if i’m to fall
would you be
there to applaud
Dźwięk uderzającego o posadzkę męskiego
obuwia utonął w panującym na korytarzu hałasie. Tak właśnie wyglądało o tej
porze życie na największej francuskiej uczelni kształcącej młodych artystów –
choć nie przyjmowała ona zbyt wielu studentów, Petter i tak niejednokrotnie
przyłapał się już na tym, że nie słyszy w jej budynkach własnych myśli,
tonących w natłoku śmiechów, krzyków i głosów. W gruncie rzeczy mu to nie
przeszkadzało – zawsze lubił gwar i typową, miejską energię, stawiając ją ponad
spokój i ciszę. Pod tym względem wymieszana etnicznie i kulturowo, elegancka, a
jednocześnie momentami szalona Francja bezsprzecznie wygrywała z opanowaną,
poważną Norwegią. Co wcale nie oznaczało, że nie tęsknił za ojczyzną.
Tęsknił.
Oczywiście, że tęsknił. To wydawało mu się jasne – nie wierzył, że dało się tak
po prostu przestać tęsknić za krajem, z którego się pochodziło, nawet, jeśli
jego opuszczenie stanowiło świadomy i dobrowolny wybór. On zdecydował w pełnym
przekonaniu co do słuszności własnych czynów, by wreszcie móc złapać za ogon
marzenia, za którymi pędził latami, za którymi przemierzył pół Europy,
poczynając od Tromsø, przez Edynburg i Londyn, aż po Paryż, jedyny słuszny cel
rejsu zwanego jego życiem. Tu zamierzał się zestarzeć i umrzeć koło
osiemdziesiątki w niechybnej pewności, że rozplanował ów rejs w najlepszy z
możliwych sposobów.
Na razie wszystko szło dobrze, tak, jak
przewidywał w swoich pierwotnych koncepcjach, o ile w jego nieco pokręconym
świecie w ogóle dało się mówić o jakichkolwiek koncepcjach. O swoją pozycję
walczył długo i zawzięcie, często wbrew opiniom ludzi, na których szczerze mu
zależało, a którym z reguły nie odpowiadała jego wizja własnej przyszłości.
Ojciec potrzebował mniej więcej dwóch lat, zanim przeszedł do porządku
dziennego nad faktem, iż jego starszy syn, prawowity dziedzic rodzinnego
dobytku, nad obiecującą karierą w sprawdzonym biznesie postawił babranie się w
farbach olejnych w obcym państwie. Edith mimo rozwodu nigdy nie zaakceptowała
jego wyjazdu z Anglii i ograniczonego kontaktu z synem, choć przecież
paradoksalnie to ona wnioskowała o rozwiązanie ich małżeństwa, tłumacząc swoją
decyzję poczuciem, że czegoś jej brakuje.
Nie żałował, że się rozstali, podobnie jak i nie żałował, że krótko po
ostatnim uścisku dłoni w sądzie – symbolicznym zamknięciu pięcioletniego
rozdziału jego życia – dość spontanicznie spakował wszystkie manatki i wsiadł
do samolotu do Paryża, w głębi serca wiedząc, iż prawdopodobnie nigdy więcej do
Londynu nie wróci. Edith uważała to za egoistyczne
podejście i świadome odsunięcie się od dziecka. Nawet nie próbował się z
nią sprzeczać – i tak by nie zrozumiała. W dużej mierze właśnie przez ten brak
zrozumienia nie protestował, gdy kilka lat temu wcisnęła mu do ręki pozew
rozwodowy.
Wciąż tęsknił, z tą standardową nutką
melancholii zarezerwowaną dla ludzi żyjących na emigracji, dla ludzi, którzy
teraz, całe wieki od czasów pożegnania z ojczyzną, mieli nareszcie znów
postawić stopę na jej ziemi i na samą myśl o tym ekscytowali się jak małe
dzieci przed świętami. Petter czuł, że serce bije mu coraz szybciej przy każdym
wyobrażeniu momentu lądowania na Gardermoen. Sam nie spodziewałby się po sobie
takiej sentymentalności.
Ruszył klatką schodową do góry, skręcił
w lewo i domaszerował do końca korytarza, po czym zdecydował się skorzystać z
rzadkiego, przysługującego mu przywileju poprzez naciśnięcie klamki do drzwi
pokoju oznaczonego liczbą 204 bez pukania. Z tego, co wiedział, poza nim Renaud
dopuszczał tak bezpardonowe wizyty wyłącznie w przypadku dwóch innych osób z
grona pedagogicznego uczelni, przy czym żadna z tych dwóch osób nie miała
penisa. Bez wątpienia mógł się czuć wyszczególniony.
- Ale chuj mnie to obchodzi, rozumiesz?
– utytułowany profesor akademicki, historyk sztuki i malarz w jednej osobie,
jedna z bardziej szanowanych osobistości współczesnej artystycznej sceny
francuskiej, w najlepsze warczał w tej chwili do telefonu przy biurku, miażdżąc
jednocześnie wzrokiem jakiś zawiły tekst na wierzchu sterty papierów
rozciągniętych tuż przed nosem i nie poświęcając Petterowi większej uwagi.
Uberholdt postanowił odłożyć przygotowaną dla niego teczkę bez słowa i jak
najszybciej ewakuować się z gabinetu – dobrze wiedział, że w takich momentach
należało się trzymać z daleka od Francuza – Renaud jednak posłał mu wymowne
spojrzenie i wykonał jednoznaczny gest, sugerując, by powstrzymał się przed
wyjściem. Norweg westchnął i zajął miejsce po drugiej stronie biurka, podczas
gdy jego przyjaciel w najlepsze kontynuował prowadzenie awantury. – Słuchaj no.
Ustaliliśmy to dwa miesiące temu. Dwa
pierdolone miesiące. – Zazgrzytał wściekle zębami i przekreślił coś na
kartce czerwonym długopisem. – Tyle mieliście czasu, żeby zmienić termin. To
jest, kurwa, mało? – kolejne przekreślenie. – Ale powiedziałem już, że mam to w
dupie! Człowieku, na głowie siedzi mi pół uczelni, umówiłem się na czternaście
spotkań w tym tygodniu, latam zajebany jak bąk w tulipanie, a ty mi wyskakujesz
z nagłą zmianą planów?! Pieprzę wasze
zmiany planów, trzeba było z tym dzwonić tydzień temu! Przekaż swojemu tak
zwanemu szefowi, że w środę będę w Calais i oczekuję audiencji u jaśnie pana,
tak, jak postanowiliśmy przed dwoma
miesiącami! – wrzucił kartkę do szuflady i spektakularnie nią trzasnął. –
No ja myślę, że do widzenia! –
bezceremonialnie przerwał połączenie, wcisnął komórkę do kieszeni i zerknął na
Pettera z furią. Tamten tylko wzruszył ramionami.
- Ty naprawdę jesteś Francuzem, a nie
Włochem?
- Zamknij się – wycedził Renaud, po
czym chwycił teczkę i prześledził wzrokiem jej zawartość. – No super. Więcej
grup nie miałeś?
- Mówiłem, że nie musisz ich wszystkich
przejmować.
- To bardzo łaskawe z twojej strony.
Kiedy zamierzasz wrócić?
- Za jakieś trzy tygodnie. Jeszcze nie
kupowałem biletu w drugą stronę.
- Ale zamierzasz kupić?
- Ha, ha.
- Wolę dmuchać na zimne. Ostatnio
wszyscy znaleźli sobie nowe hobby w postaci dymania starego Maillana na prawo i
lewo.
- Oszczędź mi szczegółów.
- To była metafora, Uberholdt.
- Świetnie. Więc kto cię tak wydymał?
- Na razie jeszcze nikt – mruknął
Francuz i wsunął teczkę do tej samej szuflady, w której zniknęła kartka, by
skupić się na analizowaniu kolejnej. Petter doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej
chodziło o sprawdzanie karnych wypracowań. Ich zadawanie było jednym z
ulubionych sadystycznych zajęć Renauda w stosunku do jego studentów, gdy
zaczynali go irytować. – Jeśli typ myśli, że na trzy dni przed planowanym
terminem spotkania, o którym wie od dwóch miesięcy i który sam ustalił, może
wysłać jednego ze swoich jebanych pachołków, by wciskał mi kity o jakichś nagłych zmianach planów, to chyba równo
go popierdoliło. – Podkreślił jedno z pierwszych zdań świeżo pochwyconej pracy
i zaznaczył na marginesie znak zapytania. – Na miłość boską, ci ludzie nie
potrafią nawet poprawnie składać zdań!
- To są artyści, nie romaniści.
- Absolwent uczelni wyższej powinien
umieć się wypowiadać bez względu na to, jaka uczelnia by to nie była –
oświadczył Renaud, nawet nie spoglądając na swojego rozmówcę. – I nie broń ich.
Gówniarzeria schodzi na psy. Za moich czasów studia były tylko dla elit.
- Dlatego potrzebowałeś tyle czasu,
żeby je skończyć – zadrwił Petter, w odpowiedzi stykając się z kolejną porcją
morderczego wzroku kolegi.
- Inaczej byś śpiewał, gdybyś zaliczył
wpadkę w wieku dziewiętnastu lat.
- Ja w wieku dziewiętnastu lat byłem
całkiem niewinny.
- Powiedzmy, że ci wierzę. – Zmrużył
oczy, z powrotem wpatrując się w tekst. – A propos młodzieży, Claude dzwonił
wczoraj. Wygląda na to, że skombinował ci te bilety.
- Żartujesz.
- Nie jestem dziś zasadniczo w zbyt dowciapnym nastroju, jeśli jeszcze nie
zauważyłeś. Pytałeś o hokej, prawda?
- O hokej i o biathlon – bąknął Norweg,
czując się jak kompletny kretyn.
- No więc trudno mi powiedzieć, jak z
biathlonem, ale hokej to już prawie pewniak. – Kolejne przekreślenie na kartce.
– Tak przynajmniej było wczoraj. W przyszłym tygodniu ma mi przywieźć
wejściówki, przekażę ci je, kiedy tylko wrócisz z Oslo.
Petter pokręcił głową.
- Jesteś wielki.
- Nie ja, tylko mój syn. A konkretniej
jego fujara. Zawsze wiedział, gdzie ją wcisnąć, by dobrze na tym wyjść.
- Nadal spotyka się z tą łyżwiarką?
- Mnie nie pytaj. Dawno już przestałem
kontrolować życie uczuciowe swoich dzieci. Może nie licząc Sophie. – Uśmiechnął
się wymownie do przyjaciela, który aż za dobrze rozumiał ten przytyk: jedyna
córka Renauda miała ewidentną słabość do niejakiego Milesa Hessela Uberholdta.
- Nawet mnie nie strasz.
- Nie podobają ci się wizje naszych
wspólnych potencjalnych spotkanek rodzinnych? Ty, twoja była żona, ja, moja
była żona…
- A do tego nowi mężowie byłych żon i
ich wspólne latorośle?
- W sumie wypadałoby ich zaprosić.
- Jakież to francuskie.
- Przynajmniej masz pewność, że nie
jestem Włochem – uśmiechnął się Renaud, gdy Petter wstał ze swojego miejsca,
dochodząc do wniosku, iż czas na niego. - Jak już będziesz w Norwegii,
rozejrzyj się za kimś do projektu – dodał, zanim jego przyjaciel zdążył obrócić
się w stronę drzwi wyjściowych. Uberholdt zmarszczył brwi.
- Chcesz szukać brakującej osoby w Norwegii?
- A czemu nie? Nie macie w Norwegii
dobrych rysowników?
- Nie wiem, co mamy w Norwegii, Renaud.
Nie byłem tam od wielu lat.
- No, więc teraz nadrobisz stracony
czas – Maillan ani trochę nie przejął się jego sceptycyzmem. – I przy okazji
zorientujesz w sytuacji. Im szybciej skompletujemy zespół, tym lepiej.
- Ale…
- Po prostu obiecaj mi, że rzucisz
okiem na artystyczny rynek północy, dobra? – Francuz zerknął na niego z lekkim
zniecierpliwieniem, które zawsze działało w takich okolicznościach
najskuteczniej. Petter westchnął cicho.
- Niech ci będzie – mruknął i wbił
nieco otępiały wzrok w wypisane przez kolegę czerwonym mazakiem na górze kartki
czterdzieści dwa procent w kółku wraz z komentarzem enigmatyczny twór, po czym wyszedł z gabinetu powolnym krokiem,
myśląc o Norwegii, projekcie, Milesie, biletach i milionie innych spraw.
*
- Słyszałam, że twoja była nie chodzi
na zajęcia – mruknęła Chloe, wsuwając na siebie zbyt szerokie spodnie i uciskając
je mocno paskiem. Choć w ciągu ostatniego miesiąca przybyło jej odrobinę więcej
ciała, nadal wszystkie ciuchy wisiały na niej jak na wieszaku, na nowo
przypominając Vegardowi o wydarzeniach poprzedniego roku – o tym, jak powoli
zaczęło się między nimi psuć, o dniu, w którym wyprowadził się z tego
mieszkania, o dniu, w którym do niego wrócił i znalazł ją nieprzytomną w
wannie, o jej niespodziewanym powrocie, o dziwnych próbach nawiązania do
czegoś, co w rzeczywistości na zawsze było skończone. To, że znów raz na jakiś
czas ze sobą sypiali, niczego nie zmieniało. Wszystko wyglądało inaczej, niż
kiedyś, i prawdopodobnie podświadomie oboje o tym wiedzieli, jakkolwiek żadne
nie poruszało tego tematu na głos. Zachowywali się tak, jakby nic wielkiego się
nie stało.
Jakby życie wcale nie obróciło się o
sto osiemdziesiąt stopni.
- Może i nie chodzi – odpowiedział,
przerzucając koszulkę przez głowę i bardzo starając się uciec przed jej bacznym
spojrzeniem. I nie tylko – tak naprawdę odnosił wrażenie, że na chwilę obecną
ucieka dosłownie przed wszystkim, że wraca do łóżka, które niegdyś z nią
dzielił, nie tyle z tęsknoty, co z uwagi na wewnętrzne pragnienie pozyskania na
nowo kontroli nad swoim coraz bardziej skomplikowanym życiem, na chęć zrobienia
kroku w tył i spojrzenia prosto w oczy czemuś, co dla odmiany było mu znane.
Bez wątpienia się pogubił. Sam już nie potrafił do końca ocenić, czego tak
naprawdę chciał, i to zdecydowanie najbardziej go przerażało.
- Nie interesuje cię, co się z nią
dzieje? – zmarszczyła brwi, zerkając na niego niemalże z niedowierzaniem, jakby
nie pojmowała, skąd u niego taka obojętność. A czy on ją pojmował? Raczej nie.
Nadal brakowało mu Lei – przy czym jednocześnie wciąż się na nią wściekał, do
tego stopnia, że duma nie pozwalała mu na nawiązywanie z nią jakichkolwiek
dalszych kontaktów. Zresztą pewnie i tak błyskawicznie zostałyby one ucięte.
- Jest dorosła – oświadczył chłodno i
podniósł się z łóżka. Jak za dawnych
czasów, przemknęło mu przez myśl, gdy rozejrzał się po pokoju i skoncentrował
wzrok z powrotem na Chloe. Choć oczywiście wiedział, że w rzeczywistości nic nie było takie, jak za dawnych czasów.
- Nie odnosisz wrażenia, że to dosyć
dziwne? Niespodziewanie cię rzuciła i nagle zniknęła. – Blondynka chwyciła
torbę i zaczęła w niej grzebać, zaś Vegarda nagle ogarnęła irytacja.
- Od kiedy tak bardzo przejmujesz się
losem Lei?
- Mniej więcej od momentu, w którym
przestał on obchodzić ciebie – oznajmiła bez większego zastanowienia, co
wydawało mu się wybitnie w jej stylu. – Choć to bardziej czysta ludzka
ciekawość niż przejęcie.
- Nie przestała mnie obchodzić –
wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Co nie zmienia faktu, że nie robisz
nic, by dowiedzieć się, czy wszystko u niej w porządku. Mimo, iż od świąt nie
pojawiła się na uczelni.
- Zajmij się może lepiej swoimi
sprawami, co? – miał już tego dosyć. Jakim prawem go pouczała? Nigdy nie lubiła
jego byłej dziewczyny, o to, że się z nią spotykał, też przecież się swego
czasu wściekała. Teraz zaś zachowywała się tak, jakby pozjadała wszystkie
rozumy. Coraz mocniej go to wkurzało. – Twój facet pewnie już czeka na ciebie w
Trondheim. Jedź, zanim się rozmyśli. – Zawsze, kiedy się na nią denerwował,
uderzał w możliwie najbardziej czułe punkty. Sądząc po jej spojrzeniu, teraz
też nie spudłował.
Wyprostowała plecy po dobrych
dwudziestu sekundach wpatrywania się w niego bez słowa.
- Nie masz pojęcia, ile bym dała, żeby
rzeczywiście na mnie czekał. – Zacisnęła mocno wargi. – W Trondheim albo
gdziekolwiek indziej.
Nie odpowiedział. Nie przychodziła mu
do głowy żadna sensowna riposta.
Nic nie było takie, jak za dawnych czasów.
*
Bała się. Oczywiście, że się bała. Bała się w sposób, o którym nie miała
dotąd pojęcia i w porównaniu z którym wszelkie dotychczas znane jej rodzaje
strachu wydawały się niemal śmieszne. Bała się przyszłości, bała się
niespodzianek, bała się reakcji otoczenia, bała się własnej reakcji, bo nijak nie mogła jej na chwilę obecną
przewidzieć. To, że podjęła decyzję, wcale nie sprawiało, że czuła się gotowa
albo chociaż w jakimkolwiek stopniu bardziej pewna. Wręcz przeciwnie. Nie czuła się gotowa. Ani pewna.
Wróciła do Oslo, choć tak naprawdę w
pierwszym odruchu planowała coś zupełnie odwrotnego. Ściślej rzecz ujmując,
uważała, że pozostanie w domu należało postrzegać jako znacznie bardziej
sensowne, przynajmniej do momentu porodu. A w rzeczywistości pewnie i dłużej,
bo jakoś nie umiała sobie wyobrazić, że mogłaby tak po prostu przejechać pół
Norwegii, wylądować z powrotem w stolicy i próbować bawić się w macierzyństwo,
skoro nigdy nawet nie przewijała dziecka.
W głowie jej się nie mieściło, że mogła
się tak urządzić.
Oczywiście, sama siebie nie zapłodniła.
Tyle tylko, że w dalszym ciągu po jej stronie leżało pięćdziesiąt procent winy,
i to akurat to cięższe pięćdziesiąt, to pięćdziesiąt, którego nie dało się
schować w piasek, udając, że nic się nie stało, to pięćdziesiąt, którego nie
sposób było się wyrzec, to pięćdziesiąt, którego ukrycie zakrawało o rzecz
niemożliwą. Vegard mógł od tego uciec, machnąć dłonią i natychmiast się zmyć.
Ona została z powiększającym się z dnia na dzień brzuchem i spieprzonym życiem.
Wróciła, bo tego chcieli rodzice. Czy
raczej nie tyle chcieli, co zasugerowali jej, iż tak właśnie powinna postąpić.
To i tak ostatni rok studiów, niech pociągnie chociaż ten semestr, później się
zobaczy. Właściwie spodziewała się z ich strony gorszej reakcji. Sądziła, że
ostro się wściekną, a w sumie sprawiali wrażenie po prostu lekko
rozczarowanych. Co, rzecz jasna, również doprowadzało ją do łez, ale
przynajmniej jeszcze się jej nie wyrzekli.
Oslo. Uczelnia. Byle dalej, byle do
przodu, byle się nie łamać. Za chwilę miała umówione spotkanie z prodziekanem w
sprawie swojej sytuacji. Rozpaczliwie
starała się o nim nie myśleć.
Na zajęciach nikt jeszcze nie wiedział,
łącznie z prowadzącymi. Na pytania o przedłużoną po świętach nieobecność
odpowiadała półsłówkami. Podejrzliwe spojrzenie Joergena, które czuła na
plecach, odsuwała możliwie jak najdalej od siebie. Jeszcze tylko jego jej w tym
sajgonie brakowało.
No i Vegarda, który wciąż nie miał o
niczym pojęcia.
Nie potrafiła się do niego odezwać.
Zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później będzie musiała to zrobić, ale w
tym wypadku wybierała później. Wciąż
nie zdążyła ustalić choćby jednego wstępnego zdania odpowiedniego do rozpoczęcia
monologu przewracającego życie do góry nogami.
Gdy tylko zauważyła go na korytarzu,
natychmiast cofnęła się w przeciwną stronę, nim zdążył ją dostrzec.
Przemieszczała się szybko, z trudem powstrzymując łzy napływające jej do oczu
na samą myśl o własnej kompromitacji. Oto, kim się stała. Zaliczyła wpadkę i
nawet nie potrafiła znaleźć w sobie na tyle odwagi, by powiedzieć byłemu
chłopakowi, że zostanie ojcem. A pomyśleć, że kiedyś z taką łatwością oceniała
inne dziewczyny w podobnych sytuacjach.
Gdyby wiedziała, kto dostrzegł jej
szybką ucieczkę, pewnie nie byłaby w stanie dłużej pohamować płaczu.
*
- Chodzi o nią, prawda?
Oderwał wzrok od motoryzacyjnego
magazynu, na którym do tej pory w stu procentach się koncentrował – co swoją
drogą nie było z jego strony szczytowym przejawem kultury osobistej – by
przenieść go w kierunku wpatrującej się w niego brunetki. Jej wzrok niczego tak
naprawdę nie wyrażał i w pierwszym momencie nie zrozumiał, co miała na myśli.
Dopiero po chwili, gdy nieco się do niego zbliżyła, wciąż z tym samym, lekkim
wyrazem nacięcia na twarzy, zaczął powoli pojmować właściwy sens usłyszanego
pytania.
W gruncie rzeczy w ogóle nie miał prawa
przyjeżdżać do Oslo, i dobrze wiedział, że nie raz jeszcze przyjdzie mu
pożałować tych dwóch dni lenistwa – ostatniej rzeczy, na jaką powinien sobie
pozwolić, biorąc pod uwagę olimpiadę zbliżającą się tak wielkimi krokami, że
powoli zaczynały mu się śnić koszmary. Zupełnie tak, jak cztery lata temu,
przed Kanadą. Tamte igrzyska nie stanowiły wprawdzie jego oficjalnego debiutu,
ale za to po raz pierwszy – inaczej niż w Turynie – startował w roli faworyta i
ówczesny stres wydawał się czymś najzupełniej naturalnym (choć nie przypominał
sobie, by ktokolwiek poza nim skarżył się przy śniadaniu na paskudne sny, w
których biegał bez końca po trasie, nijak nie mogąc dopaść linii mety). Teraz,
jako doświadczony i obyty z życiem biathlonista, posiadacz trzech medali
olimpijskich, w tym dwóch złotych, spodziewał się nieco bardziej sensownej
reakcji organizmu na nadchodzącą imprezę. A jednak im mniej dni pozostawało do
jej rozpoczęcia, tym usilniej docierało do niego, że przechodzi swoiste deja vu, że tak naprawdę czuje się dokładnie tak samo, jak przed Vancouver,
i że co gorsza nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się poprawić. Kwestii
Chloe nawet już nie próbował poruszać.
Inaczej niż Samantha, która ewidentnie
do tego właśnie piła.
- Nie wiem, o co ci chodzi. – Czy
raczej: nie wiesz, co powiedzieć -
zgrywaj kretyna. Ulubione rozwiązanie niefortunnych sytuacji irytujące
wszystkich wokół, z jego babcią na czele. Z jakiegoś powodu właśnie o niej
teraz pomyślał. Oczywiście, że wiesz,
Emilu Magnusie Hegle! Poczciwa kobita. Uważała go za rodzinne
rozczarowanie, przynajmniej dopóki nie wygrał pierwszych profesjonalnych
zawodów w Pucharze Świata. Miała w zwyczaju twierdzić, że wdał się w ojca, co
jej zdaniem stanowiło rzecz jasna największą obelgę. Owszem i bardzo to sobie cenię, odpowiadał z uśmiechem z reklamy
pasty do zębów, choć jeśliby go ktoś pytał, osobiście dostrzegał w sobie
większe podobieństwo do matki. Tyle tylko, że o tym akurat babuni informować
nie zamierzał.
Podobnie, jak i nigdy nie wspomniał jej
o Chloe – tego z kolei akurat żałował, bo pewnie minę miałaby bezcenną. Szkoda,
że nie było jej wówczas w Trondheim.
Wówczas.
- Daj spokój. – Usiadła naprzeciwko
niego, co odruchowo zmusiło go do zamknięcia gazety. Powinieneś być na treningu, ofuknął siebie w myślach po raz
kolejny, usiłując dzielnie znieść jej wciąż tak samo baczne i podejrzliwe
spojrzenie. Po jaką cholerę zawracał jej właściwie głowę? Jasne, chciał się z
nią zobaczyć – ale kiedy już się spotkali, niemal natychmiast poczuł się
dziwnie nieobecny, w pewnym sensie odcięty od rzeczywistości, tak, jakby jedna
jego połowa jak najbardziej wiedziała, gdzie się znajduje, druga zaś uciekła w
zupełnie inną stronę. Jakoś nie umiał się skupić. Wydawało mu się to
absurdalne, biorąc pod uwagę, że dwa dni temu po raz pierwszy od czterech lat
udało mu się w wyścigu indywidualnym zestrzelić wszystkie możliwe tarcze. Media
wreszcie zostały zmuszone do wyłączenia nieznośnego licznika, który tak mu do
tej pory ciążył. Jeszcze przed Ruhpolding przerażała go myśl, że pojedzie do
Sochi z łatką wiecznego pudłującego. Teraz przynajmniej w tym względzie mógł
się wreszcie uspokoić. W ogóle powinien
się uspokoić. Zawody wygrywał ostatnio hurtowo, ewidentnie złapał dobrą formę.
Aktualnie jedynym jego obowiązkiem było jej stabilne utrzymanie.
No, i ewentualnie odepchnięcie
wszelkich pobocznych problemów, którymi ewidentnie nie należało sobie w tej
chwili zawracać głowy.
- Przecież wiem, że nie chodzi o
olimpiadę. – W tym sformułowaniu tkwiło coś, co w sumie lekko go rozdrażniło,
choć nie dał tego po sobie poznać. Przecież
wiem? A skąd niby miała wiedzieć? Znali się tak naprawdę od kilku tygodni i
już zdążyła się nauczyć czytać jego myśli? Czy może po prostu stał się nagle
typem człowieka o twarzy banalnie łatwej do rozszyfrowywania? Zacisnął zęby,
powstrzymując się przed pospieszną i nieprzyjemną odpowiedzią. Raczej nie posądzał
jej o złośliwość.
- Wszystko jest w porządku.
Nie było w porządku i oboje doskonale
zdawali sobie z tego sprawę.
- Nie powinieneś się tak bezsensownie
zadręczać. To chyba niezbyt właściwy moment. – Przysunęła dłoń blisko niego, do
tego stopnia, że ich palce lekko się stykały. Już jakiś czas temu zauważył, że
należała do osób potrzebujących cielesnej bliskości i mniej lub bardziej
częstego okazywania uczuć. Pod tym względem stanowiła idealne przeciwieństwo
Chloe. – Może byłoby ci łatwiej, gdybyś na dobre pozamykał te sprawy.
- Jakie sprawy?
- Te związane z twoją byłą… koleżanką.
– Wyraźnie zastanawiała się, jakiego słowa użyć i czy w ogóle poruszać temat.
Podobało mu się, że dbała o coś tak przyziemnego jak takt. Rzadko kiedy
spotykał to zjawisko, szczególnie u dziennikarzy. – Nie chcę się mieszać, ale…
- Co ty mi właściwie usiłujesz
powiedzieć? – nie potrafił się powstrzymać, po prostu musiał wejść jej w słowo.
Z jakiegoś powodu niepokoił go obrany przez nią kierunek rozmowy.
Przygryzła lekko dolną wargę.
- Jedź z nią.
Wytrzeszczył na nią oczy. Zdanie z
perspektywy świadka mogło brzmieć dość zagadkowo, on jednak doskonale rozumiał
jej przekaz. Tym bardziej, że przecież o wszystkim jej opowiedział, sam, z
własnej woli, parę dni temu, przy czym do tej pory nie umiał do końca tego
uzasadnić. Chyba najzwyczajniej w świecie czuł, że nie wyprostuje swojego życia
bez absolutnej szczerości. Wykazała wtedy sporo zrozumienia, choć oczywiście
zareagowała dość chłodno. Nic dziwnego. W końcu praktycznie przyznał się, że w
pewnym sensie wciąż zależało mu na innej kobiecie. Nie tak, jak kiedyś, na
pewno nie w tym stopniu, ale jakieś ułamkowe pozostałości po zamkniętym
rozdziale jego życia wciąż tkwiły w nim głęboko – niewystarczająco głęboko, by
nie zdawał sobie z nich sprawy. Jej kilkukrotne spotkanie w trakcie sezonu
utwierdziło go w przekonaniu, że wciąż nie ogarnął wszystkiego na tyle, na ile
by sobie życzył.
Powiedział, co mu się przytrafiło, nie
pomijając praktycznie niczego, łącznie z niespodziewanym powrotem Pettera
Uberholdta i nagłą wizytą Chloe w Oberhofie. Używał boleśnie obojętnego tonu,
jakby opisywał mało znaczące wydarzenia z ubiegłego tygodnia. Starał się nie
dać po sobie poznać, jak bardzo owe tak zwane nieznaczące wydarzenia w
rzeczywistości go dotknęły.
Wykazała się dużą empatią i pamiętał,
że poczuł wówczas bardzo dużą ulgę. Trochę tak, jakby zrzucił z siebie ciężki
balast. Właściwie nie spodziewał się, iż temat kiedykolwiek wypłynie na
wierzch, w każdym razie nie w najbliższej przyszłości. Ona najwyraźniej była
innego zdania.
- Jedź z nią na spotkanie z tym
facetem. Zrób to, o co cię poprosiła. Może to jest właśnie ten brakujący krok,
którego potrzebujesz, żeby rzeczywiście z nią skończyć.
Umknął wzrokiem w kierunku okna,
zaciskając palce na zwiniętej w rulon gazecie. Paskudna pogoda. Wciąż miał wrażenie, że czegoś mu w tym mieście
brakowało. Nie stanowiło dla niego domu, jak Trondheim, ani nie trzymało w
powietrzu jego klimatu, jak Lillehammer. Odnosił wrażenie, iż do końca do niego
nie pasuje. Albo to ono do niego nie pasowało.
Albo się jeszcze nie przyzwyczaił.
Albo mu przeszkadzało, że tak niewiele
dzieliło go od Chloe.
- Nie uda nam się, jeśli na dobre jej
sobie nie odpuścisz, Emil. – Jej głos nabrał teraz nieco poważniejszego tonu.
Zmusił się do tego, by zerknąć jej w oczy. Patrzyły na niego spokojnie,
aczkolwiek zdecydowanie. Dotyk jej palców na zewnętrznej stronie jego dłoni
przypomniał mu na nowo o postanowieniach ostatnich miesięcy. Musiał się ich
trzymać.
- Już ją sobie odpuściłem. – W tej
kwestii czuł się raczej pewnie. Dawno już odrzucił od siebie dawne wizje, teraz
trącające w jego mniemaniu niemalże o absurd. Zrozumiał swoją pomyłkę aż za
dobrze.
Odpuszczenie nie równało się jednak z
definitywnym zakończeniem. I tu właśnie zaczynał się problem, którego oboje
byli świadomi.
*
-
Blondyna wróciła na uczelnię - oznajmił Joergen fachowym tonem prezentera
wiadomości, wchodząc do kuchni dokładnie w tym samym czasie, w którym Chloe i
Øystein wyciągali z piekarnika stos skrzydełek kurczaka. Usadowiony na
parapecie Hans wykonywał szybki, roboczy szkic nowego projektu, dosłownie
chwilę wcześniej zrodzonego w jego głowie. Po raz pierwszy od bardzo dawna byli
gdzieś razem, w komplecie, we czwórkę, i to na dodatek nie w studiu. Sami przed
sobą musieli przyznać, że jak na aktualne realia, był to niemały ewenement.
- Wasza
ulubiona koleżanka? - tatuażysta uśmiechnął się na widok wyszczerzonych zębów
Joergena i jego trzęsących się przy okazji potaknięcia głową, wilgotnych od
mycia włosów. Panna Berger tylko przewróciła oczami i odstawiła posiłek na
stół, zaś młody architekt zeskoczył z parapetu, pozostawiając na nim kartkę i
ołówek.
- Zdaje
się, że przewidywałeś z jej strony nagłe zakończenie studiów - zauważył,
również zerkając na swojego życiowego partnera, który jedynie wzruszył
ramionami.
- Nawet
ja bywam nieomylny. Choć, nie powiem, jej obecność nieco mnie zaskoczyła.
- A miało
być tak pięknie - mruknęła Chloe i natychmiast pochwyciła skrzydełko. - Mówiła
coś?
- O tak,
zdecydowanie. Wpadła jak piorun i wyciągnęła mnie na trzygodzinną pogawędkę. W
końcu z nikim się tak na tych studiach nie zaprzyjaźniła, jak ze mną. - Joergen
posłał jej drwiące spojrzenie. - Wyobraź sobie, że nie zorganizowała
publicznego wystąpienia w ramach wyjaśnień swojej nagłej absencji.
- Jakoś
nie zamierzam płakać z tego powodu.
-
Dlaczego wy jej właściwie tak nie lubicie? - Øystein zerknął na nich karcąco.
Jedyna reprezentantka płci pięknej w odpowiedzi popatrzyła na niego jak na
skończonego idiotę.
- Bo to
pustak?
- Jest
wyniosła - dodał Sanberg takim tonem, jakby miało to wyjaśnić absolutnie
wszystko.
- Może
tylko taką udaje.
- Za to
ty udajesz wszechmocnie miłosiernego - Chloe jak zawsze nie zamierzała pozwolić
sobie na porażkę w choćby najbanalniejszej konwersacji. - Raczej wątpię, byś
został jej fanem, gdybyś choć trochę ją poznał.
-
Atrakcyjne blondynki zasadniczo nie stanowią dla mnie większego problemu -
oświadczył tamten, w najlepsze ciamkając swoje skrzydełko.
- Zdawało
mi się, czy masz żonę?
- Mam i
jestem z nią wprost absurdalnie szczęśliwy, co wcale nie przeszkadza mi w
docenianiu kobiecej urody. Małżeństwo nie sprawia, że człowiek staje się
obojętny na zewnętrzne bodźce. Sami kiedyś zobaczycie.
- Głęboko
w to wątpię - odparła dziewczyna z przekąsem i odrzuciła kostkę na talerz. -
Moje plany raczej tego nie obejmują.
- Też tak
kiedyś mówiłem.
- Tyle
tylko, że ty zmieniasz zdanie mniej więcej co pięć minut.
- Wypchaj
się.
- Bardzo
dojrzałe.
-
Dostosowane do poziomu rozmówcy.
- Zaraz
ci pieprznę w ten głupi łeb.
- Do was
też się tak zwraca? I to ma być przyjaźń? - Øystein spojrzał na obu panów
siedzących po stole, po czym wzniósł wymownie oczy w kierunku sufitu. -
Nieważne. Jeszcze wspomnicie moje słowa. Zresztą związek małżeński to dobra
sprawa.
- Chyba
od dupy strony - Chloe niemalże parsknęła śmiechem wprost w kolejne skrzydełko.
- O, witaj, cudowna rutyno i zabawo w dom! Co w tym takiego dobrego?
- Nadmiar
stabilizacji wygrywa z jej brakiem.
- A niby
dlaczego? Bo rzekomo łatwiej zapanować nad swoim życiem?
- Bo
przynajmniej wiesz, czego się w tym życiu spodziewać.
- I to ma
być fajne?
- Wyobraź
sobie, że dla mnie stanowi przyjemną odmianę w stosunku do przeszłości -
mruknął Øystein odrobinę chłodniejszym tonem.
- Dla
ciebie może i owszem, jako że stanowisz szczególny przypadek. Natomiast ja
nigdy nie miałam problemu z tym tak zwanym brakiem stabilizacji, o którym
wspomniałeś.
- Pewnie
dlatego, że nigdy nawet nie myślałaś o tym, jak mogłoby być, gdybyś z niego
zrezygnowała.
- Zgadza
się. Nie myślałam i nie zamierzam.
- Przepraszam
bardzo, mogę wiedzieć, kiedy w końcu wyłączycie ten ślubny tryb? - przerwał im
Hans, który jak dotąd nie zabierał głosu w tej dyskusji. - Nie mamy już
ciekawszych tematów?
-
Øysteinowi zebrało się na radosne teorie - zadrwiła Chloe, na co tatuażysta tylko
się skrzywił.
- Po
prostu nie rozumiem, skąd to negatywne nastawienie do wszystkiego, co ma
jakikolwiek związek ze spokojniejszym życiem - znów wywrócił oczami. -
Zgadzacie się z nią? - przemknął wzrokiem po twarzach studentów. Hans cicho
westchnął.
-
Właściwie nigdy nie ciągnęło mnie specjalnie do małżeństwa - oznajmił
ściszonym, niemalże przepraszającym tonem, który zmusił jedynie Aadlanda do
ostentacyjnego prychnięcia i przeniesienia kpiącego spojrzenia na Joergena.
- A ty?
Blondyn
zrobił bezosobową minę i wzruszył ramionami.
- W sumie
chyba się nad tym nie zastanawiałem. - Ewidentnie nie chcąc ciągnąć kwestii,
skupił się znów na powierzchni talerza, bardzo zgrabnie unikając przy tym
niewerbalnego zainteresowania ze strony Chloe i Hansa, myślących w tym momencie
zapewne o tym samym.
Na
przykład o tym, że ich współlokator nigdy nie był mistrzem kłamstw.
*
Powinieneś
być na treningu.
Stała
śpiewka. Bardzo sensowna zresztą. Podobnie, jak wszystkie inne śpiewki
zaczynające się od powinieneś, które traktował z tą samą, błogosławioną
ignorancją, dobitnie świadczącą o tym, że mimo skończonych dwudziestu ośmiu lat
i rocznikowych dwudziestu dziewięciu nadal pozostawał dzieckiem, może tylko
odrobinę nazbyt rozrośniętym. W sensie fizycznym, bo psychicznie utrzymywał się
gdzieś na poziomie edukacji przedszkolnej.
Powinieneś
być na treningu.
Jasna
sprawa. Ale po co jechać na trening, skoro można siedzieć w jednym ze swoich
czterech samochodów pod Akademią Sztuk Pięknych, po raz kolejny zaprzeczając
własnym usilnym postanowieniom? Jakim właściwie prawem miał pretensje do babci
o postrzeganie go jako czarnej owcy? Jakby nie było, dawał jej dość solidne
podstawy do takiej opinii. Nie wspominając już o tym, jak sam na siebie
aktualnie spoglądał.
Niezbyt
pozytywnie, tak należałoby to ująć przy zachowaniu odpowiedniej dyplomacji.
Z drugiej
strony zdanie Samanthy posiadało pewne swoje racje. Niekoniecznie takie,
których nie dałoby się obalić za pomocą prostych kontrargumentów - nawet teraz
kilka przychodziło mu do głowy - ale jednocześnie wystarczające do uratowania
go przed ścięciem głowy za to, że pozwolił sobie znów złamać jakże dręczącą go
od kilku miesięcy obietnicę. Zaczął powoli godzić się z tym, że najrozsądniej
będzie niczego już nie postanawiać. Może i był dobry w spełnianiu swoich
propozycji względem innych ludzi, ale na pewno nie wobec samego siebie.
Fakty
wyglądały tak, że jego świeżo upieczona dziewczyna z własnej woli zaproponowała
mu, by spotkał się z Chloe Berger. Co więcej, wyraził na to zgodę, chociaż po
kilku rozlicznych pożegnaniach to najświeższę z Oberhofu naprawdę miało
być ostatnim.
Jasne.
Sam już
nie wiedział, co najlepszego wyrabia, nie dostrzegał w swoich poczynaniach
większej logiki i tak naprawdę chyba nawet jej specjalnie nie szukał. Zachowywał
się jak kretyn, miał tego świadomość i nie robił nic, by wreszcie dojść ze sobą
do ładu, może poza sypaniem kilkoma kolejnymi mądrymi sekwencjami
rozpoczynającymi się od powinieneś, do których się rzecz jasna nie
dostosowywał.
Przysiągł
trenerowi na własnego psa i dwa najmłodsze stażem samochody, że jutro stawi się
na treningu we Włoszech, w związku z czym sprawę musiał załatwić dzisiaj, a
konkretniej w przeciągu najbliższych dwóch godzin. W związku z czym siedział
jak ten pajac pod uczelnią Chloe, nie mając najmniejszego pojęcia, czy ją
spotka i licząc na odrobinę szczęścia. Jeśli to rzeczywiście dało się uznawać
za szczęście, bo w tym względzie również posiadał pewne wątpliwości.
Spędził
blisko sześćdziesiąt minut, wpatrując się ze swojego względnie bezpiecznego
miejsca parkingowego w wejście do budynku i na okrągło myśląc o własnej
głupocie. Wyjdzie na kompletnego oszołoma, co akurat będzie pokrywało się z
rzeczywistością. Zresztą przecież trochę go już poznała. A już na pewno znała
go lepiej, niż on znał ją.
Pieprzony
idiota. Najpierw odsyłasz ją na drzewo, potem nagle przyjeżdżasz i to tak
naprawdę chuj wie po co. Czy nie o podobne zachowanie miałeś do niej wcześniej
pretensje?
Ale to
przecież nie to samo, odezwał się inny głos
w jego głowie, ten nieco łagodniej spoglądający na jego coraz to bardziej
bezsensowne postępki. Ty w przeciwieństwie do niej chcesz dobrze. Zresztą
sama sugerowała, żebyś się z nią wybrał. Poza tym tylko krowa nie zmienia
zdania.
To, że
prowadził w głowie wewnętrzny monolog na dość żenującym poziomie
intelektualnym, tylko skutecznie go dobiło.
Po
kolejnych piętnastu minutach był skłonny odpalić auto i odjechać stamtąd z
piskiem opon. Najwidoczniej mu się nie poszczęściło. Nie dostrzegł Chloe i
doszedł do wniosku, że prawdopodobieństwo, iż akurat o tej porze skończyłaby
zajęcia, od początku oscylowało na granicy minimalnego a takiego wynoszącego
jakieś piętnaście procent. Kolejny wygłup z jego strony. Niewykluczone, że w
ogóle nie miała dziś zajęć.
W chwili,
w której o tym pomyślał, pojawiła się w zasięgu jego wzroku.
Nadal nie
zmieniła fryzury, nadal wyglądała przygnębiająco i niestety nadal nie potrafił
zareagować na nią obojętnie, co doprowadzało go do absolutnej rozpaczy. Jeszcze
większa niż zwykle teczka swobodnie dyndała jej na ramieniu w rytm wykonywanych
kroków. Między palcami trzymała papierosa odpalonego zaraz po wyjściu z
uczelni. Mógłby się założyć o obie ręce, że wciąż wybierała Chesterfieldy.
Serce
zabiło mu szybciej. Głupi, żałosny durniu. Pierdolone igrzyska za trzy tygodnie.
Lecz się na łeb.
Odsunął
szybę i zgodnie ze starym zwyczajem drużyny z Leangen wcisnął dwa palce do ust,
po czym przeraźliwie głośno gwizdnął. Wiedział, że zareaguje, bo raz już
słyszała ten dźwięk. Był bardzo charakterystyczny. Każdy z ich złotej szóstki
wypracował swój unikatowy sposób jeszcze w dzieciństwie.
Przystanęła
w miejscu. Bingo. A jednocześnie cholera jasna.
Dostrzegła
go i skierowała się w jego stronę, lekko prostując plecy. Pokręcił głową i
ruszył powoli przed siebie, po czym skręcił w lewo, przejechał kilka metrów i
zatrzymał się na poboczu. Miał nadzieję, że zrozumiała, iż wolał przeprowadzić
tę rozmowę - olaboga - w odrobinę bardziej ustronnym miejscu. Dla pewności
wcisnął na głowę kaptur i pilnie czekał, obserwując wsteczne lusterko. Szybko
pojawiła się w zasięgu jego wzroku.
- Co ty
tu robisz? - jak za dawnych czasów pominęła wstępne powitania, stając tuż przy
drzwiach kierowcy. Nie potrafił zdobyć się na to, by zaproponować jej zajęcie
fotelu pasażera. Wydawało mu się to dziwacznie niewłaściwie, szczególnie, jeśli
wziąć pod uwagę, że niegdyś większość czasu spędzali razem w samochodzie.
Razem.
-
Przemyślałem sprawę twojego starego. - Skoro ona się nie cackała, on również
nie zamierzał. - Jeśli już zacząłem się w to bawić, chyba powinienem skończyć.
- Dość pokrętne tłumaczenie, zważywszy, że nie był jej nic winien, ale i tak
chyba najsensowniejsze ze wszystkich potencjalnych. Im bardziej zakłębi się w
tłumaczeniach, tym bardziej kretyński okaże się ostateczny efekt.
Skrzywiła
się na wydźwięk tego zdania, co zresztą specjalnie go nie zaskoczyło.
- Niczego
nie powinieneś. Z tego, co pamiętam, umawialiśmy się na Tromsø i na nic więcej.
- Nie brzmiało to zniechęcająco, raczej rezygnująco, jakby uważała, że sobie z
niej kpi i że lada moment wyskoczy z jakimś pierwszym kwietnia. Chociaż był
styczeń. - Jeżeli czułeś się do czegokolwiek zobowiązany, to mogę cię zapewnić,
że już dawno zrealizowałeś swoją misję.
- Nie
chodzi o zobowiązanie. - Westchnął, po raz kolejny zastanawiając się, co też najlepszego
wyprawia. - Po prostu... po prostu nie umiem sobie tego jakoś wyobrazić.
- Czego?
- Tego...
że miałabyś się z nim spotykać sam na sam.
Zmrużyła
lekko oczy.
- Bo co?
Jestem za cienka w kroku? - jej lekko wojowniczy ton paradoksalnie podziałał na
niego pozytywnie, bo przypominał mu o czasach, gdy potrafili prowadzić ze sobą
niekończące się wojenki.
- Wydaje
mi się, że ktoś powinien ci towarzyszyć i tyle.
- Jeszcze
niedawno kazałeś mi spływać.
- Mówiłem
już, musiałem sobie to przemyśleć.
- I nagle
ci się odmieniło? - zdobyła się na sarkastyczny uśmiech, również typowy dla tej
dawnej Chloe, którą niegdyś znał. - Twoja dziewczyna o tym wie? - zaciągnęła
się papierosem, zaś Emil zacisnął wargi.
-
Właściwie sama mi to zaproponowała.
Na pięć
sekund zapanowała cisza.
-
Zaproponowała ci, żebyś tu przyjechał? - uniosła lewą brew do góry. - Laski z
telewizji są aż tak wyzwolone?
-
Przestań.
- Więc o
co chodzi? - wpatrywała się w niego tak usilnie, jakby usiłowała go przejrzeć
na wylot, i chyba coś w końcu z tej obserwacji wyciągnęła, bo zanim zdążył się
odezwać, wydobyła z siebie bardzo wymowne prychnięcie. - Dobra, chyba zaczynam
rozumieć. Nie zaznasz spokoju ducha w mojej kwestii, jeśli nie wybierzesz się
na drugą część misji. Czy to sensowna teoria?
Nabrał
irracjonalnej chęci uderzenia pięścią w kierownicę - pewnie dlatego, że trafiła
w dziesiątkę, jakkolwiek pokrętnie by to nie zabrzmiało.
-
Powiedzmy - mruknął w końcu i mógł sobie tylko wyobrazić cyniczne parsknięcia
dudniące w jej głowie. Oklaski dla największego kretyna Królestwa.
Przez
moment wyglądała tak, jakby nie wiedziała, jak się do tego ustosunkować. Chyba
pierwszy raz zobaczył ją w takiej wersji. Potrzebowała mniej więcej
czterdziestu sekund, by w końcu chrząknąć.
- Cóż. -
Odrzuciła niedopałek na ziemię i zmiażdżyła czubkiem buta. - To w sumie ma
sens. - Tego rodzaju sformułowania raczej się nie spodziewał, ale tak na dobrą
sprawę nie spodziewał się już aktualnie niczego. - Właściwie nie wiedziałam,
czy w ogóle zamierzam się z nim spotykać, ale pewnie powinnam. Więc jeśli
chcesz, możesz się tam udać ze mną. Chociaż odnoszę wrażenie, że powinieneś być
na treningu.
Nawet
Chloe Berger zgadzała się z jego głosem rozsądku, a to już ewidentnie o czymś
świadczyło.
- Po
prostu wrócę do Norwegii na jeden dzień. - Nawet nie próbował sobie wyobrażać
miny Espena na wieść o takich planach, mógł mieć jedynie nadzieję, że jego
pozycja w drużynie naprawdę jest na tyle niepodważalna, na ile sądził. No, i że
informacje o jego ewidentnej niekompetencji nie trafią do mediów.
Z drugiej
strony, czego ktokolwiek w tym kraju mógłby się spodziewać po takim idiocie?
- No to
chyba doszliśmy do konsensusu. - Miała taką minę, jakby nie do końca dowierzała
własnym słowom. - W takim razie jeszcze się do ciebie odezwę.
Konsensus.
Prawie jak transakcja biznesowa. W tym miejscu kolejna salwa oklasków.
-
Świetnie. - Wcale nie było świetnie, ale coś przecież musiał powiedzieć. -
Zbieram się, wieczorem wylatuję do Włoch. - Oczywiście nie potrafił uzasadnić,
po co ją o tym informuje, skoro miała go w głębokim poważaniu. Albo
przynajmniej jego nadzwyczaj dziwaczny sposób przygotowywania się do igrzysk
olimpijskich.
- Błagam,
powiedz, że na trening. - Rzeczywiście jej mina wydawała się jak na nią
zaskakująco prosząca.
- Na
trening.
- Chociaż
tyle.
Nawet nie
pytał, o co jej chodziło.
- Do
usłyszenia - mruknął tak, jakby właśnie przeprowadzili zupełnie zwyczajną
pogawędkę, po czym wrzucił jedynkę i nacisnął pedał gazu, nie czekając na jej
odpowiedź. Dopiero po kilku minutach przemknęło mu przez myśl, że w
rzeczywistości chętnie wszedłby jej do głowy i dowiedział się, co się w niej
działo.
A działo
się wiele.
*
Tęsknota.
Vibeke
znała ją aż za dobrze i musiała się sama przed sobą otwarcie przyznać, że w
pewnym sensie się przyzwyczaiła. Oczywiście, mogłaby powątpiewać, czy do czegoś
takiego w ogóle dało się przyzwyczaić, ale zasadniczo jej zdaniem człowiek
zawsze koniec końców dopasowywał się do okoliczności, bez względu na ich
trudność, zaś jedyną kwestię sporną stanowił okres czasu, którego do owego
dopasowania potrzebował. W jej przypadku rozchodziło się o lata, od momentu
jego wyjazdu do dnia dzisiejszego. I do jutra. I do wszelkich kolejnych jutr.
Tęsknota
stanowiła dla niej coś tak naturalnego, jak wstawanie, zasypianie i
zaspokajanie innych podstawowych fizjologicznych potrzeb niezbędnych do
prawidłowego funkcjonowania. Tak, jak nie potrafiłaby, na przykład, żyć bez
chleba, tak nie umiałaby również nie tęsknić. Musiała tęsknić.
Czasem
rozmyślała o tym, jak wyglądałaby rzeczywistość, gdyby nie wyjechał. I gdyby
nie zaszła w ciążę. Może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Dopiero po
wielu minutach bezsensownych analiz przypominała sobie, że przecież nigdy nie
stanowiła dla niego odpowiedniej partii. Jego pozostanie w Tromsø być może niczego
by nie zmieniło.
Mimo
wszystko wiele by dała, by go zobaczyć, choćby przez chwilę. Zastanawiała się,
co robił i jak wyglądał. Rysy twarzy ich córki aż za dobrze przypomniały jej o
pewnym osiemnastolatku, który dawno temu opuścił Norwegię. Czy gdyby teraz
zestawiła ich w jednym szeregu, fizyczne podobieństwo doprowadziłoby ją do łez
w takim stopniu, w jakim się tego spodziewała?
Pokręciła
głową, uśmiechając się gorzko na myśl o niedorzeczności własnych wyobrażeń. Aż
za dobrze wiedziała, że ten most już dawno za sobą spaliła. A skoro go spaliła,
nie było sensu do niego wracać.
*
Tęsknota.
Nadal
stanowiła integralną część jego życia, choć może nie w tak dużym stopniu jak
kiedyś, gdy większość wolnego czasu poświęcał myśleniu o wszystkim, co utracił,
wyjeżdżając z Norwegii. Gdy przypominał sobie teraz Edynburg, docierało do
niego, że to miasto kojarzyło mu się wyłącznie z siedzeniem na parapecie,
wpatrywaniem się w mętne kałuże na ulicach i rozmyślaniem o Vibeke. W sumie
zaraz po przyjeździe do Londynu to ostatnie też stanowiło dla niego dosyć
częstą rozrywkę.
Minęło
dwadzieścia pięć lat. Dwadzieścia pięć. Cholerne ćwierćwiecze. Ileż się
przez ten czas w jego życiu zmieniło. Trzy przeprowadzki, jedno małżeństwo,
jedno dziecko, dwa kierunki studiów, co najmniej kilka zajęć, setki obrazów,
tysiące kilometrów przemierzonych w rozlicznych kierunkach. Parę mało
znaczących związków. I coś, co w całym tym zgiełku jakimś cudem się uchowało.
Tęsknota.
Nie
wiedział, co się stało z jego byłą dziewczyną. Mógłby to pewnie z łatwością
sprawdzić, gdyby chciał, ale nie chciał. Bał się rezultatów poszukiwań. Nie
chodziło o to, że źle jej życzył i że informacja o tym, iż wspaniale jej się
żyje, stanowiłaby dla niego mocne ukłucie po wszystkim, co między nimi zaszło.
Wręcz przeciwnie. Życzył jej jak najlepiej. Poza tym, biorąc pod uwagę, że sam
zrealizował większość swoich celów i uważał siebie za szczęśliwego człowieka,
raczej nie umiał sobie wyobrazić, że powiodło jej się lepiej niż jemu. Gdyby go
ktoś pytał, strzelał, że to on wyszedł na tym rozstaniu lepiej.
Strach
dotyczył czegoś innego - potencjalnego ujrzenia wizji, która jawnie
sugerowałaby, iż ich uczucie nie było szczere. Samo rozstanie, a nawet sposób,
w jaki do niego doszło, dało się jeszcze znieść, ewentualnie kosztem wielu
godzin spędzonych na smętnym wpatrywaniu się w szyby. Na samą myśl, że mógłby
ją spotkać z innym mężczyzną i uświadomić sobie, że stanowił dla niej jedynie
przelotną, mało znaczącą miłostkę, robiło mu się jednak słabo.
Jakież to
wszystko proste. W sumie nigdy nie był zbyt skomplikowanym człowiekiem.
-
Pasażerowie lotu linii Air France do Oslo, numer AF 1375, przewidywana godzina
startu 20:05, proszeni są o stawienie się w wyjściach numer 5 i 6 w terminalu
A. Rozpoczynamy odprawę.
Podniósł
się z miejsca, zaciskając palce na uchwycie bagażu podręcznego. Mimo całej swojej
sławy na lotnisku imienia Charlesa de Gaulle'a w Paryżu zawsze pozostawał
anonimowy. Pewnie dlatego tak bardzo lubił to miejsce.
Mimo to
wyjeżdżał.
By wrócić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz