poniedziałek, 28 września 2015

2.07


if i’m to fall
would you be there to applaud



Dźwięk uderzającego o posadzkę męskiego obuwia utonął w panującym na korytarzu hałasie. Tak właśnie wyglądało o tej porze życie na największej francuskiej uczelni kształcącej młodych artystów – choć nie przyjmowała ona zbyt wielu studentów, Petter i tak niejednokrotnie przyłapał się już na tym, że nie słyszy w jej budynkach własnych myśli, tonących w natłoku śmiechów, krzyków i głosów. W gruncie rzeczy mu to nie przeszkadzało – zawsze lubił gwar i typową, miejską energię, stawiając ją ponad spokój i ciszę. Pod tym względem wymieszana etnicznie i kulturowo, elegancka, a jednocześnie momentami szalona Francja bezsprzecznie wygrywała z opanowaną, poważną Norwegią. Co wcale nie oznaczało, że nie tęsknił za ojczyzną.
Tęsknił. Oczywiście, że tęsknił. To wydawało mu się jasne – nie wierzył, że dało się tak po prostu przestać tęsknić za krajem, z którego się pochodziło, nawet, jeśli jego opuszczenie stanowiło świadomy i dobrowolny wybór. On zdecydował w pełnym przekonaniu co do słuszności własnych czynów, by wreszcie móc złapać za ogon marzenia, za którymi pędził latami, za którymi przemierzył pół Europy, poczynając od Tromsø, przez Edynburg i Londyn, aż po Paryż, jedyny słuszny cel rejsu zwanego jego życiem. Tu zamierzał się zestarzeć i umrzeć koło osiemdziesiątki w niechybnej pewności, że rozplanował ów rejs w najlepszy z możliwych sposobów.
Na razie wszystko szło dobrze, tak, jak przewidywał w swoich pierwotnych koncepcjach, o ile w jego nieco pokręconym świecie w ogóle dało się mówić o jakichkolwiek koncepcjach. O swoją pozycję walczył długo i zawzięcie, często wbrew opiniom ludzi, na których szczerze mu zależało, a którym z reguły nie odpowiadała jego wizja własnej przyszłości. Ojciec potrzebował mniej więcej dwóch lat, zanim przeszedł do porządku dziennego nad faktem, iż jego starszy syn, prawowity dziedzic rodzinnego dobytku, nad obiecującą karierą w sprawdzonym biznesie postawił babranie się w farbach olejnych w obcym państwie. Edith mimo rozwodu nigdy nie zaakceptowała jego wyjazdu z Anglii i ograniczonego kontaktu z synem, choć przecież paradoksalnie to ona wnioskowała o rozwiązanie ich małżeństwa, tłumacząc swoją decyzję poczuciem, że czegoś jej brakuje. Nie żałował, że się rozstali, podobnie jak i nie żałował, że krótko po ostatnim uścisku dłoni w sądzie – symbolicznym zamknięciu pięcioletniego rozdziału jego życia – dość spontanicznie spakował wszystkie manatki i wsiadł do samolotu do Paryża, w głębi serca wiedząc, iż prawdopodobnie nigdy więcej do Londynu nie wróci. Edith uważała to za egoistyczne podejście i świadome odsunięcie się od dziecka. Nawet nie próbował się z nią sprzeczać – i tak by nie zrozumiała. W dużej mierze właśnie przez ten brak zrozumienia nie protestował, gdy kilka lat temu wcisnęła mu do ręki pozew rozwodowy.
Wciąż tęsknił, z tą standardową nutką melancholii zarezerwowaną dla ludzi żyjących na emigracji, dla ludzi, którzy teraz, całe wieki od czasów pożegnania z ojczyzną, mieli nareszcie znów postawić stopę na jej ziemi i na samą myśl o tym ekscytowali się jak małe dzieci przed świętami. Petter czuł, że serce bije mu coraz szybciej przy każdym wyobrażeniu momentu lądowania na Gardermoen. Sam nie spodziewałby się po sobie takiej sentymentalności.
Ruszył klatką schodową do góry, skręcił w lewo i domaszerował do końca korytarza, po czym zdecydował się skorzystać z rzadkiego, przysługującego mu przywileju poprzez naciśnięcie klamki do drzwi pokoju oznaczonego liczbą 204 bez pukania. Z tego, co wiedział, poza nim Renaud dopuszczał tak bezpardonowe wizyty wyłącznie w przypadku dwóch innych osób z grona pedagogicznego uczelni, przy czym żadna z tych dwóch osób nie miała penisa. Bez wątpienia mógł się czuć wyszczególniony.
- Ale chuj mnie to obchodzi, rozumiesz? – utytułowany profesor akademicki, historyk sztuki i malarz w jednej osobie, jedna z bardziej szanowanych osobistości współczesnej artystycznej sceny francuskiej, w najlepsze warczał w tej chwili do telefonu przy biurku, miażdżąc jednocześnie wzrokiem jakiś zawiły tekst na wierzchu sterty papierów rozciągniętych tuż przed nosem i nie poświęcając Petterowi większej uwagi. Uberholdt postanowił odłożyć przygotowaną dla niego teczkę bez słowa i jak najszybciej ewakuować się z gabinetu – dobrze wiedział, że w takich momentach należało się trzymać z daleka od Francuza – Renaud jednak posłał mu wymowne spojrzenie i wykonał jednoznaczny gest, sugerując, by powstrzymał się przed wyjściem. Norweg westchnął i zajął miejsce po drugiej stronie biurka, podczas gdy jego przyjaciel w najlepsze kontynuował prowadzenie awantury. – Słuchaj no. Ustaliliśmy to dwa miesiące temu. Dwa pierdolone miesiące. – Zazgrzytał wściekle zębami i przekreślił coś na kartce czerwonym długopisem. – Tyle mieliście czasu, żeby zmienić termin. To jest, kurwa, mało? – kolejne przekreślenie. – Ale powiedziałem już, że mam to w dupie! Człowieku, na głowie siedzi mi pół uczelni, umówiłem się na czternaście spotkań w tym tygodniu, latam zajebany jak bąk w tulipanie, a ty mi wyskakujesz z nagłą zmianą planów?! Pieprzę wasze zmiany planów, trzeba było z tym dzwonić tydzień temu! Przekaż swojemu tak zwanemu szefowi, że w środę będę w Calais i oczekuję audiencji u jaśnie pana, tak, jak postanowiliśmy przed dwoma miesiącami! – wrzucił kartkę do szuflady i spektakularnie nią trzasnął. – No ja myślę, że do widzenia! – bezceremonialnie przerwał połączenie, wcisnął komórkę do kieszeni i zerknął na Pettera z furią. Tamten tylko wzruszył ramionami.
- Ty naprawdę jesteś Francuzem, a nie Włochem?
- Zamknij się – wycedził Renaud, po czym chwycił teczkę i prześledził wzrokiem jej zawartość. – No super. Więcej grup nie miałeś?
- Mówiłem, że nie musisz ich wszystkich przejmować.
- To bardzo łaskawe z twojej strony. Kiedy zamierzasz wrócić?
- Za jakieś trzy tygodnie. Jeszcze nie kupowałem biletu w drugą stronę.
- Ale zamierzasz kupić?
- Ha, ha.
- Wolę dmuchać na zimne. Ostatnio wszyscy znaleźli sobie nowe hobby w postaci dymania starego Maillana na prawo i lewo.
- Oszczędź mi szczegółów.
- To była metafora, Uberholdt.
- Świetnie. Więc kto cię tak wydymał?
- Na razie jeszcze nikt – mruknął Francuz i wsunął teczkę do tej samej szuflady, w której zniknęła kartka, by skupić się na analizowaniu kolejnej. Petter doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej chodziło o sprawdzanie karnych wypracowań. Ich zadawanie było jednym z ulubionych sadystycznych zajęć Renauda w stosunku do jego studentów, gdy zaczynali go irytować. – Jeśli typ myśli, że na trzy dni przed planowanym terminem spotkania, o którym wie od dwóch miesięcy i który sam ustalił, może wysłać jednego ze swoich jebanych pachołków, by wciskał mi kity o jakichś nagłych zmianach planów, to chyba równo go popierdoliło. – Podkreślił jedno z pierwszych zdań świeżo pochwyconej pracy i zaznaczył na marginesie znak zapytania. – Na miłość boską, ci ludzie nie potrafią nawet poprawnie składać zdań!
- To są artyści, nie romaniści.
- Absolwent uczelni wyższej powinien umieć się wypowiadać bez względu na to, jaka uczelnia by to nie była – oświadczył Renaud, nawet nie spoglądając na swojego rozmówcę. – I nie broń ich. Gówniarzeria schodzi na psy. Za moich czasów studia były tylko dla elit.
- Dlatego potrzebowałeś tyle czasu, żeby je skończyć – zadrwił Petter, w odpowiedzi stykając się z kolejną porcją morderczego wzroku kolegi.
- Inaczej byś śpiewał, gdybyś zaliczył wpadkę w wieku dziewiętnastu lat.
- Ja w wieku dziewiętnastu lat byłem całkiem niewinny.
- Powiedzmy, że ci wierzę. – Zmrużył oczy, z powrotem wpatrując się w tekst. – A propos młodzieży, Claude dzwonił wczoraj. Wygląda na to, że skombinował ci te bilety.
- Żartujesz.
- Nie jestem dziś zasadniczo w zbyt dowciapnym nastroju, jeśli jeszcze nie zauważyłeś. Pytałeś o hokej, prawda?
- O hokej i o biathlon – bąknął Norweg, czując się jak kompletny kretyn.
- No więc trudno mi powiedzieć, jak z biathlonem, ale hokej to już prawie pewniak. – Kolejne przekreślenie na kartce. – Tak przynajmniej było wczoraj. W przyszłym tygodniu ma mi przywieźć wejściówki, przekażę ci je, kiedy tylko wrócisz z Oslo.
Petter pokręcił głową.
- Jesteś wielki.
- Nie ja, tylko mój syn. A konkretniej jego fujara. Zawsze wiedział, gdzie ją wcisnąć, by dobrze na tym wyjść.
- Nadal spotyka się z tą łyżwiarką?
- Mnie nie pytaj. Dawno już przestałem kontrolować życie uczuciowe swoich dzieci. Może nie licząc Sophie. – Uśmiechnął się wymownie do przyjaciela, który aż za dobrze rozumiał ten przytyk: jedyna córka Renauda miała ewidentną słabość do niejakiego Milesa Hessela Uberholdta.
- Nawet mnie nie strasz.
- Nie podobają ci się wizje naszych wspólnych potencjalnych spotkanek rodzinnych? Ty, twoja była żona, ja, moja była żona…
- A do tego nowi mężowie byłych żon i ich wspólne latorośle?
- W sumie wypadałoby ich zaprosić.
- Jakież to francuskie.
- Przynajmniej masz pewność, że nie jestem Włochem – uśmiechnął się Renaud, gdy Petter wstał ze swojego miejsca, dochodząc do wniosku, iż czas na niego. - Jak już będziesz w Norwegii, rozejrzyj się za kimś do projektu – dodał, zanim jego przyjaciel zdążył obrócić się w stronę drzwi wyjściowych. Uberholdt zmarszczył brwi.
- Chcesz szukać brakującej osoby w Norwegii?
- A czemu nie? Nie macie w Norwegii dobrych rysowników?
- Nie wiem, co mamy w Norwegii, Renaud. Nie byłem tam od wielu lat.
- No, więc teraz nadrobisz stracony czas – Maillan ani trochę nie przejął się jego sceptycyzmem. – I przy okazji zorientujesz w sytuacji. Im szybciej skompletujemy zespół, tym lepiej.
- Ale…
- Po prostu obiecaj mi, że rzucisz okiem na artystyczny rynek północy, dobra? – Francuz zerknął na niego z lekkim zniecierpliwieniem, które zawsze działało w takich okolicznościach najskuteczniej. Petter westchnął cicho.
- Niech ci będzie – mruknął i wbił nieco otępiały wzrok w wypisane przez kolegę czerwonym mazakiem na górze kartki czterdzieści dwa procent w kółku wraz z komentarzem enigmatyczny twór, po czym wyszedł z gabinetu powolnym krokiem, myśląc o Norwegii, projekcie, Milesie, biletach i milionie innych spraw.


*


- Słyszałam, że twoja była nie chodzi na zajęcia – mruknęła Chloe, wsuwając na siebie zbyt szerokie spodnie i uciskając je mocno paskiem. Choć w ciągu ostatniego miesiąca przybyło jej odrobinę więcej ciała, nadal wszystkie ciuchy wisiały na niej jak na wieszaku, na nowo przypominając Vegardowi o wydarzeniach poprzedniego roku – o tym, jak powoli zaczęło się między nimi psuć, o dniu, w którym wyprowadził się z tego mieszkania, o dniu, w którym do niego wrócił i znalazł ją nieprzytomną w wannie, o jej niespodziewanym powrocie, o dziwnych próbach nawiązania do czegoś, co w rzeczywistości na zawsze było skończone. To, że znów raz na jakiś czas ze sobą sypiali, niczego nie zmieniało. Wszystko wyglądało inaczej, niż kiedyś, i prawdopodobnie podświadomie oboje o tym wiedzieli, jakkolwiek żadne nie poruszało tego tematu na głos. Zachowywali się tak, jakby nic wielkiego się nie stało.
Jakby życie wcale nie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni.
- Może i nie chodzi – odpowiedział, przerzucając koszulkę przez głowę i bardzo starając się uciec przed jej bacznym spojrzeniem. I nie tylko – tak naprawdę odnosił wrażenie, że na chwilę obecną ucieka dosłownie przed wszystkim, że wraca do łóżka, które niegdyś z nią dzielił, nie tyle z tęsknoty, co z uwagi na wewnętrzne pragnienie pozyskania na nowo kontroli nad swoim coraz bardziej skomplikowanym życiem, na chęć zrobienia kroku w tył i spojrzenia prosto w oczy czemuś, co dla odmiany było mu znane. Bez wątpienia się pogubił. Sam już nie potrafił do końca ocenić, czego tak naprawdę chciał, i to zdecydowanie najbardziej go przerażało.
- Nie interesuje cię, co się z nią dzieje? – zmarszczyła brwi, zerkając na niego niemalże z niedowierzaniem, jakby nie pojmowała, skąd u niego taka obojętność. A czy on ją pojmował? Raczej nie. Nadal brakowało mu Lei – przy czym jednocześnie wciąż się na nią wściekał, do tego stopnia, że duma nie pozwalała mu na nawiązywanie z nią jakichkolwiek dalszych kontaktów. Zresztą pewnie i tak błyskawicznie zostałyby one ucięte.
- Jest dorosła – oświadczył chłodno i podniósł się z łóżka. Jak za dawnych czasów, przemknęło mu przez myśl, gdy rozejrzał się po pokoju i skoncentrował wzrok z powrotem na Chloe. Choć oczywiście wiedział, że w rzeczywistości nic nie było takie, jak za dawnych czasów.
- Nie odnosisz wrażenia, że to dosyć dziwne? Niespodziewanie cię rzuciła i nagle zniknęła. – Blondynka chwyciła torbę i zaczęła w niej grzebać, zaś Vegarda nagle ogarnęła irytacja.
- Od kiedy tak bardzo przejmujesz się losem Lei?
- Mniej więcej od momentu, w którym przestał on obchodzić ciebie – oznajmiła bez większego zastanowienia, co wydawało mu się wybitnie w jej stylu. – Choć to bardziej czysta ludzka ciekawość niż przejęcie.
- Nie przestała mnie obchodzić – wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Co nie zmienia faktu, że nie robisz nic, by dowiedzieć się, czy wszystko u niej w porządku. Mimo, iż od świąt nie pojawiła się na uczelni.
- Zajmij się może lepiej swoimi sprawami, co? – miał już tego dosyć. Jakim prawem go pouczała? Nigdy nie lubiła jego byłej dziewczyny, o to, że się z nią spotykał, też przecież się swego czasu wściekała. Teraz zaś zachowywała się tak, jakby pozjadała wszystkie rozumy. Coraz mocniej go to wkurzało. – Twój facet pewnie już czeka na ciebie w Trondheim. Jedź, zanim się rozmyśli. – Zawsze, kiedy się na nią denerwował, uderzał w możliwie najbardziej czułe punkty. Sądząc po jej spojrzeniu, teraz też nie spudłował.
Wyprostowała plecy po dobrych dwudziestu sekundach wpatrywania się w niego bez słowa.
- Nie masz pojęcia, ile bym dała, żeby rzeczywiście na mnie czekał. – Zacisnęła mocno wargi. – W Trondheim albo gdziekolwiek indziej.
Nie odpowiedział. Nie przychodziła mu do głowy żadna sensowna riposta.
Nic nie było takie, jak za dawnych czasów.


*


Bała się. Oczywiście, że się bała. Bała się w sposób, o którym nie miała dotąd pojęcia i w porównaniu z którym wszelkie dotychczas znane jej rodzaje strachu wydawały się niemal śmieszne. Bała się przyszłości, bała się niespodzianek, bała się reakcji otoczenia, bała się własnej reakcji, bo nijak nie mogła jej na chwilę obecną przewidzieć. To, że podjęła decyzję, wcale nie sprawiało, że czuła się gotowa albo chociaż w jakimkolwiek stopniu bardziej pewna. Wręcz przeciwnie. Nie czuła się gotowa. Ani pewna.
Wróciła do Oslo, choć tak naprawdę w pierwszym odruchu planowała coś zupełnie odwrotnego. Ściślej rzecz ujmując, uważała, że pozostanie w domu należało postrzegać jako znacznie bardziej sensowne, przynajmniej do momentu porodu. A w rzeczywistości pewnie i dłużej, bo jakoś nie umiała sobie wyobrazić, że mogłaby tak po prostu przejechać pół Norwegii, wylądować z powrotem w stolicy i próbować bawić się w macierzyństwo, skoro nigdy nawet nie przewijała dziecka.
W głowie jej się nie mieściło, że mogła się tak urządzić.
Oczywiście, sama siebie nie zapłodniła. Tyle tylko, że w dalszym ciągu po jej stronie leżało pięćdziesiąt procent winy, i to akurat to cięższe pięćdziesiąt, to pięćdziesiąt, którego nie dało się schować w piasek, udając, że nic się nie stało, to pięćdziesiąt, którego nie sposób było się wyrzec, to pięćdziesiąt, którego ukrycie zakrawało o rzecz niemożliwą. Vegard mógł od tego uciec, machnąć dłonią i natychmiast się zmyć. Ona została z powiększającym się z dnia na dzień brzuchem i spieprzonym życiem.
Wróciła, bo tego chcieli rodzice. Czy raczej nie tyle chcieli, co zasugerowali jej, iż tak właśnie powinna postąpić. To i tak ostatni rok studiów, niech pociągnie chociaż ten semestr, później się zobaczy. Właściwie spodziewała się z ich strony gorszej reakcji. Sądziła, że ostro się wściekną, a w sumie sprawiali wrażenie po prostu lekko rozczarowanych. Co, rzecz jasna, również doprowadzało ją do łez, ale przynajmniej jeszcze się jej nie wyrzekli.
Oslo. Uczelnia. Byle dalej, byle do przodu, byle się nie łamać. Za chwilę miała umówione spotkanie z prodziekanem w sprawie swojej sytuacji. Rozpaczliwie starała się o nim nie myśleć.
Na zajęciach nikt jeszcze nie wiedział, łącznie z prowadzącymi. Na pytania o przedłużoną po świętach nieobecność odpowiadała półsłówkami. Podejrzliwe spojrzenie Joergena, które czuła na plecach, odsuwała możliwie jak najdalej od siebie. Jeszcze tylko jego jej w tym sajgonie brakowało.
No i Vegarda, który wciąż nie miał o niczym pojęcia.
Nie potrafiła się do niego odezwać. Zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później będzie musiała to zrobić, ale w tym wypadku wybierała później. Wciąż nie zdążyła ustalić choćby jednego wstępnego zdania odpowiedniego do rozpoczęcia monologu przewracającego życie do góry nogami.
Gdy tylko zauważyła go na korytarzu, natychmiast cofnęła się w przeciwną stronę, nim zdążył ją dostrzec. Przemieszczała się szybko, z trudem powstrzymując łzy napływające jej do oczu na samą myśl o własnej kompromitacji. Oto, kim się stała. Zaliczyła wpadkę i nawet nie potrafiła znaleźć w sobie na tyle odwagi, by powiedzieć byłemu chłopakowi, że zostanie ojcem. A pomyśleć, że kiedyś z taką łatwością oceniała inne dziewczyny w podobnych sytuacjach.
Gdyby wiedziała, kto dostrzegł jej szybką ucieczkę, pewnie nie byłaby w stanie dłużej pohamować płaczu.


*


- Chodzi o nią, prawda?
Oderwał wzrok od motoryzacyjnego magazynu, na którym do tej pory w stu procentach się koncentrował – co swoją drogą nie było z jego strony szczytowym przejawem kultury osobistej – by przenieść go w kierunku wpatrującej się w niego brunetki. Jej wzrok niczego tak naprawdę nie wyrażał i w pierwszym momencie nie zrozumiał, co miała na myśli. Dopiero po chwili, gdy nieco się do niego zbliżyła, wciąż z tym samym, lekkim wyrazem nacięcia na twarzy, zaczął powoli pojmować właściwy sens usłyszanego pytania.
W gruncie rzeczy w ogóle nie miał prawa przyjeżdżać do Oslo, i dobrze wiedział, że nie raz jeszcze przyjdzie mu pożałować tych dwóch dni lenistwa – ostatniej rzeczy, na jaką powinien sobie pozwolić, biorąc pod uwagę olimpiadę zbliżającą się tak wielkimi krokami, że powoli zaczynały mu się śnić koszmary. Zupełnie tak, jak cztery lata temu, przed Kanadą. Tamte igrzyska nie stanowiły wprawdzie jego oficjalnego debiutu, ale za to po raz pierwszy – inaczej niż w Turynie – startował w roli faworyta i ówczesny stres wydawał się czymś najzupełniej naturalnym (choć nie przypominał sobie, by ktokolwiek poza nim skarżył się przy śniadaniu na paskudne sny, w których biegał bez końca po trasie, nijak nie mogąc dopaść linii mety). Teraz, jako doświadczony i obyty z życiem biathlonista, posiadacz trzech medali olimpijskich, w tym dwóch złotych, spodziewał się nieco bardziej sensownej reakcji organizmu na nadchodzącą imprezę. A jednak im mniej dni pozostawało do jej rozpoczęcia, tym usilniej docierało do niego, że przechodzi swoiste deja vu, że tak naprawdę czuje się dokładnie tak samo, jak przed Vancouver, i że co gorsza nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się poprawić. Kwestii Chloe nawet już nie próbował poruszać.
Inaczej niż Samantha, która ewidentnie do tego właśnie piła.
- Nie wiem, o co ci chodzi. – Czy raczej: nie wiesz, co powiedzieć - zgrywaj kretyna. Ulubione rozwiązanie niefortunnych sytuacji irytujące wszystkich wokół, z jego babcią na czele. Z jakiegoś powodu właśnie o niej teraz pomyślał. Oczywiście, że wiesz, Emilu Magnusie Hegle! Poczciwa kobita. Uważała go za rodzinne rozczarowanie, przynajmniej dopóki nie wygrał pierwszych profesjonalnych zawodów w Pucharze Świata. Miała w zwyczaju twierdzić, że wdał się w ojca, co jej zdaniem stanowiło rzecz jasna największą obelgę. Owszem i bardzo to sobie cenię, odpowiadał z uśmiechem z reklamy pasty do zębów, choć jeśliby go ktoś pytał, osobiście dostrzegał w sobie większe podobieństwo do matki. Tyle tylko, że o tym akurat babuni informować nie zamierzał.
Podobnie, jak i nigdy nie wspomniał jej o Chloe – tego z kolei akurat żałował, bo pewnie minę miałaby bezcenną. Szkoda, że nie było jej wówczas w Trondheim.
Wówczas.
- Daj spokój. – Usiadła naprzeciwko niego, co odruchowo zmusiło go do zamknięcia gazety. Powinieneś być na treningu, ofuknął siebie w myślach po raz kolejny, usiłując dzielnie znieść jej wciąż tak samo baczne i podejrzliwe spojrzenie. Po jaką cholerę zawracał jej właściwie głowę? Jasne, chciał się z nią zobaczyć – ale kiedy już się spotkali, niemal natychmiast poczuł się dziwnie nieobecny, w pewnym sensie odcięty od rzeczywistości, tak, jakby jedna jego połowa jak najbardziej wiedziała, gdzie się znajduje, druga zaś uciekła w zupełnie inną stronę. Jakoś nie umiał się skupić. Wydawało mu się to absurdalne, biorąc pod uwagę, że dwa dni temu po raz pierwszy od czterech lat udało mu się w wyścigu indywidualnym zestrzelić wszystkie możliwe tarcze. Media wreszcie zostały zmuszone do wyłączenia nieznośnego licznika, który tak mu do tej pory ciążył. Jeszcze przed Ruhpolding przerażała go myśl, że pojedzie do Sochi z łatką wiecznego pudłującego. Teraz przynajmniej w tym względzie mógł się wreszcie uspokoić. W ogóle powinien się uspokoić. Zawody wygrywał ostatnio hurtowo, ewidentnie złapał dobrą formę. Aktualnie jedynym jego obowiązkiem było jej stabilne utrzymanie.
No, i ewentualnie odepchnięcie wszelkich pobocznych problemów, którymi ewidentnie nie należało sobie w tej chwili zawracać głowy.
- Przecież wiem, że nie chodzi o olimpiadę. – W tym sformułowaniu tkwiło coś, co w sumie lekko go rozdrażniło, choć nie dał tego po sobie poznać. Przecież wiem? A skąd niby miała wiedzieć? Znali się tak naprawdę od kilku tygodni i już zdążyła się nauczyć czytać jego myśli? Czy może po prostu stał się nagle typem człowieka o twarzy banalnie łatwej do rozszyfrowywania? Zacisnął zęby, powstrzymując się przed pospieszną i nieprzyjemną odpowiedzią. Raczej nie posądzał jej o złośliwość.
- Wszystko jest w porządku.
Nie było w porządku i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
- Nie powinieneś się tak bezsensownie zadręczać. To chyba niezbyt właściwy moment. – Przysunęła dłoń blisko niego, do tego stopnia, że ich palce lekko się stykały. Już jakiś czas temu zauważył, że należała do osób potrzebujących cielesnej bliskości i mniej lub bardziej częstego okazywania uczuć. Pod tym względem stanowiła idealne przeciwieństwo Chloe. – Może byłoby ci łatwiej, gdybyś na dobre pozamykał te sprawy.
- Jakie sprawy?
- Te związane z twoją byłą… koleżanką. – Wyraźnie zastanawiała się, jakiego słowa użyć i czy w ogóle poruszać temat. Podobało mu się, że dbała o coś tak przyziemnego jak takt. Rzadko kiedy spotykał to zjawisko, szczególnie u dziennikarzy. – Nie chcę się mieszać, ale…
- Co ty mi właściwie usiłujesz powiedzieć? – nie potrafił się powstrzymać, po prostu musiał wejść jej w słowo. Z jakiegoś powodu niepokoił go obrany przez nią kierunek rozmowy.
Przygryzła lekko dolną wargę.
- Jedź z nią.
Wytrzeszczył na nią oczy. Zdanie z perspektywy świadka mogło brzmieć dość zagadkowo, on jednak doskonale rozumiał jej przekaz. Tym bardziej, że przecież o wszystkim jej opowiedział, sam, z własnej woli, parę dni temu, przy czym do tej pory nie umiał do końca tego uzasadnić. Chyba najzwyczajniej w świecie czuł, że nie wyprostuje swojego życia bez absolutnej szczerości. Wykazała wtedy sporo zrozumienia, choć oczywiście zareagowała dość chłodno. Nic dziwnego. W końcu praktycznie przyznał się, że w pewnym sensie wciąż zależało mu na innej kobiecie. Nie tak, jak kiedyś, na pewno nie w tym stopniu, ale jakieś ułamkowe pozostałości po zamkniętym rozdziale jego życia wciąż tkwiły w nim głęboko – niewystarczająco głęboko, by nie zdawał sobie z nich sprawy. Jej kilkukrotne spotkanie w trakcie sezonu utwierdziło go w przekonaniu, że wciąż nie ogarnął wszystkiego na tyle, na ile by sobie życzył.
Powiedział, co mu się przytrafiło, nie pomijając praktycznie niczego, łącznie z niespodziewanym powrotem Pettera Uberholdta i nagłą wizytą Chloe w Oberhofie. Używał boleśnie obojętnego tonu, jakby opisywał mało znaczące wydarzenia z ubiegłego tygodnia. Starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo owe tak zwane nieznaczące wydarzenia w rzeczywistości go dotknęły.
Wykazała się dużą empatią i pamiętał, że poczuł wówczas bardzo dużą ulgę. Trochę tak, jakby zrzucił z siebie ciężki balast. Właściwie nie spodziewał się, iż temat kiedykolwiek wypłynie na wierzch, w każdym razie nie w najbliższej przyszłości. Ona najwyraźniej była innego zdania.
- Jedź z nią na spotkanie z tym facetem. Zrób to, o co cię poprosiła. Może to jest właśnie ten brakujący krok, którego potrzebujesz, żeby rzeczywiście z nią skończyć.
Umknął wzrokiem w kierunku okna, zaciskając palce na zwiniętej w rulon gazecie. Paskudna pogoda. Wciąż miał wrażenie, że czegoś mu w tym mieście brakowało. Nie stanowiło dla niego domu, jak Trondheim, ani nie trzymało w powietrzu jego klimatu, jak Lillehammer. Odnosił wrażenie, iż do końca do niego nie pasuje. Albo to ono do niego nie pasowało.
Albo się jeszcze nie przyzwyczaił.
Albo mu przeszkadzało, że tak niewiele dzieliło go od Chloe.
- Nie uda nam się, jeśli na dobre jej sobie nie odpuścisz, Emil. – Jej głos nabrał teraz nieco poważniejszego tonu. Zmusił się do tego, by zerknąć jej w oczy. Patrzyły na niego spokojnie, aczkolwiek zdecydowanie. Dotyk jej palców na zewnętrznej stronie jego dłoni przypomniał mu na nowo o postanowieniach ostatnich miesięcy. Musiał się ich trzymać.
- Już ją sobie odpuściłem. – W tej kwestii czuł się raczej pewnie. Dawno już odrzucił od siebie dawne wizje, teraz trącające w jego mniemaniu niemalże o absurd. Zrozumiał swoją pomyłkę aż za dobrze.
Odpuszczenie nie równało się jednak z definitywnym zakończeniem. I tu właśnie zaczynał się problem, którego oboje byli świadomi.


*


- Blondyna wróciła na uczelnię - oznajmił Joergen fachowym tonem prezentera wiadomości, wchodząc do kuchni dokładnie w tym samym czasie, w którym Chloe i Øystein wyciągali z piekarnika stos skrzydełek kurczaka. Usadowiony na parapecie Hans wykonywał szybki, roboczy szkic nowego projektu, dosłownie chwilę wcześniej zrodzonego w jego głowie. Po raz pierwszy od bardzo dawna byli gdzieś razem, w komplecie, we czwórkę, i to na dodatek nie w studiu. Sami przed sobą musieli przyznać, że jak na aktualne realia, był to niemały ewenement.
- Wasza ulubiona koleżanka? - tatuażysta uśmiechnął się na widok wyszczerzonych zębów Joergena i jego trzęsących się przy okazji potaknięcia głową, wilgotnych od mycia włosów. Panna Berger tylko przewróciła oczami i odstawiła posiłek na stół, zaś młody architekt zeskoczył z parapetu, pozostawiając na nim kartkę i ołówek.
- Zdaje się, że przewidywałeś z jej strony nagłe zakończenie studiów - zauważył, również zerkając na swojego życiowego partnera, który jedynie wzruszył ramionami.
- Nawet ja bywam nieomylny. Choć, nie powiem, jej obecność nieco mnie zaskoczyła.
- A miało być tak pięknie - mruknęła Chloe i natychmiast pochwyciła skrzydełko. - Mówiła coś?
- O tak, zdecydowanie. Wpadła jak piorun i wyciągnęła mnie na trzygodzinną pogawędkę. W końcu z nikim się tak na tych studiach nie zaprzyjaźniła, jak ze mną. - Joergen posłał jej drwiące spojrzenie. - Wyobraź sobie, że nie zorganizowała publicznego wystąpienia w ramach wyjaśnień swojej nagłej absencji.
- Jakoś nie zamierzam płakać z tego powodu.
- Dlaczego wy jej właściwie tak nie lubicie? - Øystein zerknął na nich karcąco. Jedyna reprezentantka płci pięknej w odpowiedzi popatrzyła na niego jak na skończonego idiotę.
- Bo to pustak?
- Jest wyniosła - dodał Sanberg takim tonem, jakby miało to wyjaśnić absolutnie wszystko.
- Może tylko taką udaje.
- Za to ty udajesz wszechmocnie miłosiernego - Chloe jak zawsze nie zamierzała pozwolić sobie na porażkę w choćby najbanalniejszej konwersacji. - Raczej wątpię, byś został jej fanem, gdybyś choć trochę ją poznał.
- Atrakcyjne blondynki zasadniczo nie stanowią dla mnie większego problemu - oświadczył tamten, w najlepsze ciamkając swoje skrzydełko.
- Zdawało mi się, czy masz żonę?
- Mam i jestem z nią wprost absurdalnie szczęśliwy, co wcale nie przeszkadza mi w docenianiu kobiecej urody. Małżeństwo nie sprawia, że człowiek staje się obojętny na zewnętrzne bodźce. Sami kiedyś zobaczycie.
- Głęboko w to wątpię - odparła dziewczyna z przekąsem i odrzuciła kostkę na talerz. - Moje plany raczej tego nie obejmują.
- Też tak kiedyś mówiłem.
- Tyle tylko, że ty zmieniasz zdanie mniej więcej co pięć minut.
- Wypchaj się.
- Bardzo dojrzałe.
- Dostosowane do poziomu rozmówcy.
- Zaraz ci pieprznę w ten głupi łeb.
- Do was też się tak zwraca? I to ma być przyjaźń? - Øystein spojrzał na obu panów siedzących po stole, po czym wzniósł wymownie oczy w kierunku sufitu. - Nieważne. Jeszcze wspomnicie moje słowa. Zresztą związek małżeński to dobra sprawa.
- Chyba od dupy strony - Chloe niemalże parsknęła śmiechem wprost w kolejne skrzydełko. - O, witaj, cudowna rutyno i zabawo w dom! Co w tym takiego dobrego?
- Nadmiar stabilizacji wygrywa z jej brakiem.
- A niby dlaczego? Bo rzekomo łatwiej zapanować nad swoim życiem?
- Bo przynajmniej wiesz, czego się w tym życiu spodziewać.
- I to ma być fajne?
- Wyobraź sobie, że dla mnie stanowi przyjemną odmianę w stosunku do przeszłości - mruknął Øystein odrobinę chłodniejszym tonem.
- Dla ciebie może i owszem, jako że stanowisz szczególny przypadek. Natomiast ja nigdy nie miałam problemu z tym tak zwanym brakiem stabilizacji, o którym wspomniałeś.
- Pewnie dlatego, że nigdy nawet nie myślałaś o tym, jak mogłoby być, gdybyś z niego zrezygnowała.
- Zgadza się. Nie myślałam i nie zamierzam.
- Przepraszam bardzo, mogę wiedzieć, kiedy w końcu wyłączycie ten ślubny tryb? - przerwał im Hans, który jak dotąd nie zabierał głosu w tej dyskusji. - Nie mamy już ciekawszych tematów?
- Øysteinowi zebrało się na radosne teorie - zadrwiła Chloe, na co tatuażysta tylko się skrzywił.
- Po prostu nie rozumiem, skąd to negatywne nastawienie do wszystkiego, co ma jakikolwiek związek ze spokojniejszym życiem - znów wywrócił oczami. - Zgadzacie się z nią? - przemknął wzrokiem po twarzach studentów. Hans cicho westchnął.
- Właściwie nigdy nie ciągnęło mnie specjalnie do małżeństwa - oznajmił ściszonym, niemalże przepraszającym tonem, który zmusił jedynie Aadlanda do ostentacyjnego prychnięcia i przeniesienia kpiącego spojrzenia na Joergena.
- A ty?
Blondyn zrobił bezosobową minę i wzruszył ramionami.
- W sumie chyba się nad tym nie zastanawiałem. - Ewidentnie nie chcąc ciągnąć kwestii, skupił się znów na powierzchni talerza, bardzo zgrabnie unikając przy tym niewerbalnego zainteresowania ze strony Chloe i Hansa, myślących w tym momencie zapewne o tym samym.
Na przykład o tym, że ich współlokator nigdy nie był mistrzem kłamstw.


*


Powinieneś być na treningu.
Stała śpiewka. Bardzo sensowna zresztą. Podobnie, jak wszystkie inne śpiewki zaczynające się od powinieneś, które traktował z tą samą, błogosławioną ignorancją, dobitnie świadczącą o tym, że mimo skończonych dwudziestu ośmiu lat i rocznikowych dwudziestu dziewięciu nadal pozostawał dzieckiem, może tylko odrobinę nazbyt rozrośniętym. W sensie fizycznym, bo psychicznie utrzymywał się gdzieś na poziomie edukacji przedszkolnej.
Powinieneś być na treningu.
Jasna sprawa. Ale po co jechać na trening, skoro można siedzieć w jednym ze swoich czterech samochodów pod Akademią Sztuk Pięknych, po raz kolejny zaprzeczając własnym usilnym postanowieniom? Jakim właściwie prawem miał pretensje do babci o postrzeganie go jako czarnej owcy? Jakby nie było, dawał jej dość solidne podstawy do takiej opinii. Nie wspominając już o tym, jak sam na siebie aktualnie spoglądał.
Niezbyt pozytywnie, tak należałoby to ująć przy zachowaniu odpowiedniej dyplomacji.
Z drugiej strony zdanie Samanthy posiadało pewne swoje racje. Niekoniecznie takie, których nie dałoby się obalić za pomocą prostych kontrargumentów - nawet teraz kilka przychodziło mu do głowy - ale jednocześnie wystarczające do uratowania go przed ścięciem głowy za to, że pozwolił sobie znów złamać jakże dręczącą go od kilku miesięcy obietnicę. Zaczął powoli godzić się z tym, że najrozsądniej będzie niczego już nie postanawiać. Może i był dobry w spełnianiu swoich propozycji względem innych ludzi, ale na pewno nie wobec samego siebie.
Fakty wyglądały tak, że jego świeżo upieczona dziewczyna z własnej woli zaproponowała mu, by spotkał się z Chloe Berger. Co więcej, wyraził na to zgodę, chociaż po kilku rozlicznych pożegnaniach to najświeższę z Oberhofu naprawdę miało być ostatnim.
Jasne.
Sam już nie wiedział, co najlepszego wyrabia, nie dostrzegał w swoich poczynaniach większej logiki i tak naprawdę chyba nawet jej specjalnie nie szukał. Zachowywał się jak kretyn, miał tego świadomość i nie robił nic, by wreszcie dojść ze sobą do ładu, może poza sypaniem kilkoma kolejnymi mądrymi sekwencjami rozpoczynającymi się od powinieneś, do których się rzecz jasna nie dostosowywał.
Przysiągł trenerowi na własnego psa i dwa najmłodsze stażem samochody, że jutro stawi się na treningu we Włoszech, w związku z czym sprawę musiał załatwić dzisiaj, a konkretniej w przeciągu najbliższych dwóch godzin. W związku z czym siedział jak ten pajac pod uczelnią Chloe, nie mając najmniejszego pojęcia, czy ją spotka i licząc na odrobinę szczęścia. Jeśli to rzeczywiście dało się uznawać za szczęście, bo w tym względzie również posiadał pewne wątpliwości.
Spędził blisko sześćdziesiąt minut, wpatrując się ze swojego względnie bezpiecznego miejsca parkingowego w wejście do budynku i na okrągło myśląc o własnej głupocie. Wyjdzie na kompletnego oszołoma, co akurat będzie pokrywało się z rzeczywistością. Zresztą przecież trochę go już poznała. A już na pewno znała go lepiej, niż on znał ją.
Pieprzony idiota. Najpierw odsyłasz ją na drzewo, potem nagle przyjeżdżasz i to tak naprawdę chuj wie po co. Czy nie o podobne zachowanie miałeś do niej wcześniej pretensje?
Ale to przecież nie to samo, odezwał się inny głos w jego głowie, ten nieco łagodniej spoglądający na jego coraz to bardziej bezsensowne postępki. Ty w przeciwieństwie do niej chcesz dobrze. Zresztą sama sugerowała, żebyś się z nią wybrał. Poza tym tylko krowa nie zmienia zdania.
To, że prowadził w głowie wewnętrzny monolog na dość żenującym poziomie intelektualnym, tylko skutecznie go dobiło.
Po kolejnych piętnastu minutach był skłonny odpalić auto i odjechać stamtąd z piskiem opon. Najwidoczniej mu się nie poszczęściło. Nie dostrzegł Chloe i doszedł do wniosku, że prawdopodobieństwo, iż akurat o tej porze skończyłaby zajęcia, od początku oscylowało na granicy minimalnego a takiego wynoszącego jakieś piętnaście procent. Kolejny wygłup z jego strony. Niewykluczone, że w ogóle nie miała dziś zajęć.
W chwili, w której o tym pomyślał, pojawiła się w zasięgu jego wzroku.
Nadal nie zmieniła fryzury, nadal wyglądała przygnębiająco i niestety nadal nie potrafił zareagować na nią obojętnie, co doprowadzało go do absolutnej rozpaczy. Jeszcze większa niż zwykle teczka swobodnie dyndała jej na ramieniu w rytm wykonywanych kroków. Między palcami trzymała papierosa odpalonego zaraz po wyjściu z uczelni. Mógłby się założyć o obie ręce, że wciąż wybierała Chesterfieldy.
Serce zabiło mu szybciej. Głupi, żałosny durniu. Pierdolone igrzyska za trzy tygodnie. Lecz się na łeb.
Odsunął szybę i zgodnie ze starym zwyczajem drużyny z Leangen wcisnął dwa palce do ust, po czym przeraźliwie głośno gwizdnął. Wiedział, że zareaguje, bo raz już słyszała ten dźwięk. Był bardzo charakterystyczny. Każdy z ich złotej szóstki wypracował swój unikatowy sposób jeszcze w dzieciństwie.
Przystanęła w miejscu. Bingo. A jednocześnie cholera jasna.
Dostrzegła go i skierowała się w jego stronę, lekko prostując plecy. Pokręcił głową i ruszył powoli przed siebie, po czym skręcił w lewo, przejechał kilka metrów i zatrzymał się na poboczu. Miał nadzieję, że zrozumiała, iż wolał przeprowadzić tę rozmowę - olaboga - w odrobinę bardziej ustronnym miejscu. Dla pewności wcisnął na głowę kaptur i pilnie czekał, obserwując wsteczne lusterko. Szybko pojawiła się w zasięgu jego wzroku.
- Co ty tu robisz? - jak za dawnych czasów pominęła wstępne powitania, stając tuż przy drzwiach kierowcy. Nie potrafił zdobyć się na to, by zaproponować jej zajęcie fotelu pasażera. Wydawało mu się to dziwacznie niewłaściwie, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że niegdyś większość czasu spędzali razem w samochodzie.
Razem.
- Przemyślałem sprawę twojego starego. - Skoro ona się nie cackała, on również nie zamierzał. - Jeśli już zacząłem się w to bawić, chyba powinienem skończyć. - Dość pokrętne tłumaczenie, zważywszy, że nie był jej nic winien, ale i tak chyba najsensowniejsze ze wszystkich potencjalnych. Im bardziej zakłębi się w tłumaczeniach, tym bardziej kretyński okaże się ostateczny efekt.
Skrzywiła się na wydźwięk tego zdania, co zresztą specjalnie go nie zaskoczyło.
- Niczego nie powinieneś. Z tego, co pamiętam, umawialiśmy się na Tromsø i na nic więcej. - Nie brzmiało to zniechęcająco, raczej rezygnująco, jakby uważała, że sobie z niej kpi i że lada moment wyskoczy z jakimś pierwszym kwietnia. Chociaż był styczeń. - Jeżeli czułeś się do czegokolwiek zobowiązany, to mogę cię zapewnić, że już dawno zrealizowałeś swoją misję.
- Nie chodzi o zobowiązanie. - Westchnął, po raz kolejny zastanawiając się, co też najlepszego wyprawia. - Po prostu... po prostu nie umiem sobie tego jakoś wyobrazić.
- Czego?
- Tego... że miałabyś się z nim spotykać sam na sam.
Zmrużyła lekko oczy.
- Bo co? Jestem za cienka w kroku? - jej lekko wojowniczy ton paradoksalnie podziałał na niego pozytywnie, bo przypominał mu o czasach, gdy potrafili prowadzić ze sobą niekończące się wojenki.
- Wydaje mi się, że ktoś powinien ci towarzyszyć i tyle.
- Jeszcze niedawno kazałeś mi spływać.
- Mówiłem już, musiałem sobie to przemyśleć.
- I nagle ci się odmieniło? - zdobyła się na sarkastyczny uśmiech, również typowy dla tej dawnej Chloe, którą niegdyś znał. - Twoja dziewczyna o tym wie? - zaciągnęła się papierosem, zaś Emil zacisnął wargi.
- Właściwie sama mi to zaproponowała.
Na pięć sekund zapanowała cisza.
- Zaproponowała ci, żebyś tu przyjechał? - uniosła lewą brew do góry. - Laski z telewizji są aż tak wyzwolone?
- Przestań.
- Więc o co chodzi? - wpatrywała się w niego tak usilnie, jakby usiłowała go przejrzeć na wylot, i chyba coś w końcu z tej obserwacji wyciągnęła, bo zanim zdążył się odezwać, wydobyła z siebie bardzo wymowne prychnięcie. - Dobra, chyba zaczynam rozumieć. Nie zaznasz spokoju ducha w mojej kwestii, jeśli nie wybierzesz się na drugą część misji. Czy to sensowna teoria?
Nabrał irracjonalnej chęci uderzenia pięścią w kierownicę - pewnie dlatego, że trafiła w dziesiątkę, jakkolwiek pokrętnie by to nie zabrzmiało.
- Powiedzmy - mruknął w końcu i mógł sobie tylko wyobrazić cyniczne parsknięcia dudniące w jej głowie. Oklaski dla największego kretyna Królestwa.
Przez moment wyglądała tak, jakby nie wiedziała, jak się do tego ustosunkować. Chyba pierwszy raz zobaczył ją w takiej wersji. Potrzebowała mniej więcej czterdziestu sekund, by w końcu chrząknąć.
- Cóż. - Odrzuciła niedopałek na ziemię i zmiażdżyła czubkiem buta. - To w sumie ma sens. - Tego rodzaju sformułowania raczej się nie spodziewał, ale tak na dobrą sprawę nie spodziewał się już aktualnie niczego. - Właściwie nie wiedziałam, czy w ogóle zamierzam się z nim spotykać, ale pewnie powinnam. Więc jeśli chcesz, możesz się tam udać ze mną. Chociaż odnoszę wrażenie, że powinieneś być na treningu.
Nawet Chloe Berger zgadzała się z jego głosem rozsądku, a to już ewidentnie o czymś świadczyło.
- Po prostu wrócę do Norwegii na jeden dzień. - Nawet nie próbował sobie wyobrażać miny Espena na wieść o takich planach, mógł mieć jedynie nadzieję, że jego pozycja w drużynie naprawdę jest na tyle niepodważalna, na ile sądził. No, i że informacje o jego ewidentnej niekompetencji nie trafią do mediów.
Z drugiej strony, czego ktokolwiek w tym kraju mógłby się spodziewać po takim idiocie?
- No to chyba doszliśmy do konsensusu. - Miała taką minę, jakby nie do końca dowierzała własnym słowom. - W takim razie jeszcze się do ciebie odezwę.
Konsensus. Prawie jak transakcja biznesowa. W tym miejscu kolejna salwa oklasków.
- Świetnie. - Wcale nie było świetnie, ale coś przecież musiał powiedzieć. - Zbieram się, wieczorem wylatuję do Włoch. - Oczywiście nie potrafił uzasadnić, po co ją o tym informuje, skoro miała go w głębokim poważaniu. Albo przynajmniej jego nadzwyczaj dziwaczny sposób przygotowywania się do igrzysk olimpijskich.
- Błagam, powiedz, że na trening. - Rzeczywiście jej mina wydawała się jak na nią zaskakująco prosząca.
- Na trening.
- Chociaż tyle.
Nawet nie pytał, o co jej chodziło.
- Do usłyszenia - mruknął tak, jakby właśnie przeprowadzili zupełnie zwyczajną pogawędkę, po czym wrzucił jedynkę i nacisnął pedał gazu, nie czekając na jej odpowiedź. Dopiero po kilku minutach przemknęło mu przez myśl, że w rzeczywistości chętnie wszedłby jej do głowy i dowiedział się, co się w niej działo.
A działo się wiele.


*


Tęsknota.
Vibeke znała ją aż za dobrze i musiała się sama przed sobą otwarcie przyznać, że w pewnym sensie się przyzwyczaiła. Oczywiście, mogłaby powątpiewać, czy do czegoś takiego w ogóle dało się przyzwyczaić, ale zasadniczo jej zdaniem człowiek zawsze koniec końców dopasowywał się do okoliczności, bez względu na ich trudność, zaś jedyną kwestię sporną stanowił okres czasu, którego do owego dopasowania potrzebował. W jej przypadku rozchodziło się o lata, od momentu jego wyjazdu do dnia dzisiejszego. I do jutra. I do wszelkich kolejnych jutr.
Tęsknota stanowiła dla niej coś tak naturalnego, jak wstawanie, zasypianie i zaspokajanie innych podstawowych fizjologicznych potrzeb niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania. Tak, jak nie potrafiłaby, na przykład, żyć bez chleba, tak nie umiałaby również nie tęsknić. Musiała tęsknić.
Czasem rozmyślała o tym, jak wyglądałaby rzeczywistość, gdyby nie wyjechał. I gdyby nie zaszła w ciążę. Może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Dopiero po wielu minutach bezsensownych analiz przypominała sobie, że przecież nigdy nie stanowiła dla niego odpowiedniej partii. Jego pozostanie w Tromsø być może niczego by nie zmieniło.
Mimo wszystko wiele by dała, by go zobaczyć, choćby przez chwilę. Zastanawiała się, co robił i jak wyglądał. Rysy twarzy ich córki aż za dobrze przypomniały jej o pewnym osiemnastolatku, który dawno temu opuścił Norwegię. Czy gdyby teraz zestawiła ich w jednym szeregu, fizyczne podobieństwo doprowadziłoby ją do łez w takim stopniu, w jakim się tego spodziewała?
Pokręciła głową, uśmiechając się gorzko na myśl o niedorzeczności własnych wyobrażeń. Aż za dobrze wiedziała, że ten most już dawno za sobą spaliła. A skoro go spaliła, nie było sensu do niego wracać.


*


Tęsknota.
Nadal stanowiła integralną część jego życia, choć może nie w tak dużym stopniu jak kiedyś, gdy większość wolnego czasu poświęcał myśleniu o wszystkim, co utracił, wyjeżdżając z Norwegii. Gdy przypominał sobie teraz Edynburg, docierało do niego, że to miasto kojarzyło mu się wyłącznie z siedzeniem na parapecie, wpatrywaniem się w mętne kałuże na ulicach i rozmyślaniem o Vibeke. W sumie zaraz po przyjeździe do Londynu to ostatnie też stanowiło dla niego dosyć częstą rozrywkę.
Minęło dwadzieścia pięć lat. Dwadzieścia pięć. Cholerne ćwierćwiecze. Ileż się przez ten czas w jego życiu zmieniło. Trzy przeprowadzki, jedno małżeństwo, jedno dziecko, dwa kierunki studiów, co najmniej kilka zajęć, setki obrazów, tysiące kilometrów przemierzonych w rozlicznych kierunkach. Parę mało znaczących związków. I coś, co w całym tym zgiełku jakimś cudem się uchowało.
Tęsknota.
Nie wiedział, co się stało z jego byłą dziewczyną. Mógłby to pewnie z łatwością sprawdzić, gdyby chciał, ale nie chciał. Bał się rezultatów poszukiwań. Nie chodziło o to, że źle jej życzył i że informacja o tym, iż wspaniale jej się żyje, stanowiłaby dla niego mocne ukłucie po wszystkim, co między nimi zaszło. Wręcz przeciwnie. Życzył jej jak najlepiej. Poza tym, biorąc pod uwagę, że sam zrealizował większość swoich celów i uważał siebie za szczęśliwego człowieka, raczej nie umiał sobie wyobrazić, że powiodło jej się lepiej niż jemu. Gdyby go ktoś pytał, strzelał, że to on wyszedł na tym rozstaniu lepiej.
Strach dotyczył czegoś innego - potencjalnego ujrzenia wizji, która jawnie sugerowałaby, iż ich uczucie nie było szczere. Samo rozstanie, a nawet sposób, w jaki do niego doszło, dało się jeszcze znieść, ewentualnie kosztem wielu godzin spędzonych na smętnym wpatrywaniu się w szyby. Na samą myśl, że mógłby ją spotkać z innym mężczyzną i uświadomić sobie, że stanowił dla niej jedynie przelotną, mało znaczącą miłostkę, robiło mu się jednak słabo.
Jakież to wszystko proste. W sumie nigdy nie był zbyt skomplikowanym człowiekiem.
- Pasażerowie lotu linii Air France do Oslo, numer AF 1375, przewidywana godzina startu 20:05, proszeni są o stawienie się w wyjściach numer 5 i 6 w terminalu A. Rozpoczynamy odprawę.
Podniósł się z miejsca, zaciskając palce na uchwycie bagażu podręcznego. Mimo całej swojej sławy na lotnisku imienia Charlesa de Gaulle'a w Paryżu zawsze pozostawał anonimowy. Pewnie dlatego tak bardzo lubił to miejsce.
Mimo to wyjeżdżał. 
By wrócić.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz