poniedziałek, 28 września 2015

2.06


because maybe
you’re gonna be the one that saves me



Spróbuj narysować swoje życie na wykresie. Bez zbędnego zastanowienia.
Tak brzmiało polecenie zadane jej pod koniec spotkania z psychiatrą. Kartka papieru, długopis i spokojny wzrok lekarza utkwiony w jej wątłej sylwetce tonącej w staroświeckim fotelu. Nie myśl. Nie zadawaj sobie zbędnych pytań. Niech to przyjdzie ci do głowy w sposób zupełnie naturalny. Postąpiła zgodnie z tą sugestią, choć gdy szła teraz ulicami Oslo, wydawało jej się coraz bardziej oczywiste, że nawet po głębszej analizie wybrałaby dokładnie tę samą, charakterystyczną, biegnącą harmonijnym rytmem krzywą. Co to jest?, zapytał łagodnie Hernar, a Chloe spojrzała mu prosto w oczy. Sinusoida.
Sinusoida. Od wartości równej jeden, manii, przez zero, końcówkę hipomanii, aż po minus jeden, depresję, i znów do zera, do początku hipomanii, do jedynki, do manii, i z powrotem do zera, i tak w kółko, od jednej drugiej Π do trzech drugich Π, od trzech drugich Π do pięciu drugich Π, od pięciu drugich Π do siedmiu drugich Π. Oś odciętych i oś rzędnych, upływający czas i wciąż zmieniające się nastroje. Dół i góra, góra i dół, na plusie i na minusie. Euforia i rozpacz, szaleństwo i apatia. Miliony twarzy.

Nikt nie zwracał na nią większej uwagi. Tak, jak kiedyś przyciągała spojrzenia z każdej strony, tak teraz stała się bezbarwnym elementem monotonnego krajobrazu. Była zwyczajną, blondwłosą obywatelką Norwegii, mieszkanką stolicy, studentką, kobietą, pospolitym i mało znaczącym człowiekiem. Maszerowała przez Holbergs gate razem z prozaicznym, banalnym tłumem.
Sinusoida, która nikogo już nie obchodzi, bo żaden rozsądny człowiek nie zawracałby sobie głowy głupią funkcją trygonometryczną.


*


- To od Lany. Nie mogła przyjść osobiście, więc przysłała mnie. Nie masz nic przeciwko?
Odpowiedział jej szum wiatru unoszącego się nad cmentarzem Zbawiciela w centrum Oslo w zimny, grudniowy wtorek, który, tak się akurat zabawnie składało, był jednocześnie ostatnim dniem roku. Choćby z tego względu Chloe nie spodziewała się spotkać w tym miejscu zbyt wielu osób i bynajmniej się nie pomyliła. Dobrze się składało – miała Svenowi Lennartowi Fretheim sporo do powiedzenia. Świadkowie byli jej na chwilę obecną kompletnie zbędni.
- Jasne, że nie masz. Przecież nie żyjesz.
Nie żył i nie mógł odpowiedzieć, co nie zmieniało faktu, że wciąż konsekwentnie z nim rozmawiała, tak, jakby tkwił koło niej w ludzkiej, istniejącej formie, a nie pod postacią granitowego nagrobka. Umiała go sobie dzięki wskazówkom koleżanki doskonale wyobrazić. Facet średniego wzrostu, włosy koloru ciemny blond, oczy niebieskie, statystyczny strój – koszula w kratkę, dżinsy i adidasy. Głos dosyć niski. Skłonność do zgarbionej pozycji. Przekleństwa rzadko lub wcale.
- Jeżeli kiedykolwiek odkryją, że siedzę tu i beztrosko sobie z tobą gawędzę, znowu zamkną mnie w Gaustad. I to będzie twoja wina. Łapiesz?
Nie łapał, bo nie żył.
Chloe przyjrzała się uważnie wyrytym na płycie literom i wzięła głęboki oddech. Młody facet. Pewnie szczęśliwy. Na bank mający plany i marzenia, które bezceremonialnie mu zabrano, prowadząc go do piachu, a jego żonę za mury psychiatryka. Oto i wzorowy przykład na istnienie sprawiedliwości.
- W sumie powinni to zrobić. Jakby nie patrzeć, gadam do trupa. – Wyprostowała lekko plecy. – Ale tak sobie myślę, że potrzebujesz trochę towarzystwa. Siedzisz tu sam, nikt się do ciebie nie odzywa. No a mimo wszystko chyba mnie słyszysz i chciałbyś sobie czasem z kimś chociaż przez chwilę podyskutować, nie?
Wiatr odrobinę się wzmógł.
- Ostatnio znowu dostałam zjebę od twojej dyplomatycznej panny. Otóż, wyobraź sobie, przyszłam do wariatkowa w odwiedziny życzyć jej szczęśliwego nowego roku. Temat jakoś zszedł na Svendsena i niespodziewanie otrzymałam soczysty opierdol za to, że jeszcze nie pojechałam go błagać, żebyśmy zaczęli od początku. Ona zawsze miała takie genialne pomysły na życie czy dopiero po twojej wyprawie na drugą stronę ją olśniło? Totalnie powinieneś coś z nią zrobić. Ta kobieta mnie wykończy. – Wbiła wzrok w duży znicz, które postawiła przed sobą dosłownie dwie minuty wcześniej. – Uparła się, że mam ci kupić czerwony. Bo to niby twój ulubiony kolor. Na serio to twój ulubiony kolor? Ja tam nie jestem fanką czerwonego. Jakoś zawsze ciśnienie mi się podnosi, jak na niego zbyt długo patrzę. No, ale klient nasz pan. Tak długo jojczała w sprawie tego znicza, że w końcu poszłam i kupiłam największy, jaki mieli. A spróbuj tylko zacząć narzekać, to cię znajdę i skopię, przysięgam.
Rozejrzała się bacznie wokół. Nadal żadnych innych odwiedzających w promieniu kilku najbliższych alejek.
- Jej genialny pomysł jest taki, żebym wybrała się do Oberhofu. W ten sposób rzekomo zagram facetowi na uczuciach, przypomni sobie stare dobre czasy, bla, bla, bla. Słyszałeś kiedyś coś równie absurdalnego? Jakie znowu dobre czasy? Musieliśmy spać w jednym łóżku, bo inaczej mój brat odkryłby, że wpadłam na sylwestra i sprawa by się rypła. Wielka sensacja. Zabawną masz tę żoneczkę. Mówiłam ci to już? Nie mówiłam. Więc teraz mówię. Chociaż wiesz, lubię ją nawet. Serio. Przynajmniej jest szczera i nie pierdoli od rzeczy. W dzisiejszych czasach to rzadkość.
Niemalże potrafiła sobie wyobrazić uśmiech na jego twarzy.
- To co myślisz o tym Oberhofie? Znaczy, ja uważam, że to popierdolone i tak dalej, ale ona nakręciła się jak spaghetti na widelec. Jedź, zobaczysz, że będzie warto. Żebyś ty widział, jak się podjarała. Czasem aż mi się nie chce wierzyć w tę jej ekscytację. Jakbym rozmawiała z małym dzieckiem. Zresztą chyba rozumiesz, co ci próbuję przekazać, prawda? W końcu trochę ją zdążyłeś poznać. Kiedyś mi opowiadała, że przed ślubem nazywała się Lana Meas. Podobno w papierach oficjalnie ma podwójne nazwisko. Ale mnie się bardziej podoba Lana Fretheim. Chociaż brzmi trochę po szwabsku. Coś cię łączy z Helmutami? – wzdrygnęła się, gdy poczuła nieco chłodniejsze powietrze. – Jak zaczyna pizgać, to znaczy, że odpowiadasz twierdząco czy przecząco?
Cisza.
- Zbyt jasno to ty się nie wyrażasz, Steffen. A ja naprawdę potrzebuję pomocy. Oberhof. Pipidówek w twoim rodzinnym kraju. Chociaż, czekaj no, może ty jesteś Austriakiem jak Klimt? Znasz Klimta? Niezły aparat. Dupczył, ile wlazło. Czternastkę dzieci podobno zrobił na boku. Czujesz? Konkretny typ. Ale malarzem był zajebistym. Lubię te jego kolorowe dziwactwa. Jakoś tak mi zawsze poprawiają nastrój… Dobra, bo odbiegam od tematu. Mam jechać do tego wypizdowa czy nie? Doradzisz coś czy dalej zamierzasz tak sterczeć jak kołek?
Wsunęła zziębnięte ręce do kieszeni.
- Jak nie wiesz, to idź się zapytaj jakichś wielkich ludzi o podpowiedź. Przecież chyba siedzisz z nimi wszystkimi w tym raju dla umarlaków czy gdzie tam się ląduje po śmierci. Jakoś w niebo nie wierzę, ale gdzieś się chyba mimo wszystko trafia. Więc zrób głosowanie albo coś. Klimta możesz akurat sobie darować. Lepiej pogadaj z Rubensem. On by mi na pewno dał mądrą sugestię. Bo Rubens był bystry. To co, przespacerujesz się do tej sekcji z malarzami baroku? Wrócę jutro i powiesz mi, co ustaliliście. Może tak być?
Aż się skrzywiła, gdy poczuła na nosie płatek śniegu.
- Dobra, zrozumiałam. Jestem rąbnięta i mam już sobie iść. No i fajnie. Zimno tu jak jasna cholera. Myślisz, że przyjemnie mi się siedzi w tej lodówie i gada z facetem, który nie żyje? Chujowy z ciebie rozmówca, Sven. – Wstała i otrzepała kurtkę, po czym wbiła wzrok w widniejącą przed nią datę śmierci i westchnęła. – Ach, i jeszcze jedno. Miałam ci przekazać wiadomość od Lany. Że cię kocha i tęskni. Lepiej zapamiętaj, nie będę waszym nieustannym posłańcem. Spadam. Uściskaj ode mnie umarlaków.
Wymaszerowała z cmentarza, zanim zdążyło się porządnie rozpadać.


*


Od zawsze była dobra w patrzeniu na ludzi. Obserwowała ich dyskretnie, krótko, a jednocześnie skutecznie, w ułamku sekundy wyłapując drobne niuanse, z których błyskawicznie wyciągała istotne fakty. Lata spędzone na studiach malarskich tylko wyostrzyły jej instynkt wzrokowego tropiciela. Odnotowywała w pamięci klatki złożone z pojedynczych obrazów, by na ich podstawie utworzyć w głowie wyimaginowany scenariusz. Ziewający mężczyzna z plamą na wystającym kołnierzu koszuli – młody ojciec usiłujący odchować dziecko. Chłopak biegnący w rytmicznym tempie ze słuchawkami w uszach – aspirant do roli półmaratonisty z akademii wychowania fizycznego. Dziewczyna o smętnym spojrzeniu oparta o zimną szybę w autobusie – nieszczęśliwie zadurzona małolata.
Dwójka ludzi przy samochodzie stojących bardzo blisko siebie i zdecydowanie zbyt sobą zajętych, by zauważyć resztę świata  – początek obiecującego, szczęśliwego związku.
Czuła się dziwnie. Tak naprawdę nie chodziło nawet o kwestię złamanego serca czy o ten dziwny, bolesny dreszcz gorzkiego zaskoczenia przebiegający jej teraz po plecach. W gruncie rzeczy nie była go świadoma. Po prostu sterczała na środku chodnika, ze stopami dosłownie wbitymi w ziemię, smętnie wiszącą na ramieniu torbą i ciężką gulą w gardle.
Pustka.
Pamiętała dokładnie swoją wizytę w tym miasteczku sprzed roku. Z Erfurtu podwiózł ją stopem hipis w dredach słuchający Marleya na cały regulator. Był jednym z nielicznych kierowców, których nie odstraszyły jej niebieskie włosy. Śpiewali przez całą drogę, a na pożegnanie życzył jej swoim ciężko akcentowanym angielskim wyjebanego w kosmos sylwestra. Gdy wracała wtedy z powrotem do Oslo, zastanawiała się, czy uznałby sposób, w jaki spędziła noc noworoczną, za mieszczący się w granicach tej kategorii.
Wszystko wyglądało wówczas inaczej.
Emil sprawiał wrażenie szczęśliwego. Uwolnił się od toksycznego koszmaru, który dla niego stanowiła, i zaczął na nowo prowadzić swoje doskonałe, idealne życie zgodne z ustalonymi planami. Przyszło jej do głowy, że powinno się tu w tej chwili dosłownie roić od paparazzich – okoliczności wydawały się idealne, biorąc pod uwagę sposób, w jaki patrzył na swoją towarzyszkę, widoczny nawet z tak dużej odległości. Tak, z tą laską jak najbardziej mógłby się bez wstydu pokazać na okładkach popularnych norweskich magazynów. Była wystarczająco fotogeniczna i wykazywała odpowiednie, czyste zainteresowanie jego osobą. Nie wspominając już o tym, że raczej nie cierpiała na jakiekolwiek zaburzenia psychiczne.
- Szybko przeszedł do meritum. – Niemalże podskoczyła w miejscu na dźwięk głosu chłopaka, który wręcz bezszelestnie zmaterializował się koło niej. Jej pojęcie o biathlonie wciąż oscylowało na granicy marności i tragedii, lecz mimo to dość łatwo zidentyfikowała go jako młodszego z braci Boe, nową, wschodzącą gwiazdę dwuboju zimowego, osławionego na cały kraj po cyklu spektakularnych zwycięstw w Annecy tuż przed świętami. Po tamtym weekendzie jego twarz ukazywały wszystkie infomacyjne bloki sportowe. – A jeszcze do niedawna zarzekał się, że między nimi nic. Z drugiej strony on chyba nie ma w zwyczaju pierdolić się w tańcu. – Wziął głęboki oddech, który wyraźnie świadczył o tym, iż chwilę wcześniej zaliczył solidną przebieżkę. – Ty jesteś Chloe, prawda? - skinęła głową, nawet nie próbując ustalić, skąd to wiedział, i uścisnęła niepewnie jego dłoń na powitanie. – Johannes.
- Miło cię poznać – bąknęła bez większego entuzjazmu, wciąż wpatrzona w te same dwie sylwetki. Jej rozmówca skwitował ten fakt ledwo dosłyszalnym prychnięciem.
- Przyjechała tu kilka dni temu. Praktycznie zaraz po nas. Pewnie zostałaby do końca tego tygodnia, gdyby szefostwo nie kazało jej nagle wracać do Norwegii. – Wygłosił tę informację dość bezosobowym tonem. – Od początku sezonu się koło niego kręciła. Wygląda na to, że wreszcie jej się udało.
Zerknęła na niego bacznie, nadaremnie usiłując powstrzymać irytację.
- Po co mi to mówisz? – zapytała nieco zbyt ostrym tonem, niż planowała, w odpowiedzi otrzymując od niego jedynie cyniczny uśmiech.
- Bo chyba cię to interesuje, prawda? – na widok jej z całą pewnością pobladłej teraz twarzy odrobinę stracił rezon, robiąc minę, która ocierała się niemal o wyraz niewerbalnego współczucia. – Biathlon skupia się w bardzo wąskich kręgach. Wszyscy wszystko tu o sobie wiedzą. – Westchnął ciężko. – Jeśli to cię może jakoś pocieszyć, osobiście mam pewne wątpliwości co do szczerości jego uczuć. – Jego słowa zainteresowały ją na tyle, że była skłonna pociągnąć temat, ale dokładnie w tym momencie Emil oderwał wzrok od swojej towarzyszki i wreszcie ją dostrzegł, przy czym nawet z tej odległości potrafiła dość jednoznacznie ustalić, iż to, co zobaczył, ani trochę go nie ucieszyło. Johannes najprawdopodobniej również doszedł do takiego wniosku, bo szybko nałożył kaptur na głowę i wsunął ręce do kieszeni. – Mimo wszystko na twoim miejscu raczej nie czekałbym dłużej bezczynnie. – Posłał jej ostatnie, przepraszające spojrzenie, obrócił się w prawo i oddalił szybkim truchtem, pozostawiając ją znów samą z kołkowatymi nogami i resztkami serca powoli ścieranymi na proch.


*


Bywał już na siebie niejednokrotnie naprawdę wściekły. Każdą spartoloną wizytę na strzelnicy wyrzucał sobie przez kilka następnych dni, o każdą niepotrzebną sprzeczkę, w którą się wmieszał, miał do siebie pretensje nieraz i miesiącami. Już jako dziecko wykazywał względem własnej osoby cholernie wysokie wymagania, nigdy się ich zresztą nie wstydząc. Samokrytyka i przesadna ambicja po części doprowadziły go do tego, co w życiu osiągnął, i tak naprawdę nigdy nie zakwalifikowałby ich do kategorii swoich wad - co wcale nie zmieniało bynajmniej faktu, że nawet bez nich wciąż była ona obszerna.
Świadomość wpływu, jaki miała na niego Chloe – po tym wszystkim, do czego między nimi doszło – doprowadzała go po prostu do szału. Już dawno nie czuł się tak bezwolny i pozbawiony jakiejkolwiek możliwości obrony. Co z tego, że usiłował się od niej uwolnić i zapomnieć raz na zawsze, skoro na okrągło niczym bumerang wracała ponownie do jego życia? Gdyby chociaż potrafił spojrzeć na nią obojętnie! Ale nie potrafił. I to właśnie doprowadzało go do białej gorączki. Sam jej widok w Oberhofie, po kolejnych kilku tygodniach bez kontaktu, nie zdenerwowałby go z całą pewnością tak, jak emocje, które ów widok w nim wywołał. Brzuch nadal wydawał mu się ciężki, w gardle wciąż tkwiła gigantyczna gula, zaś na plecach pozostały ślady po fali dreszczu. Kiedy siedział teraz wciśnięty w fotel w holu na parterze blisko wyjścia, w absolutnym epicentrum typowego kotła związanego z wyjazdem biegaczy na kolejne etapy Tour de Ski, z nosem niemalże wbitym w Nędzników, mogąc obserwować ją kątem oka, po raz pierwszy pomyślał, że jej nienawidzi. Czy może raczej nienawidził tego, co z nim robiła, tego, że nie umiał przejść obok niej obojętnie, tego, że nawet będąc w szczęśliwym związku w dalszym ciągu pozwalał jej na tak obcesowe wpieprzanie się do jego świata. Od chwili, gdy ją wtedy zobaczył – dokładnie w chwili pożegnania z Samanthą, która musiała niespodziewanie wrócić do Norwegii – już co najmniej parę razy ostatkiem sił powstrzymywał się przed tym, by mocno nią potrząsnąć i zapytać, jakim prawem znów śmiała pojawić się w granicach jego wzroku. Nie urządził jej jak dotąd awantury chyba tylko dlatego, że byłaby ona jawnym dowodem na to, iż Chloe Berger wciąż go obchodziła, a prędzej już pojechałby na trzytygodniowe wakacje z Fourcade’em, niż głośno się do tego przyznał.
- Pożegnać się to nie łaska? – obładowany torbami Northug niespodziewanie pojawił się na horyzoncie, by niemal natychmiast zrobić zdegustowaną minę na widok ściskanego przez Emila tomiszcza. – Jezu, co to za encyklopedia?
- Poważna literatura – odwarknął biathlonista i odsunął nieco książkę. – Jeśli zaś chodzi o kwestię pożegnania, to twoja broszka, bo to ty wyjeżdżasz.
- Uwielbiam te momenty, gdy zaczynasz mędrkować – skwitował Petter z przekąsem, po czym odrzucił na podłogę kilka pakunków i bez oporów wyrwał powieścidło z rąk kolegi, wytrzeszczając chwilę później oczy na widok okładki. – Nędznicy? Już doszczętnie zgłupiałeś czy to przejściowy kryzys?
- Raczej zakład. Oddawaj to.
- A już myślałem, że chcesz zaimponować intelektem.
- Niby komu?
- Niech pomyślę. – Biegacz uśmiechnął się cynicznie i zawędrował wzrokiem w kierunku, który zdecydowanie nie odpowiadał Emilowi. Northugowe zainteresowanie Chloe było absolutnie ostatnią potrzebną mu w tym momencie rzeczą. – Powiedzmy, że mam swoje przypuszczenia.
- Chrzań się.
- Przyjechała tu specjalnie dla ciebie?
- Spierdalaj.
- Sprawia wrażenie ostro napalonej. - Zacmokał z przekąsem, wciąż nie odrywając spojrzenia od panny Berger. - Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, ewidentnie ma ochotę się dobrać do zawartości twoich Wranglerów.
- Nie jestem zainteresowany - wycedził chłodno przez zaciśnięte zęby, choć na dźwięk tych słów coś przekręciło mu się w żołądku. Fakt, że sekundę później mimo woli zerknął na blondynkę i że ich oczy się spotkały, ani trochę nie poprawił zaistniałej sytuacji. Petter parsknął jedynie śmiechem.
- Naprawdę? - na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania. - Zaskakujące. Bo mnie się raczej wydaje, że jesteś bardzo zainteresowany.
- Więc źle ci się wydaje. I skończ już wreszcie pieprzyć. - Emil prędko chwycił z powrotem książkę, czując, jak tkwiąca w nim od dawna złość zaczyna jeszcze bardziej narastać. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko czegoś takiego.
- Tak jawny przejaw lodowatości ociera się o ewidentny brak kultury.
- Odnoszę wrażenie, że zakładanie się o mademoiselle Maures też niewiele miało wspólnego z kulturą.
Bohater norweskich biegów w jednej chwili pobladł na twarzy, zaś lśniący na niej dotąd pełen satysfakcji uśmieszek ustąpił miejsca grymasowi niechęci. Punkt.
- Nie będę z tobą rozmawiał na ten temat.
- Nic dziwnego. Raczej nie masz się czym chwalić.
- Nie twoja sprawa.
- Owszem. Nie moja. Analogicznie do kwestii Chloe, która z kolei nie należy do twoich interesów.
- I w tym miejscu analogie chyba się kończą. Bo ja przynajmniej byłem z Lenore szczery. - Chłód malujący się w źrenicach Pettera stanowił niemal zupełnie przeciwieństwo cwaniaczkowatości dostrzegalnej w nich dokładnie rok temu, gdy również tkwili w tym samym miejscu, w zgoła odmiennych nastrojach. Z całą pewnością żaden z nich nie mógł wtedy przewidzieć opłakanych skutków własnych postępowań, a gdyby nawet ktoś im wówczas powiedział, że skończą w takim bagnie, pewnie zbyliby delikwenta salwą niekontrolowanego śmiechu. - Powiedziałem jej, co czuję. Przyznałem, że mi na niej zależy.
- Nic, tylko dać ci order za uczciwość.
Biegacz parsknął gorzko pod nosem.
- W którym właściwie momencie zrobiłeś się tak cipowaty? - posłał mu niemalże pogardliwe spojrzenie, co ostatecznie przeciągnęło już i tak nadwerężoną cierpliwość Emila na drugą stronę granicy.
- Daj znać, gdy w końcu podbijesz Alpe Cermis. - Podniósł się z miejsca z furią, mierząc kolegę z sąsiedniej branży możliwie jak najbardziej morderczym wzrokiem. Odpowiedź stanowiło kolejne pełne politowania prychnięcie.
- Za to ty zadzwoń, kiedy uda ci się wreszcie zaliczyć coś więcej niż kontrolę paszportową na lotnisku. - Zacisnął wargi w kreskę stanowiącą najlepszy znak końca rozmowy, po czym podniósł torby z podłogi i ruszył w kierunku wyjścia bez choćby jednego słowa pożegnania. A w miejscu, w którym biathlonista spodziewał się ujrzeć Chloe, by móc ją w niewerbalny sposób ochrzanić za zaistniałą sytuację, nikogo już nie było.


*


Żałował, że do najbliższego wyścigu zostało mu jeszcze kilkanaście godzin, bo już dawno nie czuł tak silnej potrzeby wyjścia na trasę z karabinem. Rzadko mu się to w ostatnich latach zdarzało - poświęcił tej branży zbyt duży kawał swojego życia, by teraz traktować ją jak coś więcej niż tylko główne źródło dochodów i jedyną dziedzinę, w której potrafił się wybić ponad przeciętność. W dalszym ciągu kochał biathlon, ale w zupełnie inny sposób, niż kiedyś. Bardziej zdroworozsądkowo.
Z drugiej strony nikt lepiej niż Chloe Berger nie umiał wzbudzić w nim dotąd zupełnie uśpionych emocji.
Ależ go wkurzała. Żeby nie powiedzieć, że w tej chwili wkurzało go absolutnie wszystko, od niej właśnie poczynając, przez kiepską pogodę, wyjazd Samanthy, jego żółwie tempo czytania Nędzników, żenujące mądrości Northuga, i na niej znów kończąc. Jak zwykle każdy problem sprowadzał się do niej.
Cholerna Chloe. Cholerna, pieprzona Chloe.
Żałujesz, że wtedy koło mnie usiadłeś?
A jak myślisz, jędzo?
Ileż by dał, by móc teraz wybiec na trasę, znów przeprogramować się na ten swój wypracowany, odwieczny, automatyczny system, który od zawsze tak dobrze się sprawdzał. Pędziłby przed siebie bez zastanowienia pod okiem kamer z całego świata, zapominając o kłopotach rozciągniętych gdzieś za granicami biathlonowego stadionu. Interesowałoby go jedynie utrzymanie solidnego tempa i pełna koncentracja na strzelnicy. Odpowiednio wcześniej zwolniłby do stosownej prędkości celem uspokojenia tętna. Kilka sekund poświęciłby na ułożenie właściwej sylwetki i wyczucie warunków atmosferycznych. Absolutnie nic więcej by go nie obchodziło.
Ona by go nie obchodziła.
Siedziała na piętrze w holu z nogami podciągniętymi do góry i nosem niemalże wciśniętym w książkę. Kilka niesfornych kosmyków włosów wysuwających się z uścisku gumki opadało jej na twarz. Miała w sobie coś z małej dziewczynki i pewnie po nieco dłuższej chwili beztroskiego przyglądania się jej niewinnemu wizerunkowi szybko ostudziłby swoją kiełkującą względem niej złość, gdyby nie przypomniał sobie nagle obrazka sprzed paru godzin, który natychmiast na nowo rozbudził w nim wściekłość.
- Zostaw Johannesa w spokoju. - Nawet nie próbował się silić na powitania. Opierając się o stolik po drugiej strony, niemalże zmiażdżył ją wzrokiem, choć musiał przyznać, że nieźle sobie z tym poradziła: uniosła oczy znad książki, wlepiła je w niego na sekundę, po czym z powrotem zajęła się studiowaną treścią, tak, jakby jego bezpośredni atak w najmniejszym nawet stopniu jej nie wzruszył.
- Też się cieszę, że cię widzę. - Spokojnie przewróciła kartkę, co tylko jeszcze bardziej go rozdrażniło.
- Przestań sobie ze mną pogrywać. - Chętnie wyrwałby jej to powieścidło z rąk, gdyby nie poczucie, że zainscenizowanie tak dramatycznej sceny do reszty by go pogrążyło. - O co chodzi tym razem?
- O co chodzi?
- Do Hochfilzen przyjechałaś rzekomo rysować Larsa, o ile mnie pamięć nie myli. Tak to, zdaje się, argumentowałaś. - Zazgrzytał nerwowo zębami. - Coś nie wypaliło w twoim projekciku?
- Wszystko wypaliło - oświadczyła, w dalszym ciągu nie zaszczycając go nawet jednym spojrzeniem. Dałby sobie uciąć rękę, że rozkoszowała się wyprowadzeniem go z równowagi.
- Więc co zmotywowało twoją kolejną niezapowiedzianą wizytę?
- Ty - odsunęła jeden z kosmyków za ucho. - Mam jeszcze jeden portret do wykonania. - W końcu na niego zerknęła, dodatkowo wybijając go z rytmu, bo widok jej tęczówek natychmiast sprawił, że zrobiło mu się zimno. Przygryzł dolną wargę, nie wierząc własnym uszom.
- Chyba sobie żartujesz.
- Przeceniasz moje poczucie humoru.
- Nie będę ci pozował do żadnych pieprzonych portretów. - Pokręcił głową, czując, jak rozgoryczenie zaczyna go rozsadzać od środka. - To nie wchodzi w grę.
- Dziewczyna ci zabroniła?
- Nawet nie próbuj jej w to mieszać.
- Nikogo w nic nie mieszam. Ani jej, ani Johannesa, o którego możesz być spokojny.
- Więc go nie bajeruj!
- Ja go bajeruję? - na jej twarzy wykwitł jeden z typowych dla niej, sarkastycznych uśmiechów. - Raz w życiu z nim rozmawiałam i twierdzisz, że go bajeruję?
- Zdaje się, że ze mną zaczynałaś dokładnie tak samo.
- Przecież to ty mnie zbajerowałeś, Emil. - Zgodnie ze starym zwyczajem jednym zdaniem kompletnie wyrwała mu wszystkie dotychczasowe argumenty z ręki. Wstała z dotychczasowej wygodnej pozycji i skrzyżowała ręce na piersiach, wpatrując się w niego beznamiętnie. Kątem oka dostrzegał grażdankę na okładce wciąż ściskanej przez nią książki. Pod wpływem jej zimnego, pozbawionego emocji wzroku po plecach znów spłynęły mu dreszcze.
Wprost niewiarygodne, z jak dziecinną łatwością potrafiła go zawsze uciszyć. Bez względu na to, jak bardzo by się nakręcił na kolejny konflikt, za pomocą najbanalniejszego w świecie sformułowania umiała skutecznie stulić mu dziób. Miała pod tym względem naprawdę niepowtarzalny talent.
Ja ciebie zbajerowałem? A kto kogo w tej konfiguracji tak pierwszorzędnie wydymał? Aż cisnęły mu się na usta kolejne oskarżycielskie sformułowania. Wprost nie był w stanie pojąć, jakim cudem znalazła w sobie tyle tupetu, by cokolwiek mu na chwilę obecną zarzucać, choć w gruncie rzeczy nie powinien się dziwić. Zawsze tak postępowała. W gruncie rzeczy wydarzenia ostatnich miesięcy chyba wcale jej specjalnie nie zmieniły.
Tak go zamurowało, że potrzebował dobrej minuty, nim wreszcie odzyskał język w gębie.
- Wracaj do Oslo. - Nie przychodziła mu do głowy żadna sensowna odpowiedź na jej atak, w każdym razie nie taka, która nie prowadziłaby do wybuchowego konfliktu. - Nie interesują mnie twoje studenckie misje artystyczne. Niepotrzebnie marnowałaś czas. - Spodziewał się jakiejś cynicznej riposty albo chociaż błysku złośliwości w oku, ale mięśnie jej twarzy nawet nie zadrżały. W dalszym ciągu przyglądała mu się w ten sam, bezosobowy sposób, nie wypowiadając choćby jednego słowa. Doszedł do wniosku, że kontynuowanie tego cyrku mija się z celem - i przy okazji stanowi jawną nielojalność wobec Samanthy - uznał więc rozmowę za zakończoną, gdy tylko jednak się obrócił, usłyszał za plecami chrząknięcie.
- Nie pomijaj Waterloo.
Zerknął na nią ponownie zza uniesionych brwi. Niepewnie zaciskała palce na rosyjskim tomiszczu.
- Hugo. - Przygryzła lekko dolną wargę. - Bo chyba nadal go czytasz, prawda? - skinął głową, w dalszym ciągu nie mając pojęcia, do czego zmierzała, nie wspominając już o tym, że za cholerę nie rozumiał, z jakiej paki wyciągała teraz ten temat. - Dużo osób sugeruje, że można pominąć fragment o bitwie, bo jest skupiony na czystym opisie historii i nie ma większego wpływu na samą fabułę jako taką. Ale moim zdaniem to doskonały tekst. Przeskakując przez niego, sporo byś stracił na odbiorze. - Każde z tych słów wypowiedziała cichym, ledwo dosłyszalnym głosem, który znów, jak na złość, nasunął mu na myśl skojarzenie z niewinnym dzieckiem.
- Znając życie Fourcade właśnie z tego by mnie przepytał. - Nie mógł się powstrzymać przed tym komentarzem, czego zresztą natychmiast pożałował, bo jej przyjemny, wciąż tak samo zaskakująco dziewczęcy uśmiech uruchomił mu w sercu na nowo wyjątkowo niefortunne w tym momencie ukłucie. Naprawdę zaczynał mieć już tego dosyć. - Nie będę niczego pomijał. - Nie chciał, by znów zrobiła lub powiedziała coś, przez co po raz kolejny sterczałby przed nią przez pięć minut jak kołek, więc nawet nie czekał na jej reakcję. Błyskawicznie skierował się w stronę schodów, bardzo starając się ignorować zdecydowanie szybsze bicie własnego serca. Chwilę później mimo woli zaczął się zastanawiać, czy pisarzem, z którym się aktualnie męczyła, był Dostojewski.
Świadomość, że prawdopodobnie znał odpowiedź na to pytanie, albo przynajmniej się jej domyślał, ani trochę nie poprawiała mu nastroju.


*


Przezornie zajął jedno z miejsc o najwyższej numeracji, bo wydawało mu się, że po lewej stronie strzelnicy mgła była nieco lżejsza. I tak niczego to specjalnie w jego sytuacji nie zmieniało – w dalszym ciągu praktycznie nic nie widział. Tarcze wydawały się jeszcze mniejsze niż zwykle, zaś ich zestrzelenie w komplecie sprawiało wrażenie zadania niewykonalnego.
Wszystko po staremu. Tak, jak zawsze w Oberhofie. Właściwie, poza kwestią Samanthy, absolutnie każdy aspekt prezentował się analogicznie do swojego odbicia z ubiegłego roku. Pokój numer dwieście dwadzieścia dziewięć, impreza sylwestrowa, pożegnanie z biegaczami, koszmarne warunki atmosferyczne. No i Chloe.
Miał już w nogach dwie karne rundy za pudła w pozycji leżącej. Chwilę wcześniej Martin za stójkę zarobił trzy i ten przedyktowany mu przez trenera za pośrednictwem słuchawki fakt stanowił chyba jedyny powód, dla którego podjeżdżając na swoje stanowisko, nie czuł jeszcze kompletnego zrezygnowania. Często krytykowano go za szybką skłonność do poddawania się, za to, że gdy coś nie wychodziło mu na początku, rzadko kiedy próbował naprawić błędy w końcowej fazie. Patrzył na sprawy realistycznie. Jeżeli czuł, iż zaliczył zbyt dużą stratę, by dało się ją wyrównać, nawet nie starał się dalej wysilać ani udawać, że cokolwiek go jeszcze w danym wyścigu obchodzi. Zarówno w biathlonie, jak i w życiu prywatnym kierował się jedną i tą samą zasadą – wszystko albo nic. Nie interesowały go półśrodki. Nie zależało mu na przeciętności. Zawsze chciał być pierwszy, w najgorszym razie trzeci. Albo równie dobrze ostatni, gdyby nie udało mu się jednak załapać na podium, bo tak naprawdę, nie licząc kwestii kilku punktów do pucharowego rankingu, jak właściwie dało się określić różnicę między miejscem czwartym a, powiedzmy, pięćdziesiątym szóstym? Żadne z nich nie przynosiło medali ani poczucia osiągnięcia sukcesu, więc po jaką cholerę się starać?
Pieprzona mgła. Pięć mikroskopijnych tarczy do zestrzelenia. Jeśli raz spudłuje, równie dobrze może spudłować przy kolejnych czterech podejściach. Wszystko albo nic.
To ty mnie zbajerowałeś.
Jedno krótkie zdanie przemykające mu przez myśl. Natychmiast je od siebie odepchnął. Tutaj nie było miejsca dla nikogo i niczego poza misją, która przed nim stała.
Wszystko albo nic, Emil.


*


- Na miejscu Olego totalnie dałbym ci w ryj – oznajmił mało subtelnie Tarjei zaraz po tym, jak obaj przekroczyli próg legendarnego pokoju z numerem dwieście dwudziestym dziewiątym. Uderzający ich od wejścia ostry powiew chłodu dochodzący z okolic uchylonego okna niemal natychmiast skłonił go do tego, by błyskawicznie je zamknąć, podczas gdy Emil padł niczym zwłoki na swoje łóżko, wcześniej zrzucając z niego kłębek ubrań. – Cztery dziesiąte sekundy to jest naprawdę przegięcie, stary.
- Nie zrobiłem tego specjalnie – wymamrotał świeżo upieczony zwycięzca biegu sprinterskiego na dziesięć kilometrów otwierającego tegoroczne zmagania w Oberhofie, po czym zaczął szukać dłonią po omacku tułającego się w pobliżu jego legowiska ciężkiego francuskiego powieścidła. - Tak wyszło i tyle.
- Jemu to powiedz.
- Na razie to raczej ty z waszej dwójki wykazujesz oznaki ostrego ataku bólu dupy.
- Po prostu nie mogę uwierzyć w to, jak nieziemskiego miewasz czasem fuksa – młodszy z Norwegów westchnął i klepnął na poduszce z laptopem w rękach. Jego współlokator tylko się roześmiał.
- Błogosławieni, którzy urodzili się w siódmym miesiącu roku – oznajmił melodramatycznie, otwierając książkę. Szybko przygasił ukłucie w sercu na widok wciśniętego między stronnice poobgryzanego ołówka, który zgrabnym ruchem wsunął do kieszeni spodni.
- Z tego, co pamiętam, też się urodziłem w siódmym miesiącu roku, a jakoś tego rodzaju błogosławieństwa mnie nie spotykają – zauważył Tarjei ze wzrokiem wbitym w ekran.
- Naprawdę? – Emil posłał mu kpiące spojrzenie. – To może powinienem ci przypomnieć, iloma punktami wygrałeś Puchar Świata trzy lata temu? – pokręcił z rozbawieniem głową, jak zawsze na wspomnienie tamtego zakończenia sezonu. – Podpowiedź: palce jednej ręki w zupełności wystarczą.
- Kajam się – mruknął jedynie tamten w odpowiedzi, w dalszym ciągu skupiony wyłącznie na przeglądanych treściach. – Po co przyjechała tym razem?
- Kto?
- Julia Roberts.
- Ha, ha, ha.
- Zabawna odpowiedź na zabawne pytanie.
- Skierowane do błędnego adresata.
- Pomyślałem, że może coś wiesz – rzucił blondyn dosyć obojętnym tonem. – W końcu w Hochfilzen miała ci całkiem sporo do powiedzenia.
- To było dawno i nieprawda – oświadczył chłodno Emil i postanowił się skupić na książce, by uniknąć dalszej kontynuacji tej rozmowy. Litery jednak niemalże rozmazywały mu się przed oczami, przy czym z całą pewnością nie wynikało to ze zmęczenia.
Zobaczył ją przelotnie rano, gdy wpadła życzyć całej drużynie powodzenia przed wyścigiem. Nawet nie usiadła z nimi przy stole. Bąknęła w kierunku Larsa, że zostanie na zawodach, a wieczorem pojedzie do Erfurtu i stamtąd złapie nocny autobus do Hamburga. Zanim wyszła, zerknęła na niego przelotnie wzrokiem, z którego nijak nie potrafił czegokolwiek odczytać. Znacznie bardziej wymowne wydawało mu się spojrzenie Tory miażdżące go przez cały dzień.
Nadal nie wiedział, o co jej właściwie chodziło, i nawet nie próbował tego tak naprawdę ustalić. Chloe Berger stanowiła jego wielką życiową pomyłkę, rażący błąd w ocenie sytuacji przynoszący zgoła bardziej dramatyczne skutki, niż by się tego mógł spodziewać. Konsekwencje tegoż niewłaściwego osądu ciągnęły się za nim do dzisiaj, choć dawno już postanowił dłużej z nimi nie walczyć. Czegokolwiek by na chwilę obecną od niego nie chciała – czy to pozowania do portretu, czy czegoś zupełnie innego – zamierzał konsekwentnie trzymać się od niej z daleka. Po prostu. Zerwać wszelkie kontakty, nie wyrażać zgody na jakiekolwiek próby jego odnowienia i konsekwentnie udawać, że zdarzenia ostatnich kilku miesięcy nigdy nie miały miejsca. Jako że na chwilę obecną z powodzeniem układał sobie życie na nowo, nie było to wbrew pozorom takie trudne, kwestię małej sprzeczki o Johannesa pomijając. No, i faktu, że gdy już zaczynał o niej myśleć, potrzebował sporo czasu, by przestać.
- Co ty tam właściwie tak pilnie przeglądasz? – zapytał po kilku minutach dość bezskutecznej analizy widniejącego przed nim tekstu, nasuwającego mu kolejne ponure poczucie, że Martin wybrał absolutnie najbardziej dołującą książkę na świecie. – Sprawdzasz liczbę gratulacji na Twitterze za swój dzisiejszy doskonały występ?
- Spieprzaj na drzewo – wyburczał Tarjei, robiąc nieco rozgoryczoną minę, choć po samym wyścigu w gruncie rzeczy wcale nie wydawał się aż tak dobity trzydziestym drugim miejscem. – Obserwuję, co się dzieje w kraju.
- Ach tak? I co się niby dzieje?
- Gówno. Włącz sobie komputer, to sam zobaczysz.
- Mam lepsze rzeczy do roboty. Muszę się zająć Fantyną.
- Kim?
- Bohaterką książki, właśnie sprzedaje… zresztą nieważne. Co wyczytałeś?
- Sprzedaje? – irytacja widniejąca na twarzy kolegi wreszcie przekształciła się w lekkie rozbawienie. – Co sprzedaje?
- Włosy.
- Po jaką cholerę?
- Przeczytaj, to sam zobaczysz.
- Idź w pizdu.
- Więc jednak nie dowiem się niczego odnośnie naszej cudownej ojczyzny? – Emil uśmiechnął się pod nosem, a jego współlokator przewrócił oczami ze zniecierpliwieniem, by potem przez chwilę lustrować ekran wzrokiem bez słowa w ramach cichej kapitulacji.
- Nic ciekawego – stwierdził w końcu, skubiąc skórkę przy paznokciu kciuka. – Jakiś typek z Alty wygrał dwa miliony na loterii… Konferencja naukowa w sprawie globalnego ocieplenia… Pierwsza ocena rządu po trzech miesiącach pracy… Wystawa Pettera Uberholdta w Oslo… Irina Shayk w nowej kampanii reklamowej, o, to może być interesujące…
- Czekaj no – przysłuchujący się dotąd tym wynurzeniom bez większej fascynacji zwycięzca sprintu w ułamku sekundy podniósł się do pozycji siedzącej, marszcząc brwi. – Wróć. – Odrzucił książkę i niemalże przeskoczył na łóżko przyjaciela. – Pokaż mi to o wystawie.
- Co ci nie pasuje w Irinie?
- Do diabła z Iriną. Dawaj kompa. – Nie czekając na jakąkolwiek aprobatę wyrwał mu laptopa z ręki.
- Hej!
- Chcę tylko coś sprawdzić – Emil zmrużył oczy i przemknął nimi po ekranie w poszukiwaniu wspomnianej informacji, którą zresztą szybko znalazł. W jednej chwili intensywnie bijące mu serce niemalże stanęło.
Bardzo dobrze zapamiętał to nazwisko, nawet, jeśli usłyszał je tylko raz i to kilka miesięcy wcześniej. Vibeke Hansen wypowiedziała je grobowym tonem, patrząc na niego przestraszonymi oczyma. Niech pan zrobi z tym faktem to, co pan uzna za stosowne, dodała na pożegnanie tak cichym głosem, że jej słowa z trudem do niego dotarły. Nie zdążył jej zapytać, dlaczego zdradziła mu swoją tajemnicę, nie zdążył również przekazać jej dalej – tego samego dnia Chloe definitywnie się od niego odcięła, na dobre uświadamiając mu, jak bardzo się co do niej pomylił.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że Vibeke nie kłamała. Wystarczył mu jeden rzut oka, by się co do tego przekonania utwierdzić. Mężczyzna, którego mógł teraz obserwować na zdjęciu, był niebywale wprost podobny do swojej córki – również wysoki, również szczupły, o prawie takim samym kształcie nosa, ust i uszu. I, rzecz jasna, identycznym kolorze oczu.
Znany we Francji norweski artysta po dwudziestu pięciu latach wraca do ojczyzny. Wystawę jego najwybitniejszych prac będzie można podziwiać na ścianach Muzeum Narodowego w Oslo przez cztery tygodnie.
- Czy jesteś w stanie mi wyjaśnić, co ci znowu odbiło? – Tarjei zazgrzytał ze złością zębami, na co Emil w odpowiedzi wcisnął mu z powrotem komputer w dłonie.
- Kogo przypomina ci ten facet? – zapytał, miażdżąc kumpla tak stanowczym spojrzeniem, że ten tylko uniósł jedną brew do góry i zerknął ze zniecierpliwieniem w ekran.
- Właściwie to…
- Zastanów się.
Przez moment panowała cisza, aż wreszcie młodszy z mieszkańców pokoju dwieście dwadzieścia dziewięć mocno pobladł na twarzy.
- Kto to jest? – nadal wpatrywał się z osłupieniem w jeden punkt na ekranie. Emil przygryzł niepewnie dolną wargę.
- Biologiczny ojciec Chloe – oświadczył w końcu, na co Tarjei dosłownie wytrzeszczył oczy.
- Biologiczny ojciec?
- Chyba mi nie powiesz, że nie dostrzegasz podobieństwa.
- Wyglądają jak dwie krople wody – Boe pokręcił głową tak, jakby nie wierzył w to, co przyszło mu zobaczyć. – Skąd go znasz? – posłał współlokatorowi pełne podejrzliwości spojrzenie.
- Nie znam. Widzę go po raz pierwszy w życiu. – To się akurat zgadzało, bo po tym, jak Chloe go odepchnęła, nawet nie próbował się dowiedzieć czegokolwiek więcej na temat byłego adoratora Vibeke. – Po prostu doszły do mnie pewne… słuchy.
- Słuchy? – Kolega tylko chrząknął. – Do niej też już dotarły?
Nowy bohater krótkich dystansów w Oberhofie zacisnął mocno usta. Przed oczami nagle stanął mu wizerunek grażdanki na okładce ściskanej przez nią poprzedniego wieczora książki.
- Mam co do tego pewne wątpliwości.


*


Dopiero teraz dotarło do niego, jaka była krucha. Zabawne, że nigdy wcześniej nie zdał sobie z tego faktu sprawy, że przez te wszystkie miesiące choć raz nie stanął naprzeciw niej i nie pomyślał o tym, o czym myślał w tej chwili. A przecież już wcześniej musiała wykazywać jakieś oznaki czy symptomy. Nie mogła się zmienić o trzysta sześćdziesiąt stopni, nawet po szpitalu psychiatrycznym. Ludzie się tak po prostu nie zmieniali.
Może potrzebował czasu. Albo odpowiedniego spojrzenia na jej osobę, innego niż to z czasów, gdy łączyło ich… Co? Bliższa więź? Coś na kształt przyjaźni? Relacja, przemknęło mu przez głowę. Tak to wówczas nazywałeś. Jedna z tych nieszkodliwych relacji między kobietą a mężczyzną. Nic poważnego. W każdym razie nie wtedy.
Zawsze miał ją za dziewczynę z tytanu. Jeśli nawet nie była nią w stu procentach, to przynajmniej robiła wszystko, by świat ją za takową uważał, i to z powodzeniem. Glany, kolczyki, zaciśnięte wargi, mrożące krew w żyłach spojrzenie, z którego nie dało się wyczytać niczego poza ogólną niechęcią do świata. Sztuka stanowiła jedyny temat wydobywający z niej jakiekolwiek człowieczeństwo, zmuszający ją do emocji nieokazywanych na co dzień. Poza tym – tytan. Głaz. Beznamiętny i nieludzki.
Dlaczego tak ją wówczas postrzegał? Dlaczego nie postrzegał jej tak teraz? Bo przecież w tej chwili w żadnym razie nie przypominała mu kamiennej sylwetki niezdolnej do uczuć. Siedziała przy ladzie, potwornie wychudzona, z wyrazem przestrachu na twarzy, usiłując odtrącić męską dłoń spoczywającą na jej udzie. Rozczochrane włosy niezgrabnie opadały jej na kaptur. Już od wejścia słyszał jej łamany, niepewny angielski.
Nie zastanawiał się długo. Życie nauczyło go, jak oszczędzać czas i działać z odpowiednim refleksem. Nie musiał zadawać sobie zbędnych pytań. Błyskawicznie zinterpretował całą sytuację, choć nigdy by się nie spodziewał, że przyjdzie mu być świadkiem czegoś podobnego.
- Co tu się dzieje? – jednym płynnym ruchem odsunął rękę nachalnego typa, który natychmiast posłał mu zagniewane spojrzenie. Nigdy wcześniej go nie spotkał, a sądząc po wciąż przestraszonej, teraz na dodatek zaskoczonej minie Chloe, i ona nie miała z nim dotąd do czynienia.
- Spieprzaj – warknął koleś ochrypłym od alkoholu niemieckim, z jakiegoś powodu budzącym w Emilu jeszcze większą wściekłość.
- Ta pani jest ze mną – wycedził, w głębi serca dziękując Bogu, że blondynka nie mogła go w tej chwili zrozumieć. I że nie towarzyszył mu nikt, kto potrafiłby dość jednoznacznie zinterpretować to zdanie.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Trzymaj rączki przy sobie.
Facet oblizał wargi i przewrócił oczami, po czym powoli uniósł dłonie do góry na znak kapitulacji, przyglądając mu się lodowato. W jego spojrzeniu tkwiło coś, co bardzo się biathloniście nie podobało.
Słusznie, bo chwilę później w ostatniej chwili udało mu się uchylić przed ciosem ze strony zaciśniętej pięści pijanego cwaniaczka. Zarówno pierwszym, jak i dwoma następnymi, które tak solidnie go rozdrażniły, że bez większego zastanowienia sam zacisnął swoją i jednym sprawnym uderzeniem prosto w nos skutecznie załatwił sprawę. Barmanka zaczęła wzywać Chrystusa, zanim jednak zdążyła dorzucić do tego policję, Emil w sekundę poczuł silny uścisk kobiecej dłoni na nadgarstku. Chloe niemalże siłą wyciągnęła go z knajpy i przez chwilę biegli w milczeniu, dopóki nie udało im się schować za jednym z budynków.
- Niezły z ciebie gangster. – Zaczęła grzebać w torbie w poszukiwaniu chusteczek. – Masz, doprowadź się do jakiegoś sensownego stanu. – Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że na jego prawej ręce figurują ślady krwi. Zaczął je szybko przecierać, czując na sobie świdrujący wzrok panny Berger.
- Co? – spytał na widok jej pełnego niedowierzania, subtelnego uśmiechu.
- Nic. – Pokręciła tylko głową, przewieszając teczkę przez ramię. Wciąż długo wpatrywała się w niego bez słowa, by wreszcie cicho parsknąć. – Pierwszy raz ktoś się o mnie bił.
- Nie użyłbym aż tak górnolotnego sformułowania – burknął Emil, ze zdegustowaniem doczyszczając dłoń. – Prosił się, to dostał po mordzie i tyle.
- W dalszym ciągu wyglądało imponująco.
- Czego od ciebie chciał?
- A jak myślisz? – wybuchnęła śmiechem na widok jego wzroku. – Dostawiał się do mnie. Chyba nawet sypał jakimiś bajerami, choć tego akurat nie jestem pewna. Nie najlepiej go rozumiałam.
- To naprawdę niewiarygodne, że nie znasz niemieckiego.
- Niby dlaczego? Nie wszyscy są tacy bystrzy jak ty, mądralo.
- Łatwo się go nauczyć.
- Przecież wiesz, że chodziłam na rosyjski.
Wiedział. Oczywiście, że wiedział. Podobnie, jak i wiedział, iż uwielbiała jego brzmienie, kochała pisarzy ze wschodu i chciała jechać do Petersburga. Z jakiegoś powodu zdawał sobie sprawę z każdego z tych drobnych faktów, małych, z pozoru nieistotnych wiadomości, których nigdy nie miał prawa poznać ani zapamiętać. Nadal byli dla siebie obcy, a jednak nie do końca.
- Dzięki za pomoc. – Zdecydowanie spoważniała na twarzy. – Spadłeś mi prosto z nieba. Skąd się tam wziąłeś?
- Można powiedzieć, że cię szukałem. – Chociaż obiecywałem sobie, że nigdy w życiu nie zamienię z tobą więcej nawet słowa. – Zastanawiałem się, czy już wyjechałaś.
- Mam autobus do Erfurtu za godzinę.
- Dobrze się składa – bąknął głupim tonem i zanim zdążyła choćby zrobić zaskoczoną minę, przełknął głośno ślinę. – Wiedziałaś, że twój ojciec wraca do Norwegii?
Tak naprawdę wcale nie potrzebował odpowiedzi: w chwili, w której zadał to pytanie, już ją znał. Może i Chloe dobrze radziła sobie w odgrywaniu roli obojętnej damulki, ale pierwsze, odruchowe gesty bardzo dobitnie ją zdradzały. Gdyby nawet jej wychudzona buzia nie zmieniła odcienia na znacznie bledszy, wyczytałby zaskoczenie w jej oczach, a jeśli i one niczego by nie zasugerowały, zorientowałby się po drżeniu palców. Pewnych rzeczy wciąż bez wątpienia nie potrafiła ukryć.
- Skąd właściwie…
- Wyczytałem na stronie VG.
- Skąd znasz mojego ojca? – wydawała się być kompletnie wstrząśnięta, co utwierdziło go w przekonaniu, że nigdy nie poznała nazwiska mężczyzny, który dał jej życie. Wbiła w niego świdrujące, badawcze spojrzenie, by kilka sekund później wreszcie domyślić się prawdy. – Powiedziała ci – wymamrotała wreszcie wciąż zaskoczonym tonem. – Wtedy, w Tromsø.
- A ja chciałem powiedzieć tobie. – Umknął wzrokiem na bok, uderzony nagłym, bolesnym wspomnieniem dwudziestego drugiego maja. – Tyle tylko, że…
- …nie dałam ci dojść do słowa. – Doskonale rozumiała, co miał na myśli. W poprzednim życiu – często je tak nazywał, choć nigdy nie na głos – niejednokrotnie im się to zdarzało. Była to jedna z rzeczy, które najbardziej lubił w ich relacji.
- Miałaś prawo. – W gruncie rzeczy wcale tak nie uważał, ale naprawdę nie chciał znów wracać do tego tematu.
Przez parę sekund nie wydobyła z siebie nawet słowa.
- Jak się nazywa? – zapytała w końcu.
- Petter Uberholdt. Wygląda na to, że jest malarzem. Będzie wystawiał prace w Oslo przez kilka tygodni. – Nadal nie wierzył, iż ze wszystkich ludzi na świecie akurat jemu przypadał zaszczyt przekazania jej tej informacji. – Może powinnaś się z nim spotkać. – Ostatniego zdania akurat nie chciał wypowiadać. Wymknęło mu się z ust mimochodem. I najpewniej trochę ją zaskoczyło, sądząc po kolejnych iskrach zdumienia błyszczących w jej źrenicach.
- Tak uważasz?
Pokręcił głową, wgapiając się w czubki własnych butów.
- Nie chcę się wtrącać w twoje prywatne sprawy.
- Emil, posłuchaj…
- Po prostu uznałem, że może cię to zainteresować.
Zbliżyła się do niego o krok. Z jakiegoś powodu nie potrafił się odsunąć.
- Do niego już ze mną nie pojedziesz, prawda? – przyglądała mu się teraz poważnie, spokojnie, inaczej, niż kiedyś. Inaczej, niż w poprzednim życiu. Tkwiło w tym wzroku coś, co sprawiało, że sztywniały mu mięśnie.
- Tym razem musisz poradzić sobie sama. – Po raz kolejny uświadomił sobie, że gdyby i w sprawie Vibeke odpowiedział na jej prośbę przecząco, wydarzenia ostatnich miesięcy nigdy nie miałyby miejsca. Ów fakt błyskawicznie obudził w jego sercu bolesne ukłucie.
- W kwestii portretu też nie zmieniłeś zdania?
- Nie. – Gdy tylko pomyślał o swojej dziewczynie, natychmiast zrozumiał, że zakończeniem całej tej historii stanowi jego cholerny obowiązek. – Nie powinniśmy dłużej utrzymywać kontaktu, Chloe.
Zacisnęła wargi. Tym razem nie umiał ocenić, czy była zaskoczona tym, co usłyszała.
- Mam już więcej nie przyjeżdżać na zawody?
- Tak będzie lepiej. – Myśl, że prawdopodobnie nigdy więcej już jej nie spotka, w jakimś stopniu go przerażała, choć przed nikim by się do tego wprost nie przyznał. Wydawało mu się to jednak jedynym sensownym rozwiązaniem. Dawno już przysiągł sobie, że na zawsze z nią skończy i teraz tylko potwierdzał to na głos, oficjalnie, w ramach jasno wystosowanego werbalnego komunikatu. Nic się właściwie nie zmieniało, za wyjątkiem definitywnie postawionej granicy oddzielającej przeszłość od teraźniejszości.
Spodziewał się jakiejkolwiek złośliwości albo trafnej riposty, która odebrałaby mu i tak nikłą pewność z trudem utrzymującą się w głosie. Zamiast tego jednak przytaknęła jedynie powoli głową na znak zrozumienia.
- Pewnie rzeczywiście tak będzie lepiej. – Poprawiła torbę na ramieniu. – Niepotrzebnie zawracałam ci gitarę. Szczególnie… szczególnie teraz. – Nie miał pojęcia, co przez to rozumiała, ale nie śmiał pytać. – Będę trzymać kciuki na olimpiadzie. – Choć nigdy nie posądzałby jej o zainteresowanie sportem, wydawało mu się jasne, że tym razem mówiła szczerze.
Skinął głową, zmuszając się do niepewnego uśmiechu. Dotknęła palcami jego dłoni, tej samej, za pomocą której kilka minut wcześniej uderzył typa z knajpy. Wciąż jeszcze tkwiły na niej blade ślady krwi.
Próbował wydobyć z siebie głos, ale nie potrafił. Pożegnali się w kompletnym milczeniu.


*


- Od początku wiedziałam, że to gówniany pomysł.
Pogoda była identyczna, jak kilka dni temu, gdy tkwiła w tym miejscu po raz ostatni. Miała wrażenie, że przechodzi przez swojego rodzaju deja vu – taki sam kolor nieba, tak samo ostre podmuchy wiatru, to samo miejsce przy nagrobku. Ta sama cisza, która wciąż wydawała jej się nienaturalna, choć z drugiej strony trudno się spodziewać na cmentarzu czegokolwiek innego.
W odpowiedzi na relację z nieudanej podróży do Oberhofu Lana wybuchnęła niekontrolowanym płaczem, więc Chloe dość szybko wróciła z Gaustad do Oslo. Z jakiegoś powodu pierwsze kroki skierowała w stronę Akersbakken. Wtorkowy, czerwony znicz nadal tkwił w tym samym punkcie.
- Myślę, że jestem głupia, Sven. Naprawdę. Zachowuję się jak kompletna idiotka. To już nawet nie chodzi o to, że gadam do trupa, ale… Sam przyznaj. Spotkałeś kiedyś kogoś tak popieprzonego?
Jak na ironię wiatr nieco się uspokoił.
- Po raz kolejny nie mam pojęcia, co mi usiłujesz powiedzieć. Nieważne. Szkoda, że nie wybiłeś mi tego Oberhofu z głowy. Nie mogłeś zrzucić na mój łeb jakiejś cegły? Skoro niby istnieje to twoje niebo, to chyba zrobienie czegoś takiego nie byłoby Bóg wie jak wielkim cudem, prawda? A przynajmniej raz w życiu oszczędziłabym sobie wyjścia na kompletną kretynkę. Musiałeś mieć niezły ubaw, oglądając te sceny. Bo przecież chyba widziałeś, jak się wygłupiłam, co? – prychnęła pod nosem. – Skończona debilka ze mnie. Nie wiem, co ja sobie w ogóle wyobrażałam. Trzeba być do reszty pieprzniętym, żeby tak się komuś narzucać. – Westchnęła i wyprostowała plecy. – No cóż, jebać to. I tak już po krzyku. Zabronił mi przyjeżdżać na zawody. To znaczy właściwie nie zabronił, ale… zresztą sam wiesz. Koniec pieśni. Ma rację. Znalazł sobie dziewczynę. Ładna. Pewnie wyjdzie z tego coś poważnego. Na stówę przynajmniej jedno dziecko. Znam się na takich rzeczach, Sven. Zdziwisz się, ale po prostu umiem dobrze oceniać podobne sytuacje. Kiedy Tora poznała swojego przyszłego męża, wiedziałam od razu. Kiedy Hans wpadł do nas do studia po raz pierwszy, też wiedziałam. I teraz też wiem. Kobieca intuicja.
Potrafiła sobie wyobrazić drwiący uśmiech na twarzy swojego rozmówcy.
- Co, nie wierzysz? Sam zobaczysz. Wspomnisz jeszcze moje słowa. Będziesz oglądał sobie ich wesele i myślał, że ta mała jędza jednak miała rację. A wtedy to ja będę się śmiać. Pewnie jednocześnie płacząc, bo to katastrofa, ale wiesz, jak to ze mną jest. Jednego dnia się śmieję, drugiego płaczę, raz jestem zadowolona, raz zdołowana. Nikt tego nie ogarnia. Łącznie ze mną.
Nagle zrobiło jej się cholernie zimno.
- Zbieram się, Helmucie. Znów zapodałeś tu cholerną lodówkę. Wy, umarlaki, nie macie kompletnie serca dla żywych. Cholera, dlaczego nie mieszkam na jakimś Tahiti czy innym Bora-Bora? Musiało mnie wysłać w okolice pieprzonych biegunów? Przekaż swoim kumplom bożkom, że coś im się zdrowo pojebało. – Poderwała się z ławki i strzepnęła kilka pojedynczych płatków śniegu z kurtki. – Jakbyś pytał, dziś celowo wybrałam zielony znicz.
W końcu zieleń symbolizowała nadzieję.


*


Nadal pamiętała czasy, w których wzbudzała zainteresowanie. Zawsze ktoś na nią spoglądał, jawnie albo przelotnie, z większym lub z mniejszym zaskoczeniem, często z dezaprobatą, bo nie należała do osób robiących dobre wizualne wrażenie. Mimo wszystko stanowiła magnes dla ludzkiego wzroku, ciekawy obiekt godny obserwowania, osobę, której żaden obiektyw nie potrafiłby potraktować obojętnie. Nieważne, czy akurat przefarbowała włosy na jakiś jaskrawy i abstrakcyjny kolor, czy poprzestawała na bardziej naturalnej barwie. Wciąż przyciągała uwagę.
Kiedyś tak było.
Wyobrażała sobie codzienność uchwyconą w kamerze niczym wstęp do uznanego, norweskiego filmu. Wyobrażała sobie, jak właśnie teraz i właśnie w tym miejscu operator wychwytuje ją za pomocą sprzętu. Przejście dla pieszych, Akersveien. Chuda blondynka czekająca na zielone światło między kilkoma innymi osobami.
A potem obraz powoli by się zmniejszył. Stałaby się coraz bardziej niedostrzegalną figurką. Nie miała w sobie absolutnie niczego charakterystycznego, więc okiem nie dałoby się jej już zauważyć, szczególnie w chwili, w której kamera w pigułce objęłaby na jednym ujęciu całą panoramę Oslo.
Sinusoida wtopiła się w tłum.

1 komentarz:

  1. może i komentarz podsumowujący wszystko (choć jestem pewna, że nie będzie to nawet 10% "wszystkiego"), co czuję po przeczytaniu faded, powinien się znaleźć pod epilogiem, pod posłowiem, albo chociaż pod ostatnim rozdziałem, ale ja lubię cyfrę sześć, dlatego zostawię go tutaj. każdy ma swoje dziwactwa, prawda?
    no właśnie.

    tych dziwactw było tutaj wiele - każdy z bohaterów miał swoje mniejsze lub większe odchylenia od tego, co powszechnie nazywamy normą, swoje osobliwości. o każdym można wiele napisać, od każdego czegoś się nauczyć. u każdego można znaleźć coś dla siebie - te szczegóły, które są pozornie nieistotne, a tworzą magię opowiadania. ale wiesz co? zupełnie nie wiem, dlaczego tak się dzieje, bo w gruncie rzeczy nie mam żadnych podstaw ku temu, ale, Pau, jak ja nie lubię Vegarda! czasem tak mam, że ludzie mnie denerwują, chociaż sama nie do końca potrafię określić dlaczego. i Vegard jest właśnie jedną z takich osób. cóż...
    wspominałam o magii opowiadania. faded właśnie takie jest. jest m a g i c z n e. bo nie wiem, jak inaczej określić to, jak idealnie spójne jest to wszystko, jak pięknie się ze sobą łączy. po przeczytaniu epilogu musiałam zbierać szczękę z podłogi i, o ile przez całe opowiadanie mi się to nie zdarzyło, wtedy chyba uroniłam ze dwie łezki. bo, cholera, to był Emil. w pociągu. oni od początku byli na siebie w jakiś sposób skazani, byli sobie (nie lubię tego słowa, ale jakiego innego mogę tutaj użyć?) przeznaczeni. cholera, Pau, dawno nic nie wywarło na mnie takiego wrażenia. z drugiej strony - co ja się dziwię? epilog był tutaj tylko zwieńczeniem dzieła. czego innego mogłam się spodziewać?
    faded jest opowiadaniem kompletnym. od początku do końca wszystko jest na swoim miejscu, dokładnie takie, jak powinno być - nie mam co do tego żadnych wątpliwości. (swoją drogą miałam zamiar tutaj napisać, że dziwię się, że ty kiedykolwiek je miałaś, ale po przemyśleniu doszłam do wniosku, że wcale się nie dziwię. swoje dzieła docenia się chyba tylko z perspektywy czasu, kiedy zapomina się o tym, jak bardzo wkurzający bywali bohaterowie, ile razy miało się ochotę rzucić wszystko w kąt). Pau, wykonałaś kawał dobrej roboty, chociaż "dobra" jest zdecydowanie za małym słowem.

    dochodzę do wniosku, że jestem słaba w pisaniu komentarzy. nie umiem nigdy zebrać myśli i powiedzieć dokładnie wszystkiego, co czuję - strasznie to jest słabe. swoją drogą powinnam była się tutaj odezwać już tydzień temu, ale nie mogłam się pozbierać. no, i tak mi zeszło.

    Pau, wiesz, co jest w tym wszystkim absolutnie najlepsze? że nie poszłaś tym tropem, którym zmierza 99,9% fanficów. Chloe i Svendsen najzwyczajniej w świecie n i e m o g l i być razem, chociaż przyznaję bez bicia, że ta najbardziej "dziewczyńska" część mnie, gdzieś tam bardzo głęboko do końca miała na to nadzieję. na szczęście ta dominująca Zuz (ta z niskim głosem - cześć, Chloe - i ta, która patrzy na świat bardziej realnie) wiedziała, że taki związek nie miałby prawa bytu. wybrałaś, moim zdaniem, najlepsze rozwiązanie. bo przecież (znowu jedno z tych zdań, których nie znoszę, ale co ja poradzę?) oni nie potrafili żyć ze sobą po tym wszystkim, ale bez siebie było im jeszcze gorzej. poszłaś na kompromis. lubię kompromisy. i ten też mi się spodobał.
    zresztą - co mnie się w faded nie spodobało? (poza Vegardem)
    nawet w momentach, kiedy Chloe była tak cholernie wkurwiająca, że miałam ochotę ją spoliczkować i gdybym tylko mogła, zrobiłabym to, jak skoki narciarskie kocham - wiedziałam, że tak właśnie to ma wyglądać. przecież wszyscy tacy jesteśmy. z samym sobą nie można nieraz wytrzymać, a co dopiero z taką Chloe chorą na ChAD?

    Pau, przepraszam. zasłużyłaś na znacznie lepszy komentarz niż ta miernota. nie wykluczam, że jeszcze tutaj wrócę z moją gadaniną (bo do faded będę wracać niejednokrotnie, nie mam żadnych wątpliwości).
    na koniec powiem tylko, że możesz uznać się za zwycięzcę. pisząc to, oglądam biathlon.

    OdpowiedzUsuń