times are hard
when the things have no meaning
Ostre, intensywne powiewy wiatru i
przesłonięte ciężkimi deszczowymi chmurami niebo przypominały jej aż do bólu
okres, w którym była w tym mieście po raz ostatni. Choć Sarpsborg przeszedł
dość zdecydowane metamorfozy, wciąż czuła się tak, jakby na powrót przesunęła
się o dwadzieścia trzy lata wstecz do bez wątpienia najtrudniejszego momentu
swojego życia. Nadal miała tamte chwile przed oczami, nadal potrafiła je
odtworzyć z przerażająco dokładną precyzją, przyprawiającą ją niemalże o
dreszcze, bo tak naprawdę wcale nie chciała ich przecież pamiętać. Wręcz
przeciwnie - gdyby mogła, wycięłaby bolesne wspomnienia z głowy, pozostawiając
po nich puste, mało znaczące dziury.
Gdyby mogła.
Przyspieszyła nieco kroku, podsunąwszy
szalik pod samą brodę na skutek silnego podmuchu. Nie znała tej dzielnicy, a
widok kolejnych zadbanych domostw, dobitnie świadczących o dobrych pozycjach
społecznych ich właścicieli wprawiał ją w niemałe zakłopotanie. Z trudem
powstrzymywała narastającą zazdrość, starając się skupić wyłącznie na uważnie
śledzonej numeracji budynków, która powinna ją doprowadzić do poszukiwanego
lokum. Dość nieporadnie usiłowała zignorować podskakujące w szalonym tempie
serce.
Zupełnie nie wiedziała, jak się z tego
wszystkiego wytłumaczy. Zakładając, że w ogóle uda jej się doprowadzić do
planowanej rozmowy. Im dłużej zastanawiała się nad własnym zachowaniem, tym
silniej zdawała sobie sprawę z jego absurdalności. Co nie zmieniało faktu, iż teraz
nie bardzo mogła się wycofać.
Sześć miesięcy. Tyle potrzebowała, by
wydostać się ze swojej skorupy i podjąć jakiekolwiek działanie. W sumie wciąż
jeszcze nie wierzyła, że w ogóle się na to zdecydowała. Co właściwie chciała
osiągnąć? Czego oczekiwała od tej wyprawy? Na co liczyła? Czy pragnęła się w
dziwaczny sposób rozgrzeszyć i wymazać tym samym tkwiące w jej umyśle od lat
wyrzuty sumienia? Czy chodziło o zwykłą ciekawość? Przez tyle lat funkcjonowała
we względnym spokoju. Dlaczego teraz zdecydowała się go nagle zakłócić, i to z
własnej, nieprzymuszonej woli?
Widniejąca na ścianie jedenastka
zatrzymała ją w miejscu. Przez kilka sekund przypatrywała się z kamienną miną
wejściowym drzwiom. To, co widziała, nie odbiegało zbytnio od jej wyobrażeń –
ładny, piętrowy, otynkowany domek z dopracowanym ogrodem i imponującym płotem.
Mniej więcej tak wyobrażała sobie tło życia swojej kuzynki, co wcale nie
przeszkadzało jej w bezmyślnym gapieniu się w fasadę budynku do momentu, w
którym uświadomiła sobie, że wygląda zapewne idiotycznie. W końcu zdecydowała
się zadzwonić do furtki. Zamiast odpowiedzi z domofonu usłyszała dźwięk
otwieranego wejścia, by chwilę później stanąć oko w oko z patrzącym na nią
podejrzliwie zza ogrodzenia nastoletnim chłopakiem.
- Nie działa – wyjaśnił na widok jej
skonsternowanego spojrzenia wbitego w białe urządzenie. – Trzeba ręcznie
otwierać. Ojciec miał zawieźć do naprawy. – Schował ręce do kieszeni. - Pani do
kogo?
Przełknęła nerwowo ślinę. Ostatnia
szansa, by się wycofać. Jeszcze mogła wrócić do domu i udać, że cała ta
sytuacja nigdy nie nastąpiła.
Tylko że chyba niekoniecznie po to
spędziła właśnie kilka godzin w samolocie.
- Szukam Annette Hogg. To znaczy… To
znaczy Lebelt. – Zadygotała zębami z zimna i strachu, gdy nastolatek zmarszczył
brwi. Co jej właściwie odbiło? Dlaczego teraz, nagle, w grudniu, uznała za
stosowne, by znów cofnąć się do przeszłości? Czy przed laty nie postanowiła z
pełnym zdecydowaniem, że na zawsze się od tego wszystkiego odetnie?
Wbiła wzrok w furtkę, a chłopak skinął
głową.
- Zawołam ją. – Zniknął, nim zdążyła
się obejrzeć, pozostawiając ją samą. Zacisnęła mocno wargi. Może jednak powinna
uciec? Nałożyć na siebie kaptur, zadzwonić po taksówkę i pojechać z powrotem na
lotnisko?
- Vibeke?
Niemalże podskoczyła na dźwięk
znajomego głosu. Nie słyszała go od dobrych kilku miesięcy, ale i tak został
przez nią rozpoznany niemal od razu, szczególnie, gdy ujrzała jego
właścicielkę. Annette mocno się zmieniła przez ponad dwadzieścia lat –
właściwie niewiele w niej na pierwszy rzut oka zostało z roztrzepanej, nieco
szalonej dziewczyny, którą niegdyś była. Rozczochrane niegdyś włosy ustąpiły
miejsca idealnie wyprostowanym, a luźne ciuchy typowe dla nastolatki cofnęły
się w cień biurowych kostiumów. Na umalowanej twarzy widniało teraz zaskoczenie
zmieszane z niepokojem.
- Co ty tu robisz? – bez wahania
otworzyła furtkę, choć nie zdecydowała się na to, by chociażby uścisnąć
kuzynkę. Zamiast tego przyglądała jej się teraz skonsternowanym wzrokiem.
Ewidentnie nie spodziewała się tej wizyty.
Zresztą chyba nie tylko ona.
- Chciałabym się z nią zobaczyć. –
Vibeke z trudem zmusiła się do wydobycia z siebie głosu. Wypowiadane słowa
wydawały jej się brzmieć niemal śmiesznie. Naprawdę
zwariowałaś, Hansen. – Wiem, że nie mam prawa cię o to prosić i że to
kompletne szaleństwo, ale… - przygryzła lekko dolną wargę. – Nie zostawiła mi
żadnych namiarów. Nie umiem jej znaleźć.
Zapanowała cisza. Obie stały
naprzeciwko siebie, pierwszy raz od maja 1990 roku, zadając sobie w myślach
miliony niewerbalnych pytań. Po może trzydziestu sekundach Annette w końcu
chrząknęła.
- Wejdź – powiedziała cicho i na nowo
wpuściła kuzynkę do swojego życia.
*
- Nudzę się.
- Nie jojcz.
- Ile jeszcze?
- Tyle, ile będzie trzeba. Nikt cię
nigdy nie nauczył, że na artystach nie wolno wywierać presji?
- Na artystach? Twoje poczucie własnej wartości chyba się ostatnio
umocniło.
- Spadaj.
Wybuchnął śmiechem, zagłuszając dźwięk
rozbrzmiewających w oddali gitarowych brzmień. Tego popołudnia znów byli w
mieszkaniu sami, co Chloe uznała za idealną okazję, by wykonać piąty z
planowanych portretów. Czuła się coraz pewniej, znacznie lepiej, niż na
początku, gdy nawet nie do końca wiedziała, jak zabrać się za stojące przed nią
zadanie. Teraz starała się po prostu działać spontanicznie, bez zbędnych analiz
i niepotrzebnych pytań. I choć nadal miała co najmniej jedną poważną zagwozdkę
odnoszącą się do jej projektu – a konkretnie do ostatniego z siedmiu szkiców –
na chwilę obecną zamierzała się skupić jedynie na teraźniejszości.
Nie wyglądał może tak doskonale jak Joergen, ale mimo wszystko również
zasługiwał na miano atrakcyjnego mężczyzny. Pod tym względem nie zmienił się
ani trochę – już w czasach, w których go poznała, wykazywał znamiona faceta z
potencjałem. Podobały jej się jego umięśnione ręce, chłopięcy uśmiech i
przyjemnie ukształtowany nos, ani nie za duży, ani nie za mały. Na każdą z tych
rzeczy zwróciła uwagę w dniu ich pierwszego spotkania. Przyszedł do studia ze
swoją ówczesną dziewczyną, niepozorną brunetką o wrednym spojrzeniu, ofiarą
pogoni za trendami mody wynoszącymi w tamtym okresie tatuaże na piedestały
popularności. Akurat gawędziła z Joergenem i Øysteinem o jakichś politycznych
głupotach. Z niewinnej rozmowy ukształtowała się mordercza dyskusja, którą
wciąż miała w pamięci, gdy tydzień później podczas imprezy jej przyszli
najlepsi przyjaciele znów przypadkiem na siebie wpadli. Kolejna zadziwiająco
ostra kłótnia między dwoma wysokimi mężczyznami o typowej, norweskiej urodzie
niespodziewanie wsunęła Chloe – wielkiej miłośniczce domeny kto się czubi, ten się lubi – do głowy
doprawdy szatański pomysł. Od tamtego czasu minęło kilka lat i mimo, iż zawsze
stanowczo protestowała przeciwko sugestiom, jakoby rzekomo ich zeswatała, po cichu czuła, że jeżeli
nawet nie miała prawa tytułować się swoistą matką ich związku, niewątpliwie
dołożyła do niego sporą cegiełkę.
Hans był podobny do swojego partnera
wyłącznie pod względem wizualnym. Charakterologicznie różnił się od niego w
sposób niemalże drastyczny. Wykazywał na co dzień żelazny spokój i opanowanie,
którego Joergenowi ewidentnie brakowało. Mówił zdecydowanie mniej, lubił
spędzać wolny czas w domu i trudniej nawiązywał znajomości. Preferował
ostrzejszą muzykę, podchodził do życia bardziej sceptycznie, rzadko tracił
panowanie nad emocjami. Krótko mówiąc, reprezentował wszystkie cechy obce
Sanbergowi. I vice versa.
Chętnie przyglądała się im obu – tak
razem, jak i osobno. Stanowili dziwacznie dopasowaną do siebie układankę. Niby
odmienne kawałki, ale kiedy się je do siebie przyłożyło, wszystkie ząbki
idealnie się ze sobą stykały. Teraz, gdy wreszcie wiedziała, co to znaczy kogoś
kochać, w pewnym sensie im zazdrościła.
- Lubię cię czasem powkurzać. – Puścił
jej oczko. – Zawsze marszczysz wtedy nos. To naprawdę rozkoszne.
- Przymknij się. – Skoncentrowała się
na szkicu. Kolejny raz się roześmiał.
- Teraz też to zrobiłaś. Uroczy widok.
Widziałaś kiedyś siebie w lustrze w stanie irytacji?
- A ty widziałeś kiedyś siebie w
lustrze w stanie rozwalonej gęby?
- Mam wrażenie, że tego rodzaju
zjawisko mogłoby mocno naruszyć idealną kompozycję twojego rysuneczku.
- To nie jest żaden rysuneczek, tylko praca zaliczeniowa,
głupolu.
- Zwał jak zwał. Zresztą po co używać
tak górnolotnych sformułowań? Niepotrzebnie wprowadzają atmosferę grozy. – Ziewnął
i naprężył się jak kot. – No dobra. Ile ci zostało do końca?
- Czy istnieje szansa, że kiedykolwiek
przestaniesz mnie o to pytać?
- Akurat tym razem miałem na myśli wszystkie twoje prace zaliczeniowe. – Przy ostatnich dwóch słowach wykonał
charakterystyczny gest cudzysłowu. – Bo chyba nie jestem numerem siedem,
prawda?
- Owszem. Nie jesteś. – Docisnęła
grafit do papieru celem umocnienia i tak solidnego już szrafu. – Wiem, że
chciałeś się poczuć wyjątkowy i tak dalej, ale niestety trafiła ci się wyłącznie
licha piątka.
- To bardzo przygnębiająca świadomość.
- Zdecydowanie. Na twoim miejscu
byłabym absolutnie zrozpaczona.
- Totalne znieważenie mej skromnej
osoby. Powinienem cię pozwać.
- Cholera. Nie wypłacę się.
- I dobrze. Zasługujesz na bankructwo.
- Oto i modelowy przykład klasycznej
przyjaźni bez granic.
- Przynajmniej trudno mi zarzucić
nieszczerość.
- Nie da się ukryć – mruknęła kąśliwie,
na co odpowiedział wymownym uśmiechem. Chwilę później ziewnął i w ułamku
sekundy niespodziewanie spoważniał na twarzy, do tego stopnia, że pod wpływem
jego badawczego spojrzenia aż przeszły jej po plecach ciarki. – Co?
Przygryzł lekko dolną wargę.
- Kto zostanie numerem siedem? – zadał
to pytanie wyraźnie, powoli i z niewątpliwą ostrożnością, jakby instynktownie
wyczuwał, że wchodzi na wyjątkowo grząskie tereny. Zresztą pewnie słusznie,
biorąc pod uwagę fakt, iż odczuwane przez nią dreszcze stały się jeszcze
bardziej intensywne, choć do tego akurat w żadnym razie nie zamierzała się
przyznawać. Tylko po ślamazarnym ruchu ołówka, który stracił większość swojego
dotychczasowego impetu, dało się rozpoznać, jak oddziaływał na nią ten temat.
- Jeszcze nie wiem – oznajmiła
pozbawionym entuzjazmu, obojętnym tonem, skupiając się na rysunku. Kątem oka
widziała jednak jego unoszące się do góry brwi, których ruch trudno było
dwuznacznie interpretować, szczególnie dodając do tego usłyszane przez nią mało
subtelne prychnięcie.
- Gdybyś była drewnianym pajacykiem,
twój wydłużony o kilometr nos właśnie wybiłby mi oko.
- Daruj sobie. - Doskonale wiedziała,
do czego zmierzał, co wcale nie znaczyło, że planowała z nim rozmawiać w
podobnym tonie.
- Podpytałem trochę Rikke o tamten
wieczór na lotnisku. – Nadal nie odrywał od niej czujnego wzroku. – Przekazała
mi kilka interesujących informacji.
- Ach tak? – tym razem niemalże wbiła
ołówek w papier, tak mocno, że omal nie przedziurawiła arkusza. – Na przykład
jakich?
Hans tylko westchnął.
- Jej zdaniem masz ze swoim byłym
niewyrównane rachunki.
- To nie jest mój były.
- Poza tym uważa, że mu na tobie
zależy.
- Nie powinna się w to wtrącać. – Bardzo
się starała ukryć własną irytację, choć w głębi serca czuła, że ponosi w tym
względzie ewidentną porażkę. – Ty zresztą też nie.
- Martwimy się o ciebie, Clio. – W jego
oczach nie było już śladu po dotychczasowym zadowoleniu. Teraz widniały w nich
wyłącznie iskry symbolizujące szczery niepokój.
- Niepotrzebnie. Wszystko idzie w
najlepszym porządku.
- W lipcu też tak mówiłaś.
W lipcu. Kwestia
absolutnie nieporuszana w tych ścianach, wypływająca na powierzchnię tylko w
wyjątkowo krytycznych chwilach. Nie rozmawiali o lipcu, nigdy. Postawili mur
pomiędzy tamtym momentem a aktualnym stanem rzeczy, chcąc go na zawsze usunąć z
pamięci. Nawet jeżeli wiedzieli, że im się nie uda, i tak nie zamierzali dawać
za wygraną. Lipiec zasługiwał na
zapomnienie.
- To zupełnie inna sytuacja.
- A potrafisz mi udowodnić tę różnicę?
- Jak? Mam do niego zadzwonić w twojej
obecności i poprosić o to, by pozował mi do portretu? Jojczeć w słuchawkę tak
długo, aż się zgodzi, wykonać zadanie i oddać pracę rektorowi z poczuciem
dobrze wypełnionego obowiązku, jak przystało na nową, ogarniętą życiowo, pewną
siebie Chloe?
- Nie wściekaj się.
- Nie wściekam się. Po prostu jestem
już zmęczona tymi ciągłymi przesłuchaniami. – Widząc jego przygnębioną,
niespokojną minę, zatrzymała w końcu ruch nadgarstka, wzięła ciężki oddech i
usiadła obok niego na łóżku, wciąż ściskając w dłoni rysunek. Przypatrywał jej
się bez słowa. Przez dobrą chwilę zastanawiała się, jak powinna ująć werbalnie to,
co miała w tym momencie w głowie. – Posłuchaj, to wszystko nie jest dla mnie
proste. Nadal próbuję się jakoś dopasować do świata. Poukładać klocki i poczuć,
że potrafię się zespoić z rzeczywistością. – Wbiła wzrok w trzymany szkic. –
Wciąż przychodzą takie momenty, kiedy odnoszę wrażenie, że nie wiem, co robię.
Gdy myślę teraz o tym wyjeździe, wydaje mi się on absurdalnym pomysłem, choć
wcześniej uważałam go za doskonały. Gdzieś w głębi mnie w dalszym ciągu tkwi ta
niezrównoważona dziewczyna, którą zawsze byłam. – Z trudem powstrzymała się
przed zanurzeniem twarzy w dłoniach. – Miałam swoją szansę i schrzaniłam ją.
Powinnam się od niego trzymać z daleka.
Poczuła łagodny, kojący dotyk dłoni
Hansa na swoim lewym ramieniu.
- Jesteś pewna, że tego by właśnie chciał?
Że to właściwa droga?
Przemknęły jej przez myśl pojedyncze
sceny sprzed ostatnich kilku dni. Ołówek między stronnicami anglojęzycznej
książki po przejściach. Ręce stykające się na oparciu pasażerskim w samolocie
na trasie z Monachium do Oslo. Mężczyźni
są prości jak budowa cepa.
Pokręciła przecząco głową.
- Niczego nie jestem już pewna.
*
Nerwowo uderzała opuszkami palców w
blat stołu w niespokojnym rytmie, którego jednocześnie starała się nie
zaburzyć. Miał w sobie coś, co nasuwało jej na myśl charakterystyczny dźwięk
wielkiego zegara stojącego w salonie w jej rodzinnym domu, wybijającego przy
okazji każdej pełnej godziny. Ojciec kupił go na giełdzie, gdy miała dwanaście
lat, i traktował niemalże jak świętość. Jedenaście
dzwonów. Która się spóźni, może zapomnieć o kieszonkowym. Razem z siostrą
odebrała twarde, konserwatywne wychowanie. Nawet nie chciała sobie wyobrażać
reakcji rodziców na radosną nowinę.
Nie do końca potrafiła uwierzyć w to,
co się wokół niej działo. Jeszcze do niedawna wszystko układało się przecież
perfekcyjnie. Była szczęśliwa. Krok po kroku, stopniowo spełniała po kolei
swoje mniejsze lub większe pragnienia. Owszem, zdawała sobie sprawę, że kryzys
w końcu nadejdzie – w żadnym razie jednak nie przewidziała, iż przybierze on tak
kuriozalną postać.
Ósmy tydzień. Na razie nie widzę żadnych powodów do
niepokoju. Oczywiście trzeba będzie ustalić plan działania… Proszę możliwie
ustrzegać się przed jakimikolwiek infekcjami. W pierwszym trymestrze są one
szczególnie niebezpieczne dla dziecka.
Dziecko.
To słowo uparcie dudniło jej w głowie,
zupełnie tak, jak uderzenia zegara o jedenastej w nocy świadczące o niezłomnej
konieczności przybycia do domu pod groźbą utraty forsy na kino. Dziecko. Dwie kreski na teście ciążowym,
spóźniająca się miesiączka i uparta, intensywna nadzieja, którą dziś
doszczętnie pogrążono. Siedziała w gabinecie lekarskim bez słowa przez dobrą
minutę, dopóki doktor nie oznajmił kojącym tonem, mającym ją zapewne pocieszyć,
że ciąża rozwija się póki co prawidłowo i
zadbamy o to, by tak pozostało. Potrzebowała
kilku kolejnych chwil, by wreszcie wydobyć z siebie głos. Jaki jest przewidywany termin porodu? Zmrużył oczy, docisnął
okulary do nosa i pogrzebał w kalendarzu. Około
połowy lipca. Orientacyjnie piętnasty, ale proszę się tym specjalnie nie
sugerować.
Około połowy lipca. Do lipca
zostało jakieś siedem miesięcy. Za siedem
miesięcy urodzi dziecko.
Trzask drzwi wejściowych zagłuszył
dźwięk wciąż bębniących palców. Podniosła głowę. Stanął przed nią, zadyszany,
zagoniony, poddenerwowany. Zupełnie, jakby miał się czym denerwować. Jeszcze nie wiedział.
Zamierzała go powiadomić zaraz po
wizycie. Specjalnie wróciła w tym celu na uczelnię. Pomaszerowała do toalety i
wyszła z niej akurat w momencie, w którym gawędził sobie z Chloe tuż obok
drzwi. Jutro będzie ci odpowiadało? W
naszym… w twoim mieszkaniu? Tak, jutro jest w porządku. Tak właśnie
powiedział. Jutro jest w porządku. A
potem ją zobaczył - ją, Leę, swoją
dziewczynę, matkę swojego nienarodzonego jeszcze syna lub córki. I nawet za nią
nie pobiegł, gdy wystrzeliła z budynku jak z procy, próbując powstrzymać łzy i
narastające poczucie bezsilności rozsierdzające ją od środka. Nie kontaktuję się już z nią. Pewnie. Wcale
się z nią nie kontaktujesz, ty pierdolony chuju.
Dopiero teraz się pojawił. Tak po
prostu, tak zwyczajnie, jakby świat wcale nie zwalił jej się tego dnia na
głowę. Była w ciąży, zaś jej chłopak na nowo kręcił się obok niedoszłej miłości
swojego życia. Wspaniale. Absolutna pełnia szczęścia.
- To nie tak, jak ci się wydaje. – Oto
i wszystko, co miał jej w tym momencie do powiedzenia. Bezczelnie tkwił przed
nią z kluczami do jej własnego mieszkania w rękach w stanie obrzydliwej
nieświadomości. Ostatkiem sił zatrzymała narastającą w sobie nagłą chęć
uderzenia go czymś ciężkim. Wszystko
przez niego. Właśnie najprawdopodobniej przewrócił jej świat do góry
nogami, a na dodatek za jej plecami umawiał się z tą zdzirą. Ledwo mogła na
niego patrzeć.
- Skąd wiesz, co mi się wydaje? –
starała się brzmieć możliwie jak najbardziej spokojnie. Nie powinna się w tym stanie denerwować.
- Ma projekt na zaliczenie poprzedniego
roku. Poprosiła, żebym jej pozował.
- Ciekawe. – Oblizała wargę i
skrzyżowała ręce na piersiach. – Kiedy właściwie cię o to poprosiła? Bo z tego,
co pamiętam, nie dalej jak kilka dni temu stwierdziłeś, że ze sobą nie
rozmawiacie.
- A co miałem powiedzieć? Przecież to
było oczywiste, że zrobisz aferę!
- Według ciebie robię aferę? – pokręciła gorzko głową. Oto i przyszły ojciec. Skarbie, poznaj
tatusia. – No pewnie. Mój chłopak kłamie mi w żywe oczy, spotyka się
potajemnie ze swoją byłą, ale problem tkwi wyłącznie w mojej skłonności do
dramatyzmu, prawda?
- Lea, na miłość boską…
- Od jak dawna to trwa? – nie
zamierzała słuchać jego idiotycznych tłumaczeń. – Od jak dawna się z nią
spotykasz?
- Nie spotykam się!
- Oczywiście.
- Chodzi o jeden rysunek! Jeden!
- Nie musisz krzyczeć, nie mam
problemów ze słuchem – warknęła. – Co najwyżej z utrzymaniem faceta przy sobie.
- Patrz mi na usta – wycedził i oparł
się o stół po drugiej stronie, lekko się do niej przybliżając. – Nic mnie z nią nie łączy. Nic. Ona kocha
innego mężczyznę.
- A ty kochasz ją – oświadczyła
lodowato Lea przez zaciśnięte zęby, nie zmieniając pozycji. Tym razem to on
zrobił zgorzkniałą minę.
- Zupełnie ci już odbija.
- Nigdy się z niej nie wyleczyłeś,
Vegard. – Gdy wypowiedziała te słowa na głos, dotarło do niej, jak wiele w nich
prawdy. Dokładnie tak było. Wraz z
Chloe Berger wróciły nie tylko wspomnienia z przeszłości, ale i wszelkie
uczucia, które tak uparcie usiłowali zakopać, naiwnie wierząc, że można z nich
ot tak zrezygnować. – Stanowiłam dla ciebie doskonałą pociechę na czas jej
nieobecności.
- Nieprawda!
- Serio? A pamiętasz okoliczności, w
których się po raz pierwszy ze sobą przespaliśmy? – wyprostowała plecy. – Czy
może mam ci przypomnieć, jak pijany przypałętałeś mi się na wersalkę w
niedzielę wieczorem, jęcząc, że twoja Julia znalazła sobie innego Romea?
- Niczego nie musisz mi przypominać –
wywarczał przez zaciśnięte zęby. – Jakimś cudem doskonale kojarzę większość z
tamtych wydarzeń. Łącznie z faktem, że specjalnie się na owe okoliczności nie
skarżyłaś.
- Bo byłam zajebiście naiwna. – Aż nazbyt, pomyślała na wspomnienie
wizyty u ginekologa. – Autentycznie sądziłam, że wybijesz ją sobie z głowy. Nie
wiem, co sobie właściwie wyobrażałam.
- Dokładnie takiej reakcji się po tobie
spodziewałem. – Na czole zrobiły mu się zmarszczki, jak zawsze, gdy się
wściekał. – Dokładnie takiej. Zgodziłem
się, żeby raz mnie narysowała, żeby
miała jeden mój pierdolony portret w
portfolio obok szkiców pedalskich buziek jej superkompanów, jej braciszka,
tatusia i przyjaciela-ćpuna, co wybitnie świadczy o tym, że jestem w niej
zabójczo zakochany. Cudownie, Lea. Czy chcesz mi jeszcze przekazać jakieś inne
ciekawe informacje?
- Doskonale wiesz, że nie chodzi o to,
ile będzie miała twoich pierdolonych
portretów. – W końcu zdecydowała się wstać z miejsca i zająć pozycję blisko
niego. Na tyle blisko, by móc go
swobodnie spoliczkować, gdyby nieco zapędził się ze słownictwem. – Okłamałeś
mnie.
- Bo zdawałem sobie sprawę, co na to
powiesz!
- Bo ci na niej zależy! – nie potrafiła
wprost uwierzyć w jego krętactwa. – Nie możesz zdzierżyć tego, że posuwa ją
koleś z Trondheim, a nie ty!
W sekundę pożałowała tej odzywki. W
mieszkaniu zapanowała bowiem nienaturalna, przerażająca cisza, zaś twarz
Vegarda wyraźnie pobladła. Lea przełknęła głośno ślinę.
- Koleś
z Trondheim? – powtórzył powoli, patrząc na nią wzrokiem, który ani trochę
jej się nie spodobał. – Znasz go?
Parsknęła wymownie pod nosem na widok
jego miny. Więc jednak.
- Jakie to ma znaczenie, czy go znam? –
przysiadła na rogu stołu i przeniosła spojrzenie w kierunku okna, na wypadek
gdyby zebrało jej się na łzy, których nie chciała mu bynajmniej pokazywać.
Dygotał w niej dosłownie każdy mięsień. – I ty twierdzisz, że przestało ci na
niej zależeć? Do cholery, spójrz tylko na siebie. - Ten związek to pieprzona pomyłka, pomyślała i nagle zaczęło jej się
to wydawać tak jasne, klarowne i oczywiste, że przebieg ostatnich miesięcy stał
się w jej umyśle czymś w rodzaju osobistego urojenia, o ciąży już nie
wspominając. – Dlaczego cię to w ogóle obchodzi?
Nie odpowiedział. Wpatrywał się we
własne buty, jakby dostrzegł w nich coś interesującego. Była pewna, że gdyby
znalazła w tej chwili pod ręką wieszak na ubrania, rzuciłaby mu nim prosto w
nos. Zamiast tego przez dwie minuty bez słowa obserwowała rozciągniętą za szybą
ciemność.
- Może przerwa dobrze nam zrobi. - Gdy
w końcu udało jej się wydobyć z siebie głos, poczuła się tak, jakby stanowił on
zupełnie indywidualny i osobny byt w żaden sposób z nią nie powiązany. Czy w
ogóle jeszcze go kontrolowała? Czy kontrolowała w swoim życiu cokolwiek? Raczej nieszczególnie, mamuniu.
Oderwał wreszcie wzrok od swoich
adidasów, zatapiając go na nowo w jej sylwetce. W jego zbolałych,
przygnębionych oczach pojawiło się ewidentne niedowierzanie.
- Słucham?
- Słyszałeś, co powiedziałam.
- Zrywasz ze mną?
Szybkie przejście do konkretów.
Prawidłowo. Miała już dość tej farsy. Wystarczająco wiele czasu poświęciła facetowi,
który od początku traktował ją jak wygodne zastępstwo dla Chloe.
- Tak będzie lepiej. – Ponownie skupiła
się na krajobrazie za oknem. Nienawidziła tej pory roku. Szaro, smutno i
ponuro. Trochę tak, jak w jej sercu.
- Dla kogo?
- Dla mnie. – Nie zamierzała udawać, że
jego los miał dla niej w tej chwili szczególnie istotne znaczenie. Czuła się
zdradzona, wykorzystana i porzucona. Mała,
tymczasowa zabawka do wywalenia. Nie chciała czekać, aż ją odtrąci. Musiała
zachować resztki zdeptanej godności. – Nie umiem być z kimś, kto mnie oszukuje,
Vegard.
Zastanawiało ją, co powie. Będzie się
bronił? Wściekał? Zacznie ją oskarżać o paranoję i przesadną zazdrość?
Wystosuje kolejny monolog złożony z pokrętnych tłumaczeń? Spodziewała się
właściwie każdej z tych opcji. On jednak wybrał milczenie. Po prostu patrzył na
nią w ciszy ze zdumieniem i kompletną konsternacją.
A potem, zrozumiawszy, że mówiła
poważnie, podszedł do stołu, odłożył ściskane klucze, odwrócił się i odszedł, w
takim stanie, w jakim był, gdy wchodził do mieszkania kilka minut wcześniej.
W obrzydliwej nieświadomości.
*
- Rzuciła cię? – przemieszczający się
od kilku sekund w i tak już bardzo leniwym rytmie ołówek przystanął niemalże na
samym środku dopiero co wyszrafowanej źrenicy. Blondynka spojrzała z
niedowierzaniem na rozdrażnionego mężczyznę, który jednym zdecydowanym
skinięciem głowy potwierdził jej trącające o absurd ciche przypuszczenia. – Bo
zgodziłeś mi się pozować do portretu? – cała ta koncepcja brzmiała tak
idiotycznie, że musiała użyć naprawdę silnej woli, by nie wybuchnąć śmiechem.
Nawet Lei nie posądziłaby o tak kretyńską zagrywkę.
- Dosłownie nie ujęła tego w ten
sposób. – Jego głos był gorzki, pretensjonalny, jak za dawnych czasów przy
okazji większości ich kłótni. Oczy, te same, na których zatrzymała ruch
grafitu, wyrażały gniew i rozczarowanie zawarte w smutnej mieszance
objawiającej się lśniącymi iskrami. – Stwierdziła, że przerwa pewnie dobrze nam
zrobi.
- Bardzo dyplomatyczne. – Aż nie
chciało jej się wierzyć w to, co słyszała. – Czyli mam twój związek na
sumieniu?
Zazgrzytał zębami.
- To nie jest zabawne, Chloe.
- Oczywiście, że nie. Wcale się zresztą
nie śmieję. Na chwilę obecną szukam raczej jakiegoś logicznego uzasadnienia jej
nagłej psychozy.
- Uzasadnienia? – prychnął pod nosem. –
Od początku była o ciebie obsesyjnie zazdrosna. Odkąd tylko odkryła, że
wróciłaś.
- Ach. Ty na jej miejscu byś nie był.
Prawda?
- O co ci chodzi?
- O ten tramwaj, co nie chodzi –
parsknęła ze zniecierpliwieniem. – Jak mogłeś jej nie powiedzieć, że się
spotykamy?
- Przecież by mnie zagryzła!
- No tak. Za to teraz żyjecie w
przyjaźni i pokoju.
- Wsadź sobie w tyłek swój pieprzony
sarkazm.
- Zachowałeś się jak kretyn. – Pokręciła
kąśliwie głową i ponownie zajęła się szkicem. – Chociaż przyznam, że kara
zdecydowanie nieadekwatna do zbrodni. Jesteś pewien, że niczego poza tym
ostatnio nie przeskrobałeś? – nadal nie mogła pojąć, jakim cudem Lea, która
kochała się w Vegardzie przez lata, teraz mogła go tak po prostu porzucić,
szczególnie mając na uwadze fakt, iż jeszcze do niedawna ponoć nieźle im się
układało.
- Absolutnie nie. – Wydawał się
odrobinę spokojniejszy, choć w dalszym ciągu wolałaby usunąć wszelkiego rodzaju
ciężki sprzęt z jego najbliższego otoczenia. – Po prostu jej odbija. Uroiła
sobie Bóg wie co.
- Ty akurat całkiem nieźle radzisz
sobie z wariatkami. – Oboje w tym samym czasie posłali sobie porozumiewawcze
uśmiechy. Doskonale wiedział, co miała na myśli.
Ostatnia godzina, spędzona w jego
towarzystwie w ich dawnym wspólnym mieszkaniu, nasunęła jej na myśl wiele
wspomnień. O dziwo głównie tych przyjemnych, które lubiła odtwarzać w pamięci
niczym starannie wybrane sceny z filmu. Tak naprawdę nie chodziło o tęsknotę –
raczej o powrót do starego, uporządkowanego, kontrolowanego życia. Właśnie z nim
kojarzyły jej się kłótnie o sprzątanie, wojny łóżkowe i picie kawy przy jednym
stole podczas śniadania. Teraz funkcjonowali w dwóch różnych światach.
Wydarzenia ostatnich miesięcy skutecznie ich rozdzieliły, stawiając swoistą
barierę, cholernie trudną do przeskoczenia, bo stali się tak naprawdę obcymi
dla siebie ludźmi. Ona nie była już dawną Chloe, a on nie był dawnym Vegardem.
Patrzyła na niego i widziała odpowiedzialnego, bogatszego o doświadczenia
mężczyznę, wreszcie gotowego na poważny związek i podjęcie zobowiązań. Zmienił
się. Oboje się zmienili.
- Chyba jeszcze ci nie podziękowałam. –
Pozwoliła ołówkowi popłynąć bardziej zdecydowanym ruchem po świeżo narysowanych
brwiach, które w realnym wymiarze uniosły się w tej chwili jeszcze wyżej.
- Za co?
- Za uratowanie mi życia.
Odrobinę pobladł na twarzy – domyśliła
się, że przypomniał sobie lipiec i zdarzenia z tamtego okresu. Na nowo ogarnął
ją wstyd.
- To był przypadek – powiedział cicho,
krzyżując palce. – Gdyby wtedy nie zachciało mi się przyjść po tę podkoszulkę…
- urwał w połowie zdania. W pokoju zapanowała cisza.
- Sądzisz, że potrafilibyśmy się
jeszcze przyjaźnić? – to pytanie przyszło jej do głowy nagle. Nawet nie
wiedziała, czy naprawdę pragnęła je zadać, tak jak i nie miała pojęcia, jaka
odpowiedź bardziej by ją usatysfakcjonowała. Czy rzeczywiście umieliby chociaż
w pewnym stopniu wrócić do dawnej relacji? I co ważniejsze, czy w ogóle powinni
podjąć jakiekolwiek działania w tym kierunku? Skrzywdziła go, niejednokrotnie
zresztą. Siebie również doprowadziła do stanu, który omal nie zakończył
przedwcześnie jej życia. On aktualnie przechodził kryzys w relacji z
dziewczyną, ona była nieszczęśliwie zakochana. Jaki sens tkwił w ponownym
skrzyżowaniu ich dróg?
- Nie wiem. – Złość w jego oczach
zniknęła, ustępując miejsca dziwnemu rodzajowi obojętności. Natychmiast
pożałowała dotknięcia tego tematu. – I raczej się nie dowiem, jeśli nie
spróbujemy. – Jednym zdaniem zmusił ją do oderwania wzroku od arkuszu papieru.
W tej chwili niczego już nie potrafiła z jego twarzy wyczytać.
Chyba nawet nie starała się tego
zrobić.
*
Sześć portretów. Sześć twarzy. Sześć
historii. Sześciu mężczyzn.
Patrzyła na każdą z nich uważnie, z
przerażającą dokładnością, usiłując wypatrzeć jakikolwiek błąd. Jakąkolwiek
niewłaściwą analizę. Była kartografem badającym wykonane przez siebie mapy,
poszukującym niedoskonałości. W gruncie rzeczy nie powinna tego robić, rektor
wyraźnie powiedział, że nie chodziło mu o perfekcję, tylko o prawdę. Ale nie
umiała zrezygnować z niektórych swoich zwyczajów. Na dobre zapuściła korzenie
we własnym sposobie rozumienia sztuki, szczególnie tej mającej początki w jej
głowie.
Nie słyszała dźwięku domofonu,
zagłuszonego przez słuchawki i dudniącą muzykę ukochanego niemieckiego zespołu.
Können Herzen singen. Serca mogą śpiewać. Kann ein Herz
zerspringen. Serce może pęknąć. Können Herzen rein sein. Serca mogą być
czyste. Kann ein Herz aus Stein sein. Serce
może być z kamienia.
- Chloe?
Jej wzrok mknął pomiędzy sześcioma
arkuszami, by w końcu skupić się na siódmym. Pustym. Biała kartka. Ostatnia
mapa. Milion cholernych, dręczących pytań.
Kann man Herzen brechen. Serca można
złamać. Können Herzen sprechen. Serca mogą mówić. Kann man Herzen quälen. Serca można
dręczyć. Kann man Herzen stehlen. Serca można ukraść.
Serca można ukraść.
- Chloe!
Zwei. Drei. Vier.
Poczuła, jak jeden sprawny ruch męskiej
ręki wyrywa jej słuchawkę z ucha, odcinając ją od głosu Tilla Lindemanna.
- Ogłuchniesz, idiotko. – Joergen
spojrzał na nią niemalże ze złością, zaś już na pewno z bardzo jednoznaczną
irytacją. Przewróciła tylko oczami.
- Muzyki też mi nie wolno słuchać?
- Wolno, tylko miło by było, gdybyś nie
wysadziła sobie za jej pośrednictwem bębenków – jego mina nasuwała jej
skojarzenie ze zniecierpliwionym ojcem, który nie ma pomysłu, jak rozmawiać z
własnym nieznośnym dzieckiem. – Szczególnie, kiedy Hans i ja jesteśmy zajęci, a
ktoś dobija się do drzwi. Masz gościa. – Z tymi słowy bez śladów jakiegokolwiek
skrępowania wrócił do pokoju, co skwitowała cichym prychnięciem. W sekundę złożyła
wszystkie portrety do kupy i odwróciła się, po czym niemal natychmiast
zesztywniała. Rammstein nadal dudnił w słuchawkach, na tyle głośno, że wciąż
mogła usłyszeć kolejne wersy.
Kann man Herzen fragen. Ein Kind
darunter tragen. Kann man es verschenken. Mit dem Herzen denken.
Serca można pytać. Dziecko pod nim nosić. Można je
podarować.
Sercem myśleć.
*
Rzadko bywała w tak zatłoczonych
knajpach. Żeby nie powiedzieć, że nigdy, bo spotkanie się z czymś podobnym w
Tromsø zakrawało na zjawisko, na które ona, jako wzorowa pracownica miesiąca
spędzająca sześć dni w tygodniu na dziewięciogodzinnych zmianach, nie miała
większej szansy się natknąć. Całe jej życie ograniczało się ostatnimi czasy do
rozładowywania towarów, samotnych biegów i myślenia o wszystkim, o czym tak
naprawdę myśleć nie chciała. No, i może jeszcze do przyglądania się swojej
jedynej córce, teraz nabijającej czarną oliwkę na ostrze widelca z wyraźnym
zacięciem na twarzy.
Od ponad dziesięciu minut żadna z nich
nie wypowiedziała nawet słowa. Po początkowej krótkiej wymianie zdań przyszedł
czas na intensywne, świdrujące milczenie przypominające gwóźdź wbijany w
ścianę. Chloe kończyła sałatkę, a Vibeke patrzyła na nią w ciszy, zastanawiając
się po raz kolejny, po co właściwie podjęła ten krok.
W gruncie rzeczy znała odpowiedź. Wyrzuty sumienia. Połączone z tym samym,
starym, dobrym, sprawdzonym wstydem. Zdawała
sobie sprawę, że nigdy nie będzie się w stanie wytłumaczyć z tego, co zrobiła.
Nie mogła też cofnąć czasu i zmienić biegu wydarzeń – zresztą wcale nie miała
pewności, że rzeczywiście rozegrałaby wszystko właściwie, gdyby jednak miała ku
temu sposobność. W końcu zasługiwała na mistrzostwo olimpijskie w kategorii nieustannego spieprzania ważnych spraw.
Chciała móc to wszystko zakończyć. I to
inaczej, niż według tego majowego scenariusza, uwzględniającego trzaśnięcie
drzwiami i gorzkie spieprzaj na
pożegnanie. Dziewczyna siedząca teraz przed nią wciąż była jej dzieckiem i zasługiwała na coś więcej. Jeżeli nie na
sensowne wyjaśnienie, to przynajmniej na przeprosiny. Szczere.
- Nadal się zastanawiam, po co tu
właściwie przyjechałaś. – Na talerzu widniał ostatni smętny kawałek fety.
Vibeke niemal zadrżała na widok lodowatego błysku w oczach córki. Petterowskie tęczówki. Skóra zdarta z ojca.
- Nasze ostatnie spotkanie nie wypadło
najlepiej. – Przełknęła ślinę. Głośno. Wydawało jej się, że wręcz bardzo
głośno. – Długo o tym myślałam.
- Nie wątpię. – Blondynka dźgnęła ser
widelcem. – Minęło mniej więcej pół roku.
- Nie potrafiłam zebrać się wcześniej.
– Postanowiła zagrać w otwarte karty. Dodatkowe kłamstwa tylko pogorszyłyby i
tak żałosną sytuację. – Żałuję, że to się tak potoczyło.
- Twój żal już niczego nie zmieni.
Z tym akurat musiała się zgodzić.
- Naprawdę jest mi przykro, Chloe. – Starała
się dzielnie znieść jej zimny wzrok. Solidnie na niego zapracowała. –
Powiedziałam ci wtedy wiele podłych rzeczy i…
- Słuchaj, nie musisz mi się tłumaczyć.
- Panna Berger szybko połknęła fetę i
ułożyła sztućce obok siebie na znak zakończenia posiłku. – Niepotrzebnie
przyjeżdżałam i trułam ci dupę. Ty nie chciałaś się ze mną widzieć, a ja też
jak dotąd świetnie się obywałam bez wiedzy na temat mojej biologicznej matki.
Najlepiej po prostu o tym zapomnijmy. Wracaj do Tromsø.
- Przepraszam.
W ułamku sekundy wszystkie mięśnie
Chloe zesztywniały, twarz zaś zdecydowanie pobladła. Dotychczasowa zgryźliwość
ustąpiła miejsca ewidentnej konsternacji.
- Przepraszasz?
- Tak. Przepraszam. – Wypowiadając te
słowa, dotarło do niej, że są one w stu procentach zgodne z jej odczuciami. Rzeczywiście było jej przykro. Rzeczywiście czuła się winna. Rzeczywiście chciała móc chociaż o kilka
kroków cofnąć się do przeszłości. Nie zrezygnowałaby z oddania jej do adopcji,
to wydawało jej się oczywiste. Nie chciała przecież zostać matką, w każdym
razie nie w wieku dziewiętnastu lat. Ale może powiedziałaby Petterowi. Albo
chociaż zadbała o to, by znaleźć dla niej właściwych rodziców. Nie wspominając
już o tym, że bardziej uważałaby na używane sformułowania, po raz pierwszy w
życiu rozmawiając z własnym, jedynym dzieckiem. – Przepraszam, że cię tak
potraktowałam. – Że cię zostawiłam. Że
nic dla ciebie nie zrobiłam. Że nawet nie umiałam się zdobyć na to, by spojrzeć
ci w oczy.
Chloe odsunęła kosmyk włosów za ucho. W
niczym nie przypominały niebieskiej czupryny z maja. Stały się rzadkie, smutne,
pozbawione życia. Zeszczuplała, a jej zdobione tatuażami ręce dało się dostrzec
z odległości pięciuset metrów. Vibeke czuła, że coś bardzo złego wydarzyło się
przez ostatnich sześć miesięcy.
- Było, minęło. – Jej oczy nadal były
chłodne, ale przynajmniej wreszcie pojawiła się w nich jakaś iskra łagodności.
– Nie ma sensu dłużej tego rozpamiętywać. – Wyciągnęła z kieszeni telefon i
zerknęła na ekran, zaś jej matka zacisnęła usta.
- Posłuchaj, jeżeli chodzi o twojego
ojca… - nie była pewna, na ile Chloe poznała prawdę. Zanim jednak zdążyła
pociągnąć temat, dziewczyna stanowczo pokręciła głową.
- Wystarczy. – Odłożyła komórkę na blat
stołu i zakręciła nią w miejscu niczym bączkiem dla przedszkolaków. – Nie chcę
o tym rozmawiać.
- Ale…
- Doskonale wiem, że mnie okłamałaś.
Świetnie go znasz. Tylko że to nie ma już w tej chwili dla mnie najmniejszego
znaczenia. – Jej głos nie wydawał się wściekły ani rozdrażniony. Mówiła w
gruncie rzeczy dosyć beznamiętnym tonem. – Wychował mnie świetny facet, któremu
od samego początku na mnie zależało. I rewelacyjna babka, która od początku
kochała mnie jak własne dziecko, choć zdążyła wcześniej urodzić dwójkę i w
gruncie rzeczy nie potrzebowała żadnego dodatkowego obciążenia. Mimo to
przygarnęli mnie pod swoje skrzydła. Do domu pełnego miłości. Niczego mi nie
brakowało. Szukałam cię, bo dzięki temu mogłam się trzymać blisko mężczyzny,
którego kocham. – Znowu zakręciła telefonem, nawet na niego nie patrząc. –
Absurdalne, prawda? Ale wydaje mi się, że tylko o to mi tak naprawdę chodziło.
Długo się nad tym zastanawiałam, kiedy siedziałam w psychiatryku. – Zatrzymała
wirujący sprzęt zdecydowanym ruchem dłoni. – Byłaś tam kiedykolwiek? W szpitalu
dla czubków?
Po plecach Vibeke przeszły ciarki.
- Nie.
- Szkoda. Ciekawe doświadczenie. Wiele
się można o sobie dowiedzieć. Człowiek ma sporo czasu na przemyślenia. – Zmrużyła
lekko oczy. – Znaczy, wiadomo, na każdym kroku wariaci. Jedna laska na oddziale
dostawała czasem faz i twierdziła, że jest Marią Magdaleną. A inne niunie
upodobały sobie kilka harlequinów z biblioteki i czytały ten szajs na głos
chichrając się jak pięciolatki. Dno. Ale przynajmniej miałam dużo zajęć. Na
przykład rękodzieło. Miesiąc przed wyjściem w końcu puścili mnie na lekcje z
haftu. Wiesz, jak dobrze się analizuje własne życie przy krzyżykach? Polecam.
Zajebiście odprężające. – Nie dało się już wyczuć, czy sobie kpiła, czy mówiła
poważnie. – Tak sobie siedziałam z igłą i zastanawiałam się nad swoim
popapraństwem. I dotarło do mnie, że wcale nie zależało mi na tym, żeby cię
poznać. W ogóle. Znalazłam po prostu
dobry sposób na to, by mieć kontakt z kimś, w kim się zabujałam. Zabawne, jak
potrafimy się czasem oszukiwać. – Skrzyżowała palce i spojrzała na nie ponuro,
a jej biologiczna matka cicho chrząknęła.
- Utrzymałaś go?
- Co?
- Kontakt.
Natychmiast pomyślała, że nie powinna
zadać tego pytania. Mimo wszystko to nie była jej sprawa. Spodziewała się
opryskliwej odpowiedzi z gatunku ta
kwestia chyba wykracza poza twoje interesy, ale ku jej zaskoczeniu Chloe
pokręciła przecząco głową.
- Kompletnie to spierdoliłam. – Odsunęła
się lekko do tyłu, gdy kelnerka zabrała jej talerz, po czym przysunęła z
powrotem krzesło do stołu. – Spanikowałam i kazałam mu się odpieprzyć. A potem
dotarło do mnie, jak puste jest moje życie bez niego. – Wyraźnie starała się
mówić głosem wypranym z wszelkich emocji i gdyby Vibeke sama doskonale nie
znała tego syndromu z autopsji, najpewniej nawet by się nie domyśliła, jak
wiele kosztował blondynkę ten obojętny ton. – Więc zaczęłam się zastanawiać,
czy istnieje jakaś szansa, bym mogła go odzyskać. Nawet odważyłam się przed nim
stanąć po wszystkim, co zrobiłam. Tak bardzo chciałam go zobaczyć. – Prychnęła
gorzko pod nosem. – Nie wiem, po jaką cholerę ci o tym mówię.
Serce jej pękało, gdy patrzyła na ten
przygnębiający obrazek. Oczami wyobraźni wciąż widziała samą siebie sprzed
kilku lat w niemal identycznej scenerii.
- Spotkaliście się? – wydobyła z siebie
te słowa dopiero po paru sekundach. Chloe przeczesała włosy palcami.
- Owszem. Trochę się na mnie
powydzierał, a dwa dni później ujrzałam jego perfekcyjną nową dziewczynę. – Ewidentnie
zaczynała się łamać. – Cudownie fotogeniczna para, która będzie mieć zajebisty
domek z ogródkiem, dwa psy i gromadkę pięknych dzieci. – Oparła łokcie na
stole. – Chociaż on w sumie jeszcze do niedawna nie planował ojcostwa.
Nieważne. Dla niej pewnie zmieni zdanie.
Vibeke nabrała nagle absolutnie
niespotykanego u siebie pragnienia przytulenia swojej rozmówczyni.
- Przykro mi.
- Chciałam go sportretować w ramach
mojej pracy na zaliczenie poprzedniego roku. Właściwie byłam w pewnym momencie
gotowa zapytać. Tylko że teraz jakoś sobie tego nie wyobrażam. – Odbiła
wzrokiem gdzieś na bok, by znów wydobyć z siebie prychnięcie, tym razem
znacznie głośniejsze. – On ma inną, ja go kocham. I na dodatek opowiadam ci o
tym tak, jakbyśmy były najlepszymi przyjaciółkami. Żenada. – Zamilkła, nadal
wpatrując się w niezidentyfikowany punkt. Żadna z nich przez dobrą chwilę nie
potrafiła przerwać gorzkiej ciszy. W końcu Vibeke wzięła głęboki oddech.
- Nie powinnaś się tak łatwo poddawać.
Chloe przewróciła oczami.
- Daruj sobie moralizatorskie gadki.
- Mówię poważnie. Nie wycofuj się tylko
dlatego, że wydaje ci się, iż spaliłaś za sobą wszystkie mosty. – Znów zrobiło
jej się zimno, gdy pomyślała o Petterze. – Uwierz mi na słowo, będziesz tego
żałować. – Nie powtarzaj moich błędów, chciała
krzyknąć. Idź do przodu, nie do tyłu. Nie
rezygnuj z prawdziwej miłości. Ona nigdy nie przytrafia się dwa razy.
Panna Berger spojrzała na nią ponuro.
Nic nie wskazywało na to, by traktowała tę radę zbyt poważnie.
A jednak niespełna czterdzieści osiem
godzin później wręczyła osobiście rektorowi sześć portretów, oświadczając
stanowczym i niedopuszczającym jakiegokolwiek protestu głosem, że na szkic numer siedem przyjdzie mu jeszcze
poczekać. Po kilku dniach zaś, słuchając ckliwego głosu George’a Michaela
śpiewającego o oddanym w ostatnie święta sercu, chwyciła telefon i wbrew
dotychczasowym wstępnym planom z gatunku zerwać
wszelkie kontakty wystukała spontaniczne życzenia, które wysłała w
przestrzeń – po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ze szczerą nadzieją.
*
Nie chciała wracać do swojego
aktualnego miejsca zamieszkania. Będą
źli, że się upiłam, powiedziała nieco chwiejnym tonem zaraz po tym, jak
stwierdziła, iż musi sobie skombinować jakiś sensowny nocleg, on zaś zapytał,
skąd ta nagła potrzeba. Z jakiegoś powodu nagle zachciało mu się śmiać. A upiłaś się? W odpowiedzi pokiwała
gorąco głową i pociągnęła kolejny solidny łyk czystej – jak zawsze bez popitki.
No, mruknęła i oblizała wargi
sprawnym ruchem. Jestem totalnie
najebana.
Ja też, oświadczył, choć
wiedział, że nie musi jej o tym bynajmniej informować. Znała go tak dobrze, że
potrafiła z łatwością ocenić, w jakich ilościach potrzebował danego rodzaju
alkoholu, by solidnie się wstawić. Dziś z całą pewnością zdążył już przekroczyć
granicę.
Od czasu pozowania spotkali się kilka
razy. Czasem dzwonił on, czasem ona. W każdym z przypadków kończyli z
kieliszkami w rękach w jakiejś losowo wybranej knajpie na mieście. Z reguły
żalił się na Leę, a jego rozmówczyni tylko wzruszała ramionami, wyraźnie
zmuszając się do zachowania swojej osobistej opinii dla siebie. Kolejna oznaka
tego, jak bardzo się zmieniła. Kiedyś korzystała z każdej okazji, by dopiec
pannie Bellurt.
Pewne dawne cechy wciąż jednak się w
niej uchowały. Choćby właśnie wóda bez popity. Albo fakt, że nadal bawiły ją
możliwie jak najbardziej perwersyjne żarty, na które reagowała tym samym,
starym, gardłowym śmiechem przybliżającym go do odległych wspomnień z czasów,
gdy byli sobie bliscy. Patrząc na zamyśloną Chloe, przypominał sobie, jak
każdego ranka w ramach śniadania bez słowa wypalała papierosa i niejako
zapijała go śmiertelnie mocną kawą. Patrząc na Chloe nieco weselszą, żeby nie
powiedzieć, że upitą na wesoło, balansującą na krawężniku i chichoczącą pod
nosem, wracał umysłem do zarejestrowanego obrazu jej osoby w stanie manii, na
zimę, uciekającej przed nim w zaspach śniegu, krzyczącej złap mnie, mamuci wypierdku bez kondycji! Zawsze mu się wówczas
wydawało, że muszą wyglądać z perspektywy osób trzecich jak totalnie zakochana
para, i ta świadomość stawała się dla niego szpilką wbijaną prosto w serce.
Teraz wszystkie te retrospekcje, tak razem, jak i osobno, budziły w nim
dziwaczny rodzaj melancholii, tęsknoty za czymś, co nigdy nie mogło już wrócić
i co w sumie przyniosło mu więcej bólu niż radości, ale co i tak pozostawiało
po sobie przykrą i trudną do zapełnienia pustkę.
Mogłabym się kimnąć u ciebie? Popatrzyła na niego poważnie szeroko otwartymi, szklącymi
się oczyma. I znów zebrało mu się na śmiech. Chciałaś powiedzieć – u nas? Uniosła brwi do góry, na co pospieszył
z wytłumaczeniem. Formalnie nadal jesteś
tam zameldowana. Parsknęła cicho, choć nie na tyle, by nie mógł tego
dosłyszeć. Formalnie. Kurwa, lubię to
słowo.
W rezultacie dwie godziny później
tkwili na środku jego – ich –
mieszkania, pijani, zmęczeni i wykończeni dyskotekową łupanką skoncentrowaną na
dzikich remixach świątecznych piosenek z okazji zbliżającej się Gwiazdki.
- Masz tu zajebisty syf – zauważyła,
rozglądając się z zadziwiającym jak na nią krytycyzmem po głównym pokoju.
Przewrócił oczami.
- Za twoich czasów wcale nie było
lepiej. – Wyciągnął telefon z kieszeni i spojrzał na ekran, by po raz trzynasty
tego wieczoru poczuć przebiegający po plecach dreszcz rozczarowania. Żadnej odpowiedzi. Kolejny dzień bez
kontaktu. Odkąd się z Leą rozstali – czy też zrobili sobie przerwę, jak zwał, tak zwał – nie rozmawiali ani
razu. Na początku głównie z jego winy, bo był tak wstrząśnięty i oburzony jej
wybuchem, że postanowił po prostu zignorować jej bezsensowne fochy. Szybko
zaczęło go to jednak drażnić. Na miłość boską, rzuciła go! Jakim prawem? Czym
sobie na to zasłużył? Przecież chyba nikt normalny nie uznałby tego, że zgodził
się pozować Chloe do rysunku, za wystarczający powód! Nie zamierzał zostawić
tej sprawy w takim stanie. Zaczął wydzwaniać i pisać smsy, kilka godzin
wcześniej nawet wreszcie się do niej przeszedł. Drzwi otworzyła mu jednak Martine.
Lei nie ma, wyjechała dziś rano do domu. Krótka
informacja wypowiedziana bezosobowym tonem. Chyba
sobie żartujesz. Nie żartuję. Zjebałeś sprawę, Vegard. I tyle. Mało go krew
nie zalała. On zjebał sprawę? Naprawdę?
Powiedz mi, o co chodzi, wystukał
w wiadomości po pierwszych trzech kieliszkach w obecności Chloe. Co ja takiego zrobiłem? Godzinę później
– ukrywasz coś przede mną? Doczekam się
wreszcie sensownego wyjaśnienia? I wreszcie, już po dwunastej, w fazie
totalnej wściekłości i pragnienia sprowokowania jej do jakiejkolwiek reakcji – jesteś jebnięta. Tego ostatniego
wprawdzie szybko pożałował, jednak koniec końców i tak nic się nie zmieniło.
Nie odpisała przez cały wieczór. Teraz, o trzeciej w nocy, w jego skrzynce
odbiorczej w dalszym ciągu nie figurowała żadna nowa wiadomość.
- Totalnie mnie olała. – Nawet nie
próbował ukryć irytacji. Co ona sobie w ogóle wyobrażała? Dobrze, może nie
zawsze zachowywał się jak partner roku, ale do tej pory sądził, że im się
układało. Kurwa mać. Taki był na nią
zły o tę żenującą szopkę, że z minuty na minutę rodziło się w nim coraz większe
pragnienie utarcia jej nosa, w jakikolwiek możliwy łatwy sposób. – Jakbym gadał
z pierdoloną ścianą.
- Mnie też ten dureń nie odpisał. – Zrzuciła
z siebie kurtkę i rozpuściła włosy, by po kilku sekundach związać je na nowo w
bardziej okiełznaną kitkę. – Za życzenia bożonarodzeniowe wypadałoby chociaż podziękować.
Tym razem Vegard już jawnie się
roześmiał.
- Zdążyłaś mu wysłać życzenia
bożonarodzeniowe? – pokręcił głową z niedowierzaniem, jednocześnie starając się
nie myśleć o Lei i o jednym zdaniu, które wyjątkowo silnie wbiło mu się w
pamięć i teraz po cichu dudniło w jego umyśle. Nie możesz zdzierżyć tego, że posuwa ją koleś z Trondheim, a nie ty.
Natychmiast odepchnął to wspomnienie niczym natrętną muchę latającą mu tuż pod
nosem. – Który dzisiaj jest? Dwudziesty… pierwszy?
- Technicznie rzecz biorąc, od trzech
godzin drugi. A wiadomość wystosowałam przedwczoraj.
- Szybka jesteś.
- W jego przypadku wykazuję pewną
niestandardową nadgorliwość – usadowiła się leniwie na jednym z oparć wersalki
i wyszczerzyła zęby. Była pijana w ten uroczy, dosyć rzadko spotykany u niej
sposób, gdy procenty wyciągały z niej chęć do rozmowy i nabijania się ze
wszystkiego. Zgrabnie uczesane włosy dziwnie kontrastowały z jej schodzącym
makijażem i błyszczącymi oczyma. – Jak się dzielimy łóżkami? – skorzystała z
pierwszej okazji, by zmienić temat. Zrobił obojętną minę.
- Bez różnicy. Mogę kimać na kanapie.
- Nie żartuj – Chloe omiotła obsadzony
przez siebie mebel krytycznym spojrzeniem. – Przecież jest koszmarnie
niewygodna.
- Wciąż lepsza niż podłoga.
Zmarszczyła brwi.
- Zdajesz sobie sprawę, że spanie obok
faceta, z którym nie jestem w żadnym związku, w dalszym ciągu mnie nie krępuje?
– wydawała się niemal ubawiona taką sugestią. – No, chyba, że stanowi to
problem dla ciebie. – Parsknęła śmiechem na widok jego wymownej miny. – Więc tę
kwestię mamy z głowy. Idź do łazienki, poszukam sobie czegoś na zmianę. – Ze
stoickim spokojem ruszyła w kierunku szafek, w których spodziewała się znaleźć
jakiekolwiek pozostałości po swoim dawnym życiu w ścianach tego mieszkania. O
efektach jej eksploracji przekonał się niespełna pół godziny później, gdy już
umyta pokazała się przed nim w spranych legginsach i wybitnie domowym, nieco
wypłowiałym podkoszulku w rozmiarze XL, w którym przy swojej aktualnej budowie
ciała niemalże tonęła. Na ten widok po prostu musiał westchnąć.
- Jezu. Wydobyłaś totalne wykopaliska.
- Myślałam, że je wyrzuciłam.
Położyła się obok niego i dokładnie w
tym samym momencie pomyślał, iż najprawdopodobniej przecenił swoje możliwości.
Cykl kolejnych, bardziej jednoznacznych wspomnień uderzył go niczym cios
rozpędzonym bumerangiem prosto w twarz. Właśnie tak to przez lata wyglądało,
każdej nocy, ona po jego prawej stronie, on po jej lewej stronie, razem,
pierwsze zjawisko widoczne po porannym otarciu oczu i ostatnie przed ich
wieczornym zamknięciem. Fala nagłego, brutalnego pożądania tylko wzrosła, gdy
odważył się na nią spojrzeć.
- Chloe.
Oderwała wzrok od sufitu i również na
niego zerknęła. I nagle na powrót poczuł się tak, jakby wszystkie zdarzenia
ostatnich miesięcy nie nadeszły, jakby nie było tego drugiego faceta, jakby nie
było Lei, jakby nie było lipca, Gaustad i bolesnego rozstania z czymś, co
kiedyś stanowiło dla nich najzupełniej normalną rzeczywistość. Chloe i on. On i
Chloe. Chloe, którą zawsze kochał. Chloe, która nigdy go nie kochała.
- Tęsknię za tobą. – Nie zastanawiał
się długo, po prostu to powiedział, bo dokładnie to w tej chwili czuł i to właśnie
chciał jej przekazać. Tęsknił za nią. Za
tym, że zawsze tępiła mu maszynki, ponieważ uważała, iż te męskie goliły lepiej. Za tym, że kiedy wykonywała skomplikowane
zadanie na uczelnię, wypalała w mieszkaniu takie ilości papierosów, iż musiał
je potem wietrzyć przez trzy dni. Za tym, że chociaż nie umiała śpiewać, i tak
zawsze chętnie to robiła i że uwielbiała sprowadzać do domu nieskończone
pokłady książek, na które nie starczało im półek i które często walały się po
parapetach, bo tylko tam dało się jeszcze znaleźć dla nich jakieś miejsce. Nie
umiał ocenić, czy cokolwiek jeszcze naprawdę do niej czuje, wiedział tylko, że
dałby wiele, by choć po części wrócić do tamtych czasów i do charakterystycznej
dla nich dzikiej beztroski.
Wyciągnął rękę, po czym delikatnie
dotknął jej nadgarstka. W jej oczach pojawiło się zaskoczenie.
- Tęsknię za tym, co kiedyś mieliśmy. –
Poznał po jej minie, że rozumiała, o co mu chodziło. Oczywiście, że rozumiała. Mogli się regularnie kłócić, mogli się
nie dogadywać w większości codziennych spraw, mogli diametralnie odmiennie
patrzeć na życie, ale tamten świat, w którym przez lata funkcjonowali, należał
tylko do nich. Brakowało mu momentów, gdy wracał do domu wściekły, kładł się na
łóżku, ona leżała obok niego, tak jak teraz, a chwilę później zaczynali się
kochać i nagle chociaż na pewien czas zapominał o gorzkiej rzeczywistości. Jego
odskocznia. Nigdy się z niej nie
wyleczyłeś.
- Nie możemy do tego wrócić, Vegard. –
Tak dziwnie było patrzeć teraz na jej twarz, bez kolczyków, bez zbędnych
zdobień, bladą, chudą, skupioną i niepewną. Chloe.
Wciąż ta sama i jednocześnie inna, inna i jednocześnie ta sama. Momentami
nienawidził jej za emocje, które wciąż w nim wzbudzała. – Kocham innego
mężczyznę.
Kocham innego mężczyznę. Jakże
absurdalnie to brzmiało w jej ustach, jakże nienaturalne wydawało się to jedno kocham wypowiedziane jej niskim głosem. Kocham. Potrzebowała tyle czasu, by
wydobyć z siebie to słowo, dojrzewała do niego latami, niczym bomba z wybitnie
opóźnionym zapłonem albo drzewo zasadzone w dalekiej przeszłości i wreszcie
nabywające odpowiednich rozmiarów. Kocham.
Królowa śniegu kogoś kochała. Nadal
brzmiało to dla niego jak abstrakcja, albo przynajmniej jak element
równoległych i diametralnie obcych mu realiów.
- Wiem. – W dalszym ciągu ściskał jej
rękę, delikatnie, opuszkami palców, czekając na to, co miało się wydarzyć.
- A ty jesteś z Leą.
- Już nie. – Ten fakt akurat wydawał mu
się oczywisty. Lea odeszła. Wymknęła się. Zostawiła go, w momencie, w którym
najmniej się tego spodziewał.
- I dlatego chcesz mnie zerżnąć?
Typowa Chloe. Nie znał żadnej
dziewczyny, która potrafiłaby rozmawiać z facetem w sposób tak bezpośredni.
Zawsze mu to imponowało, choć jednocześnie drażniło, bo rzadko kiedy wiedział,
jak powinien się do podobnej wypowiedzi ustosunkować. Teraz też czuł się
idiotycznie.
- Posłuchaj…
- Chcesz, prawda?
Nie odezwał się. Nie musiał. Za dobrze go znała.
- W porządku.
Zamrugał gwałtownie oczami.
- W
porządku?
- Tak. – Zanim zdążył się zorientować,
już się nad nim pochylała, zaś jej blond włosy opadały mu na twarz. –
Sprawdźmy, czy potrafimy wrócić do tego, co było.
Więc spróbowali. I niemal od razu
zorientował się, że odpowiedź na dręczące ich pytanie brzmiała przecząco, bo z
jakiegoś powodu nie potrafił zapomnieć o Lei i o związku, który być może w tym
momencie właśnie definitywnie spieprzył. A Chloe niemalże z całą pewnością
również znajdowała się teraz myślami w zupełnie innym miejscu.
Najpewniej gdzieś w okolicy Trondheim.
*
Wesołych Świąt, E.M.
Dwa słowa i jeden inicjał. Najprostsza
możliwa forma złożenia życzeń, i to nawet nie za pośrednictwem telefonicznej
rozmowy, a zwykłej wiadomości, którą można by rozsyłać hurtowo, gdyby nie
tkwiący na jej końcu inicjał. Wesołych
Świąt, E.M. Wyświechtana formułka widniejąca aktualnie w każdej
telewizyjnej reklamie, każdej gazecie i na każdej sklepowej wystawie. Nie
wysiliła się na żadne rozwinięcie wybitnie zwięzłej treści. Dwadzieścia znaków.
W standardowym smsie mogłaby powtórzyć ten frazes jeszcze siedem razy.
Wesołych Świąt, E.M.
Totalna lipa. Nic sentymentalnego. Nic,
co by świadczyło o tym, że był dla niej kimś więcej niż starym znajomym,
którego z grzeczności postanowiła poczęstować bożonarodzeniowym banałem, bo
uznała, że tak wypada postąpić.
A jednak jego umysł wciąż uporczywie
powtarzał owe dwadzieścia znaków, literka po literce, spacja po spacji, kropka
po kropce, od dwóch dni, natrętnie i uparcie, jej głosem, jakby od czasu, gdy
ów komunikat wylądował w pamięci jego telefonu, cały czas za nim maszerowała i
wciąż powtarzała to jedno zdanie. Wesołych
Świąt, E.M. E.M. Nie mogła napisać po prostu E., musiała dorzucić pieprzone M.,
cholerne M., M. symbolizujące
przeszłość, M., o którym mało kto
wiedział. Ona wiedziała. I nazwała go E.M.
Chwyciła telefon do ręki, wystukała życzenia i zakończyła je literami E.M., po czym posłała tę wiadomość
prosto w świat, a konkretnie do Holmenkollen.
Wesołych Świąt, E.M.
Nienawidziła świąt. Sama mu to kiedyś
powiedziała. Są ckliwe, żałosne i
komercyjne do bólu. W jej oczach lśniła wówczas czysta pogarda. Twierdziła,
że nie lubi całej otoczki wokół nich, jej zdaniem sztucznych uśmiechów i faktu,
że w tamtym okresie boi się otworzyć lodówkę, bo pewnie nawet w niej siedzą
czerwononose renifery. Te pieprzone
amerykańskie piosenki też mnie drażnią. Dorzucił je wówczas w myślach do
listy rzeczy głośno skazanych przez nią na pożarcie. Już wtedy była ona dosyć
długa.
Ściskał telefon w rękach, zerkając
kątem oka na śpiącą obok niego dziewczynę i jej nagie ramię wystające spod
kołdry. Drzemała po cichu, na boku, z twarzą skierowaną w jego stronę i
opadającymi na nią kosmykami ciemnych włosów. Poszedłeś w tango, E.M.
Wydostał się z łóżka najciszej, jak
potrafił, nałożył na siebie pierwsze lepsze ciuchy i podszedł do okna. Wciąż
było ciemno. Dotknął pięścią zimnej szyby i wbił wzrok w rozpościerające się za
nią światła składające się na Oslo. Chloe gdzieś tam tkwiła, kilka kilometrów
od niego, może jeszcze spała, może zmierzała na basen w ramach porannego
treningu, może szykowała się powoli na uczelnię, bo był przecież poniedziałek,
a może wcale nie, może właśnie w tej chwili wsiadała w pociąg w kierunku jego
rodzinnej miejscowości z zamiarem powrotu do domu, może już siedziała w tym
pociągu, patrząc na te same krajobrazy, które on obserwował jako nastolatek,
kursując na trasie Lillehammer – Trondheim kilka razy do roku. Napisała wesołych Świąt, E.M. i wyjechała, jak
zawsze pozostawiając po sobie tornado.
Samantha przewróciła się na drugi bok.
Spojrzał na nią poważnie. Nic nie wskazywało na to, by miała się obudzić, więc
przeniósł zainteresowanie na kalendarz, wciąż ściskając komórkę w prawej dłoni.
Dwudziesty drugi grudnia.
Minęło siedem miesięcy.
*
Obudził go dźwięk przychodzącej
wiadomości, krótki, rytmiczny i dochodzący z płóciennej torby rzuconej
poprzedniego wieczoru na podłogę tuż obok wejścia do przedpokoju. Rozpoznał go
od razu. W dalszym ciągu nie zmieniła dzwonka, który rzecz jasna w żaden sposób
nie zaburzył jej dotychczasowego rytmu snu. Nie poruszyła nawet jedną kończyną,
wciąż tkwiła w tej samej pozycji, na brzuchu, z twarzą obróconą w przeciwną
stronę, tak, że mógł tylko wpatrywać się w jej nieokiełznane, jasne włosy i
wyryte na ramionach oraz górnej części pleców tatuaże. Miała co najmniej kilka
nowych, przy czym jeden szczególnie zwrócił jego uwagę. Rząd zgrabnie
ustawionych cyferek, tak równych, że tylko Øystein mógł być ich autorem,
składał się na dwie współrzędne, które z całą pewnością tworzyły konkretny,
istniejący na mapie punkt. Dziesięć południków na wschód, sześćdziesiąt trzy równoleżniki
na północ. Vegard poczuł, jak robi mu się gęsia skórka.
Wsunął na siebie slipy i spodnie, by
przemknąć na palcach w kierunku zwisającej ze ściany mapy Norwegii. Jego oczy
zgrabnie przemieszczały się przez siatkę kartograficzną, szukając połączenia
między wskazanymi prostymi. To, co zobaczył, ani trochę go nie zaskoczyło, choć
ów fakt wcale nie umniejszał poczucia brutalnego rozczarowania.
Odgłos jej telefonu nadal dudnił mu w
głowie. Zerknął na nią bacznie, wstrzymując oddech. Wciąż znajdowała się w
innej rzeczywistości.
Wiedział, że nie powinien tego robić.
Gdyby się teraz obudziła, najpewniej już byłby martwy. Nie potrafił się jednak
powstrzymać. Ciekawość była silniejsza od niego, dużo silniejsza, do tego
stopnia, że z pełną świadomością ryzyka podszedł do torby, wyciągnął z niej
komórkę i zerknął na ekran. Jedna nowa
wiadomość od E. Serce zabiło mu szybciej, gdy nacisnął środkowy klawisz.
Ja też życzę Ci Wesołych Świąt, C.A.
Godzina piąta pięćdziesiąt. Zanotował
ten fakt w umyśle, podobnie jak i każde słowo składające się na widniejący
przed jego oczyma tekst. Święta. Życzę
Ci. C.A.
C.A. A. od Annette. Tak
miała na drugie. Wiedzieli o tym tylko ludzie, którzy dobrze ją znali. Albo
którzy byli dla niej naprawdę ważni.
Natychmiast wsunął sprzęt z powrotem do
właściwej kieszeni. Jej łagodny, rytmiczny oddech stanowił teraz główny dźwięk
docierający do jego uszu. Zbliżył się do niej o kilka kroków. Jak zawsze we
śnie wydawała się dziwnie bezbronna, jak mała dziewczynka narażona na wszystkie
okrucieństwa tego świata, przed którymi nie potrafiła się w żaden sposób ukryć.
Widok jej wychudzonej, pozbawionej makijażu twarzy miał w sobie coś tak
bolesnego, że Vegard niemalże czuł jawne ukłucie we własnej piersi.
Tę tarczę ktoś już dawno zestrzelił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz