some might say
we will find a brighter day
Wszystko poszło nie tak.
Nie, żeby wiedział, jak właściwie powinno pójść. Oczywiście,
że nie wiedział. Popełniał te same, podręcznikowe błędy, co w czasach wczesnego
dorastania – najpierw robił, potem się zastanawiał. Najpierw mówił, potem
myślał. Najpierw działał, potem zadawał sobie pytanie, czy w ogóle działać
powinien.
Taki właśnie był. Przynajmniej kiedyś.
Lata spędzone pod ostrzałem fleszy, blasków reflektorów i zmasowanych ataków
dziennikarzy sportowych postawiły go skutecznie do pionu. Dziś już nie
odważyłby się na przykład publicznie wyrazić własnej złości wywołanej faktem,
że Ole wiózł mu się na plecach przez cały wyścig tylko po to, by w końcówce
wyszarpać upragnione zwycięstwo. Albo nie opowiadałby o swoich wygórowanych
ambicjach, które nie ograniczały się bynajmniej do jednego złotego medalu
mistrzostw świata. Biathlon i upływ czasu zmieniły go w kogoś, kogo czasem
wręcz nie poznawał, patrząc w lustro, bo w głębi serca wciąż jeszcze wyczuwał
pojedyncze cechy wyszczekanego chłopaka z Trondheim o języku ostrym jak
brzytwa. Widząc Chloe po sześciu miesiącach rozłąki odkrył go zresztą w sobie
na nowo.
Chloe. Chloe, Chloe, Chloe, Chloe, Chloe. Dziewczyna o niestandardowym
imieniu, niestandardowym kolorze oczu, niestandardowym zdrowiu psychicznym,
niestandardowych upodobaniach, niestandardowej orientacji seksualnej,
niestandardowej urodzie, niestandardowej osobowości. Wszystko w niej było
niestandardowe. Inne. Gadała o
Rubensie, paliła na potęgę, tatuowała sobie na plecach wizerunki dzikich ptaków
i nosiła bieliznę z Kłapouchym. Ignorowała, by potem przejeżdżać przez pół
kraju pociągiem celem dotrzymania towarzystwa. Całowała, by chwilę później
odepchnąć. Odpychała, by wrócić bez słowa
zapowiedzi.
Właśnie to go najbardziej złamało.
Nawet nie fakt, że odważyła się stanąć przed nim tak po prostu, jak gdyby nic
między nimi nie zaszło, i to po tak długim okresie czasu. Nawet nie fakt, że
najprawdopodobniej uważała tego rodzaju zachowanie za absolutnie normalne i nie
widziała powodu, by miał wykazywać względem niego jakiekolwiek obiekcje.
Złamała go jedna, jedyna rzecz – zaskoczenie.
Brutalne, bolesne, nagie zaskoczenie, którego nie dało się zamieść pod
dywan ani zignorować. Ani tym bardziej ukryć przed czujnymi oczami otoczenia, o
samym sobie nie wspominając.
Miał plan – dobry, sensowny, konkretny
plan realizowany od kilku miesięcy w niezłomnym przekonaniu o jego słuszności. Pracować, nie myśleć, pracować, ignorować,
pracować, zapomnieć, pracować. Przejść do porządku dziennego nad
przeszłością, zaakceptować ją i pozostawić jako definitywnie zamknięty rozdział
bez możliwości powrotu. Przeprowadził się do Oslo, by umocnić się w poczuciu,
że wszelkiego rodzaju związki z Chloe nie stanowiły dla niego sfery tabu, z
którą nie potrafiłby sobie poradzić. Metoda powolnych kroczków – mieszkanie w
tym samym mieście, swobodne rozmawianie o niej, przechowywanie numeru telefonu
w odmętach skrzynki kontaktowej, przy jednoczesnej silnej pewności, że i tak
nigdy nie będzie już z niego korzystał. Nie odważył się jedynie pojechać do
Gaustad i spojrzeć jej prosto w oczy. Dziś żałował, bo może gdyby to wówczas
zrobił, jej widok nie stanowiłby dla niego teraz ciosu otwartą dłonią w twarz.
Odnosił trochę wrażenie, jakby naprawdę
tkwiły w nim dwie różne osoby. Chłopak z Trondheim nienawidził jej, wściekał
się na nią i błyszczał sformułowaniami w stylu nie dam ci się wychujać po raz drugi. Mężczyzna z Lillehammer – a
teraz w sumie już z Oslo – w absurdalnie dziwaczny sposób cieszył się, że była
cała i zdrowa, wstydził się za emocjonalne monologi chłopaka z Trondheim i
sugerował, by wróciła z nim do Norwegii tym samym samolotem, ponieważ chciał
mieć pewność, że żaden zboczeniec jej nie zgwałci, nie okradnie i nie ukatrupi
w ramach autostopowej podróży przez połowę Europy.
Irytowało go to. Wręcz cholernie, bo
nigdy nie należał do ludzi w jakimkolwiek stopniu rozchwianych. Wiedział, czego
oczekuje od życia i lubił mieć to życie pod kontrolą, może nie ścisłą, ale na
tyle twardą, by podobne sytuacje mu się nie zdarzały.
Kim właściwie teraz był?
Chłopakiem z Trondheim? Mężczyzną z
Oslo? A może jeszcze kimś innym? Może jakąś mętną jednostką z Norwegii, która
sama już aktualnie nie potrafiła określić własnego stanu? Która zachowywała się
sprzecznie, bo nagle usunięto jej grunt spod nóg?
Stanęły mu przed oczami wszystkie
wydarzenia ostatnich kilku godzin. Głównie te jeszcze z Monachium, gdy
siedzieli w milczeniu, czekając na samolot, i w pewnym momencie Chloe zapytała
go, o co właściwie chodziło z Nędznikami,
a on odparł bez zastanowienia o
ciebie, znów pozwalając
chłopakowi z Trondheim wyrazić własną opinię. Ci dwaj kretyni chyba myśleli, że jeśli wcisną mi książkę do czytania,
to nie zauważę twojego przyjazdu. Parsknęła śmiechem – tym gardłowym,
niskim, dosyć rzadko spotykanym u kobiet, by chwilę później znów spoważnieć i
zamilknąć aż do momentu przekroczenia progu samolotu, gdy ciche boję się najpewniej mimowolnie wymknęło
jej się z ust. W rezultacie przesiedział obok niej całą podróż, pozwalając ich
rękom zetknąć się na jednym oparciu, konsekwentnie ignorując krytyczne
spojrzenie swojego najlepszego przyjaciela i zastanawiając się po cichu nad
skalą własnej głupoty. To ostatnie zresztą towarzyszyło mu do tej pory, bo bez
wątpienia sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej idiotyczna, kiedy odkrył, że
ktoś niespodziewanie przyjechał odebrać go z lotniska.
- Chyba powinnam już się zbierać. – Samantha
nerwowo przewiesiła sobie torbę przez ramię, przypatrując mu się z lekkim
zakłopotaniem. Gdy jeszcze w Hochfilzen zadzwonił do niej z informacją, że
wraca do Norwegii i że, tu cytat, chętnie
by się z nią w tym tygodniu zobaczył, koniec cytatu, z całą pewnością nie
oczekiwał, iż do tego spotkania dojdzie już w Gardermoen. Pomyślałam, że będziesz potrzebował taksówki, oznajmiła z godnym
prezenterki telewizyjnej uśmiechem, na ułamek sekundy blednącym pod naporem
badawczego spojrzenia Chloe. Scena jak z filmu, z jedną tylko różnicą – o ile w
serialach podobne głupkowate sploty niefortunnych zdarzeń z reguły go bawiły, o
tyle w prawdziwym życiu miał raczej ochotę wziąć nogi za pas i wpakować się w
samolot powrotny do Monachium. – Pewnie jesteś zmęczony, co?
Skinął głową, chociaż tak naprawdę
użyłby innego słowa. Wyczerpany. Był
kompletnie, totalnie wyczerpany, zarówno
fizycznie (wciąż przecież miał w nogach dzisiejszy wyścig), jak i psychicznie.
Bo Chloe wróciła. Bo przez nią czuł się tak, jakby przyszło mu nagle stąpać po
rozżarzonych węglach. Bo siedziała obok niego przez ostatnich kilka godzin,
przypominając mu o wydarzeniach poprzedniej wiosny. Bo utwierdziła się w
przekonaniu, że na dobre się z niej wyleczył, mimo iż teraz wydawało mu się już
oczywiste, że ewidentnie tak nie było.
Co właściwie powinien w tym momencie
zrobić? Zignorować to spotkanie i kontynuować politykę zapominania o jej
osobie? Zacząć się regularnie umawiać z inną dziewczyną? W ogóle zrezygnować z
życia towarzyskiego do czasu, gdy blizny po maju na dobre się zagoją, przy
założeniu, że to w ogóle kiedykolwiek nastąpi?
- Mogę cię o coś zapytać? – brunetka
nadal przyglądała mu się bacznie z wyrazem niepewnego zagubienia. Tak naprawdę
zupełnie jej nie znał. Raptem raz umówił się z nią na kawę i chociaż zrobiła na
nim bez wątpienia bardzo dobre wrażenie, wciąż uważał ją za obcą osobę. Co nie
zmieniało faktu, że stała aktualnie przed nim w jego własnym mieszkaniu,
wcześniej z jakiegoś niezrozumiałego dla niego bliżej powodu uznając odebranie
go z lotniska za sensowne, choć przecież nawet jej o to nie poprosił.
Znowu przytaknął ruchem głowy.
- Ta chuda dziewczyna z teczką… -
wyraźnie miała problem z ubraniem swoich wątpliwości w konkretne słowa. –
Lesbijka, z którą przyleciałeś…
- Nie jest lesbijką. – W mig pożałował
tych słów. Brzmiały dosyć absurdalnie, biorąc pod uwagę energię, z jaką
oczekująca kilka kroków dalej Rikke wbiła się Chloe w usta raptem kilka sekund
po tym, jak pojawili się w głównej hali.
Z drugiej strony tytułowanie jej
lesbijką wydawało mu się co najmniej śmieszne, mając w pamięci wydarzenia z
Tromsø.
- Wiem. – Zmarszczył brwi na dźwięk
usłyszanej odpowiedzi. - Żadna lesbijka
nie spojrzałaby na mężczyznę tak, jak ona patrzyła na ciebie.
Zacisnął wargi i wbił wzrok w czubki
swoich butów, nie mając pojęcia, jak ustosunkować się do tego sformułowania. Przez
cały weekend bardzo konsekwentnie ignorował niewerbalne zainteresowanie panny
Berger swoją osobą, ale bez wątpienia skłamałby, gdyby powiedział, że go nie
zauważył. Także na lotnisku.
- To twoja była? – Samantha wpatrywała
się w niego teraz trochę z ciekawością, trochę ze wstydem, jakby czuła, że nie
powinna wnikać w tę kwestię, jednocześnie nie mogąc powstrzymać upartego,
typowego dla dziennikarza zainteresowania. Właściwie tkwiło w tym coś
zabawnego.
- Nie. Nigdy nie byłem z nią w związku,
jeśli o to pytasz. – Nie byłem z nią w
związku, Chryste, co za głupota. Oczywiście,
że nie był z nią w związku. W niczym z
nią nie był. I nie miał najmniejszego powodu, by w ogóle zawracać sobie nią
teraz głowę. Stanowiła dla niego definitywnie zakończoną przeszłość, krótki,
dosyć emocjonalny, ale tak naprawdę pozbawiony tytułu rozdział. Owszem, nie
znał dziewczyny, z którą w tej sekundzie rozmawiał – jednak Chloe też przecież
nie znał. Nie wiedział o niej absolutnie nic. Od samego początku błędnie
interpretował jej zamiary, słowa i oczekiwania. Co z tego, że usilnie
przyglądała mu się przez ostatnie trzy dni i przeprosiła go za wydarzenia
sprzed kilku miesięcy? Czy miało to większe znaczenie niż tamten pieprzony
pocałunek, po którym nagle zaczął sobie roić w głowie jakieś kompletnie
absurdalne wyobrażenia?
- Ale coś was łączyło. – Bez wątpienia
nie chciała ustąpić. Ciekawe, dlaczego tak ją to obchodziło. Miała w kieszeni
dyktafon nagrywający tę idiotyczną konwersację? Stanął mu przed oczami
wyimaginowany obraz samego siebie idącego następnego dnia do kiosku po gazetę i
odkrywającego na okładce własny portret z dopiskiem Sekretny romans za kulisami strzelnicy? wykaligrafowanym czerwonymi
literami. Plotkarskie portale byłyby zachwycone.
Z drugiej strony ci, przed którymi
najbardziej chciał to ukryć, i tak już wiedzieli, więc w sumie co za różnica?
- Nic istotnego. Zamknięta sprawa. – Tak
należało udzielić odpowiedzi na to pytanie. Po prostu. Zamknięta sprawa. Fakt - wciąż nie wyrzucił jej poobgryzanego
ołówka znalezionego w samochodzie i najpewniej zgubionego podczas ich wyjazdu
do Trondheim. Kolejny fakt – wrócili razem do Oslo. I co z tego? Pożegnali się
na lotnisku jak dwójka obcych ludzi, którymi aktualnie względem siebie byli.
Chloe nie wiedziała, że już nie mieszkał w Lillehammer. Jeżeli nawet by do
niego zadzwoniła – a nie widział choćby jednego ku temu powodu – po prostu nie
zamierzał odbierać. Ołówek mógł w każdej chwili wyrzucić. Grunt to racjonalizm.
I umiejętność zapanowania nad sytuacją.
Do niedawna uważał się za mistrza w tej dyscyplinie. Po okresie ewidentnego
kryzysu planował wrócić na piedestał.
- Ona chyba chciałaby, żeby było
inaczej.
- Nie obchodzi mnie, czego by chciała.
Krótka piłka. Koniec. Zdarzyło się i
minęło. Nie życzył jej źle, wręcz przeciwnie. Pragnął, by jej się wiodło. A
poza tym nadal coś do niej czuł i tę kwestię należało ewidentnie uważać za
pewną na mur beton. Nie wiedział do końca, czym to coś na chwilę obecną było,
nie potrafił dobrać definicji ani użyć właściwej nazwy, ale tak naprawdę
właściwie nie próbował tego zrobić. Po prostu coś czuł, i w tym właśnie tkwił
sęk całego problemu. Coś czuł. Musiał
przestać to czuć.
Małe kroczki. Na nowo, spokojnie,
powoli, bez pośpiechu, tak, jak zaplanował wcześniej, jak radził mu Tarjei, jak
radził mu Martin, jak radził mu Simon Schempp tamtego dnia na deszczu, gdy
dowiedzieli się o tym, że Chloe jest w szpitalu. Tak, jak sugerowali wszyscy
członkowie drużyny z Leangen, tak, jak pewnie sugerowałby też Sverre, gdyby
żył. Nie daj się, kurwa, złamać. Nie
pozwól, by wyssała z ciebie tę siłę, którą zawsze miałeś. Jesteś silny, Magnus.
Słyszysz? Jesteś silny. Silniejszy od niej, ode mnie, od większości ludzi.
Poradzisz sobie z tym, skurwielu. Tak, jak z każdą inną rzeczą. Tak, jak sobie
radzisz z tymi pierdolonymi tarczami. Ona jest właśnie taką tarczą, stary. Sto
piętnaście milimetrów średnicy. Strzelasz i zamykasz, i już tego nie ma.
Strzelasz i zamykasz. Po prostu.
Po prostu.
Tak należało zrobić. Do diabła z
ołówkami, z samolotami, ze wspomnieniami, z bólem tkwiącym w jej szarych
tęczówkach. Musiał pójść dalej, pobiec
dalej, odsunąć się od tej strzelnicy i nigdy więcej na nią nie wracać.
Pozostawić po sobie pięć zamkniętych tarczy w ramach ostatecznego zakończenia.
- To znaczy, że jesteś wolny? –
potrzebował chwili, by sens słów Samanthy do niego dotarł. Wreszcie odważył się
na nią spojrzeć. Nadal nie odrywała od niego wzroku, którego tym razem nie
potrafił zbyt dobrze zidentyfikować.
Zresztą nawet się nie starał.
- Tak. – Tylko to miało w tej chwili
właściwe znaczenie. To, by poprawnie
odpowiadać na pytania i w końcu podejść do sprawy tak, jak należy. – Jestem
wolny.
Był wolny. Albo
przynajmniej gorąco w to wierzył.
*
Tkwiła przy stole w kuchni, w rękach
ściskając duży, ręcznie malowany kubek emanujący zapachem świeżo zaparzonej
herbaty. Od pierwszego dnia po przeprowadzce regularnie z niego korzystała,
choć technicznie rzecz biorąc był prezentem urodzinowym Joergena otrzymanym
kilka lat wcześniej od młodszego brata. Przyglądając się wizerunkom trzech wytrzeszczających
oczy żyraf, zagryzła niepewnie wargi, podczas gdy Rikke otworzyła okno i
zapaliła papierosa.
- Przyda się trochę świeżego powietrza
– rzuciła pod nosem, po czym usadowiła się na parapecie, tak, że Chloe nadal
doskonale widziała ją kątem oka.
Przez ostatni rok ich kontakty nieco
się rozluźniły, szczególnie od czasów Gaustad. Nigdy zresztą nie miały naprawdę
zobowiązującego charakteru. Obie podchodziły do życia bardzo podobnie – chciały
czerpać z niego garściami, bawić się, szaleć i pod żadnym pozorem nie wplątywać
się w skomplikowane, uczuciowe relacje. Lubiły spędzać razem wolne chwile, bo
wiedziały, że żadna z nich nie będzie oczekiwała od tej drugiej więcej, niż
tamta zechce jej dać. W gruncie rzeczy stanowiły całkiem zgrany kolektyw.
To właśnie Rikke, która półtorej
godziny wcześniej skończyła zmianę w barze, odebrała Chloe z lotniska, bo
chłopcy spili się podczas wieczornego spotkania z kolegami ze studiów, i to
właśnie ona była głównym świadkiem smutnej sceny w hali przylotów. Na tyle smutnej,
że widząc bladą, zranioną twarz panny Berger, bez oporu pocałowała ją na oczach
wszystkich pasażerów z tym szczególnym na
czele. Niech sobie nie wyobraża, że tylko
on może inscenizować romantyczne sceny, rzuciła później na wpół żartobliwym
tonem, gdy już jechały autem. Nie doczekała się jednak żadnej odpowiedzi ze
strony swojej towarzyszki, wpatrzonej beznamiętnym wzrokiem we wsteczne
lusterko z pobladłą twarzą i zaciśniętymi ustami. Resztę drogi przemierzyły w
absolutnym milczeniu.
- Ładna jest – powiedziała Rikke chyba
bardziej do siebie niż w kierunku swojej pseudopartnerki, która mimo to
natychmiast posłała jej pytające spojrzenie. Westchnęła cicho. – Jego
dziewczyna.
Chloe prychnęła i pokręciła głową.
- Potrafisz podbudować człowieka –
mruknęła, na nowo skupiając się na kubku. Czuła się bardzo dziwnie, trochę
wręcz surrealistycznie, jakby sama nie do końca wierzyła, że wszystko, co
działo się wokół niej, stanowiło element rzeczywistości. Jedno lotnisko i
drugie lotnisko, jedno spojrzenie kontra drugie spojrzenie, jedna ręka obok
drugiej ręki. Jedno pożegnanie bez słowa i jakiejkolwiek nadziei. Nawet teraz,
siedząc w dobrze znanej jej kuchni u boku osoby, która przynajmniej kiedyś była
jej dosyć bliska, nie miała wcale pewności, czy aby nie wyśniła sobie całej
sytuacji.
- Nieważne. I tak na bank przebijasz ją
w łóżku. – Rikke uśmiechnęła się do niej szelmowsko i zaciągnęła papierosem.
Mimo kilkunastu godzin spędzonych w pracy i późnej pory wciąż prezentowała się
świetnie, co tylko potwierdzało, iż w jej przypadku upływający czas w żadnym
razie nie działał na jej niekorzyść. Delikatnie oświetlona, nieskazitelna twarz
pół-Dunki przypominała Chloe o wszystkim, czego sama nie miała, poczynając od
ładnej buzi, a na niepooranej ostrzem żyletki skórze kończąc.
- Grunt to spojrzeć na życie
pozytywnie. – Odsunęła kosmyk włosów za ucho, po czym zanurzyła usta w gorącym
płynie i syknęła z bólu. Jej przyjaciółka parsknęła śmiechem.
- Może należałoby poczekać, aż
przestygnie?
- Nie chcę czekać.
- Ty naprawdę masz masochistyczne
skłonności.
- Nie da się ukryć – bąknęła mało
entuzjastycznym tonem, stawiając kubek na stole. Przez kilka sekund przyglądała
mu się bez słowa. – Chyba powinnam ci podziękować.
Rikke zmarszczyła brwi.
- Za co?
- Za akcję na lotnisku.
- Akcję? To był tylko nieszkodliwy
buziaczek. – Wyszczerzyła zęby na widok wzroku swojej towarzyszki. – Daj
spokój, Chlo. Naoglądał się filmów i myśli, że może sobie ot tak urządzać jakiś
teatr nastawiony na budzenie zazdrości.
- Nie sądzę, żeby akurat o to mu chodziło.
– Przejechała delikatnie paznokciem po uchu jednej z żyraf. – Raczej wyleciałam
z kręgu jego zainteresowań.
- Pewnie. – Rikke przewróciła oczami. –
Właśnie widziałam.
- O co ci chodzi?
- Przecież zrobił to specjalnie. – Obróciła
zgrabnie papieros między palcami. – Dryndnął do niej, by odebrała go na twoich
oczach i byś zobaczyła, jak świetnie sobie rzekomo bez ciebie radzi. Genialna
zagrywka pod publiczkę. A wiesz, po co? Bo nadal cholernie go obchodzisz. – Westchnęła
z rozbawieniem. – Stary bajer znany jak świat. Myślałam, że stać go na więcej.
- Pieprzenie. – Chloe znów pociągnęła
łyk herbaty. – Tak mnie ostatnio opierdolił, że w sumie byłam skłonna wracać
stamtąd na piechotę…
- Kolejne potwierdzenie słuszności
mojej teorii. Nie zjebałby cię, gdybyś rzeczywiście wyleciała z kręgu jego
zainteresowań.
- Czyli informację o tym, że, w tym
miejscu cudzysłów, nie ma dnia, by nie
żałował, że usiadł koło mnie wtedy w Szwecji, w tym miejscu kolejny
cudzysłów, należy traktować jako dobry znak?
Rikke przez moment wpatrywała się w nią
w milczeniu, aż w końcu wstała, ugasiła resztkę papierosa w tkwiącej na środku
stołu popielniczce, odsunęła krzesło obok panny Berger i usiadła na nim
okrakiem przodem do oparcia.
- Biorąc pod uwagę, że uważasz się za
osobę o orientacji zbliżonej do panseksualnej, to wprost zadziwiające, jak
kiepskie miewasz czasem pojęcie o facetach. – Musnęła opuszkami palców końcówki
blond włosów koleżanki. – Jemu kurewsko na tobie zależy, Chloe. To widać gołym
okiem. Mężczyźni są prości jak budowa cepa.
- Zwariowałaś.
- A ty oślepłaś. Gapił się na ciebie
jak wół na malowane wrota.
- Oczywiście.
- Narysujesz go?
- Nigdy w życiu się na to nie zgodzi.
- Pewnie nawet nie spytałaś.
- I nie zamierzam. Zmieńmy temat.
- Chlo, kochasz tego gościa. A on kocha
ciebie. Nie rozumiem, dlaczego tak komplikujecie w gruncie rzeczy naprawdę
banalną sprawę. – Splotła palce i posłała jej śmiertelnie poważne spojrzenie. –
Powinniście chociaż spróbować poskładać to wszystko do kupy.
- Tu nie ma czego składać.
- Posłuchaj…
- Tu
nie ma czego składać, Rikke. – Wzrok blondynki był pewny i zdecydowany,
wypełniony wyraźną, trudną do pomylenia goryczą. - Sprawa skończona. On ma
swoje życie, ja mam swoje. Nie rozmawiajmy już o tym więcej.
- Ale…
- Proszę.
Chciała jeszcze coś powiedzieć –
właściwie nie wygłosiła nawet połowy ułożonej w umyśle opinii – jednak
przygnębione iskry lśniące w oczach Chloe przymknęły jej usta. Skinęła więc
głową, chwyciła przyjaciółkę za dłonie i pocałowała delikatnie tak, jak
kilkadziesiąt minut wcześniej na lotnisku, by po paru sekundach znów się od
niej odsunąć.
- To nie to, prawda? – spytała, a młoda
malarka tylko zagryzła wargi i umknęła spojrzeniem gdzieś na bok. Rikke
westchnęła i pogłaskała ją ze współczuciem po włosach. – Moja mała, zadurzona
dziewczynka – szepnęła smutnym głosem pozbawionym tak usilnej dotąd nadziei.
*
Siedziała na wersalce z niedbale
zawiązanym końskim ogonem i podciągniętymi do góry kolanami, na których
opierała brodę, wpatrując się w ekran telewizora. Oderwała od niego wzrok, gdy
tylko trzasnął drzwiami, meldując tym samym swoje wejście. Spojrzenie miała na
wpół podejrzliwe, na wpół chłodne, co ostatnimi czasy coraz częściej jej się
zdarzało. Żeby nie powiedzieć, że praktycznie codziennie.
Widok światła w oknie zrodził w nim
oczywiste z uwagi na zdarzenia sprzed kilku dni przypuszczenie co do kolejnej
niezapowiedzianej wizyty Chloe. Pomylił się jednak – to Lea tkwiła teraz przed
nim z ponurą i z jakiegoś powodu dość poirytowaną miną. Od progu wyczuwał
kolejną awanturę, czyli ostatnią rzecz potrzebną mu w niedzielny wieczór po
sumiennej popijawie z kolegami.
- Co tu robisz? – rozpiął zamek bluzy i
przewiesił ją sobie w pasie w tym samym momencie, w którym nieco wyciszyła
odbiornik. Naprawdę kochała oglądać filmy. Niemal w każdej wolnej chwili
zastawał ją naprzeciwko jakiejś kolejnej kinowej produkcji, mniej lub bardziej
popularnej, często z wyrazem intensywnego skupienia wymalowanym na twarzy.
Różniła się pod tym względem od jego byłej współlokatorki, zdecydowanie preferującej
książki. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w jednej chwili przed
oczami stanął mu nagle obraz sprzed mniej więcej roku, z tego właśnie
mieszkania, przedstawiający usadowioną przy stole, rozbawioną Chloe, studiującą
egzemplarz Pięćdziesięciu twarzy Greya z
kubkiem kawy w ręce. Zwodzisz mnie,
Christianie. Kompletnie mnie przytłaczasz. Czuję się jak Ikar przelatujący zbyt
blisko słońca. Wciąż dudnił mu w uszach jej energiczny, ochrypły śmiech
roznoszący się po całej kuchni. Skłamałby, gdyby powiedział, że za nim nie
tęsknił.
- Chciałam ci zrobić niespodziankę. – Z
trudem powstrzymał się przed skwitowaniem tych słów za pomocą ostentacyjnego
prychnięcia. Niespodziankę. Jasne. I
wcale nie chodziło o to, by skontrolować, jak tak naprawdę spędził ten wieczór,
do jakiego stanu się doprowadził i, co najważniejsze, kto mu towarzyszył.
Drażniły go jej ostatnie sceny
zazdrości – dosyć mocno wręcz, choć
jak dotąd nie zdobył się jeszcze na to, by dać jej to jasno do zrozumienia. W
pewnym sensie pojmował jej defensywną postawę – Chloe z powrotem pojawiła się
na horyzoncie, więc automatycznie poczuła się zagrożona. Nie, żeby miała ku
temu jakiś naprawdę sensowny powód. Tamten etap jego życia należało uznawać
raczej za definitywnie zakończony. Może poza kwestią portretu, o której jednak
zdecydował się swojej dziewczynie nawet nie wspominać, doskonale wiedząc,
jakiej reakcji by się wówczas doczekał. Och,
oczywiście. Brakowało ci tych waszych momentów sam na sam, prawda? Zazgrzytał
zębami. Z całą pewnością nie miał ochoty na tego rodzaju rozmowy. Ani na
konwersacje podobne do tej wiszącej teraz w powietrzu.
- Jestem zmęczony. – Ruszył w kierunku
aneksu kuchennego z zamiarem pochwycenia butelki wody, wciąż czując na sobie
jej ciężkie spojrzenie. Nie był przyzwyczajony do nieufności, kontroli i
nadmiernego zainteresowania, którym Chloe nigdy go nie obciążała, gdy jeszcze
ze sobą mieszkali. Poważny związek uwzględniający patrzenie na ręce i zadawanie
niekoniecznie wygodnych pytań stanowił dla niego momentami nieprzyjemną nowość.
- Dokąd się właściwie wybrałeś? –
dokładnie tego się spodziewał.
- Już ci mówiłem. Poszliśmy z
chłopakami do knajpy. – Z trudem stłumił ziewnięcie. – Mieliśmy w sumie pecha,
bo trafiliśmy na jakąś popijawę Hummela i Sanberga, ale…
- Berger też sobie z nimi popijała? – wpadła mu w słowo zgodnie z
kolejnymi jego przewidywaniami, unosząc brwi do góry. Zmrużył oczy, nadaremnie
usiłując pohamować narastającą złość.
- Wyobraź sobie, że nie. Zorganizowali
sobie męski wieczorek bez niej. Czy to nie dziwne?
- Nawet bardzo.
- Nie zaczynaj znowu.
- Nie chcę, żebyś się z nią
kontaktował.
- Nie
kontaktuję się z nią. – Technicznie to nie była do końca prawda, ale biorąc
pod uwagę to, jak wiele go kiedyś z Chloe łączyło, jakoś nie umiał nazwać kontaktem jednej, lakonicznej
konwersacji z czwartku, gdy mijając go na uczelnianym korytarzu mruknęła dam ci znać w sprawie szkicu, na co
przytaknął tylko głową w odpowiedzi. – Przestań urządzać cyrki.
- Cyrki? Twoim zdaniem urządzam cyrki?
- A nie? Od tygodnia non stop patrzysz
mi na ręce!
- Bo nie ufam tej kurwie, rozumiesz?
- Przyznaj lepiej, że nie ufasz mnie – warknął i zazgrzytał zębami na
widok jej rozwścieczonej miny.
- Byłoby mi naprawdę znacznie prościej,
gdybyś chociaż spróbował wczuć się w
moją sytuację, Vegard.
- Za to mnie byłoby prościej, gdybyś
przestała za mną węszyć jak pies tropiciel.
- Więc trzymaj się od niej z daleka!
- Przecież to robię, do cholery! –
ostatkiem sił powstrzymał się przed uderzeniem pięścią w drzwi lodówki. Znów
mimowolnie zaatakowało go kolejne wspomnienie, tym razem to uwzględniające
zdjęcie wiszące na nich jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Chloe, Hans i Joergen. Święta trójca. Ładnie wtedy wyglądała, ze
swoim promiennym uśmiechem, rudymi włosami i szelmowskim błyskiem w oku. Lubił
patrzeć na tamtą fotografię. – Wyszedłem z kumplami na pieprzone piwo, jej tam
nie było, nie wiem, z czego robisz, kurwa, problem!
- Ja tylko zapytałam, czy się z nią
spotkałeś!
- Ja zaś chyba wyraźnie powiedziałem,
że nie! Byłoby naprawdę miło, gdybyś zaczęła w końcu słuchać, co się do ciebie
mówi! – wcale nie zamierzał na nią krzyczeć, ale miał serdecznie dosyć tej
bezsensownej dyskusji. – A teraz, za pozwoleniem, chciałbym się zdrzemnąć,
czeka mnie jutro ciężki dzień!
- Świetnie! – błyskawicznie nałożyła
skarpetki na bose stopy z furią wymalowaną na twarzy, po czym poderwała się ze
swojego miejsca niczym strzała. – Oczywiście, zdrzemnij się, jesteś przecież
poważnym, zapracowanym fotografem! – nie patrząc na niego, pomknęła do
przedpokoju, wcisnęła na siebie buty i nałożyła kurtkę. – Wybacz, że w ogóle
ośmieliłam się zająć twój cenny czas! – wybiegła z mieszkania, trzasnąwszy za
sobą drzwiami. Vegard stracił cierpliwość i ruszył za nią na klatkę.
- Skończ z tym pierdolonym dramatyzmem!
– wrzasnął, na co tylko wystawiła w jego stronę środkowy palec.
- Pieprz się! – krzyknęła na cały blok
i tylko przyspieszyła kroku na schodach. Ból, który poczuł w dłoni, gdy
wreszcie trzasnął nią o ścianę, wyczuwał jeszcze przez kilka kolejnych dni.
*
Janelle Fannet zlustrowała bacznym
wzrokiem plik ściskanych w dłoni papierów, opierając nogi na biurku w sposób,
który nasuwał Petterowi na myśl skojarzenie z typowymi filmowymi wizerunkami
szefów korporacji bardzo zgrabnie demonstrujących swoją wyższość nad resztą
stawki. W sumie nadawałaby się do tego rodzaju produkcji – ze swoim doskonałym
wyglądem, perfekcyjnie dobraną garderobą, a przede wszystkim zajmowanym i
powszechnie uznawanym w Paryżu stanowiskiem dyrektora artystycznego jednego z
najpopularniejszych magazynów o modzie, idealnie wkomponowywałaby się w kinowy
scenariusz. Oczami wyobraźni widział przyszłość malującą się pod znakiem
licznych ekranizacji jej bujnej biografii przyciągających zainteresowanie
milionów widzów na całym świecie.
- Nie gap się na moje cycki, Maillan –
mruknęła chłodno, przewracając leniwym ruchem jedną ze stron, na co Renaud
tylko wzniósł oczy w kierunku sufitu.
- Schlebiasz sobie – oświadczył i
podrzucił do góry ściskaną w dłoni pomarańczę.
- Przecież widzę, co robisz – oznajmiła
Janelle ze znudzeniem i przez chwilę jeszcze przypatrywała się wręczonemu
folderowi, po czym odrzuciła go zamaszystym ruchem na biurko (kolejna kwestia
rodem z filmu) i przeniosła zainteresowanie na obu towarzyszących jej panów. –
No dobrze. Bardzo ciekawy projekt. Wszystko brzmi doskonale. Co nie zmienia
faktu, że za cholerę nie rozumiem, dlaczego to akurat wy dwaj go dostaliście.
- Po pierwsze, nie tylko my dwaj –
Renaud zahaczył paznokciem o skórkę swojej zabawki. – Jesteśmy jedynie
koordynatorami zespołu. A po drugie, to zapewne może mieć związek z naszymi
ponadprzeciętnymi umiejętnościami w zakresie sporządzania portretów.
- Jakkolwiek ponadprzeciętne by one nie
były, wciąż pozostajecie mężczyznami –
posłała im niemalże oskarżycielskie spojrzenie. – Czy tylko mnie wydaje się
dziwne, że mężczyźni dostają do
zorganizowania międzynarodową akcję społeczną ocierającą się o klimat
feministyczny?
- Chyba właśnie o to chodzi – Petter po
raz pierwszy odważył się zabrać głos w tej dyspucie, na co Janelle natychmiast
zareagowała przez posłanie mu odpowiednio bacznego spojrzenia. – Chcemy
pokazać, że rozumiemy kwestię równości między płcią żeńską i męską.
- Odpowiedni punkt widzenia w
dwudziestym pierwszym wieku – dodał jego przyjaciel, wciąż skupiony na
pomarańczy.
- Te dziewczyny muszą czuć, że
pojmujemy rangę problemu. Że jesteśmy świadomi, jak wiele przecierpiały w
swoich szowinistycznych kulturach.
- Absolutnie kwieciste. Powinieneś
udzielać więcej wywiadów. Byłbyś w tym rewelacyjny. – Fannet ściągnęła nogi z
biurka, otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej paczkę cienkich papierosów, po
czym zapaliła jednego z nich sprawnym ruchem. – Powiedzcie mi tylko jedną
rzecz. Jak zamierzacie zachęcić do współpracy kobiety, które typki waszego
pokroju doprowadziły do okaleczenia, psychicznego pognębienia bądź innego
rodzaju uszczerbku na zdrowiu? Bo, jak sądzę, o takich właśnie przypadkach
mówimy? – odgięła po jednym palcu przy każdym wyliczeniu, wlepiając w nich
swoje bacznie zmrużone oczy w odcieniu mlecznej czekolady. Renaud ze stoickim
spokojem podszedł do kosza i wrzucił do niego skórki, po czym zgrabnie usadowił
się bokiem na biurku.
- Właśnie dlatego tu jesteśmy –
uśmiechnął się w typowy dla siebie, cwaniacki sposób, odrywając kawałek
pomarańczy. – Pomożesz nam w tym trudnym zadaniu.
- Ja?
- No przecież nie Pablo Picasso.
- Przestań się wygłupiać.
- Potrzebujemy mniej więcej
czteroosobowej ekipy – Petter zajął miejsce na krześle, ustawiając je w takiej
pozycji, by móc spokojnie przyglądać się im obojgu. – My dwaj, ty i ktoś
jeszcze.
- Nie powiedziałam, że biorę tę robotę.
- Ale ją weźmiesz – Francuz wzruszył
ramionami. – Nadajesz się idealnie, Nelly.
- W grę wchodzi mniej więcej dziesięć,
góra dwanaście szkiców. Zajmie nam to kilka miesięcy.
- Żadnej presji.
- Żadnej
presji? To akcja honorowana przez Amnesty!
- Co tylko nada jej prestiżu i sprawi,
że naprawdę będzie miała znaczenie. A o to nam niewątpliwie chodzi. – Renaud
wyprostował nieco plecy. – Zresztą czy to nie ty przypadkiem ostatnio mówiłaś,
że chciałabyś zrobić coś naprawdę dobrego dla świata?
Janelle wzniosła oczy do góry i
pokręciła głową z przekąsem, po czym westchnęła.
- Wy
dwaj, ja i ktoś jeszcze. Kto?
- No właśnie tego do końca nie
ustaliliśmy.
- Myśleliśmy o Elaine – wtrącił Petter,
chociaż w sumie pierwotnie nie zamierzał o tym wspominać. – Tyle tylko, że ona
podobno nie zamierza wracać przynajmniej do października przyszłego roku.
- A że my nie mamy z kolei w planach
eskapady do Sydney, póki co na stanowisku jest wakat – dokończył Maillan,
podgryzając kolejny kawałek. – Jeśli ktoś sensowny przychodzi ci do głowy, nie
krępuj się.
- Musiałabym się zastanowić.
- Nikt nas nie goni.
- To na pewno powinna być kobieta –
powoli zaciągnęła się papierosem z zadumaną miną. – Najlepiej jakaś młoda,
niedoświadczona gówniara cięta na facetów.
- Brzmi jak wersja ciebie sprzed
piętnastu lat.
- Zamknij się. Musicie znaleźć silną
laskę z jajami, która włoży w to całe serducho. – obróciła się na swoim fotelu
o trzysta sześćdziesiąt stopni i wysunęła lekko pierś do przodu. – Taką, której
mężczyźni naprawdę podpadli. – Uśmiechnęła się chłodno, na co Renaud jedynie
dramatycznie westchnął.
- Jeszcze będę rzygał tym pomysłem –
skwitował ze strudzoną miną.
*
Tak naprawdę miała już dosyć.
Próbowała działać tak, jak jej kazano –
mniej racjonalnie, a bardziej emocjonalnie, z zamiarem dogłębnego, szczerego
przeanalizowania każdej twarzy, z jaką przyszło jej się zmierzyć. Siadała przy
stole, brała do ręki ołówek, patrzyła przez siebie i zaczynała konstruować
misterny plan niczym kartograf projektujący mapę. Rysy były ulicami, trasami,
ścieżkami wyznaczanymi przez ostrze grafitu sunącego po papierze niczym łyżwa
po lodzie. Jej praca. Właśnie czymś
takim miała zajmować się przez całe życie. Tyle tylko, że brakowało jej
doświadczenia, gdy chodziło o osobiste traktowanie określonych zleceń. Rektor
słusznie zauważył, iż działała z reguły bardzo mechanicznie, na chłodno,
zachowując dystans między modelem a własną osobą. Pierwszy raz w życiu
spróbowała naprawdę zburzyć ten mur i bez wątpienia było to dla niej trudne. Chcę patrzeć na te szkice i mieć wrażenie,
że siedzę w pani głowie. Choć rysowała innych, odnosiła wrażenie, że
obnażała przede wszystkim siebie.
Tego chyba zresztą od niej oczekiwano.
Ojciec wpatrywał się w nią cierpliwie,
spokojnie, tak, jak zawsze, jak za czasów, gdy była jeszcze małą dziewczynką,
która usiłowała grać na nerwach całej rodzinie. Rzadko kiedy dawał się
sprowokować. Większość jej zachowań obserwował bez słowa jako klasyczny
reprezentant ludzi małomównych i niechętnych do zabierania głosu w sytuacjach
innych niż podbramkowe. Odkąd zaczęła pracę nad portretem numer trzy, nie
odezwał się nawet raz, co ani trochę jej nie zaskoczyło. Tkwili oboje w pokoju
w kompletnym milczeniu.
Właściwie nie wyglądał staro – sprawiał
raczej wrażenie zmęczonego, zmęczonego rzeczywistością, jej trudem i
wydarzeniami ostatnich miesięcy. Nie musiał wyrażać werbalnie własnego
przygnębienia i rozczarowania wywołanego przez jej wybryk. Widziała je w jego
spracowanych, niebieskich oczach charakterystycznych dla całej rodziny. Cała
czwórka wykazywała mnóstwo wizualnych cech wspólnych. Od wczesnego dzieciństwa
od nich odstawała, nie bez powodu oczywiście.
Źrenice taty zadawały mnóstwo pytań, na
które ani nie chciała, ani nie potrafiła odpowiedzieć. W ciszy wykonywała swoje
zadanie, usiłując się skupić na każdej kolejnej kresce składającej się na
całość konstrukcji. Gdy skończyła, przez dobrą chwilę stała w miejscu, wciąż
uważnie mu się przyglądając.
- Już – powiedziała mniej więcej po
minucie, na co tylko skinął głową. Wykonał ruch świadczący o zamiarze wstania.
– Poczekaj. – Natychmiast się wycofał. – Przepraszam.
Znowu kamienny spokój, w którym dałoby
się usłyszeć ruch drepczącej po podłodze mrówki.
- Za co?
Pomyślała o Emilu i o wściekłości
wypisanej na jego twarzy. On też o to zapytał. Za co przepraszasz, Chloe? I wciąż czuła, że za wszystko to jedyna sensowna odpowiedź. Za wszystko. Za wrzaski, za kłamstwa, za obelgi, za żyletki, za wszystko.
A za co przepraszała człowieka, który
przed nią siedział?
- Cholernie się pogubiłam, tato. – Tata. Rzadko używała tego słowa.
Właściwie prawie nigdy. Mamy też w sumie nie nazywała mamą. Zwracała się do
nich bezosobowo, beznamiętnie, niczym obcy dla nich człowiek. Czy właśnie kimś
takim była? Obcym człowiekiem? Kawałkiem
z innej układanki?
Do jasnej cholery, Chloe, kim jesteś?
Artystką. Malarką. Zgubą porzuconą na
schodach. Pacjentką zakładu psychiatrycznego. Ofiarą i oprawcą jednocześnie. Małą, zadurzoną dziewczynką.
- Wydawało mi się, że sobie radzę. Że
umiem to poskładać do kupy. – Wyrzucała z siebie słowa bez zbędnego
zastanowienia. Chciała chociaż raz w życiu szczerze powiedzieć temu mężczyźnie
– swojemu tacie – o każdej rzeczy
tkwiącej w jej głowie. – Wierzyłam w to. Budziłam się każdego ranka z tym
samym, niezłomnym przekonaniem. Tylko że tak naprawdę funkcjonowałam w
kompletnej iluzji. Niczego nie umiałam
poskładać. Nadal nie umiem.
Wciąż milczał. Obserwował ją bez choćby
pojedynczego chrząknięcia. Potrafiła zdobyć się jedynie na spuszczenie wzroku.
- Przepraszam – powtórzyła cicho, co
wreszcie spotkało się z reakcją.
- Nie przepraszaj mnie za swój ból,
Chloe.
Zmarszczyła brwi, zastanawiając się,
czy dobrze zrozumiała jego słowa. Sprawiał jednak wrażenie dosyć poważnego.
Przyglądał jej się w ten, dziwny, standardowy, trudny do zidentyfikowania
sposób wypełniony różnymi sprzecznymi, stonowanymi do granic przyzwoitości
emocjami. Złość. Rozczarowanie. Współczucie. Smutek. Nadzieja.
- Przecież to ty z nas wszystkich
cierpiałaś najbardziej – powiedział powoli, nie odrywając od niej wzroku. Nagle
zrobiło jej się gorąco. – Gdybyś nie cierpiała, nie zrobiłabyś tego, co
zrobiłaś.
Co zrobiłaś.
Żyletki. Krew. Wanna. Radio. Szpital.
Gaustad. Tabletki. Klocki Jenga. Terapia. Oslo. Studia. Rektor. Ołówki.
Portrety. Hochfilzen. Ból.
- A co powinnam zrobić teraz, tato?
Nie chciała o to pytać. Poszło tak, jak
zwykle, czyli mimowolnie, bez jej ingerencji. Zgodnie z najsilniejszymi
uczuciami kotłującymi się gdzieś w samych głębinach jej skomplikowanego układu
nerwowego.
- To, co uważasz za słuszne –
rozbrzmiała odpowiedź. W praktycznym tonie, ale jednocześnie wychodząca z
serca. Przede wszystkim zaś właściwa.
Musiała zrobić to, co uważała za
słuszne.
To, co było słuszne.
*
Portret Øysteina od początku planowała
wykonać inaczej, niż pozostałe, z prostej przyczyny – nie należał do ludzi,
których łatwo było usadzić na miejscu na kilka godzin w tej samej,
niezmienionej pozycji. Odkąd pamiętała, zawsze nienawidził bezczynności. W
studiu miał w zwyczaju robić kilka rzeczy naraz – jednocześnie dezynfekować
sprzęt, projektować zarys tatuażu i opieprzać wszystkich pracowników po kolei
za byle głupotę. Gdy odwiedzała go czasem w domu, z reguły w tym samym czasie
szykował obiad, rozmawiał przez telefon i przekrzykiwał się z córką, usiłując
zagłuszyć radiową audycję dudniącą w tle. Doszła do wniosku, że przez ten
akurat etap swojej misji musi przejść inaczej i dostała ku temu niespodziewaną
okazję ledwie dwa dni po powrocie do Oslo.
- Jego trenerzy uważają, że powinniśmy
już teraz pomyśleć o przyszłości.
Spowolniła nieco ruch ołówka, skupiając
się na usłyszanych słowach. Ich autor znajdował się raptem dwa metry od niej,
intensywnie wpatrzony w rozciągnięty przed nimi lód, po którym właśnie sunął na
łyżwach jego najstarszy syn. Chloe dostrzegała go kątem oka – energicznego,
wysokiego, dobrze zbudowanego chłopca o harmonijnych, wypracowanych ruchach
nastawionych na jeden tylko cel. Dojść do
perfekcji. Do etapu, w którym główną rolę odgrywały zwycięstwa, sukcesy,
złote medale i wywalczone w ciężkich bitwach miliony spoczywające na koncie.
Czasem wyobrażała sobie siebie za dwadzieścia lat, wciąż tak samo niechętną
wobec sportu, ale mimo to zaciskającą intensywnie pięści przed telewizorem
podczas koronnego biegu Sindrego Aadlanda po olimpijskie mistrzostwo. Nie znała
się zupełnie na panczenach i nie miała pojęcia, na ile ta wykreowana scena
miała szansę przemienić się w rzeczywistość, coś jednak usilnie jej
podpowiadało, iż nazwisko jej przyjaciela zostanie kiedyś rozsławione, i to na
skalę światową.
- O przyszłości? – starała się nie
odrywać grafitu od kartki, choćby dlatego, że była już blisko końca. Ze
wszystkich portretów, które do tej pory wykonała, ten podobał jej się póki co
zdecydowanie najbardziej. Właśnie tak chciała przedstawić Øysteina –
zamyślonego, niespokojnego, z trudem tkwiącego na jednym miejscu,
zainteresowanego czymś w oddali i niezwracającego na nią większej uwagi.
Przypatrywał się tylko i wyłącznie dziewięcioletniemu Sindremu, wschodzącej
gwieździe łyżwiarstwa szybkiego, która już teraz większość wolnego czasu
spędzała na krytym torze w Oslo. Okrążenie.
Przerwa. Okrążenie. Przerwa. I tak od ponad półtorej godziny.
- Jest naprawdę dobry, Chloe. A przede
wszystkim lubi to. Nie musimy go nigdy do niczego zmuszać. Sam chce jeździć. –
Mina tatuażysty wskazywała dobitnie, że ów fakt wydawał mu się niemal
absurdalny. – To taki zdrowy rodzaj ambicji, wiesz? Nie obsesyjny, po prostu
silny. Znalazł pasję i pragnie się w niej realizować. Spójrz tylko na niego.
Zerknęła posłusznie na chłopca, który
jak na komendę zatrzymał się w tym samym momencie na mecie i pomachał do nich
porozumiewawczo. Zgodnie unieśli dłonie.
- Rzeczywiście wydaje się szczęśliwy –
przyznała, a Øystein skinął głową.
- Też tak sądzę. – Splótł palce, po
czym ciężko westchnął. – Jego główny trener ostatnio wziął mnie na rozmowę –
mruknął odrobinę ściszonym głosem, gdy Chloe zabrała się za końcowe
szrafowanie. – Uważa, że… że Sindre ma wielki potencjał. Większy, niż reszta
dzieciaków z klubu. – Orzygryzł dolną wargę. – Według niego powinien się szkolić
w Holandii.
Panna Berger posłała mu zdumione
spojrzenie.
- Chcecie go wysłać do Holandii?
- Jeszcze nie teraz. Za jakieś cztery,
pięć lat.
Zatrzymała ołówek i obróciła go
niepewnie w palcach.
- Dlaczego? Przecież tutaj też mamy
świetne zaplecze. – W gruncie rzeczy nie wiedziała na ten temat zbyt wiele, ale
zawsze sądziła, że mieszka w kraju z potężnymi tradycjami łyżwiarskimi.
- Owszem. Tyle tylko, że tam mają lepsze.
- A on będzie celował w najwyżej
zawieszone poprzeczki?
Øystein wziął głęboki oddech.
- To nie jest dla mnie proste, Chlo. –
Nie odrywał wzroku od syna, który rozpoczął teraz kolejne okrążenie. – Ani dla
Fatimy. Musimy się nad tym wszystkim zastanowić, pomyśleć, rozważyć każdą
kwestię… Poza tym nie wiem, czy uda mi się uzbierać kasę. Przecież mamy jeszcze
dwójkę na utrzymaniu. – Potarł dłonią rękę w miejscu, w którym wciąż tkwiły
ślady po ukłuciach sprzed wielu lat. – Ale chcemy zrobić to, co najlepsze dla
naszego syna. Jeżeli właśnie to będzie jego marzeniem… - nie dokończył zdania,
bo nie musiał. Skinęła głową.
Był dobrym ojcem. Odpowiedzialnym,
rozsądnym, skłonnym do poświęceń i przedkładającym szczęście dzieci ponad swoje
własne. A przecież pamiętała go także w zupełnie innej wersji. Nie znali się
wprawdzie w najtrudniejszym okresie jego życia, ale przebrnęli razem przez
niejeden kryzys. Ja tego potrzebuję,
rozumiesz?! Wciąż miała w uszach jego wypełniony furią krzyk sprzed mniej
więcej dwóch lat, zaciśnięte pięści i twarz bladą jak u trupa. Chodził jak w
transie po studiu w ciuchach z poprzedniego dnia, ona zaś usiłowała doprowadzić
go do porządku. Nie, nie potrzebujesz
pierdolonych prochów! Wrzeszczeli na siebie przez pół nocy, nad ranem nie
poszła na zajęcia, bo ledwo stała na nogach. Ale podziałało. Do ćpania nie
wrócił. Był twardy.
Ona również powinna być twarda.
Chciała pierwszy raz w życiu poczuć się
naprawdę silną kobietą. Osobą mającą cele, świadomą własnej wartości i panującą
nad sytuacją. Pragnęła iść w określonym, zamierzonym kierunku, pewnym i
zdecydowanym krokiem, nie tracąc nawet na chwilę kontaktu z gruntem. Wierzyła,
że ją na to stać.
A przynajmniej zamierzała spróbować.
*
Bez wątpienia była bystra. Pod tym
względem miała wiele wspólnego z Chloe, choć w przeciwieństwie do niej zadawała
znacznie więcej pytań, jak na dziennikarkę zresztą przystało. Tak naprawdę
pytała o wszystko, on zaś z zadziwiającą cierpliwością udzielał kolejnych
odpowiedzi, nawet się przy tym zbytnio nie denerwując. Nie do końca potrafił
ocenić, z czego to wynikało. Może z tego subtelnego, dziewczęcego uśmiechu,
który mu czasem posyłała. Albo z ciepła jej brązowych oczu pozbawionych oznak
jakiejkolwiek niechęci. A może po prostu schlebiało mu to szczere
zainteresowanie jego osobą? Dawno już tyle się na swój temat nie naopowiadał.
Jasne, udzielał wywiadów na okrągło, ale z reguły dotyczyły one pojedynczych
wyścigów i planów na przyszłość co do danego sezonu. Ona chciała wiedzieć
więcej. Jak właściwie zaczynałeś? Od
zawsze marzyła ci się sportowa kariera? Skądże, roześmiał się, po czym
wygłosił w skrócie całą historię swojego życia, otwarcie przyznając, że
prawdopodobnie nigdy nie wziąłby karabinu do ręki, gdyby nie zrobił tego
wcześniej jego starszy brat. Mortenowi szło średnio, dlatego szkoleniowcy od
niechcenia zaproponowali mu pewnego dnia, żeby spróbował zamiast niego. Radził
sobie o niebo lepiej, więc jakiś czas później w wieku dwunastu lat rozpoczął
poważne treningi, co wcale nie znaczyło, że naprawdę lubił tę robotę, bo w
gruncie rzeczy na początku kombinował jak koń pod górkę, by tylko trzymać się z
daleka od trasy i strzelnicy. Nie, mamo,
nie mogę dzisiaj wyjść z domu, chyba się zaziębiłem! Śmiała się, gdy
opowiadał jej o co zabawniejszych akcjach z dzieciństwa. Tak się starałeś, a mimo to skończyłeś jako biathlonista, podsumowała,
ukazując idealnie równe, białe zęby niczym z reklamy. Skinął tylko głową i
westchnął z udawanym zmęczeniem, po czym odbił piłeczkę. Teraz twoja kolej. Moja? Pewnie. Powiedz coś o sobie. Nie jestem zbyt
interesująca. Ja też nie jestem interesujący. Chwilę sprzeczali się w
podobnym tonie, aż w końcu dała za wygraną. Przyznała, że jako mała dziewczynka
chciała zostać aktorką, ale po jakimś czasie jej się odmieniło, bo
zainteresowała się sportem i mediami. Przez kilka lat trenowała hokej na lodzie
i jazdę figurową, później zrezygnowała, by poświęcić się karierze
dziennikarskiej, którą zaczynała jako redaktor naczelna szkolnej gazetki
organizująca uliczne sondy. Od początku studiów konsekwentnie osiągała
najlepsze wyniki na roku i chwytała się każdej możliwej pracy celem nabrania
możliwie jak największego doświadczenia. Dużo czytała, głównie banalne, niezbyt
ambitne powieścidła, choć ostatnimi czasy coraz chętniej sięgała po dzieła
Remarque’a. Fatalnie prowadziła samochód i, jak sama twierdziła, jeszcze gorzej gotowała, jakkolwiek i
tak zrobiła pod tym względem postępy, bo kiedyś w okresie licealnym tak się
skupiła na oglądaniu transmisji z biegów, że aż przypaliła ziemniaki. Poza tym
lubiła nosić spódnice i chciała się nauczyć grać w szachy.
Mogę ci pomóc, zasugerował,
na co jej oczy rozbłysły. Serio? Wzruszył
ramionami. Czemu nie? W naszym
biathlonowym kręgu to całkiem powszechna rozrywka. Wydawała się
autentycznie zaskoczona. Chyba sporo
jeszcze o was nie wiem. W odpowiedzi tylko się uśmiechnął, a chwilę później
ich palce się zetknęły. Przypadkiem, ale mimo wszystko dało się w tym doszukać
jakiegoś dziwnego znaku od losu.
Metoda małych kroczków.
*
Wpatrywała się w ścianę, siedząc po
turecku z plecami opartymi o łóżko. Dźwięki składające się na dziewięćdziesiątą
czwartą symfonię Franza Josepha Haydna łagodnie roznosiły się po całym
pomieszczeniu. Zawsze lubiła jego kompozycje. W ogóle uwielbiała muzykę
klasyczną. Idealnie wkomponowywała się w większość jej nastrojów, od radości
poczynając, a na smutku kończąc. Także takim, jak ten, który odczuwała obecnie,
gdy wielcy artyści osiemnastego wieku byli właściwie jedynymi mogącymi przerwać
roztaczającą się wokół niej brutalną ciszę.
Zadygotała lekko na podmuch wiatru
wlatujący do pokoju z otwartego okna. Zimno.
Cholernie zimno. Wstała i zamknęła je z powrotem, ale gęsia skórka wcale
nie zeszła jej z ramion. Złapała koc, opatuliła się nim starannie, po czym
usadowiła z powrotem w tym samym miejscu, na nowo spoglądając na ścianę.
Chciałaby zobaczyć na niej odpowiedź na
wszystkie kłębiące się w niej pytania. Albo przynajmniej na to jedno,
zdecydowanie najważniejsze i najbardziej uciążliwe.
Co teraz?
Wiele rzeczy potrafiła w życiu
przewidzieć. Naprawdę wiele. Numery do rodziców miała w telefonie oznaczone
wraz ze skrótem in case of emergency. Na
testach i kolokwiach zawsze wyciągała dodatkową kartkę papieru, na wypadek,
gdyby na dany temat chciała się wypowiedzieć w szczególnie obszerny sposób. W
torebce nosiła stały akompaniament złożony z podpaski, chusteczek
nawilżających, tabletek przeciwbólowych i gum do żucia, od czasów przeprowadzki
do Oslo dodatkowo uzupełniony o gaz pieprzowy. Potrafiła działać prewencyjnie.
Na to jednak nie wpadła.
Znów zatrzęsły nią dreszcze, gdy
spróbowała powstrzymać łzy napływające jej do oczu. Wiedziała, że sytuacja nie
zasługiwała jeszcze na miano końca świata, że mogło jej się przytrafić mnóstwo
innych, gorszych wypadków. Nie powinna tego traktować jak absolutnego dramatu.
A mimo to wciąż rozpaczliwie chciało
jej się płakać.
Bo wszystko poszło nie tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz