poniedziałek, 28 września 2015

2.04



some might say we will find a brighter day



Wszystko poszło nie tak.
Nie, żeby wiedział, jak właściwie powinno pójść. Oczywiście, że nie wiedział. Popełniał te same, podręcznikowe błędy, co w czasach wczesnego dorastania – najpierw robił, potem się zastanawiał. Najpierw mówił, potem myślał. Najpierw działał, potem zadawał sobie pytanie, czy w ogóle działać powinien.
Taki właśnie był. Przynajmniej kiedyś. Lata spędzone pod ostrzałem fleszy, blasków reflektorów i zmasowanych ataków dziennikarzy sportowych postawiły go skutecznie do pionu. Dziś już nie odważyłby się na przykład publicznie wyrazić własnej złości wywołanej faktem, że Ole wiózł mu się na plecach przez cały wyścig tylko po to, by w końcówce wyszarpać upragnione zwycięstwo. Albo nie opowiadałby o swoich wygórowanych ambicjach, które nie ograniczały się bynajmniej do jednego złotego medalu mistrzostw świata. Biathlon i upływ czasu zmieniły go w kogoś, kogo czasem wręcz nie poznawał, patrząc w lustro, bo w głębi serca wciąż jeszcze wyczuwał pojedyncze cechy wyszczekanego chłopaka z Trondheim o języku ostrym jak brzytwa. Widząc Chloe po sześciu miesiącach rozłąki odkrył go zresztą w sobie na nowo.
Chloe. Chloe, Chloe, Chloe, Chloe, Chloe. Dziewczyna o niestandardowym imieniu, niestandardowym kolorze oczu, niestandardowym zdrowiu psychicznym, niestandardowych upodobaniach, niestandardowej orientacji seksualnej, niestandardowej urodzie, niestandardowej osobowości. Wszystko w niej było niestandardowe. Inne. Gadała o Rubensie, paliła na potęgę, tatuowała sobie na plecach wizerunki dzikich ptaków i nosiła bieliznę z Kłapouchym. Ignorowała, by potem przejeżdżać przez pół kraju pociągiem celem dotrzymania towarzystwa. Całowała, by chwilę później odepchnąć. Odpychała, by wrócić bez słowa zapowiedzi.
Właśnie to go najbardziej złamało. Nawet nie fakt, że odważyła się stanąć przed nim tak po prostu, jak gdyby nic między nimi nie zaszło, i to po tak długim okresie czasu. Nawet nie fakt, że najprawdopodobniej uważała tego rodzaju zachowanie za absolutnie normalne i nie widziała powodu, by miał wykazywać względem niego jakiekolwiek obiekcje. Złamała go jedna, jedyna rzecz – zaskoczenie. Brutalne, bolesne, nagie zaskoczenie, którego nie dało się zamieść pod dywan ani zignorować. Ani tym bardziej ukryć przed czujnymi oczami otoczenia, o samym sobie nie wspominając.
Miał plan – dobry, sensowny, konkretny plan realizowany od kilku miesięcy w niezłomnym przekonaniu o jego słuszności. Pracować, nie myśleć, pracować, ignorować, pracować, zapomnieć, pracować. Przejść do porządku dziennego nad przeszłością, zaakceptować ją i pozostawić jako definitywnie zamknięty rozdział bez możliwości powrotu. Przeprowadził się do Oslo, by umocnić się w poczuciu, że wszelkiego rodzaju związki z Chloe nie stanowiły dla niego sfery tabu, z którą nie potrafiłby sobie poradzić. Metoda powolnych kroczków – mieszkanie w tym samym mieście, swobodne rozmawianie o niej, przechowywanie numeru telefonu w odmętach skrzynki kontaktowej, przy jednoczesnej silnej pewności, że i tak nigdy nie będzie już z niego korzystał. Nie odważył się jedynie pojechać do Gaustad i spojrzeć jej prosto w oczy. Dziś żałował, bo może gdyby to wówczas zrobił, jej widok nie stanowiłby dla niego teraz ciosu otwartą dłonią w twarz.
Odnosił trochę wrażenie, jakby naprawdę tkwiły w nim dwie różne osoby. Chłopak z Trondheim nienawidził jej, wściekał się na nią i błyszczał sformułowaniami w stylu nie dam ci się wychujać po raz drugi. Mężczyzna z Lillehammer – a teraz w sumie już z Oslo – w absurdalnie dziwaczny sposób cieszył się, że była cała i zdrowa, wstydził się za emocjonalne monologi chłopaka z Trondheim i sugerował, by wróciła z nim do Norwegii tym samym samolotem, ponieważ chciał mieć pewność, że żaden zboczeniec jej nie zgwałci, nie okradnie i nie ukatrupi w ramach autostopowej podróży przez połowę Europy.
Irytowało go to. Wręcz cholernie, bo nigdy nie należał do ludzi w jakimkolwiek stopniu rozchwianych. Wiedział, czego oczekuje od życia i lubił mieć to życie pod kontrolą, może nie ścisłą, ale na tyle twardą, by podobne sytuacje mu się nie zdarzały.
Kim właściwie teraz był?
Chłopakiem z Trondheim? Mężczyzną z Oslo? A może jeszcze kimś innym? Może jakąś mętną jednostką z Norwegii, która sama już aktualnie nie potrafiła określić własnego stanu? Która zachowywała się sprzecznie, bo nagle usunięto jej grunt spod nóg?
Stanęły mu przed oczami wszystkie wydarzenia ostatnich kilku godzin. Głównie te jeszcze z Monachium, gdy siedzieli w milczeniu, czekając na samolot, i w pewnym momencie Chloe zapytała go, o co właściwie chodziło z Nędznikami, a on odparł bez zastanowienia o ciebie, znów pozwalając chłopakowi z Trondheim wyrazić własną opinię. Ci dwaj kretyni chyba myśleli, że jeśli wcisną mi książkę do czytania, to nie zauważę twojego przyjazdu. Parsknęła śmiechem – tym gardłowym, niskim, dosyć rzadko spotykanym u kobiet, by chwilę później znów spoważnieć i zamilknąć aż do momentu przekroczenia progu samolotu, gdy ciche boję się najpewniej mimowolnie wymknęło jej się z ust. W rezultacie przesiedział obok niej całą podróż, pozwalając ich rękom zetknąć się na jednym oparciu, konsekwentnie ignorując krytyczne spojrzenie swojego najlepszego przyjaciela i zastanawiając się po cichu nad skalą własnej głupoty. To ostatnie zresztą towarzyszyło mu do tej pory, bo bez wątpienia sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej idiotyczna, kiedy odkrył, że ktoś niespodziewanie przyjechał odebrać go z lotniska.
 - Chyba powinnam już się zbierać. – Samantha nerwowo przewiesiła sobie torbę przez ramię, przypatrując mu się z lekkim zakłopotaniem. Gdy jeszcze w Hochfilzen zadzwonił do niej z informacją, że wraca do Norwegii i że, tu cytat, chętnie by się z nią w tym tygodniu zobaczył, koniec cytatu, z całą pewnością nie oczekiwał, iż do tego spotkania dojdzie już w Gardermoen. Pomyślałam, że będziesz potrzebował taksówki, oznajmiła z godnym prezenterki telewizyjnej uśmiechem, na ułamek sekundy blednącym pod naporem badawczego spojrzenia Chloe. Scena jak z filmu, z jedną tylko różnicą – o ile w serialach podobne głupkowate sploty niefortunnych zdarzeń z reguły go bawiły, o tyle w prawdziwym życiu miał raczej ochotę wziąć nogi za pas i wpakować się w samolot powrotny do Monachium. – Pewnie jesteś zmęczony, co?
Skinął głową, chociaż tak naprawdę użyłby innego słowa. Wyczerpany. Był kompletnie, totalnie wyczerpany, zarówno fizycznie (wciąż przecież miał w nogach dzisiejszy wyścig), jak i psychicznie. Bo Chloe wróciła. Bo przez nią czuł się tak, jakby przyszło mu nagle stąpać po rozżarzonych węglach. Bo siedziała obok niego przez ostatnich kilka godzin, przypominając mu o wydarzeniach poprzedniej wiosny. Bo utwierdziła się w przekonaniu, że na dobre się z niej wyleczył, mimo iż teraz wydawało mu się już oczywiste, że ewidentnie tak nie było.
Co właściwie powinien w tym momencie zrobić? Zignorować to spotkanie i kontynuować politykę zapominania o jej osobie? Zacząć się regularnie umawiać z inną dziewczyną? W ogóle zrezygnować z życia towarzyskiego do czasu, gdy blizny po maju na dobre się zagoją, przy założeniu, że to w ogóle kiedykolwiek nastąpi?
- Mogę cię o coś zapytać? – brunetka nadal przyglądała mu się bacznie z wyrazem niepewnego zagubienia. Tak naprawdę zupełnie jej nie znał. Raptem raz umówił się z nią na kawę i chociaż zrobiła na nim bez wątpienia bardzo dobre wrażenie, wciąż uważał ją za obcą osobę. Co nie zmieniało faktu, że stała aktualnie przed nim w jego własnym mieszkaniu, wcześniej z jakiegoś niezrozumiałego dla niego bliżej powodu uznając odebranie go z lotniska za sensowne, choć przecież nawet jej o to nie poprosił.
Znowu przytaknął ruchem głowy.
- Ta chuda dziewczyna z teczką… - wyraźnie miała problem z ubraniem swoich wątpliwości w konkretne słowa. – Lesbijka, z którą przyleciałeś…
- Nie jest lesbijką. – W mig pożałował tych słów. Brzmiały dosyć absurdalnie, biorąc pod uwagę energię, z jaką oczekująca kilka kroków dalej Rikke wbiła się Chloe w usta raptem kilka sekund po tym, jak pojawili się w głównej hali.
Z drugiej strony tytułowanie jej lesbijką wydawało mu się co najmniej śmieszne, mając w pamięci wydarzenia z Tromsø.
- Wiem. – Zmarszczył brwi na dźwięk usłyszanej odpowiedzi. -  Żadna lesbijka nie spojrzałaby na mężczyznę tak, jak ona patrzyła na ciebie.
Zacisnął wargi i wbił wzrok w czubki swoich butów, nie mając pojęcia, jak ustosunkować się do tego sformułowania. Przez cały weekend bardzo konsekwentnie ignorował niewerbalne zainteresowanie panny Berger swoją osobą, ale bez wątpienia skłamałby, gdyby powiedział, że go nie zauważył. Także na lotnisku.
- To twoja była? – Samantha wpatrywała się w niego teraz trochę z ciekawością, trochę ze wstydem, jakby czuła, że nie powinna wnikać w tę kwestię, jednocześnie nie mogąc powstrzymać upartego, typowego dla dziennikarza zainteresowania. Właściwie tkwiło w tym coś zabawnego.
- Nie. Nigdy nie byłem z nią w związku, jeśli o to pytasz. – Nie byłem z nią w związku, Chryste, co za głupota. Oczywiście, że nie był z nią w związku. W niczym z nią nie był. I nie miał najmniejszego powodu, by w ogóle zawracać sobie nią teraz głowę. Stanowiła dla niego definitywnie zakończoną przeszłość, krótki, dosyć emocjonalny, ale tak naprawdę pozbawiony tytułu rozdział. Owszem, nie znał dziewczyny, z którą w tej sekundzie rozmawiał – jednak Chloe też przecież nie znał. Nie wiedział o niej absolutnie nic. Od samego początku błędnie interpretował jej zamiary, słowa i oczekiwania. Co z tego, że usilnie przyglądała mu się przez ostatnie trzy dni i przeprosiła go za wydarzenia sprzed kilku miesięcy? Czy miało to większe znaczenie niż tamten pieprzony pocałunek, po którym nagle zaczął sobie roić w głowie jakieś kompletnie absurdalne wyobrażenia?
- Ale coś was łączyło. – Bez wątpienia nie chciała ustąpić. Ciekawe, dlaczego tak ją to obchodziło. Miała w kieszeni dyktafon nagrywający tę idiotyczną konwersację? Stanął mu przed oczami wyimaginowany obraz samego siebie idącego następnego dnia do kiosku po gazetę i odkrywającego na okładce własny portret z dopiskiem Sekretny romans za kulisami strzelnicy? wykaligrafowanym czerwonymi literami. Plotkarskie portale byłyby zachwycone.
Z drugiej strony ci, przed którymi najbardziej chciał to ukryć, i tak już wiedzieli, więc w sumie co za różnica?
- Nic istotnego. Zamknięta sprawa. – Tak należało udzielić odpowiedzi na to pytanie. Po prostu. Zamknięta sprawa. Fakt - wciąż nie wyrzucił jej poobgryzanego ołówka znalezionego w samochodzie i najpewniej zgubionego podczas ich wyjazdu do Trondheim. Kolejny fakt – wrócili razem do Oslo. I co z tego? Pożegnali się na lotnisku jak dwójka obcych ludzi, którymi aktualnie względem siebie byli. Chloe nie wiedziała, że już nie mieszkał w Lillehammer. Jeżeli nawet by do niego zadzwoniła – a nie widział choćby jednego ku temu powodu – po prostu nie zamierzał odbierać. Ołówek mógł w każdej chwili wyrzucić. Grunt to racjonalizm.
I umiejętność zapanowania nad sytuacją. Do niedawna uważał się za mistrza w tej dyscyplinie. Po okresie ewidentnego kryzysu planował wrócić na piedestał.
- Ona chyba chciałaby, żeby było inaczej.
- Nie obchodzi mnie, czego by chciała.
Krótka piłka. Koniec. Zdarzyło się i minęło. Nie życzył jej źle, wręcz przeciwnie. Pragnął, by jej się wiodło. A poza tym nadal coś do niej czuł i tę kwestię należało ewidentnie uważać za pewną na mur beton. Nie wiedział do końca, czym to coś na chwilę obecną było, nie potrafił dobrać definicji ani użyć właściwej nazwy, ale tak naprawdę właściwie nie próbował tego zrobić. Po prostu coś czuł, i w tym właśnie tkwił sęk całego problemu. Coś czuł. Musiał przestać to czuć.
Małe kroczki. Na nowo, spokojnie, powoli, bez pośpiechu, tak, jak zaplanował wcześniej, jak radził mu Tarjei, jak radził mu Martin, jak radził mu Simon Schempp tamtego dnia na deszczu, gdy dowiedzieli się o tym, że Chloe jest w szpitalu. Tak, jak sugerowali wszyscy członkowie drużyny z Leangen, tak, jak pewnie sugerowałby też Sverre, gdyby żył. Nie daj się, kurwa, złamać. Nie pozwól, by wyssała z ciebie tę siłę, którą zawsze miałeś. Jesteś silny, Magnus. Słyszysz? Jesteś silny. Silniejszy od niej, ode mnie, od większości ludzi. Poradzisz sobie z tym, skurwielu. Tak, jak z każdą inną rzeczą. Tak, jak sobie radzisz z tymi pierdolonymi tarczami. Ona jest właśnie taką tarczą, stary. Sto piętnaście milimetrów średnicy. Strzelasz i zamykasz, i już tego nie ma. Strzelasz i zamykasz. Po prostu.
Po prostu.
Tak należało zrobić. Do diabła z ołówkami, z samolotami, ze wspomnieniami, z bólem tkwiącym w jej szarych tęczówkach. Musiał pójść dalej, pobiec dalej, odsunąć się od tej strzelnicy i nigdy więcej na nią nie wracać. Pozostawić po sobie pięć zamkniętych tarczy w ramach ostatecznego zakończenia.
- To znaczy, że jesteś wolny? – potrzebował chwili, by sens słów Samanthy do niego dotarł. Wreszcie odważył się na nią spojrzeć. Nadal nie odrywała od niego wzroku, którego tym razem nie potrafił zbyt dobrze zidentyfikować.
Zresztą nawet się nie starał.
- Tak. – Tylko to miało w tej chwili właściwe znaczenie. To, by poprawnie odpowiadać na pytania i w końcu podejść do sprawy tak, jak należy. – Jestem wolny.
Był wolny. Albo przynajmniej gorąco w to wierzył.


*


Tkwiła przy stole w kuchni, w rękach ściskając duży, ręcznie malowany kubek emanujący zapachem świeżo zaparzonej herbaty. Od pierwszego dnia po przeprowadzce regularnie z niego korzystała, choć technicznie rzecz biorąc był prezentem urodzinowym Joergena otrzymanym kilka lat wcześniej od młodszego brata. Przyglądając się wizerunkom trzech wytrzeszczających oczy żyraf, zagryzła niepewnie wargi, podczas gdy Rikke otworzyła okno i zapaliła papierosa.
- Przyda się trochę świeżego powietrza – rzuciła pod nosem, po czym usadowiła się na parapecie, tak, że Chloe nadal doskonale widziała ją kątem oka.
Przez ostatni rok ich kontakty nieco się rozluźniły, szczególnie od czasów Gaustad. Nigdy zresztą nie miały naprawdę zobowiązującego charakteru. Obie podchodziły do życia bardzo podobnie – chciały czerpać z niego garściami, bawić się, szaleć i pod żadnym pozorem nie wplątywać się w skomplikowane, uczuciowe relacje. Lubiły spędzać razem wolne chwile, bo wiedziały, że żadna z nich nie będzie oczekiwała od tej drugiej więcej, niż tamta zechce jej dać. W gruncie rzeczy stanowiły całkiem zgrany kolektyw.
To właśnie Rikke, która półtorej godziny wcześniej skończyła zmianę w barze, odebrała Chloe z lotniska, bo chłopcy spili się podczas wieczornego spotkania z kolegami ze studiów, i to właśnie ona była głównym świadkiem smutnej sceny w hali przylotów. Na tyle smutnej, że widząc bladą, zranioną twarz panny Berger, bez oporu pocałowała ją na oczach wszystkich pasażerów z tym szczególnym na czele. Niech sobie nie wyobraża, że tylko on może inscenizować romantyczne sceny, rzuciła później na wpół żartobliwym tonem, gdy już jechały autem. Nie doczekała się jednak żadnej odpowiedzi ze strony swojej towarzyszki, wpatrzonej beznamiętnym wzrokiem we wsteczne lusterko z pobladłą twarzą i zaciśniętymi ustami. Resztę drogi przemierzyły w absolutnym milczeniu.
- Ładna jest – powiedziała Rikke chyba bardziej do siebie niż w kierunku swojej pseudopartnerki, która mimo to natychmiast posłała jej pytające spojrzenie. Westchnęła cicho. – Jego dziewczyna.
Chloe prychnęła i pokręciła głową.
- Potrafisz podbudować człowieka – mruknęła, na nowo skupiając się na kubku. Czuła się bardzo dziwnie, trochę wręcz surrealistycznie, jakby sama nie do końca wierzyła, że wszystko, co działo się wokół niej, stanowiło element rzeczywistości. Jedno lotnisko i drugie lotnisko, jedno spojrzenie kontra drugie spojrzenie, jedna ręka obok drugiej ręki. Jedno pożegnanie bez słowa i jakiejkolwiek nadziei. Nawet teraz, siedząc w dobrze znanej jej kuchni u boku osoby, która przynajmniej kiedyś była jej dosyć bliska, nie miała wcale pewności, czy aby nie wyśniła sobie całej sytuacji.
- Nieważne. I tak na bank przebijasz ją w łóżku. – Rikke uśmiechnęła się do niej szelmowsko i zaciągnęła papierosem. Mimo kilkunastu godzin spędzonych w pracy i późnej pory wciąż prezentowała się świetnie, co tylko potwierdzało, iż w jej przypadku upływający czas w żadnym razie nie działał na jej niekorzyść. Delikatnie oświetlona, nieskazitelna twarz pół-Dunki przypominała Chloe o wszystkim, czego sama nie miała, poczynając od ładnej buzi, a na niepooranej ostrzem żyletki skórze kończąc.
- Grunt to spojrzeć na życie pozytywnie. – Odsunęła kosmyk włosów za ucho, po czym zanurzyła usta w gorącym płynie i syknęła z bólu. Jej przyjaciółka parsknęła śmiechem.
- Może należałoby poczekać, aż przestygnie?
- Nie chcę czekać.
- Ty naprawdę masz masochistyczne skłonności.
- Nie da się ukryć – bąknęła mało entuzjastycznym tonem, stawiając kubek na stole. Przez kilka sekund przyglądała mu się bez słowa. – Chyba powinnam ci podziękować.
Rikke zmarszczyła brwi.
- Za co?
- Za akcję na lotnisku.
- Akcję? To był tylko nieszkodliwy buziaczek. – Wyszczerzyła zęby na widok wzroku swojej towarzyszki. – Daj spokój, Chlo. Naoglądał się filmów i myśli, że może sobie ot tak urządzać jakiś teatr nastawiony na budzenie zazdrości.
- Nie sądzę, żeby akurat o to mu chodziło. – Przejechała delikatnie paznokciem po uchu jednej z żyraf. – Raczej wyleciałam z kręgu jego zainteresowań.
- Pewnie. – Rikke przewróciła oczami. – Właśnie widziałam.
- O co ci chodzi?
- Przecież zrobił to specjalnie. – Obróciła zgrabnie papieros między palcami. – Dryndnął do niej, by odebrała go na twoich oczach i byś zobaczyła, jak świetnie sobie rzekomo bez ciebie radzi. Genialna zagrywka pod publiczkę. A wiesz, po co? Bo nadal cholernie go obchodzisz. – Westchnęła z rozbawieniem. – Stary bajer znany jak świat. Myślałam, że stać go na więcej.
- Pieprzenie. – Chloe znów pociągnęła łyk herbaty. – Tak mnie ostatnio opierdolił, że w sumie byłam skłonna wracać stamtąd na piechotę…
- Kolejne potwierdzenie słuszności mojej teorii. Nie zjebałby cię, gdybyś rzeczywiście wyleciała z kręgu jego zainteresowań.
- Czyli informację o tym, że, w tym miejscu cudzysłów, nie ma dnia, by nie żałował, że usiadł koło mnie wtedy w Szwecji, w tym miejscu kolejny cudzysłów, należy traktować jako dobry znak?
Rikke przez moment wpatrywała się w nią w milczeniu, aż w końcu wstała, ugasiła resztkę papierosa w tkwiącej na środku stołu popielniczce, odsunęła krzesło obok panny Berger i usiadła na nim okrakiem przodem do oparcia.
- Biorąc pod uwagę, że uważasz się za osobę o orientacji zbliżonej do panseksualnej, to wprost zadziwiające, jak kiepskie miewasz czasem pojęcie o facetach. – Musnęła opuszkami palców końcówki blond włosów koleżanki. – Jemu kurewsko na tobie zależy, Chloe. To widać gołym okiem. Mężczyźni są prości jak budowa cepa.
- Zwariowałaś.
- A ty oślepłaś. Gapił się na ciebie jak wół na malowane wrota.
- Oczywiście.
- Narysujesz go?
- Nigdy w życiu się na to nie zgodzi.
- Pewnie nawet nie spytałaś.
- I nie zamierzam. Zmieńmy temat.
- Chlo, kochasz tego gościa. A on kocha ciebie. Nie rozumiem, dlaczego tak komplikujecie w gruncie rzeczy naprawdę banalną sprawę. – Splotła palce i posłała jej śmiertelnie poważne spojrzenie. – Powinniście chociaż spróbować poskładać to wszystko do kupy.
- Tu nie ma czego składać.
- Posłuchaj…
- Tu nie ma czego składać, Rikke. – Wzrok blondynki był pewny i zdecydowany, wypełniony wyraźną, trudną do pomylenia goryczą. - Sprawa skończona. On ma swoje życie, ja mam swoje. Nie rozmawiajmy już o tym więcej.
- Ale…
- Proszę.
Chciała jeszcze coś powiedzieć – właściwie nie wygłosiła nawet połowy ułożonej w umyśle opinii – jednak przygnębione iskry lśniące w oczach Chloe przymknęły jej usta. Skinęła więc głową, chwyciła przyjaciółkę za dłonie i pocałowała delikatnie tak, jak kilkadziesiąt minut wcześniej na lotnisku, by po paru sekundach znów się od niej odsunąć.
- To nie to, prawda? – spytała, a młoda malarka tylko zagryzła wargi i umknęła spojrzeniem gdzieś na bok. Rikke westchnęła i pogłaskała ją ze współczuciem po włosach. – Moja mała, zadurzona dziewczynka – szepnęła smutnym głosem pozbawionym tak usilnej dotąd nadziei.


*


Siedziała na wersalce z niedbale zawiązanym końskim ogonem i podciągniętymi do góry kolanami, na których opierała brodę, wpatrując się w ekran telewizora. Oderwała od niego wzrok, gdy tylko trzasnął drzwiami, meldując tym samym swoje wejście. Spojrzenie miała na wpół podejrzliwe, na wpół chłodne, co ostatnimi czasy coraz częściej jej się zdarzało. Żeby nie powiedzieć, że praktycznie codziennie.
Widok światła w oknie zrodził w nim oczywiste z uwagi na zdarzenia sprzed kilku dni przypuszczenie co do kolejnej niezapowiedzianej wizyty Chloe. Pomylił się jednak – to Lea tkwiła teraz przed nim z ponurą i z jakiegoś powodu dość poirytowaną miną. Od progu wyczuwał kolejną awanturę, czyli ostatnią rzecz potrzebną mu w niedzielny wieczór po sumiennej popijawie z kolegami.
- Co tu robisz? – rozpiął zamek bluzy i przewiesił ją sobie w pasie w tym samym momencie, w którym nieco wyciszyła odbiornik. Naprawdę kochała oglądać filmy. Niemal w każdej wolnej chwili zastawał ją naprzeciwko jakiejś kolejnej kinowej produkcji, mniej lub bardziej popularnej, często z wyrazem intensywnego skupienia wymalowanym na twarzy. Różniła się pod tym względem od jego byłej współlokatorki, zdecydowanie preferującej książki. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w jednej chwili przed oczami stanął mu nagle obraz sprzed mniej więcej roku, z tego właśnie mieszkania, przedstawiający usadowioną przy stole, rozbawioną Chloe, studiującą egzemplarz Pięćdziesięciu twarzy Greya z kubkiem kawy w ręce. Zwodzisz mnie, Christianie. Kompletnie mnie przytłaczasz. Czuję się jak Ikar przelatujący zbyt blisko słońca. Wciąż dudnił mu w uszach jej energiczny, ochrypły śmiech roznoszący się po całej kuchni. Skłamałby, gdyby powiedział, że za nim nie tęsknił.
- Chciałam ci zrobić niespodziankę. – Z trudem powstrzymał się przed skwitowaniem tych słów za pomocą ostentacyjnego prychnięcia. Niespodziankę. Jasne. I wcale nie chodziło o to, by skontrolować, jak tak naprawdę spędził ten wieczór, do jakiego stanu się doprowadził i, co najważniejsze, kto mu towarzyszył.
Drażniły go jej ostatnie sceny zazdrości – dosyć mocno wręcz, choć jak dotąd nie zdobył się jeszcze na to, by dać jej to jasno do zrozumienia. W pewnym sensie pojmował jej defensywną postawę – Chloe z powrotem pojawiła się na horyzoncie, więc automatycznie poczuła się zagrożona. Nie, żeby miała ku temu jakiś naprawdę sensowny powód. Tamten etap jego życia należało uznawać raczej za definitywnie zakończony. Może poza kwestią portretu, o której jednak zdecydował się swojej dziewczynie nawet nie wspominać, doskonale wiedząc, jakiej reakcji by się wówczas doczekał. Och, oczywiście. Brakowało ci tych waszych momentów sam na sam, prawda? Zazgrzytał zębami. Z całą pewnością nie miał ochoty na tego rodzaju rozmowy. Ani na konwersacje podobne do tej wiszącej teraz w powietrzu.
- Jestem zmęczony. – Ruszył w kierunku aneksu kuchennego z zamiarem pochwycenia butelki wody, wciąż czując na sobie jej ciężkie spojrzenie. Nie był przyzwyczajony do nieufności, kontroli i nadmiernego zainteresowania, którym Chloe nigdy go nie obciążała, gdy jeszcze ze sobą mieszkali. Poważny związek uwzględniający patrzenie na ręce i zadawanie niekoniecznie wygodnych pytań stanowił dla niego momentami nieprzyjemną nowość.
- Dokąd się właściwie wybrałeś? – dokładnie tego się spodziewał.
- Już ci mówiłem. Poszliśmy z chłopakami do knajpy. – Z trudem stłumił ziewnięcie. – Mieliśmy w sumie pecha, bo trafiliśmy na jakąś popijawę Hummela i Sanberga, ale…
- Berger też sobie z nimi popijała? – wpadła mu w słowo zgodnie z kolejnymi jego przewidywaniami, unosząc brwi do góry. Zmrużył oczy, nadaremnie usiłując pohamować narastającą złość.
- Wyobraź sobie, że nie. Zorganizowali sobie męski wieczorek bez niej. Czy to nie dziwne?
- Nawet bardzo.
- Nie zaczynaj znowu.
- Nie chcę, żebyś się z nią kontaktował.
- Nie kontaktuję się z nią. – Technicznie to nie była do końca prawda, ale biorąc pod uwagę to, jak wiele go kiedyś z Chloe łączyło, jakoś nie umiał nazwać kontaktem jednej, lakonicznej konwersacji z czwartku, gdy mijając go na uczelnianym korytarzu mruknęła dam ci znać w sprawie szkicu, na co przytaknął tylko głową w odpowiedzi. – Przestań urządzać cyrki.
- Cyrki? Twoim zdaniem urządzam cyrki?
- A nie? Od tygodnia non stop patrzysz mi na ręce!
- Bo nie ufam tej kurwie, rozumiesz?
- Przyznaj lepiej, że nie ufasz mnie – warknął i zazgrzytał zębami na widok jej rozwścieczonej miny.
- Byłoby mi naprawdę znacznie prościej, gdybyś chociaż spróbował wczuć się w moją sytuację, Vegard.
- Za to mnie byłoby prościej, gdybyś przestała za mną węszyć jak pies tropiciel.
- Więc trzymaj się od niej z daleka!
- Przecież to robię, do cholery! – ostatkiem sił powstrzymał się przed uderzeniem pięścią w drzwi lodówki. Znów mimowolnie zaatakowało go kolejne wspomnienie, tym razem to uwzględniające zdjęcie wiszące na nich jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Chloe, Hans i Joergen. Święta trójca. Ładnie wtedy wyglądała, ze swoim promiennym uśmiechem, rudymi włosami i szelmowskim błyskiem w oku. Lubił patrzeć na tamtą fotografię. – Wyszedłem z kumplami na pieprzone piwo, jej tam nie było, nie wiem, z czego robisz, kurwa, problem!
- Ja tylko zapytałam, czy się z nią spotkałeś!
- Ja zaś chyba wyraźnie powiedziałem, że nie! Byłoby naprawdę miło, gdybyś zaczęła w końcu słuchać, co się do ciebie mówi! – wcale nie zamierzał na nią krzyczeć, ale miał serdecznie dosyć tej bezsensownej dyskusji. – A teraz, za pozwoleniem, chciałbym się zdrzemnąć, czeka mnie jutro ciężki dzień!
- Świetnie! – błyskawicznie nałożyła skarpetki na bose stopy z furią wymalowaną na twarzy, po czym poderwała się ze swojego miejsca niczym strzała. – Oczywiście, zdrzemnij się, jesteś przecież poważnym, zapracowanym fotografem! – nie patrząc na niego, pomknęła do przedpokoju, wcisnęła na siebie buty i nałożyła kurtkę. – Wybacz, że w ogóle ośmieliłam się zająć twój cenny czas! – wybiegła z mieszkania, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Vegard stracił cierpliwość i ruszył za nią na klatkę.
- Skończ z tym pierdolonym dramatyzmem! – wrzasnął, na co tylko wystawiła w jego stronę środkowy palec.
- Pieprz się! – krzyknęła na cały blok i tylko przyspieszyła kroku na schodach. Ból, który poczuł w dłoni, gdy wreszcie trzasnął nią o ścianę, wyczuwał jeszcze przez kilka kolejnych dni.


*


Janelle Fannet zlustrowała bacznym wzrokiem plik ściskanych w dłoni papierów, opierając nogi na biurku w sposób, który nasuwał Petterowi na myśl skojarzenie z typowymi filmowymi wizerunkami szefów korporacji bardzo zgrabnie demonstrujących swoją wyższość nad resztą stawki. W sumie nadawałaby się do tego rodzaju produkcji – ze swoim doskonałym wyglądem, perfekcyjnie dobraną garderobą, a przede wszystkim zajmowanym i powszechnie uznawanym w Paryżu stanowiskiem dyrektora artystycznego jednego z najpopularniejszych magazynów o modzie, idealnie wkomponowywałaby się w kinowy scenariusz. Oczami wyobraźni widział przyszłość malującą się pod znakiem licznych ekranizacji jej bujnej biografii przyciągających zainteresowanie milionów widzów na całym świecie.
- Nie gap się na moje cycki, Maillan – mruknęła chłodno, przewracając leniwym ruchem jedną ze stron, na co Renaud tylko wzniósł oczy w kierunku sufitu.
- Schlebiasz sobie – oświadczył i podrzucił do góry ściskaną w dłoni pomarańczę.
- Przecież widzę, co robisz – oznajmiła Janelle ze znudzeniem i przez chwilę jeszcze przypatrywała się wręczonemu folderowi, po czym odrzuciła go zamaszystym ruchem na biurko (kolejna kwestia rodem z filmu) i przeniosła zainteresowanie na obu towarzyszących jej panów. – No dobrze. Bardzo ciekawy projekt. Wszystko brzmi doskonale. Co nie zmienia faktu, że za cholerę nie rozumiem, dlaczego to akurat wy dwaj go dostaliście.
- Po pierwsze, nie tylko my dwaj – Renaud zahaczył paznokciem o skórkę swojej zabawki. – Jesteśmy jedynie koordynatorami zespołu. A po drugie, to zapewne może mieć związek z naszymi ponadprzeciętnymi umiejętnościami w zakresie sporządzania portretów.
- Jakkolwiek ponadprzeciętne by one nie były, wciąż pozostajecie mężczyznami – posłała im niemalże oskarżycielskie spojrzenie. – Czy tylko mnie wydaje się dziwne, że mężczyźni dostają do zorganizowania międzynarodową akcję społeczną ocierającą się o klimat feministyczny?
- Chyba właśnie o to chodzi – Petter po raz pierwszy odważył się zabrać głos w tej dyspucie, na co Janelle natychmiast zareagowała przez posłanie mu odpowiednio bacznego spojrzenia. – Chcemy pokazać, że rozumiemy kwestię równości między płcią żeńską i męską.
- Odpowiedni punkt widzenia w dwudziestym pierwszym wieku – dodał jego przyjaciel, wciąż skupiony na pomarańczy.
- Te dziewczyny muszą czuć, że pojmujemy rangę problemu. Że jesteśmy świadomi, jak wiele przecierpiały w swoich szowinistycznych kulturach.
- Absolutnie kwieciste. Powinieneś udzielać więcej wywiadów. Byłbyś w tym rewelacyjny. – Fannet ściągnęła nogi z biurka, otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej paczkę cienkich papierosów, po czym zapaliła jednego z nich sprawnym ruchem. – Powiedzcie mi tylko jedną rzecz. Jak zamierzacie zachęcić do współpracy kobiety, które typki waszego pokroju doprowadziły do okaleczenia, psychicznego pognębienia bądź innego rodzaju uszczerbku na zdrowiu? Bo, jak sądzę, o takich właśnie przypadkach mówimy? – odgięła po jednym palcu przy każdym wyliczeniu, wlepiając w nich swoje bacznie zmrużone oczy w odcieniu mlecznej czekolady. Renaud ze stoickim spokojem podszedł do kosza i wrzucił do niego skórki, po czym zgrabnie usadowił się bokiem na biurku.
- Właśnie dlatego tu jesteśmy – uśmiechnął się w typowy dla siebie, cwaniacki sposób, odrywając kawałek pomarańczy. – Pomożesz nam w tym trudnym zadaniu.
- Ja?
- No przecież nie Pablo Picasso.
- Przestań się wygłupiać.
- Potrzebujemy mniej więcej czteroosobowej ekipy – Petter zajął miejsce na krześle, ustawiając je w takiej pozycji, by móc spokojnie przyglądać się im obojgu. – My dwaj, ty i ktoś jeszcze.
- Nie powiedziałam, że biorę tę robotę.
- Ale ją weźmiesz – Francuz wzruszył ramionami. – Nadajesz się idealnie, Nelly.
- W grę wchodzi mniej więcej dziesięć, góra dwanaście szkiców. Zajmie nam to kilka miesięcy.
- Żadnej presji.
- Żadnej presji? To akcja honorowana przez Amnesty!
- Co tylko nada jej prestiżu i sprawi, że naprawdę będzie miała znaczenie. A o to nam niewątpliwie chodzi. – Renaud wyprostował nieco plecy. – Zresztą czy to nie ty przypadkiem ostatnio mówiłaś, że chciałabyś zrobić coś naprawdę dobrego dla świata?
Janelle wzniosła oczy do góry i pokręciła głową z przekąsem, po czym westchnęła.
- Wy dwaj, ja i ktoś jeszcze. Kto?
- No właśnie tego do końca nie ustaliliśmy.
- Myśleliśmy o Elaine – wtrącił Petter, chociaż w sumie pierwotnie nie zamierzał o tym wspominać. – Tyle tylko, że ona podobno nie zamierza wracać przynajmniej do października przyszłego roku.
- A że my nie mamy z kolei w planach eskapady do Sydney, póki co na stanowisku jest wakat – dokończył Maillan, podgryzając kolejny kawałek. – Jeśli ktoś sensowny przychodzi ci do głowy, nie krępuj się.
- Musiałabym się zastanowić.
- Nikt nas nie goni.
- To na pewno powinna być kobieta – powoli zaciągnęła się papierosem z zadumaną miną. – Najlepiej jakaś młoda, niedoświadczona gówniara cięta na facetów.
- Brzmi jak wersja ciebie sprzed piętnastu lat.
- Zamknij się. Musicie znaleźć silną laskę z jajami, która włoży w to całe serducho. – obróciła się na swoim fotelu o trzysta sześćdziesiąt stopni i wysunęła lekko pierś do przodu. – Taką, której mężczyźni naprawdę podpadli. – Uśmiechnęła się chłodno, na co Renaud jedynie dramatycznie westchnął.
- Jeszcze będę rzygał tym pomysłem – skwitował ze strudzoną miną.


*


Tak naprawdę miała już dosyć.
Próbowała działać tak, jak jej kazano – mniej racjonalnie, a bardziej emocjonalnie, z zamiarem dogłębnego, szczerego przeanalizowania każdej twarzy, z jaką przyszło jej się zmierzyć. Siadała przy stole, brała do ręki ołówek, patrzyła przez siebie i zaczynała konstruować misterny plan niczym kartograf projektujący mapę. Rysy były ulicami, trasami, ścieżkami wyznaczanymi przez ostrze grafitu sunącego po papierze niczym łyżwa po lodzie. Jej praca. Właśnie czymś takim miała zajmować się przez całe życie. Tyle tylko, że brakowało jej doświadczenia, gdy chodziło o osobiste traktowanie określonych zleceń. Rektor słusznie zauważył, iż działała z reguły bardzo mechanicznie, na chłodno, zachowując dystans między modelem a własną osobą. Pierwszy raz w życiu spróbowała naprawdę zburzyć ten mur i bez wątpienia było to dla niej trudne. Chcę patrzeć na te szkice i mieć wrażenie, że siedzę w pani głowie. Choć rysowała innych, odnosiła wrażenie, że obnażała przede wszystkim siebie.
Tego chyba zresztą od niej oczekiwano.
Ojciec wpatrywał się w nią cierpliwie, spokojnie, tak, jak zawsze, jak za czasów, gdy była jeszcze małą dziewczynką, która usiłowała grać na nerwach całej rodzinie. Rzadko kiedy dawał się sprowokować. Większość jej zachowań obserwował bez słowa jako klasyczny reprezentant ludzi małomównych i niechętnych do zabierania głosu w sytuacjach innych niż podbramkowe. Odkąd zaczęła pracę nad portretem numer trzy, nie odezwał się nawet raz, co ani trochę jej nie zaskoczyło. Tkwili oboje w pokoju w kompletnym milczeniu.
Właściwie nie wyglądał staro – sprawiał raczej wrażenie zmęczonego, zmęczonego rzeczywistością, jej trudem i wydarzeniami ostatnich miesięcy. Nie musiał wyrażać werbalnie własnego przygnębienia i rozczarowania wywołanego przez jej wybryk. Widziała je w jego spracowanych, niebieskich oczach charakterystycznych dla całej rodziny. Cała czwórka wykazywała mnóstwo wizualnych cech wspólnych. Od wczesnego dzieciństwa od nich odstawała, nie bez powodu oczywiście.
Źrenice taty zadawały mnóstwo pytań, na które ani nie chciała, ani nie potrafiła odpowiedzieć. W ciszy wykonywała swoje zadanie, usiłując się skupić na każdej kolejnej kresce składającej się na całość konstrukcji. Gdy skończyła, przez dobrą chwilę stała w miejscu, wciąż uważnie mu się przyglądając.
- Już – powiedziała mniej więcej po minucie, na co tylko skinął głową. Wykonał ruch świadczący o zamiarze wstania. – Poczekaj. – Natychmiast się wycofał. – Przepraszam.
Znowu kamienny spokój, w którym dałoby się usłyszeć ruch drepczącej po podłodze mrówki.
- Za co?
Pomyślała o Emilu i o wściekłości wypisanej na jego twarzy. On też o to zapytał. Za co przepraszasz, Chloe? I wciąż czuła, że za wszystko to jedyna sensowna odpowiedź. Za wszystko. Za wrzaski, za kłamstwa, za obelgi, za żyletki, za wszystko.
A za co przepraszała człowieka, który przed nią siedział?
- Cholernie się pogubiłam, tato. – Tata. Rzadko używała tego słowa. Właściwie prawie nigdy. Mamy też w sumie nie nazywała mamą. Zwracała się do nich bezosobowo, beznamiętnie, niczym obcy dla nich człowiek. Czy właśnie kimś takim była? Obcym człowiekiem? Kawałkiem z innej układanki?
Do jasnej cholery, Chloe, kim jesteś?
Artystką. Malarką. Zgubą porzuconą na schodach. Pacjentką zakładu psychiatrycznego. Ofiarą i oprawcą jednocześnie. Małą, zadurzoną dziewczynką.
- Wydawało mi się, że sobie radzę. Że umiem to poskładać do kupy. – Wyrzucała z siebie słowa bez zbędnego zastanowienia. Chciała chociaż raz w życiu szczerze powiedzieć temu mężczyźnie – swojemu tacie – o każdej rzeczy tkwiącej w jej głowie. – Wierzyłam w to. Budziłam się każdego ranka z tym samym, niezłomnym przekonaniem. Tylko że tak naprawdę funkcjonowałam w kompletnej iluzji. Niczego nie umiałam poskładać. Nadal nie umiem.
Wciąż milczał. Obserwował ją bez choćby pojedynczego chrząknięcia. Potrafiła zdobyć się jedynie na spuszczenie wzroku.
- Przepraszam – powtórzyła cicho, co wreszcie spotkało się z reakcją.
- Nie przepraszaj mnie za swój ból, Chloe.
Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy dobrze zrozumiała jego słowa. Sprawiał jednak wrażenie dosyć poważnego. Przyglądał jej się w ten, dziwny, standardowy, trudny do zidentyfikowania sposób wypełniony różnymi sprzecznymi, stonowanymi do granic przyzwoitości emocjami. Złość. Rozczarowanie. Współczucie. Smutek. Nadzieja.
- Przecież to ty z nas wszystkich cierpiałaś najbardziej – powiedział powoli, nie odrywając od niej wzroku. Nagle zrobiło jej się gorąco. – Gdybyś nie cierpiała, nie zrobiłabyś tego, co zrobiłaś.
Co zrobiłaś.
Żyletki. Krew. Wanna. Radio. Szpital. Gaustad. Tabletki. Klocki Jenga. Terapia. Oslo. Studia. Rektor. Ołówki. Portrety. Hochfilzen. Ból.
- A co powinnam zrobić teraz, tato?
Nie chciała o to pytać. Poszło tak, jak zwykle, czyli mimowolnie, bez jej ingerencji. Zgodnie z najsilniejszymi uczuciami kotłującymi się gdzieś w samych głębinach jej skomplikowanego układu nerwowego.
- To, co uważasz za słuszne – rozbrzmiała odpowiedź. W praktycznym tonie, ale jednocześnie wychodząca z serca. Przede wszystkim zaś właściwa.
Musiała zrobić to, co uważała za słuszne.
To, co było słuszne.


*


Portret Øysteina od początku planowała wykonać inaczej, niż pozostałe, z prostej przyczyny – nie należał do ludzi, których łatwo było usadzić na miejscu na kilka godzin w tej samej, niezmienionej pozycji. Odkąd pamiętała, zawsze nienawidził bezczynności. W studiu miał w zwyczaju robić kilka rzeczy naraz – jednocześnie dezynfekować sprzęt, projektować zarys tatuażu i opieprzać wszystkich pracowników po kolei za byle głupotę. Gdy odwiedzała go czasem w domu, z reguły w tym samym czasie szykował obiad, rozmawiał przez telefon i przekrzykiwał się z córką, usiłując zagłuszyć radiową audycję dudniącą w tle. Doszła do wniosku, że przez ten akurat etap swojej misji musi przejść inaczej i dostała ku temu niespodziewaną okazję ledwie dwa dni po powrocie do Oslo.
- Jego trenerzy uważają, że powinniśmy już teraz pomyśleć o przyszłości.
Spowolniła nieco ruch ołówka, skupiając się na usłyszanych słowach. Ich autor znajdował się raptem dwa metry od niej, intensywnie wpatrzony w rozciągnięty przed nimi lód, po którym właśnie sunął na łyżwach jego najstarszy syn. Chloe dostrzegała go kątem oka – energicznego, wysokiego, dobrze zbudowanego chłopca o harmonijnych, wypracowanych ruchach nastawionych na jeden tylko cel. Dojść do perfekcji. Do etapu, w którym główną rolę odgrywały zwycięstwa, sukcesy, złote medale i wywalczone w ciężkich bitwach miliony spoczywające na koncie. Czasem wyobrażała sobie siebie za dwadzieścia lat, wciąż tak samo niechętną wobec sportu, ale mimo to zaciskającą intensywnie pięści przed telewizorem podczas koronnego biegu Sindrego Aadlanda po olimpijskie mistrzostwo. Nie znała się zupełnie na panczenach i nie miała pojęcia, na ile ta wykreowana scena miała szansę przemienić się w rzeczywistość, coś jednak usilnie jej podpowiadało, iż nazwisko jej przyjaciela zostanie kiedyś rozsławione, i to na skalę światową.
- O przyszłości? – starała się nie odrywać grafitu od kartki, choćby dlatego, że była już blisko końca. Ze wszystkich portretów, które do tej pory wykonała, ten podobał jej się póki co zdecydowanie najbardziej. Właśnie tak chciała przedstawić Øysteina – zamyślonego, niespokojnego, z trudem tkwiącego na jednym miejscu, zainteresowanego czymś w oddali i niezwracającego na nią większej uwagi. Przypatrywał się tylko i wyłącznie dziewięcioletniemu Sindremu, wschodzącej gwieździe łyżwiarstwa szybkiego, która już teraz większość wolnego czasu spędzała na krytym torze w Oslo. Okrążenie. Przerwa. Okrążenie. Przerwa. I tak od ponad półtorej godziny.
- Jest naprawdę dobry, Chloe. A przede wszystkim lubi to. Nie musimy go nigdy do niczego zmuszać. Sam chce jeździć. – Mina tatuażysty wskazywała dobitnie, że ów fakt wydawał mu się niemal absurdalny. – To taki zdrowy rodzaj ambicji, wiesz? Nie obsesyjny, po prostu silny. Znalazł pasję i pragnie się w niej realizować. Spójrz tylko na niego.
Zerknęła posłusznie na chłopca, który jak na komendę zatrzymał się w tym samym momencie na mecie i pomachał do nich porozumiewawczo. Zgodnie unieśli dłonie.
- Rzeczywiście wydaje się szczęśliwy – przyznała, a Øystein skinął głową.
- Też tak sądzę. – Splótł palce, po czym ciężko westchnął. – Jego główny trener ostatnio wziął mnie na rozmowę – mruknął odrobinę ściszonym głosem, gdy Chloe zabrała się za końcowe szrafowanie. – Uważa, że… że Sindre ma wielki potencjał. Większy, niż reszta dzieciaków z klubu. – Orzygryzł dolną wargę. – Według niego powinien się szkolić w Holandii.
Panna Berger posłała mu zdumione spojrzenie.
- Chcecie go wysłać do Holandii?
- Jeszcze nie teraz. Za jakieś cztery, pięć lat.
Zatrzymała ołówek i obróciła go niepewnie w palcach.
- Dlaczego? Przecież tutaj też mamy świetne zaplecze. – W gruncie rzeczy nie wiedziała na ten temat zbyt wiele, ale zawsze sądziła, że mieszka w kraju z potężnymi tradycjami łyżwiarskimi.
- Owszem. Tyle tylko, że tam mają lepsze.
- A on będzie celował w najwyżej zawieszone poprzeczki?
Øystein wziął głęboki oddech.
- To nie jest dla mnie proste, Chlo. – Nie odrywał wzroku od syna, który rozpoczął teraz kolejne okrążenie. – Ani dla Fatimy. Musimy się nad tym wszystkim zastanowić, pomyśleć, rozważyć każdą kwestię… Poza tym nie wiem, czy uda mi się uzbierać kasę. Przecież mamy jeszcze dwójkę na utrzymaniu. – Potarł dłonią rękę w miejscu, w którym wciąż tkwiły ślady po ukłuciach sprzed wielu lat. – Ale chcemy zrobić to, co najlepsze dla naszego syna. Jeżeli właśnie to będzie jego marzeniem… - nie dokończył zdania, bo nie musiał. Skinęła głową.
Był dobrym ojcem. Odpowiedzialnym, rozsądnym, skłonnym do poświęceń i przedkładającym szczęście dzieci ponad swoje własne. A przecież pamiętała go także w zupełnie innej wersji. Nie znali się wprawdzie w najtrudniejszym okresie jego życia, ale przebrnęli razem przez niejeden kryzys. Ja tego potrzebuję, rozumiesz?! Wciąż miała w uszach jego wypełniony furią krzyk sprzed mniej więcej dwóch lat, zaciśnięte pięści i twarz bladą jak u trupa. Chodził jak w transie po studiu w ciuchach z poprzedniego dnia, ona zaś usiłowała doprowadzić go do porządku. Nie, nie potrzebujesz pierdolonych prochów! Wrzeszczeli na siebie przez pół nocy, nad ranem nie poszła na zajęcia, bo ledwo stała na nogach. Ale podziałało. Do ćpania nie wrócił. Był twardy.
Ona również powinna być twarda.
Chciała pierwszy raz w życiu poczuć się naprawdę silną kobietą. Osobą mającą cele, świadomą własnej wartości i panującą nad sytuacją. Pragnęła iść w określonym, zamierzonym kierunku, pewnym i zdecydowanym krokiem, nie tracąc nawet na chwilę kontaktu z gruntem. Wierzyła, że ją na to stać.
A przynajmniej zamierzała spróbować.


*


Bez wątpienia była bystra. Pod tym względem miała wiele wspólnego z Chloe, choć w przeciwieństwie do niej zadawała znacznie więcej pytań, jak na dziennikarkę zresztą przystało. Tak naprawdę pytała o wszystko, on zaś z zadziwiającą cierpliwością udzielał kolejnych odpowiedzi, nawet się przy tym zbytnio nie denerwując. Nie do końca potrafił ocenić, z czego to wynikało. Może z tego subtelnego, dziewczęcego uśmiechu, który mu czasem posyłała. Albo z ciepła jej brązowych oczu pozbawionych oznak jakiejkolwiek niechęci. A może po prostu schlebiało mu to szczere zainteresowanie jego osobą? Dawno już tyle się na swój temat nie naopowiadał. Jasne, udzielał wywiadów na okrągło, ale z reguły dotyczyły one pojedynczych wyścigów i planów na przyszłość co do danego sezonu. Ona chciała wiedzieć więcej. Jak właściwie zaczynałeś? Od zawsze marzyła ci się sportowa kariera? Skądże, roześmiał się, po czym wygłosił w skrócie całą historię swojego życia, otwarcie przyznając, że prawdopodobnie nigdy nie wziąłby karabinu do ręki, gdyby nie zrobił tego wcześniej jego starszy brat. Mortenowi szło średnio, dlatego szkoleniowcy od niechcenia zaproponowali mu pewnego dnia, żeby spróbował zamiast niego. Radził sobie o niebo lepiej, więc jakiś czas później w wieku dwunastu lat rozpoczął poważne treningi, co wcale nie znaczyło, że naprawdę lubił tę robotę, bo w gruncie rzeczy na początku kombinował jak koń pod górkę, by tylko trzymać się z daleka od trasy i strzelnicy. Nie, mamo, nie mogę dzisiaj wyjść z domu, chyba się zaziębiłem! Śmiała się, gdy opowiadał jej o co zabawniejszych akcjach z dzieciństwa. Tak się starałeś, a mimo to skończyłeś jako biathlonista, podsumowała, ukazując idealnie równe, białe zęby niczym z reklamy. Skinął tylko głową i westchnął z udawanym zmęczeniem, po czym odbił piłeczkę. Teraz twoja kolej. Moja? Pewnie. Powiedz coś o sobie. Nie jestem zbyt interesująca. Ja też nie jestem interesujący. Chwilę sprzeczali się w podobnym tonie, aż w końcu dała za wygraną. Przyznała, że jako mała dziewczynka chciała zostać aktorką, ale po jakimś czasie jej się odmieniło, bo zainteresowała się sportem i mediami. Przez kilka lat trenowała hokej na lodzie i jazdę figurową, później zrezygnowała, by poświęcić się karierze dziennikarskiej, którą zaczynała jako redaktor naczelna szkolnej gazetki organizująca uliczne sondy. Od początku studiów konsekwentnie osiągała najlepsze wyniki na roku i chwytała się każdej możliwej pracy celem nabrania możliwie jak największego doświadczenia. Dużo czytała, głównie banalne, niezbyt ambitne powieścidła, choć ostatnimi czasy coraz chętniej sięgała po dzieła Remarque’a. Fatalnie prowadziła samochód i, jak sama twierdziła, jeszcze gorzej gotowała, jakkolwiek i tak zrobiła pod tym względem postępy, bo kiedyś w okresie licealnym tak się skupiła na oglądaniu transmisji z biegów, że aż przypaliła ziemniaki. Poza tym lubiła nosić spódnice i chciała się nauczyć grać w szachy.
Mogę ci pomóc, zasugerował, na co jej oczy rozbłysły. Serio? Wzruszył ramionami. Czemu nie? W naszym biathlonowym kręgu to całkiem powszechna rozrywka. Wydawała się autentycznie zaskoczona. Chyba sporo jeszcze o was nie wiem. W odpowiedzi tylko się uśmiechnął, a chwilę później ich palce się zetknęły. Przypadkiem, ale mimo wszystko dało się w tym doszukać jakiegoś dziwnego znaku od losu.
Metoda małych kroczków.


*


Wpatrywała się w ścianę, siedząc po turecku z plecami opartymi o łóżko. Dźwięki składające się na dziewięćdziesiątą czwartą symfonię Franza Josepha Haydna łagodnie roznosiły się po całym pomieszczeniu. Zawsze lubiła jego kompozycje. W ogóle uwielbiała muzykę klasyczną. Idealnie wkomponowywała się w większość jej nastrojów, od radości poczynając, a na smutku kończąc. Także takim, jak ten, który odczuwała obecnie, gdy wielcy artyści osiemnastego wieku byli właściwie jedynymi mogącymi przerwać roztaczającą się wokół niej brutalną ciszę.
Zadygotała lekko na podmuch wiatru wlatujący do pokoju z otwartego okna. Zimno. Cholernie zimno. Wstała i zamknęła je z powrotem, ale gęsia skórka wcale nie zeszła jej z ramion. Złapała koc, opatuliła się nim starannie, po czym usadowiła z powrotem w tym samym miejscu, na nowo spoglądając na ścianę.
Chciałaby zobaczyć na niej odpowiedź na wszystkie kłębiące się w niej pytania. Albo przynajmniej na to jedno, zdecydowanie najważniejsze i najbardziej uciążliwe.
Co teraz?
Wiele rzeczy potrafiła w życiu przewidzieć. Naprawdę wiele. Numery do rodziców miała w telefonie oznaczone wraz ze skrótem in case of emergency. Na testach i kolokwiach zawsze wyciągała dodatkową kartkę papieru, na wypadek, gdyby na dany temat chciała się wypowiedzieć w szczególnie obszerny sposób. W torebce nosiła stały akompaniament złożony z podpaski, chusteczek nawilżających, tabletek przeciwbólowych i gum do żucia, od czasów przeprowadzki do Oslo dodatkowo uzupełniony o gaz pieprzowy. Potrafiła działać prewencyjnie.
Na to jednak nie wpadła.
Znów zatrzęsły nią dreszcze, gdy spróbowała powstrzymać łzy napływające jej do oczu. Wiedziała, że sytuacja nie zasługiwała jeszcze na miano końca świata, że mogło jej się przytrafić mnóstwo innych, gorszych wypadków. Nie powinna tego traktować jak absolutnego dramatu.
A mimo to wciąż rozpaczliwie chciało jej się płakać.
Bo wszystko poszło nie tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz