała wrażenie rozluźnionej. Patrzyła na niego z tą dziwną, trochę krępującą iskrą. Robiło mu się głupio na samą myśl, że czuje się skrępowany, ale nie mógł temu w żaden sposób przed samym sobą zaprzeczyć. W pewnym momencie, gdy znajdowali się już naprawdę blisko muzeum i ciśnienie ewidentnie zaczęło mu się podnosić od nadmiaru stresu i innych kumulujących się w nim emocji, niemalże zadał jej pytanie dręczące go od kilku miesięcy. Czego ty ode mnie chciałaś? Czego chcesz teraz? Był gotów wreszcie raz na zawsze rozjaśnić sytuację, po czym przypomniał sobie okoliczności - jechali na spotkanie z jej ojcem, w dużej mierze z inicjatywy jego dziewczyny. Miał dziewczynę. A z tym blondwłosym dziwadłem prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczy. Wiele miesięcy temu go odtrąciła i na dodatek w dniu jego dwudziestych ósmych urodzin porozcinała sobie żyły, zapewne po to, by rozszarpać jego i tak już zwiotczałe po śmierci Sverrego uczucia na strzępy. Interesował ją tylko wtedy, gdy go potrzebowała. Poza tym czerpała przyjemność z pogrywania na jego emocjach.
Nie było czego rozjaśniać.


*


Zawsze pracowali w ciszy. Nauczyli się tego przez kilka lat wspólnego życia - nie przeszkadzać sobie wzajemnie, nie wydobywać z siebie zbędnych odgłosów, nie zakłócać spokoju. Potrafili spędzać godziny bez choćby jednego słowa, z ewentualną tylko przerwą na toaletę i posiłek, przy czym wszystko rzecz jasna odbywało się w sposób możliwie jak najbardziej dyskretny. Nawet Chloe podłapała zwyczaj i zawsze, gdy wyczuwała delikatny moment skupienia, bądź to chodziła na palcach, bądź w ogóle opuszczała mieszkanie, na tyle bezszelestnie, na ile tylko umiała.
Hans odsunął kosmyk włosów z czoła za ucho, z trudem powstrzymując się przed westchnięciem i wbijając wzrok w efekty swoich długich wysiłków. Projekt wydawał mu się dobry - dość skomplikowany jak na niego, ale jednocześnie pozbawiony zbędnej przesady. Osobiście wolałby go nieco uprościć. W architekturze zawsze preferował minimalizm. Musiał się jednak dostosować do narzuconych mu wymagań. Z tym aspektem swojego przyszłego zawodu zdążył się już dawno pogodzić. Nie dane mu było działać zgodnie z własną artystyczną wizją, przynajmniej nie w większości przypadków.
Zacisnął wargi i kątem oka spojrzał na Joergena. Bardzo by mu się teraz przydała jego opinia - zawsze chłodna, wyważona, stonowana i przerażająco obiektywna. To zajebiste, to chujowe, to znośne, ale dupy nie urywa. Hans lubił otaczać się szczerymi osobami. Pod tym względem zdecydował się na wręcz idealnego towarzysza życia.
Czasem sam się zastanawiał, jakim cudem los właściwie ich połączył. Pochodzili z różnych planet, jakby na potwierdzenie zasady, że przeciwieństwa się przyciągają, tej samej, której Johannes Hummel tak intensywnie latami zaprzeczał, bo dotąd zawsze wybierał sobie partnerów albo partnerki o podobnych do niego charakterach i zainteresowaniach. W sumie nie miał ich zbyt wielu - w chwili jego przyjazdu do Oslo licznik zatrzymał się na trzech osobach, w tym dwóch dziewczętach - ale mimo wszystko nie dało się ukryć, że były to osoby o zbliżonych cechach, zdecydowanie innych od tych prezentowanych przez wysokiego chłopaka pochodzącego z okolic Lillehammer.
Na początku się nie znosili. Pogryźli się już pierwszego dnia znajomości, obserwowani przez czujne oko Chloe, uśmiechającej się ironicznie pod nosem. Gdyby ktoś mu wtedy powiedział, że za parę lat będzie mieszkał z tym nieznośnym sukinsynem i jeszcze na dodatek pomyśli o czymś takim, pewnie by się głośno roześmiał.
A jednak. Mieszkał z nim i myślał o czymś takim. On, ten twardo optujący za luźnymi związkami młody mężczyzna z Hommelvik, ten, którego tak bardzo bawiło unikanie zobowiązań i rozglądanie się na ulicach za panienkami, jeśli akurat w pobliżu nie pojawiali się przystojni faceci. Właściwie w ogólnym rozrachunku kobiety chyba nawet bardziej go pociągały. I co z tego? Na chwilę obecną to już nie miało większego znaczenia. Wiedział, że jego życie zdążyło się na zawsze zmienić, nawet bez oficjalnych potwierdzających ten fakt papierków.
Przypatrywał się w milczeniu Joergenowi i jego idealnie precyzyjnym ruchom skoncentrowanym na modelinie. Niebezpiecznie dużymi krokami zbliżał się początek lutego, a wraz z nim drugie urodziny bliźniaków, co nieodłącznie wiązało się z intensywnym procesem przygotowywania zabawki niespodzianki. Ubiegłoroczna farma zajęła mniej więcej tydzień klejenia, dłubania i wypalania, ale efekt końcowy był imponujący i na dodatek zajął czołowe miejsce na jednej z wyższych półek w pokoju sanbergowskich bratanków jako jego naczelna dekoracja. Zachęcony sukcesem i entuzjastycznymi reakcjami maluchów, Joergen postanowił jeszcze przez kilka lat robić następne makiety. Tym razem postawił na morską scenerię i właśnie dopracowywał postać rybaka, który lada moment miał stanąć na już ulepionej łodzi, ściskając w rękach misternie uplecioną sieć, tak niebywale dokładną, że wręcz nie dało się uwierzyć, iż mogła ją stworzyć ludzka dłoń, i to na dodatek męska.
- Musisz się tak na mnie gapić? - zapytał leniwie ten tam z Lillehammer, zdecydowanie zbyt zaabsorbowany dolepianiem rybakowi paciorkowatych oczu za pomocą szpilki, by zaszczycić swojego partnera choćby jednym spojrzeniem. Hans przewrócił oczami.
- Skoro się gapię, to widocznie muszę.
- Logika z dupy. Idź lepiej sprawdzić, gdzie jest ta nieodpowiedzialna świruska.
- Jeśli masz na myśli naszą współlokatorkę i tak zwaną przyjaciółkę, to mogę ci powiedzieć, że pojechała na jakieś spotkanie autorskie do Muzeum Narodowego.
- Że co proszę? - Joergen uniósł kpiąco brwi do góry i zaczął poprawiać rękaw postaci. - Co kombinuje tym razem?
- A musi coś kombinować?
- Raczej tak, ten typ tak ma - oznajmił Sanberg tonem wybitnego specjalisty w zakresie analizy ludzkiej natury. - Dobra, skoro Berger zwiała, skocz po majonez. Wpierdalacie go tonami.
- Chyba ty.
- No, chciałbym. Dzisiaj otworzyłem lodówkę i w słoiku przywitała mnie zawartość mieszcząca się na łyżeczce do herbaty. Takie resztki się zjada, nie zostawia dla głodnych naiwniaków.
- Zanotuję sobie na przyszłość - mruknął Hans z przekąsem i ruszył w kierunku przedpokoju. Gdy macał zawartość kieszeni kurtki w intensywnym poszukiwaniu monet, na nowo uderzyła go myśl o czymś takim, połączona ze wspomnieniem rozmowy sprzed kilku dni, tej, przez którą ewidentnie zaczął mu się ostatnimi czasy zmieniać światopogląd.
Nigdy nie chciał oficjalnego związku. A może po prostu nie tyle nie chciał, co nie spodziewał się, że kiedykolwiek mógłby zachcieć. Przed laty wyobrażał sobie siebie wprawdzie w równorzędnej partnerskiej relacji, ale z jakiegoś powodu nie sądził, iż zostanie ona zalegalizowana i przekształcona w coś, co nabierze określonych ram, zostanie uregulowane prawnie i na zawsze utrwalone za pomocą pisemnych dokumentów. Mieszkał z Joergenem od paru lat, jednak nie potrafił sobie przypomnieć choćby jednej konwersacji na temat małżeństwa. Jeśli o niego chodziło, nie było potrzeby jej prowadzenia, zaś jego partner nie wykazywał większych chęci do podejmowania tematu. Do czasu ostatniej dyskusji przy skrzydełkach Hans sądził, iż postrzegają ideę ślubu dosyć podobnie.
Wyglądało na to, że się pomylił.
- Skłamałeś, prawda? - musiał zapytać. Nie potrafił dłużej odwlekać kwestii, choć jednocześnie za cholerę nie wiedział, dlaczego ze wszystkich możliwych momentów do rozpoczęcia tej rozmowy wybrał akurat ten. Sądząc po minie Joergena, on również niespecjalnie to rozumiał.
- Mogę cię zapewnić, że to, co znalazłem w tym jebanym słoiku, nie było w stanie posmarować nawet jednej kanapki.
- Nie chodzi mi o majonez. - Zrobiło mu się odrobinę bardziej gorąco. - Powiedziałeś Chloe i Øysteinowi, że nie myślałeś o małżeństwie. Mówiłeś szczerze?
Skoncentrowana na upiększaniu modelinowych szczegółów dłoń zastygła w powietrzu, zaś jej właściciel zmrużył oczy i lekko się wyprostował.
- Może myślałem, może nie myślałem. Jakie to ma znaczenie?
- Duże. - Hans przełknął głośno ślinę. Za chwilę to powie. On, wróg zobowiązań z Hommelvik. Odwrotu nie będzie. Została jeszcze jedna szansa na krok w tył. Ostatnia. - Chcesz ślubu?
Po szansie.
Joergen mimowolnie wytrzeszczył lekko oczy, jakby sądził, że się przesłyszał albo jakby właśnie dowiedział się, że dinozaury jednak nie wyginęły. Choć zapewne ta informacja nie wstrząsnęłaby nim tak, jak pytanie, które właśnie padło. Nic dziwnego, skoro sam Hans uważał je za wprost niewiarygodne, zważywszy na fakt, że wydostało się z jego ust.
- Z tobą? - głos rzeźbiarza brzmiał lekko nieprzytomnie. Hummel wybuchnął śmiechem.
- Nie, z Berger. Pytam jako potencjalny świadek.
- Nie wygłupiaj się.
- To ty się nie wygłupiaj. W życiu nie byłem tak poważny.
- Oświadczasz mi się, wychodząc po majonez?
- To nie są żadne oświadczyny, tylko... - sam już się w tym zamotał. Bez przesady z tymi oświadczynami. Z drugiej strony, jak inaczej należało rozumieć to jednoznaczne pytanie? Krótka piłka. Ślub albo brak ślubu. Legalizacja związku. Nowy etap, tym razem taki do końca życia. Dobry Boże, chyba upadł na głowę. - Po prostu odpowiedz.
- Jezu, co cię opętało? - Joergen przewrócił oczami, wstał i otworzył lodówkę, by wyciągnąć z niej butelkę wody, z której szybko pociągnął siarczysty łyk. - Mam odpowiedzieć? Proszę bardzo. Tak, myślałem o małżeństwie i tak, chcę ślubu. Zadowolony? - skrzywił się na widok wpatrującego się w niego z bez wątpienia dość ogłupiałą miną Hansa. - To dobrze. A czy możesz teraz łaskawie wyjść wreszcie po ten pierdolony majonez i pozwolić mi w końcu pracować we względnym spokoju? - wstawił butelkę z powrotem na jej miejsce i wrócił do swojej modelinowej makiety. Hans nie odezwał się nawet słowem. W milczeniu wyszedł z mieszkania z przerażająco szybko dudniącym sercem, którego energiczne podskoki towarzyszyły mu podczas całej dziesięciominutowej eskapady do sklepu i z powrotem i wcale nie ustąpiły, gdy wrócił i postawił największy możliwy słoik majonezu na stole z takim hukiem, że Joergen niemalże spadł z krzesła.
- Skoro chcesz ślubu, to będziesz go miał. - Nigdy w życiu nie przypuszczał, że kiedykolwiek wypowie te słowa, i to z takim przekonaniem. A jednak czuł się zadziwiająco pewnie, trochę tak, jak wtedy, gdy szedł na studia, gorąco wierząc w to, iż podejmuje właściwą decyzję. Teraz też tak było, choć przecież nigdy by się nie spodziewał, że chociażby pomyśli o czymś takim.
- Rozumiem, że to ma być pierścionek zaręczynowy? - zapytał Sanberg, wpatrując się w majonez z miną, z której Hans niczego nie potrafił wyczytać.
- Przecież lubisz Hellmannsa.
Bardzo dobrze zapamiętał każdą następną minutę z tamtego wieczoru. Nagły uścisk na wysokości bioder od tyłu, dobrze znane mu usta przy szyi, cichy śmiech i słowa nie do zapomnienia.
Ciebie też lubię. A nawet kocham, mężusiu.


*


Szło dobrze. Chyba nawet lepiej, niż się spodziewał. Sądził, że powita go kilka znudzonych osób, które z kamiennymi minami wysłuchają tego, co miał do powiedzenia, po czym opuszczą muzeum z poczuciem straconego czasu. Tymczasem spośród sześćdziesięciu krzeseł tylko kilka świeciło pustkami, pytań zaś padało tyle, że czuł się wręcz jak na konferencji. Nieoczekiwane zainteresowanie bez wątpienia mocno mu schlebiło, choć nie na tyle, by wyzbył się odwiecznego zwyczaju udzielania niezwykle zdawkowych i mało entuzjastycznych odpowiedzi. Francja nigdy nie zdołała z niego wyplenić jakże charakterystycznej skandynawskiej rezerwy. Dlaczego pan wyjechał? Obrany kierunek działalności przedsiębiorstwa mojego ojca wymógł na nim taką decyzję. Myśli pan o powrocie na stałe? Raczej nie. Jak się panu żyje w Paryżu? Doskonale, od początku miałem taki plan i na razie jest tak, jak sobie to wyobrażałem.
Co jakiś czas dobiegały go szmery z ostatniego rzędu. Renaud na jego miejscu pewnie już by opieprzył rozgadaną parkę, ale jemu było wszystko jedno. Jedyne, co go niepokoiło, to kaptur na głowie mężczyzny. Facet ewidentnie nie chciał okazywać twarzy, a to niczego dobrego nie wróżyło.
Czy któryś ze swoich ulubionych obrazów darzy pan szczególnym sentymentem? Z oczywistych względów Dziewczynę w szarości, ale tak naprawdę każdy jest dla mnie wyjątkowy. Którego malarza najbardziej pan ceni? Chyba Rembrandta. Francuska sztuka różni się od norweskiej? Diametralnie.
Blondynka siedząca obok zakapturzonego podniosła rękę w momencie, w którym po dłuższej chwili ciszy poważnie rozważał już zakończenie spotkania. Nie widział ze swojego miejsca niczego poza jasnowłosym czubkiem jej głowy. Mimo wszystko poprosił ją o zabranie głosu.
- Dziewczyna w szarości jeszcze żyje? - jakby czytając w jego myślach, podniosła się do pozycji stojącej, a jemu nagle zrobiło się zimno. Nie miał pojęcia, dlaczego. Chyba nigdy jej nie spotkał, choć ewidentnie kogoś mu przypominała. Wysoka, bardzo szczupła, ubrana na ciemno. Dość niski głos jak na kobietę. Nawet z tej odległości widział ewidentną wadę postawy. Przyglądała mu się dosyć dziwnie. Albo tylko mu się wydawało.
- Nie wiem - oświadczył zgodnie z prawdą, ze zdumieniem odkrywając, że wydobycie z siebie odpowiedzi przyszło mu z niemałym trudem. Jakby nagle natrafił w gardle na wielką gulę. Przecież zdążył swobodnie nauczyć się rozmawiać o tym temacie. Dziewczyna w szarości należała do definitywnie zamkniętej części jej życia i dawno już się z tym pogodził. Dlaczego teraz nagle poczuł się tak, jakby wrócił z powrotem do końca lat osiemdziesiątych, a więc do chwil, gdy sądził, że nigdy nie przejdzie do porządku dziennego nad wszystkim, co go spotkało?
- Nie utrzymuje pan z nią kontaktu? - drążyła kwestię, choć jak na ironię na jej twarzy nie malował się wyraz najmniejszego zainteresowania. Odnosił wręcz wrażenie, że wypytywała go o tę materię na siłę. Była jakąś dziennikarką z tabloidu? Czego chciała? Ogarnął go niewytłumaczalny wręcz niepokój.
- Nie. Od dwudziestu pięciu lat nie. - Trzymał się swojej odwiecznej zasady w postaci lakonicznych odpowiedzi pozbawionych większych emocji. Dwadzieścia pięć lat. Od chwili, gdy wypowiedział to zdanie, pomyślał, że dziewczyna wyglądała na osobę urodzoną właśnie w okresie jego wyjazdu z Norwegii, może kilka miesięcy później. Luźna, mało istotna myśl.
Pięć sekund później uświadomił sobie, kogo mu przypominała.
Osobę o podobnych rysach twarzy codziennie widywał w lustrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz