as they took
his soul they stole his pride
Nigdy nie lubiła patrzeć w lustro. Nawet,
gdy była małą dziewczynką, unikała zabaw w przebieranki i przyglądania się
swojemu odbiciu, zastępując tę rozrywkę godzinami spędzonymi na podłodze w
towarzystwie arkusza bloku rysunkowego i kredek z odzysku po starszym
rodzeństwie. Jako nastolatka wykrzywiała się do rozpostartej nad umywalką
szklanej tafli, by chwilę później przekreślać ujrzany na zaparowanej szybie
wizerunek opuszkiem środkowego palca. Niechęć do widoku własnej sylwetki
pozostała jej po dzień dzisiejszy, do tego stopnia, że nauczyła się malować
oczy i czesać włosy po omacku. Nie znosiła się na siebie gapić.
Nic się nie zmieniło, a mimo to tym razem stała przed
lustrem.
Stała i obserwowała samą siebie, chudą,
wytatuowaną dziewczynę z nieuczesanymi, zaniedbanymi włosami, o stalowych oczach
pozbawionych oznak jakiejkolwiek energii. Schowała ręce za plecami, by ukryć
kościste nadgarstki naznaczone piętnem samobójczej próby. Ważyła aktualnie
pięćdziesiąt pięć kilogramów – wciąż za mało jak na swój wzrost, choć i tak
sytuacja prezentowała się znacznie lepiej niż w chwili, w której po raz
pierwszy od opuszczenia szpitala psychiatrycznego zdecydowała się obliczyć swój
wskaźnik masy ciała. Teraz wynosił on siedemnaście koma dziewięćdziesiąt sześć
i tylko potwierdzał to, co już dawno przyszło jej do głowy – do właściwego
stanu zarówno fizycznego, jak i psychicznego czekała ją jeszcze długa droga.
Prezentowała się, delikatnie mówiąc,
nieciekawie, i gdyby aparycja stanowiła dla niej czynnik decydujący o wyjeździe
do Hochfilzen, pewnie zrezygnowałaby z miejsca z realizacji tego pomysłu.
Pomijając już kwestię własnej niedowagi, pociętych rąk i faktu, że musiała
nosić biustonosze zachowane z czasów licealnych, bo tylko takie na chwilę
obecną odpowiadały jej rozmiarem, wyglądała po prostu źle. Podobnie zresztą się
czuła – trochę niczym niezgrabny manekin o nieproporcjonalnie dużych stopach i
przerażająco bladej twarzy. Nie chciała sobie nawet wyobrażać reakcji co
poniektórych na widok dziewczyny, którą aktualnie była.
Ale nie mogła się już dłużej ukrywać w
czterech kątach cudzego mieszkania, bezskutecznie usiłując funkcjonować w
izolacji. Od lipca minęło kilka miesięcy, a ona miała szansę na nowo odbudować
przynajmniej niektóre fundamenty swojego obróconego w proch dawnego życia.
I podjęła decyzję.
*
- Powiesz nam w końcu coś o randce czy
będziemy czekać w nieskończoność? – donośny głos młodszego z braci Boe wybił
Olego z rytmu, zmuszając go do oderwania wzroku od smarowanej cienką warstwą
masła kanapki. Jak zawsze o tej porze dnia ich stół tętnił życiem i był
zdecydowanie jednym z głośniejszych w stosunkowo dużej jak na standardowe
biathlonowe warunki jadalni. Zwyczaj ten zresztą tylko się umocnił, odkąd do
kadry dołączył Johannes, chłopak o niewyobrażalnych wręcz pokładach energii,
teraz wyraźnie skoncentrowanych na wiszącym w powietrzu przesłuchaniu
skierowanym w stronę unoszącego do góry brwi Emila.
- O randce? – Svendsen spojrzał na
niego z rozbawieniem i nadział na widelec dwa plasterki pomidora. – Czyjej
randce?
- Fourcade’a i Katy Perry – Jo przewrócił
oczami, zaś Tarjei parsknął śmiechem. – O twojej
randce, debilu. W Szwecji. Z dziennikareczką.
- To nie była randka.
- Jasna sprawa. Poszliście na kurs
szydełkowania.
- Tego nie powiedziałem. Co nie zmienia
faktu, że mylisz pojęcia.
- Albo ty korzystasz ze złego słownika.
- Zachowujesz się zupełnie jak twój
brat… au! – Emil syknął i szybko zaczął masować tę część lewego przedramienia,
w którą właśnie oberwał kuksańcem od współlokatora. – No co? Przecież prawdę
mówię!
- Ach tak? Ja sobie nie przypominam,
żebym cię chociaż raz wypytywał o tę całą Sandrę – burknął wyraźnie oburzony
usłyszaną uwagą Tarjei, po czym odgryzł potężny kęs swojej kanapki.
- Samanthę, jeśli już.
- Samanthę? Tak ma na imię twoja nowa
gąska?
- Odmawiam odpowiedzi na jakiekolwiek dalsze
pytania.
- To znaczy, że kurs szydełkowania się
udał.
- Zamknij się.
- Do której bazy doszliście?
- Czy ja mówię po portugalsku? Nie będę
z wami o tym dyskutował.
- Stary, daj spokój, u nas to jak w
konfesjonale, zabierzemy twoją tajemnicę do grobu… A Ole przecież nic nie
sypnie, prawda, Ole? – Johannes spojrzał znacząco na weterana zimowego dwuboju,
który niepewnie się uśmiechnął.
- What
happens in Fight Club, stays in Fight Club – rzucił wesoło, na co
najmłodszy członek zespołu pstryknął palcami.
- No właśnie. Sam widzisz. Żadnych
powodów do skrępowania, stary. Więc która baza?
- Sześćdziesiąta dziewiąta – warknął
lekko poirytowanym tonem Emil i przewrócił oczami. – Skończcie już, dobra? Byłem z nią tylko na kawie. Okej?
- Z lodami?
- Johannes!
- No przecież sam przed chwilą
powiedział, że sześćdziesiąta dziewiąta!
- Czy ktoś tu wspominał o lodach? –
Henrik w ułamku sekundy usadowił się naprzeciwko Olego, a towarzyszący mu Vetle
zajął miejsce obok niego, robiąc wyraźnie ożywioną minę.
- Kto komu zrobił loda?
- Ty jemu. Stulcie dzioby.
- Sandra postawiła mu kawę z lodami –
poinformował obu nowo przybyłych biathlonistów Johannes śmiertelnie poważnym
tonem, dobitnie ignorując Emila. – Znaczy się Samantha.
-
Serio? – Christiansen wytrzeszczył oczy. - Samantha z telewizji?
- Dokładnie ta sama.
- No co ty. – Vetle spojrzał na
łapiącego się za głowę kolegę z podziwem. – Chłopie, szacun! Dobra była?
- Do kurwy nędzy, czy moglibyście w
końcu…
- Chyba niezła, sądząc po tym, jak
żałośnie nasz przyjaciel usiłuje zamaskować swoją aktualną uczuciową sytuację –
coraz bardziej rozdrażniona mina jedenastokrotnego mistrza świata wcale nie
wzruszała zbytnio młodszego z braci. – To kiedy następna kawa, Emiliano?
- Wiecie co, mam wrażenie, że straciłem
apetyt – wycedził ze złością nieszczęsny zainteresowany i nie zważając na
buczenie całego wyraźnie rozczarowanego i drwiącego towarzystwa wstał, chwycił
tacę i odstąpił od stołu. Ole odciął się od rozmowy, w dalszym ciągu dotyczącej
emilowego łóżkowego pożycia, kątem oka obserwując samego obgadywanego i
ewidentną irytację wymalowaną na jego twarzy. W głębi serca domyślał się, co
mogło być powodem jego dość ostrej reakcji na mało subtelne docinki, choć nie
zamierzał o tym mówić głośno – po pierwsze nie miał w zwyczaju się wtrącać do
cudzych interesów, po drugie zaś temat Chloe wciąż pozostawał w ich grupie
swojego rodzaju tabu, którego nikt nie pragnął bynajmniej przełamywać.
Plotki rozchodziły się w stosunkowo
kameralnym biathlonowym kręgu wyjątkowo szybko, aczkolwiek prawdopodobnie nawet
Tarjei – człowiek zapewne najmocniej w aferę wtajemniczony – nie miał pojęcia,
co tak naprawdę zaszło między Emilem a młodszą z sióstr Berger. Wszyscy
wiedzieli o zaistnieniu sekretnej relacji, za to jej szczegóły pozostawały
bliżej nieznane, pozostawiając jedynie pewne mało pozytywne przypuszczenia
związane z samobójczą próbą Chloe. Od czasu pamiętnej awantury urządzonej przez
Torę nie padło publicznie nawet jedno pytanie odnośnie tej sprawy. Co wcale nie
znaczyło, że ktokolwiek zdążył o niej zapomnieć.
Zastanawiając się nad tym wszystkim – i w
dalszym ciągu nie zwracając większej uwagi na resztę drużyny – Ole w spokoju
dokończył posiłek, po czym również odniósł tacę i skierował się do wyjścia.
Szedł typowym dla siebie, standardowym
szybkim krokiem, jaki zawsze narzucał sobie podczas marszu po schodach, uznając
to za jedną z najprostszych, a równocześnie całkiem rozsądną formę wysiłku
fizycznego. Zwyczaj ich liczenia wyrobił w sobie jeszcze jako dziecko i
zachował aż do dnia dzisiejszego. Dwanaście,
trzynaście, czternaście. Stop.
Na schodku numer piętnaście leżał
ołówek.
Faber Castell. Ciemnozielony i z całą
pewnością intensywnie użytkowany, sądząc zarówno po długości, jak i po śladach
pojedynczych ugryzień. Ole bez wątpienia nigdy wcześniej go nie widział, nie
przychodziło mu też do głowy, do kogo mógłby należeć. Wzruszył ramionami, wziął
go do ręki i ruszył na piętro, kilka sekund później niemalże wpadając na
grzebiącego w telefonie Emila, nadal sprawiającego wrażenie mocno
wyprowadzonego z równowagi.
- Nie wiesz, czyje to? – bez większego
entuzjazmu zademonstrował mu ołówek, nie spodziewając się szczególnego
zainteresowania. Ku jego zaskoczeniu jednak przyjaciel z zespołu lekko pobladł
na twarzy, zaś w jego źrenicach pojawiły się wyraźne iskierki niepokoju.
- Skąd to masz?
- Znalazłem na schodach. Jest twój? –
nieco zaskoczony tą reakcją wręczył znalezisko koledze, który teraz już
ewidentnie się nachmurzył.
- Powiedzmy – mruknął tamten, obracając
ołówek w palcach. Ole uśmiechnął się odruchowo na widok wyraźnie odbitych na
nim śladów zębów.
- Ładnie to tak obgryzać? – zapytał
rozbawionym tonem, na co Emil oderwał wzrok od swojej nowej zabawki i spojrzał
mu prosto w oczy z przerażająco wymowną powagą, która błyskawicznie odebrała mu
resztki żartobliwego humoru. Przez moment obaj przyglądali się sobie w
milczeniu.
A potem Ole Einar Bjoerndalen wszystko
zrozumiał.
*
- Martin, ja naprawdę nie mam ochoty tu
sterczeć do wieczora – jęknął Simon, patrząc ze zniecierpliwieniem na swojego
młodszego brata, który nie zwrócił na niego większej uwagi, zajęty
obserwowaniem półek z winami. Obaj od blisko piętnastu minut tkwili przy
alkoholowej części jedynego większego supermarketu w Hochfilzen, jak dotąd bez
większych sukcesów usiłując znaleźć odpowiedni wkład na wieczorną
międzynarodową popijawę, organizowaną zgodnie z jednym z corocznych zwyczajów i
zdecydowanie wbrew woli trenerów, powtarzających niczym mantrę żadnego picia w czwartek przez całą
podróż do Austrii. Nic nie wskazywało na to, by którykolwiek członek
francuskiej kadry szczególnie się tym przejął, sądząc po werwie, z jaką każdy z
nich poszukiwał tego dnia solidnych trunków godnych uczestnictwa w
inauguracyjnym oblewaniu drugiego z dziesięciu etapów sezonu.
- Gdybyś nie dał dupy i zgodnie z umową
spakował merloty przed wyjazdem, zajmowalibyśmy się w tej chwili czymś innym -
mruknął w odpowiedzi niewzruszony lider klasyfikacji Pucharu Świata, po czym
chwycił jedną z butelek. – Sam jesteś sobie winien. Co myślisz o tym?
- Świetne. Idźmy już.
- Nawet nie spojrzałeś!
- Bo ufam bezgranicznie twoim wyborom.
Czy możemy się stąd wreszcie ewakuować?
- Gdzie ci się właściwie tak spieszy? –
Martin zmarszczył brwi, nie odrywając jednocześnie wzroku od etykiety. –
Myślałem, że Nastya przyjeżdża jutro… Dobra, słuchaj tego – żywy czerwony kolor, aromat leśnych owoców
ze śladową ilością słodkich przypraw…
- Owszem, przyjeżdża jutro. Co nie
zmienia faktu, że zaraz zapuszczę tu korzenie. Dawaj to – bezceremonialnie
wyrwał bratu butelkę z ręki, na co tamten wyraźnie się skrzywił.
- Nie skończyłem czytać!
- Poczytasz sobie w drodze – oznajmił
Simon znudzonym tonem i ruszył w kierunku kas, nie czekając na jakikolwiek
protest. – Norwegowie i tak ucieszą się z każdej flaszki, jaką przed nimi
postawisz – dodał pod nosem i już miał skręcić za regał, by dokonać zakupu, gdy
zatrzymał się w pół kroku na widok dziewczyny wymieniającej monety przy ladzie.
Mimo odmiennego koloru włosów i faktu,
że widział ją na żywo maksymalnie dwa razy – a z bliska właściwie tylko raz –
rozpoznał ją od razu, nawet z odległości kilku metrów. Koścista, wysoka
sylwetka, znajome glany, kilka kolczyków w lewym uchu. Nieco zgarbiona dotykała
końcówkami palców pudełka z papierosami. Simon zesztywniał.
To była Chloe Berger.
Chloe Berger, ta sama dziewczyna, o
której całe środowisko biathlonu mówiło szeptem od kilku miesięcy,
zastanawiając się, jaką rolę odegrała w życiu Emila, ta sama, przez którą w
kadrze Norwegii od pewnego czasu nie działo się najlepiej, ta sama, która
wpadła niczym petarda niespełna rok temu na zawody w Oberhofie, od początku
wprowadzając wraz ze sobą dziwny, niewytłumaczalny pierwiastek niepokoju. Ta
sama, którą mało kto, a już z całą pewnością nie Simon Fourcade, spodziewał się
po tym wszystkim spotkać teraz w małej miejscowości w Tyrolu.
A jednak.
- Martin – starszy z braci syknął w
kierunku młodszego, możliwie jak najciszej, wciąż wpatrując się w blondynkę.
Chryste, rok temu nie była taka chuda. No i miała te swoje nieokiełznane,
niebieskie włosy, robiące już od progu niezapomniane wrażenie, teraz zastąpione
przez nieco ściętą i z jakiegoś irracjonalnego powodu niepasującą do niej blond
czuprynę. Zmieniła się, choć nie na tyle, by nie potrafił jej zidentyfikować.
- Kurwa, Simon, przestań jojczeć, zaraz
coś wybiorę…
- Martin, rusz dupę i chodź tutaj –
warknął ostrzej Simon, a najpopularniejszy francuski biathlonista oderwał
wreszcie wzrok od kolejnej pilnie badanej butelki i przeniósł go sceptycznie na
swojego rozmówcę, by w końcu westchnąć i niechętnie ruszyć we wskazaną stronę.
- Co znowu?
- Patrz tam.
- Gdzie?
- Na kasę, idioto – dyskretnie wysunął
palec w kierunku blondynki, zaś Martin zmrużył oczy, by po chwili wytrzeszczyć
je do niebagatelnych rozmiarów.
- Kurwa twoja mać – wymamrotał ze
zgrozą i zacisnął dłoń na regale, za którym obaj się chowali. Wpatrywali się
jak ogłupieni w chudą dziewczynę, teraz pakującą pojedyncze monety do portfela.
Przez dobrych kilka sekund żaden z nich nie był w stanie wydobyć z siebie nawet
słowa. – Kurwa, przecież to Chloe Berger – bąknął w końcu właściciel żółtego plastronu
takim tonem, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. – To pieprzona Chloe Berger.
- Martin, wiem, że to pieprzona Chloe
Berger…
- Co pieprzona Chloe Berger robi w
Hochfilzen? – nic nie wskazywało na to, by do wstrząśniętego lidera klasyfikacji
generalnej dotarła wypowiedź brata. Ewidentnie nie spodziewał się ujrzenia
takiego obrazka. Na jego twarzy malował się szok, którego Simon nie widział na
niej od czasu, gdy rodzice ogłosili, że święty Mikołaj to bujda. – Powinna
siedzieć w psychiatryku, do chuja pana!
- Ale najwyraźniej nie siedzi - starszy
Fourcade wciąż ze zdumieniem wpatrywał się we wsuwającą do kieszeni papierosy
blondynkę. Ewidentnie się zmieniła, niekoniecznie na korzyść. – Myślisz, że
Svendsen wie? – to pytanie przyszło mu do głowy niemal natychmiast i zmusiło do
tego, by w końcu zerknąć chociażby kątem oka na Martina, który jeszcze bardziej
pobladł na twarzy.
- Bardzo wątpię – bąknął i przełknął
głośno ślinę, patrząc, jak Chloe żegna się z kasjerką skinięciem głowy i opuszcza
supermarket, pozostawiając ich w stanie głębokiego wstrząsu. Wciąż przez chwilę
obserwowali wejście bez słowa. – Bardzo wątpię, żeby wiedział – powtórzył w
końcu, a Simon pokręcił głową.
- Trzeba go ostrzec – oświadczył mało entuzjastycznym tonem, po czym
zerknął znacząco na brata, który natychmiast się zjeżył.
- Nie ma mowy. Zapomnij.
- Martin, jeżeli on się kapnie…
- Ja
tego nie zrobię. Idź sam.
- Ciebie zna lepiej.
- Gówno prawda.
- W takim razie niech Boe mu powie.
Pogadaj z nim.
- Ale dlaczego ja?
- Bo szybciej biegasz!
- Co to ma do…
- To, że jeżeli ta informacja natychmiast do nich nie dotrze, ktoś
może zaliczyć dzisiaj przystanek pod tytułem upiorne zaskoczenie – wycedził już mocno poirytowany Simon. – Nie
wspominając już o reakcji na odkrycie, że co poniektórzy wcale nie byli
zaskoczeni, bo tak się składa, że spotkali laskę godzinę wcześniej w sklepie.
Zapanowała cisza, zakłócana jedynie
dźwiękiem kół przemieszczającego się w sąsiedniej alejce wózka. Martin
przygryzł nerwowo dolną wargę, a jego brat zacisnął lekko pięści.
- Ja na jego miejscu chciałbym
wiedzieć, Mart.
- Wcale nie twierdzę, że powinniśmy to
zachować dla siebie.
- Więc idź i zorientuj się, gdzie jest
Tarjei. Niech mu wyłoży tę… świetną wiadomość. – Jego wzrok był w tym momencie
tak poważny i zdecydowany, że ulubieniec francuskiej publiki nie próbował już
dłużej kontynuować dyskusji. Zamiast tego ruszył możliwie jak najszybszym
krokiem w stronę wyjścia, zastanawiając się, co, do cholery, powie Emil, gdy
odkryje, że Chloe Berger wróciła z zaświatów, by znów namieszać mu w życiu.
*
Potrafił szybko biegać. Oczywiście, że
potrafił – był liderem klasyfikacji, zwycięzcą ubiegłorocznego Pucharu Świata,
człowiekiem z niekończącym się pokładem aspiracji, do kompletu wymarzonych
trofeów potrzebującym jedynie olimpijskiego złota. Zamierzał je zdobyć w
przeciągu nadchodzących trzech miesięcy, choć by tego dokonać, musiał stawić
czoła zgrai naprawdę utalentowanych i równie ambitnych rywali. Z tym
największym na czele.
Tym samym, na którego już czekała dobra nowina.
Sam na własne oczy zobaczył Chloe kilka
minut wcześniej, co wcale nie przeszkadzało mu w zwątpieniu w ujrzany obrazek.
Bo jakim cudem po tym wszystkim, co się stało, po swoim dramatycznym wybryku,
po całej dokonanej przez nią rewolucji,
mogła teraz tak po prostu pojawić się w Austrii, jak gdyby nigdy nic? Czy
naprawdę przeszłość nie miała dla niej żadnego znaczenia? A może właśnie miała
aż za duże? Chętnie by ją o to zapytał, gdyby na jej widok nogi nie wrosły mu w
ziemię, odmawiając posłuszeństwa.
Była tutaj.
- Tarjei w pokoju? – z trudem łapał
powietrze po świeżo zakończonym sprincie, nieco nieprzytomnie spoglądając na
Christiansena i młodszego z braci Boe, teraz siedzących w korytarzu i grających
na komórkach. Obaj w tym samym czasie unieśli głowy, zerknęli na niego i
wybuchnęli zgodnym śmiechem.
- Chyba – Johannes wyszczerzył zęby z
rozbawieniem. – Coś ty taki zdyszany? Yeti cię goniło czy co?
- Wyścig dopiero jutro, stary – dodał
Vetle, a Martin z trudem powstrzymał się przed tym, by nie rzucić w nich
własnym telefonem.
- Muszę z nim pilnie pogadać. Który to
numer?
- Jaki znowu numer?
- Pokoju!
- Ósemka – sądząc po ich minach, obaj
mieli niebagatelną uciechę z całej sytuacji. – Pierwsze piętro, na końcu
korytarza po prawej stronie. Co się stało?
- Nic – bąknął i nie czekając na
jakąkolwiek ripostę z ich strony, popędził we wskazanym kierunku, niemal
natychmiast uświadamiając sobie, że powinien był też spytać o Emila. Nie chciał
jednak i nie mógł się już wycofać. I choć nie miał pojęcia, jak mógłby się
wykręcić z całej tej sytuacji, gdyby to właśnie Emil otworzył mu drzwi, nerwy
nie pozwoliły mu zbyt długo się nad tym zastanawiać. Błyskawicznie odnalazł
poszukiwany pokój i kilka razy rytmicznie zapukał.
- Tarjei? – tak, jak z reguły drażniło
go takie intensywne dobijanie się do wejścia, tak teraz czuł zdecydowaną
desperację. Otwieraj, cholera! –
Tarjei, jesteś tam?! – zero reakcji. Zapukał ponownie. – Otwórz mi, do diabła,
to ważne!
Przez moment panowała cisza i był już
skłonny walić w drzwi obiema pięściami, gdy wreszcie do jego uszu dotarł dźwięk
jęknięcia, połączonego z monologiem po norwesku. Chwilę później na progu
pojawił się Tarjei, którego mina wyrażała ewidentny sceptycyzm.
- Jezu, Fourcade, odbiło ci? –
zmarszczył brwi ze złością, co ani trochę Martina nie wzruszyło.
- Jest Svendsen?
- Nie, ale…
- Świetnie. Musimy natychmiast
porozmawiać.
- Ale nie jestem s... – nadaremne
protesty blondyna zostały zagłuszone przez szybki krok jego francuskiego
kolegi, z jakim wmaszerował do mocno zabałaganionego pomieszczenia, niemal od
razu wpadając wzrokiem na usadowioną na jednym z łóżek dziewczynę, teraz
niepewnie odgarniającą kosmyk włosów za ucho. W normalnych warunkach pewnie
tego rodzaju sytuacja by go skrępowała, w tej chwili jednak miał stanowczo zbyt
wiele do powiedzenia, by przejąć się nagłym przerwaniem cudzego rendez-vous. –
Kurwa, Martin!
- Przepraszam – mruknął Martin, choć
wcale nie było mu przykro. Pomachał na powitanie do potencjalnej przyszłej pani
Boe (jak ona miała na imię? Kristin? Caroline?), która również niepewnie
uniosła do góry dłoń na dzień dobry, po
czym na nowo skupił się na rozdrażnionym Norwegu. – To pilna sprawa. Gdzie
Emil?
- Na jakimś wywiadzie z Bjoerndalenem.
Uprzedzając twoje pytanie, nie mam pojęcia, kiedy wróci, więc jeśli się za nim
stęskniłeś…
- Zgadnij, kogo razem z Simonem właśnie
spotkaliśmy w sklepie – przerwał mu poirytowany Francuz, dochodząc do wniosku,
że przejście do meritum będzie w tym przypadku jedynym sensownym zachowaniem.
Tarjei uniósł do góry prawą brew.
- Nie wiem. Obamę?
- Nie.
- Dustina Hoffmana?
- Nie!
- To może brytyjską królową?
- Chloe Berger.
- Słucham?
- Chloe Berger, Tarjei. Widziałem ją piętnaście minut temu. Tutaj. W Hochfilzen.
W pokoju zrobiło się cicho. Kątem oka
Martin mógł zauważyć, że rozczesująca do tej pory włosy dziewczyna (chyba
Kristin) zastygła w bezruchu. Bardziej był jednak skupiony na wizerunku swojego
odrobinę pobladłego w tym momencie kolegi i lekkim drżeniu jego dolnej wargi.
- Bzdura – wymamrotał w końcu Tarjei po
chwili milczenia, jakby nie miał pewności, co powinien właściwie powiedzieć.
- Zgodziłbym się z tobą, gdybym
osobiście jej nie spotkał.
- To niemożliwe, Martin. Chloe Berger
jest w Norwegii. Pod ścisłą obserwacją, jak sądzę.
- Ja za to sądzę, że masz zdezaktualizowane
informacje. Może i się zmieniła, ale nadal nie na tyle, bym nie potrafił jej
rozpoznać.
Blondyn zrobił kilka kroków do tyłu i
usadowił się na krawędzi łóżka, a dziewczyna natychmiast się do niego
przysunęła, nie odrywając od Fourcade’a pełnego niepokoju spojrzenia.
Najwyraźniej i ona rozumiała powagę sytuacji.
- Co to znaczy, że się zmieniła?
- Chyba trochę ścięła włosy. Zmieniła
kolor na blond. Straciła kilka kilogramów.
- Rozmawiałeś z nią?
Martin prychnął ostentacyjnie.
- Nie wygłupiaj się. O czym miałbym z
nią niby rozmawiać? – oparł się o ścianę, przyglądając się splatającemu palce
koledze. – Musisz mu powiedzieć, Tarjei.
Wymowne spojrzenie Norwega mówiło aż
nazbyt wiele.
- Jak?
- Normalnie.
- Normalnie?
– na jego twarzy pojawił się nienawistny uśmiech. – Ty tak na serio?
- Chcesz to przed nim ukrywać?
- On jej do tej pory nie przebolał,
Fourcade!
- Więc najlepiej będzie zachować ten subtelny fakt dla siebie, tak?
- A możesz mi wyjaśnić, jak sobie to
właściwie wyobrażasz? Słuchaj, Emil,
wygląda na to, że jest tutaj twoja niedoszła niunia, no wiesz, ta, która kilka
miesięcy temu zrobiła cię na szaro? Ale tak ogólnie to się nie przejmuj, mamy
wszystko pod kontrolą? – przewrócił oczami z taką miną, jakby lada moment
miał wybuchnąć. – Od miesięcy usiłujemy mu ją wybić z głowy. Licytujemy się na
gadki szmatki, które mają wykazać, jak bardzo nie zasługiwała na jego
zainteresowanie. Tydzień temu pierwszy raz od czerwca poszedł na randkę, do
jasnej cholery! Ta wariatka nie ma prawa mu się teraz na nowo wpieprzać w
życie, nie po tym, jak go potraktowała!
Nie przychodziła mu na myśl żadna
formułka, za pośrednictwem której mógłby się do tego ustosunkować, więc
milczał. Obaj patrzyli na siebie bez słowa, aż w końcu Kristin westchnęła.
- Musicie go czymś zająć – odezwała się
po raz pierwszy, odkąd Martin wszedł do pokoju, przy czym jej głos brzmiał
przerażająco poważnie. Tarjei tylko zanurzył twarz w dłoniach.
- Super. Świetny pomysł. Czym?
- Czymkolwiek. Znajdźcie mu jakieś nowe
hobby.
- Genialne. Niech zacznie robić na
drutach.
- Każmy mu złowić wielką rybę –
zaproponował Francuz i niemalże zastygł w bezruchu na widok morderczego
spojrzenia przyjaciela z norweskiej kadry.
- Sam jesteś wielka ryba, Fourcade.
- Myślałem, że lubi wędkowanie…
- On lubi całą masę rzeczy, co nie
zmienia faktu, że nie widzę związku między tą świadomością a jego
rozpierdolonym na proszek sercem!
- To może coś w rodzaju wyzwania? –
Kristin wyraźnie nie chciała się poddać, choć z całą pewnością również uważała
sytuację za beznadziejną. – Na przykład załóżcie się, że coś dla niego
zrobicie, jeśli przeczyta w miesiąc jakąś arcyciężką książkę…
- Książkę? On w ogóle umie czytać?
- Coś
dla niego zrobimy? Niby co?
- Na miłość boską, użyjcie trochę
wyobraźni…
- Ja nie mam wyobraźni – burknął
Martin, mocno zniechęcony poczuciem, że po raz pierwszy od wielu miesięcy nie
potrafi znaleźć rozwiązania zaistniałego problemu. – Zresztą nie wiem, jaką
niby książkę powinniśmy mu dać…
- Książkę? – doskonale znany im głos
sprawił, iż siedzący na łóżku duet omal nie podskoczył, zaś lider Pucharu
Świata z trudem pohamował się przed złapaniem się za głowę, co było pierwszym
przychodzącym mu na myśl odruchem w ramach reakcji na widok wchodzącego do
pokoju Emila. – Chcecie mi dać książkę? –
najstarszy z całej trójki biathlonistów obdarzył mocno poddenerwowane
towarzystwo dziarskim uśmiechem, kierując się w stronę swojego łóżka. – A można
wiedzieć, z jakiej okazji? Urodziny mam dopiero w lipcu.
- Co ty tu robisz? – Tarjei z trudem
zmusił się do tego, by wydobyć z siebie głos. – Tak szybko wam poszło?
- Nic nam nie poszło. Sprzęt się
zjebał. Przełożyli na jutro, o ile w ogóle. Ole jojczy, że rozpieprzyli mu cały
dzień, na waszym miejscu nie wchodziłbym mu dzisiaj w drogę… Wkurwiony, jakby
go komar w tyłek ugryzł. Ten facet ma naprawdę zryty beret. Ale tak czy siak
nie musisz się martwić, pozostawiam ci wolne lokum – wyszczerzył zęby w
kierunku współlokatora. – Idę z Peifferem na browarka, przyszedłem tylko po
forsę. Dołączysz do nas, Fourcade? Szczerze mówiąc nie wiem, skąd się tu
wziąłeś, tak po prawdzie to mało taktowne z twojej strony tak przerywać cudzą
randkę…
- Wpadłem na chwilę, rozmawialiśmy
sobie…
- No właśnie widzę – mruknął kąśliwie i
zaczął grzebać w jednym ze swoich plecaków. – O czym?
- O… o literaturze.
- O
literaturze?
- No tak, bo… - Martin podrapał się po czubku
głowy, rozpaczliwie usiłując ukryć własne przerażenie. Zerknął niepewnie na
Boe, który wydawał się równie ogłupiały. Kurwa
mać, co teraz? – No bo Tarjei właśnie mi powiedział, że podobno bardzo
szybko czytasz i twierdzi, że uporałbyś się w trzy tygodnie z jakimś naprawdę
grubym tomiszczem, a ja jakoś nie mogę uwierzyć i… - o Jezu, Fourcade, ty naprawdę jesteś kłamcą beznadziejnym, przemknęło
mu przez myśl, gdy mierzył się z pełnym politowania wzrokiem Emila.
- Że co?
- No… - tylko on potrafił się wkopać w
tak porąbaną sytuację. – Tarjei twierdzi, że gdybym ci dał potężną książkę i
kazał się z nią wyrobić do Oslo, tylko w trakcie naszych konkursowych
weekendów, to byś to zrobił…
- Zależy, co to za książka – zauważył
przytomnie Emil, którego mina wyraźnie świadczyła o tym, iż właśnie się
zastanawiał, czy jego największemu rywalowi z biathlonowych tras nie należało
przypadkiem zmierzyć temperatury. – Gdyby to była Britannica, mógłbym mieć
pewien problem.
- Myślałem raczej o czymś z francuskich
klasyków…
- Francuskich
klasyków? – to już chyba oznaczało przelanie czary. Svendsen odrzucił do
tej pory tak absorbujący go plecak i posłał Martinowi wyjątkowo podejrzliwe
spojrzenie. – Dobra. Co wy dwaj właściwie odpierdalacie? – na chwilę
przypatrzył się swojemu współlokatorowi, by po może dwóch sekundach znów skupić
się na Francuzie. – Hmmm?
- Wspominałeś, że trochę ci się ostatnio
nudziło, więc…
- Więc?
- Więc mamy dla ciebie nowy challenge – odezwał się w końcu Tarjei,
najwyraźniej nie mogąc dłużej w milczeniu obserwować fourcadowskich męczarni.
Uparcie milcząca Kristin wyprostowała lekko plecy. – Martin daje ci coś z francuskich klasyków, ty czytasz to w
trakcie zawodów, pod koniec każdego weekendu zabiera ci książkę. Wyrabiasz się
z całością do Oslo, a on w zamian za to podczas imprezy na zakończenie sezonu
stawia ci wszystkie kolejki. No i śpiewa razem z tobą podczas karaoke.
Nieszczęsny Francuz spojrzał na kolegę
ze zdumieniem, podczas gdy oczy Emila rozbłysły.
- Wszystkie
kolejki? – powtórzył i wbił w Martina wyraźnie zachwycony wzrok. – I do
tego karaoke? Serio?
- Najzupełniej serio – oznajmił Tarjei
nieco bardziej entuzjastycznym tonem, nim lider generalki zdążył się odezwać,
czerpiąc zapewne sporą satysfakcję z całej zaistniałej sytuacji. – Wszystkie co
do jednej.
- A karaoke?
- Pięć minut temu osobiście stwierdził,
że, tu cytat, prędzej sam weźmie w nim
udział i da się w tym czasie sfilmować, niż ty poradzisz sobie z francuskim
klasykiem. Mówiłeś coś takiego, nie, Mart? – młodszy z Norwegów radośnie
błysnął rządkiem zębów, przez co Martin rozpaczliwie zapragnął nagle wyskoczyć
przez okno.
- Właściwie to…
- Dobra, czekaj – przerwał mu Emil i
pstryknął palcami. Na jego twarzy wciąż malowało się pełne rozbawienia
niedowierzanie. – Czy ja dobrze rozumiem? Na początku każdego weekendu z
zawodami dajesz mi… eee… coś z francuskich
klasyków, po zawodach to zabierasz, a jeśli uda mi się dobrnąć do finiszu
przed Oslo, fundujesz imprezę na do
widzenia? – z tymi słowy bardzo uważnie obserwował Francuza, który nie
widząc innego wyjścia, skinął jedynie głową w ramach potwierdzenia. – Ale
poważnie?
- Tja – brawo, Fourcade, brawo.
- Czyli że to coś w rodzaju zakładu?
- No tak, właściwie…
- Super. Wchodzę w to.
Tarjei parsknął pod nosem, a Martin się
skrzywił.
- Wchodzisz
w to?
- No jasne. Całe życie marzyłem, żeby
ktoś mi zasponsorował końcową popijawę. Spadłeś mi prosto z nieba. – Wydostał w
końcu portfel z plecaka i podrzucił go energicznie do góry, po czym złapał
szybko w powietrzu jedną ręką. – Zawsze wiedziałem, że mogę na tobie polegać.
- Ale… ten… zdajesz sobie sprawę, że ci
to zajmie dużo… yyy… uwagi? I czasu? – Fourcade zazgrzytał niepewnie zębami,
starając się zignorować rozbawione miny siedzącej na łóżku pary.
- Nie wątpię, że zawiesisz wysoko
poprzeczkę, w tym akurat jesteś dobry – roześmiał się Emil i wsunął portfel do
kieszeni kurtki. – Co nie zmienia faktu, iż mobilizację będę mieć wyborną. Na
twoim miejscu już bym zbierał oszczędności na marzec. - Odrzucił plecak na
łóżko. – Dobra, my tu gadu gadu, a co poniektórzy chyba by chcieli zostać sami
– zerknął cynicznie na swojego współlokatora, by po sekundzie cofnąć się z
powrotem do swoich bagaży i wyciągnąć z jednego z nich prezerwatywę, którą chwilę
później Tarjei oberwał w głowę.
- Au!
- Lepiej nosić niż się prosić. I nie
dziękuj, następny chrześniak puściłby mnie na chwilę obecną z torbami.
Fourcade, idziemy.
- Ale…
- Na miłość boską, czy tobie naprawdę
nikt przez całe życie nie wytłumaczył, że robienie za przyzwoitkę jest wysoce
sprzeczne z zasadami savoir-vivre? Jak chcesz sobie oglądać pornuchy, to
poczekaj na filmową premierę Greya czy jak to się tam nazywało. No już. – Ruszył do wyjścia, na
pożegnanie mierząc jeszcze wciąż ogłupiałą parę wzrokiem. – Oby te cztery
ściany jeszcze stały, kiedy tu wrócę, okej?
- My w gruncie rzeczy nie…
- Oczywiście – skwitował pod nosem i
opuścił pokój. Przerażony Martin syknął bezgłośnie w kierunku blondyna powiedz mu, na co tamten tylko odjęknął
cicho coś w stylu sam mu powiedz. –
Fourcade!
- No idę, idę! – krzyknął z rozpaczą
najlepszy biathlonista i wystrzelił na korytarz niczym z procy, zaś Tarjei
opadł na łóżko tuż obok Kristin, wciąż ściskając prezerwatywę.
- Ja pierdolę – podsumował grobowym
tonem.
*
Wiedziała, że Gaustad ją zmieniło.
Prawdopodobnie nieodwracalnie, choć co do tego akurat mogła mieć wątpliwości.
Mogła się nimi karmić, mogła po cichutku naiwnie wierzyć, że nadejdzie dzień, w
którym obudzi się z dziwaczną amnezją, usuwającą z jej głowy wspomnienie kilku
ostatnich miesięcy i zamieniających ją z powrotem w dawną Chloe. Mogła się
oszukiwać, że jest w stanie wrócić do przeszłości. W głębi serca jednak
instynktownie czuła, iż tamten rozdział jej życia zakończył się dla niej na
zawsze, zupełnie tak, jakby pobyt w zakładzie psychiatrycznym stanowił dla niej
most pomiędzy dwiema różnymi wyspami, zawalający się w ruiny zaraz po jego
pokonaniu. Obracała się za siebie i widziała na horyzoncie zarys niedawno
opuszczonego lądu, ale nie miała już szansy kiedykolwiek ponownie postawić na
nim stopy.
Jeszcze przed lipcem zdarzało jej się
odnosić wrażenie, iż tkwi w niej kilka osób naraz. Bywała smutną, melancholijną
Chloe pogrążoną w depresji, która zamykała się przed światem, nakładała na
głowę kaptur i unikała kontaktu z otoczeniem. Bywała Chloe energiczną i
szaloną, w fazie manii, gotową na bezsenne noce przetańczone w klubie i wiele
nieprzerwanych godzin malowania w możliwie jak najbardziej oryginalnych
technikach. Bywała również Chloe z pogranicza obu tych stanów, tą stosunkowo
spokojną i opanowaną, ale jednocześnie wciąż chętnie myjącą zęby przy
akompaniamencie Enter Sandman i
narzucającą sobie ostre tempo na basenie. Przygnębiona Chloe. Rozradowana
Chloe. Normalna Chloe. Albo przynajmniej względnie normalna.
Wszystkie wydawały jej się w tej chwili
tak samo obce.
Gaustad przeistoczyło ją w dziewczynę,
której do tej pory nie znała i której z całą pewnością nie rozumiała. Bo
przecież żadne z jej dawnych wcieleń nie słuchałoby świątecznych piosenek na
cały regulator, żadne nie zgodziłoby się na podwyższony nadzór ze strony
bliskich, żadne nie akceptowałoby poczucia kompletnej zależności od dobrej woli
rektora. No i bez wątpienia żadne nie zdecydowałoby się na wyjazd do
Hochfilzen.
Gdyby ktoś ją teraz zapytał o jej
własne oczekiwania względem tej eskapady, prawdopodobnie nie umiałaby
odpowiedzieć. Bo czy w ogóle czegokolwiek oczekiwała? Czy w ogóle miała jakiś
plan, jakąkolwiek koncepcję? Chciała sportretować brata, być może pogadać z nim
po ludzku. Uściskać siostrę przy całym ryzyku potencjalnej reakcji pełnej
wściekłości. Zobaczyć Emila. Choć
przecież jeszcze do niedawna robiła wszystko, by od niego uciec.
Zmieniła się.
Myślała o tym, maszerując przez
zaśnieżone ulice małej austriackiej miejscowości, do której dotarła po wielu
godzinach skomplikowanej podróży z kilkoma przesiadkami. Strach przed lataniem
wciąż był dla niej barierą nie do przełamania. No dobrze – raz jej się udało.
Szkoda tylko, że wtedy jej sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
Do tej pory pamiętała tamten lot tak
wyraźnie, jakby odbył się wczoraj. Jakby niespełna dobę wcześniej chwycił ją za
rękę, gdy tylko zaczęła drżeć, i trzymał ją w kojącym, ciepłym uścisku do
samego lądowania, przez kilka bitych godzin. Jakby od tamtej chwili wcale nie
minęło ponad pół roku.
Jego dotyk nigdy jej nie przeszkadzał. Jakim cudem się nie domyśliła?
Bo sądziłaś, że to niemożliwe, podpowiedział jej przytomnie zdecydowanie najsensowniejszy
głos w jej umyśle, kiedy przyspieszyła kroku, kierując się w stronę wskazanej
jej knajpy, w której zdaniem jednego z technicznych pracowników norweskiej
ekipy miała szansę odnaleźć Larsa. Bo tak
uparcie wierzyłaś we własną niezdolność do miłości, że nie potrafiłaś dostrzec
oczywistych faktów.
Idiotka.
Z trudem powstrzymała ziewnięcie.
Dyndająca na ramieniu teczka coraz usilniej obijała jej się o bok. Poprawiła ją
ze zniecierpliwieniem, nim w końcu otworzyła drzwi do wskazanego budynku.
W środku było dosyć tłoczno, niezbyt
wygodnie i z całą pewnością wystarczająco ciemno, by nasunąć jej skojarzenie z
mrocznym pubem idealnym dla pasjonatów popijania po pracy. Zmrużyła oczy celem
dostrzeżenia brata i po może dwóch sekundach wypatrzyła go razem ze zgrają
towarzystwa – najpewniej kolegów po fachu, sądząc po obecności Fourcade’a –
przy jednym z większych stołów bliżej barmańskiej lady. Ruszyła w tamtą stronę
mniej więcej w tym samym momencie, co odbierający cztery wypełnione po brzegi
kufle mężczyzna.
Jedna sekunda w zupełności wystarczyła
do zatrzymania Chloe w miejscu.
Stało się.
Na chwilę zapomniała, że otacza ją
chmara ludzi, że całkiem sporo osób na nią patrzy, że znajduje się kilkaset
kilometrów od domu i że nikomu nie zapowiedziała swojego przyjazdu. W pewnym
sensie w ogóle zapomniała, że to, co się wokół niej działo, stanowiło rzeczywistość.
Świat zahamował w jej oczach do minimalnej prędkości.
Zobaczyła go po raz pierwszy od
czerwca, tak jak i on po raz pierwszy zobaczył ją. Był tutaj. Naprzeciwko niej.
Teraz również przystając na środku przejścia między stolikami, jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z oczami wbitymi w jej sylwetkę i palcami
ściśniętymi mocniej wokół uchwytów kufli. Twarz lekko mu pobladła, energiczny
uśmiech zniknął dosłownie w przeciągu chwili.
Jej mózg kodował błyskawicznie każdy z
tych szczegółów. Podobnie jak i fakt, że z wyglądu praktycznie wcale się nie
zmienił. Był taki, jakim go zapamiętała. Ten sam wzrost, ta sama budowa ciała,
ten sam styl ubierania. Włosy miał w lekkim nieładzie. Wiele by dała, by móc
ich w tym momencie dotknąć.
Wiele by dała, by w ogóle móc go dotknąć i przekonać się, że naprawdę stał właśnie
przed nią, ze skonsternowaną, nachmurzoną miną, autentycznie zaskoczony jej
widokiem.
- Cześć – tylko tyle potrafiła z siebie
wydusić, przy czym i tak chyba należało uznać to za sukces. Natychmiast
zauważyła, że jeszcze mocniej ścisnął kufle. Czy bał się, że je wypuści? Czy
dźwięk jej głosu wytrącił go z równowagi? Może sądził, iż ma do czynienia tylko
z jakąś bliźniaczo podobno do niej osobą i w głębi serca już zaczynał
przekonywać się do tego pomysłu, gdy nagle się odezwała, rujnując tak wygodną
przecież dla niego koncepcję?
- Cześć. – Powitanie zdecydowanie
zakończone kropką i bez wątpienia wymuszone. Najprawdopodobniej wcale by na nie
nie zareagował, gdyby nie wymagały tego od niego zasady dobrego wychowania.
Choć z drugiej strony nic w jego coraz to chłodniejszym spojrzeniu nie
wskazywało na to, by dobre wychowanie miało dla niego w tej chwili istotne
znaczenie.
- Chloe? – Lars wybudził ją z transu, w
który wpadła, zmuszając do tego, by w końcu rozejrzała się baczniej wokół
siebie i uświadomiła sobie, że wpatrywało się w nią w tej chwili co najmniej
kilka osób, uwzględniając w tym wszystkich biathlonistów usadowionych przy
stole, o minach niewiele pogodniejszych od tej emilowej. Poderwał się z
miejsca, gdy tylko uniosła rękę w ich stronę w powitalnym geście. – Co ty tu
robisz? – zanim zdążyła się do nich zbliżyć choćby o centymetr, chwycił ją pod
ramię i szybko odsunął o kilka kroków na bok. Jego z reguły entuzjastyczny
uśmiech ustąpił miejsca wyraźnemu niepokojowi zmieszanemu z nieprzyjemnym
zdumieniem. Kątem oka widziała Emila, teraz w końcu zdobywającego się na
podejście do stołu i rozstawienie na nim kufli. Miała wrażenie, że nie odrywał
od niej spojrzenia, choć nie czuła się na tyle odważna, by to sprawdzić.
Dobry Boże, ależ się wkopała.
- Potrzebuję twojej pomocy. Chodzi o
moją pracę zaliczeniową. – Dawno już doszła do wniosku, że suche fakty będą nie
tylko najprawdziwszym, ale i najsensowniejszym wytłumaczeniem.
- Nie możesz tu być. – Rzadko kiedy
widywała na jego twarzy taką powagę, i nie dało się ukryć, że sam jej widok w
jakimś stopniu ją zmroził. Tę wersję brata oglądała bardzo rzadko.
- Ale jestem.
- Chloe, do jasnej cholery…
- Muszę narysować twój portret. – Zdawała
sobie sprawę, że brzmi trochę jak wariatka. Co w sumie nawet dało się uznać za
logiczne. Starała się ignorować wszystko, co działo się w zasięgu jej wzroku.
Nieszczególnie jej wychodziło. – Potrzebuję go na zaliczenie.
- Nie powinnaś w ogóle wyjeżdżać z
Oslo!
- Wyrzucą mnie z uczelni. – Tego
właściwie nie planowała pierwotnie mówić. – W przeciągu kilku najbliższych dni
mam oddać rektorowi siedem szkiców. Nie mogłam czekać, aż przyjedziesz.
- Więc postanowiłaś się przytelepać bez
zapowiedzi na zawody? Po… po tym wszystkim? – po raz pierwszy, odkąd odzyskała
przytomność w lipcu, w ogóle wspomniał o tym
temacie. Nigdy wcześniej o nim nie rozmawiali. O ile z Torą dyskutowała
dosyć często, o tyle z Larsem w ogóle, zapewne dlatego, że bała się kwestii,
które mogłaby od niego usłyszeć. Sądząc po tym, że siedział z Emilem na piwie,
jego opinia chyba nieco różniła się od zdania siostry. Ów fakt wcale jednak nie
powstrzymał dreszczu przebiegającego po plecach Chloe. – Co ci odbiło?
- A co miałam zrobić? Bazować na
zniekształconym obrazie ze Skype’a?
- Świetny pomysł – warknął, nawet nie
próbując ukrywać złości. – Przynajmniej siedziałabyś teraz w domu, a nie tutaj.
- Co to za różnica?
- Zasadnicza. I przestań udawać, że się
na niego nie gapisz.
- Ja niczego nie udaję. - Zmusiła się, by
oderwać wzrok od Emila, teraz rozstawiającego drugą partię kufli na stole i
zajmującego miejsce obok Martina. Wyraźnie usiłował nie zwracać uwagi na jej
obecność, w przeciwieństwie do reszty swoich towarzyszy, którzy nadal zgodnie
ją obserwowali. Skupiła się z powrotem na swoim starszym bracie, tylko
przewracającym teraz oczami.
- Doprawdy? Więc co to za absurdalna
wizyta?
- Już powiedziałam. Muszę cię
sportretować. – Nie patrzeć tam, nie patrzeć, nie patrzeć. - Wiedziałam,
że Mahomet nie przyjdzie do góry, więc góra przyszła do Mahometa.
- Mahomet nie miał zielonego pojęcia,
że góra czegokolwiek od niego chce – wycedził Lars i zazgrzytał zębami. –
Dlaczego nie zadzwoniłaś?
- A po co? I tak byś nie przyjechał.
- Ale przynajmniej mógłbym się z tobą
spotkać w jakimś innym miejscu!
- W jakim innym miejscu? W takim, w którym twoi kumple by się na nas nie
gapili?
- W takim, w którym moich kumpli w
ogóle by nie było. W szczególności jednego z nich.
Przełknęła głośno ślinę, zastanawiając
się, co powiedzieć. Wciąż wyczuwała na sobie zimne, oceniające spojrzenia.
Zresztą teraz miała wrażenie, że wpatrywał się w nią cały pub.
- Chcę tylko zrobić to, co do mnie
należy, Lars. – Bez względu na to, jak absurdalnie by to nie brzmiało, musiała
się trzymać raz obranego kursu. – Narysuję szkic i wracam do Norwegii. Nie
zamierzam się nikomu narzucać. Ani tobie, ani komukolwiek innemu. – Jeżeli
dotąd miała jeszcze jakieś wątpliwości co do opinii brata na temat swojego
miłosnego zawirowania, właśnie skutecznie się ich pozbyła. W tej chwili
wydawało jej się już oczywiste, że patrzył na sprawę z zupełnie innego punktu
widzenia niż Tora. – To nie potrwa długo. Obiecuję.
Rozpoznała błysk w jego oczach. Nie wierzę w żadne twoje obietnice. Nawet
mu się specjalnie nie dziwiła. Przez chwilę oboje przyglądali się sobie bez
słowa.
- Masz jakiś nocleg? – zapytał w końcu
ze zrezygnowaniem, na co przytaknęła ruchem głowy. Westchnął na tyle głośno, by
przebić się przez głosy mężczyzn dyskutujących z ożywieniem po niemiecku przy
dwóch sąsiednich stolikach. – Więc jutro po kolacji. Mieszkamy przecznicę dalej
w ośrodku, w budynku B. Pokój numer pięć na pierwszym piętrze. Powołaj się na
mnie, gdyby cię nie wpuścili.
- Dobrze. – Zmarszczył brwi, słysząc
tak nietypową dla niej ugodowość.
- Póki co myślę, że będzie lepiej,
jeśli…
- …sobie pójdę. – Nie musiał dokańczać
zdania. Znała go na wylot. Zacisnął lekko wargi.
- Naprawdę nie powinnaś była tego
robić, Chloe.
W głębi serca się z nim zgadzała. Nie
powinna. Oczywiście, że nie powinna.
Ale w życiu rzadko zdarzało się, że postępowała tak, jak powinna.
Pod tym jednym względem ani trochę się
nie zmieniła.
*
W pierwszym odruchu miał ochotę się
uszczypnąć. Ścisnąć mocno skórę palcami, do tego stopnia, by z trudem
powstrzymać syknięcie wywołane bólem. A przede wszystkim, by otworzyć oczy i
zobaczyć świat zupełnie inny niż ten, który ujrzał kilka sekund wcześniej i
który wydawał się koszmarnym snem.
Była tutaj.
Poszedł na piwo z kolegami, oczekując
przyjemnego wieczoru w ramach rozpoczęcia weekendu w Austrii. Odbierał pierwszą
partię uszykowanych dla ich ośmioosobowej grupy kufli. Odwrócił się od lady i
po blisko sześciu miesiącach znów zobaczył Chloe Berger.
Wyglądała inaczej. Zupełnie inaczej niż
tamta czerwcowa niebieskowłosa dziewczyna w furii. Prawie już jej nie
przypominała, a przynajmniej nie w sensie czysto wizualnym. Nie miało to
żadnego znaczenia, rozpoznał ją od razu. Musiał. Od pół roku ta twarz tkwiła mu
przed oczami, bez względu na porę dnia i nocy.
Była tutaj.
Rozmawiała z Larsem, po cichu, na
szybko, z boku, z torbą wiszącą na ramieniu i nerwowo odsuwanymi za uszy blond
kosmykami. Co kilka sekund zerkała w jego stronę. Udawał, że nie widzi, co w
gruncie rzeczy było idiotyczne, biorąc pod uwagę, iż cała reszta gapiła się na
nią dość bezpardonowo i z jednoznaczną niechęcią. Może poza Fourcadem, bo on
akurat sprawiał dziwaczne wrażenie wyjątkowo zakłopotanego i okazywał
zdecydowanie nietypowe jak na siebie zainteresowanie własnymi paznokciami.
Była tutaj.
Ta sama dziewczyna, o której od tak
dawna nie potrafił zapomnieć, choć przecież naprawdę intensywnie próbował.
Zmieniła w jego życiu wszystko. Miał przed oczami urywki z przeszłości – krzyk
Tory, zarzucającej mu odpowiedzialność za jej samobójczą próbę, siebie samego,
biegnącego przed siebie bez zastanowienia w deszczu przez przedmieścia, by
uciec od usłyszanej wiadomości, pełne współczucia spojrzenia kolegów i grobowy
ton Larsa mówiącego ona już od dawna do
tego dążyła. Znowu siebie, tym razem bijącego się z myślami, czy nie
odwiedzić jej w szpitalu i w końcu podejmującego decyzję o definitywnym
zerwaniu kontaktów. Uparte skoncentrowanie na pracy, na biegu i na strzelaniu,
dzień w dzień z taką samą intensywnością, do momentu dobrnięcia do poziomu
totalnego wyczerpania i widoku migających mu przed oczami tarczy o średnicy stu
piętnastu milimetrów. W Östersund – w tym cholernym Östersund, w tym pierdolonym Östersund – przypadkiem
ponownie spotkał dziewczynę od NRK z muzeum Muncha i zabrał ją na kawę, bo coś
mu podpowiadało, że to mógł być właściwy krok w kierunku kompletnego wyleczenia. Umówił się z nią zresztą po raz kolejny,
mieli się zobaczyć w Oslo po jego powrocie z Austrii, czyli za jakieś trzy dni.
Podobała mu się. I na dodatek wydawała się dosyć inteligentna. Ładna, miła,
bezproblemowa brunetka idealna dla potencjalnego zdobywcy co najmniej jednego
ze złotych medali olimpijskich z Sochi.
Skończył z Chloe na zawsze.
Ale ona tutaj była.
Niemalże wparował do pokoju i trzasnął
za sobą drzwiami. Natychmiast ruszył w kierunku plecaka, nie zwracając większej
uwagi na współlokatora, który aż podskoczył na łóżku.
- Co się stało?
- Nic – był tak skoncentrowany na
przeszukiwaniu bagażu, że bodźce zewnętrzne zupełnie go nie wzruszały.
Potrzebował zasranych papierosów, najlepiej całej paczki, idealnej do opróżnienia
sztuka po sztuce i bez zbędnego zastanowienia. Trochę tak, jak za dawnych
czasów, gdy zadymienie umysłu stanowiło najlepszą ucieczkę przed problemami.
Zrezygnował z tej metody wraz z rozpoczęciem profesjonalnej kariery, wrócił do
niej po śmierci Sverrego, choć tak naprawdę od tamtej pory zastosował ją tylko
raz. Kiedy Chloe go odepchnęła, wypalił całe pudełko w jeden wieczór, którego
wspomnienie zresztą na dobre rozmyło się w jego głowie wraz z hektolitrami
alkoholu mającymi osłodzić rozrywającą go gorycz. Co do procentów ta opcja nie
wchodziła na dzień przed wyścigiem w rachubę, za to wizja papierosów pociągała
go niezmiernie, mimo ogólnie przyjętego bezwarunkowego zakazu palenia wiszącego
na szczycie niespisanego regulaminu biathlonistów. Pieprzyć reguły. Chloe tu była, do cholery.
- Jak to nic?
- Tak to – burknął i na sekundę rzucił
przelotne spojrzenie w stronę blondyna, nie przerywając swojej misji
poszukiwawczej. – Gdzie Kristin?
- Wyszła – Tarjei nie odrywał od niego
ewidentnie zaniepokojonego wzroku. – Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi?
Fajki. Fajki. Jebane fajki. Na spodzie plecaka. Karton wypełniony po brzegi. Idealnie.
- Emil, co…
- Wiedziałeś, że Chloe przyjechała? –
nie zamierzał czekać, aż przyjaciel skończy zdanie. Chciał zobaczyć pierwszą,
odruchową reakcję na niespodziewane pytanie, by potwierdzić własne
przypuszczenia, i dostał ją w postaci iskry przerażenia zmieszanego ze wstydem,
która zalśniła na moment w niebieskich oczach jego współlokatora.
- Nie – wymamrotał w końcu tamten, a Emil
tylko prychnął.
- Kłamiesz.
- Wcale…
- Kłamiesz,
Tarjei. Wiedziałeś. Podobnie zresztą jak Fourcade. – To akurat wydawało mu
się oczywiste już wtedy, gdy siedział przy stole w pubie obok Martina robiącego
minę świadczącą o pragnieniu jak najszybszej ewakuacji z tamtego miejsca.
Francuz jako jedyny z całej ekipy nie sprawiał wrażenia zaskoczonego.
Kilka sekund ciszy.
- Stary, my sami dopiero co się
zorientowaliśmy. – W tej chwili Tarjei był już blady prawie jak trup. – A
właściwie on się zorientował. Spotkał ją przypadkiem w sklepie, przyszedł, żeby
mnie o tym poinformować i nagle wpadłeś ty…
- …wy zaś uznaliście, że lepiej będzie
tymczasowo zostawić tę drobnostkę dla siebie. Dobrze rozumiem?
- Nie wiedzieliśmy, jak ci powiedzieć!
- Normalnie, do kurwy nędzy! – nabrał
nagłej ochoty uderzenia pięścią w ścianę. W gruncie rzeczy nie miał powodu, by
robić aż taką awanturę, ale na samo wspomnienie ich idiotycznych min sprzed
niespełna dwóch godzin aż go skręcało ze złości. – Emil, Chloe jest w mieście, informujemy cię o tym, żebyś później nie
wyszedł na skończonego debila, kiedy spotkasz ją przypadkiem w knajpie człapiąc
z kilkoma litrami piwa w rękach! – spojrzał z wściekłością na swojego
najlepszego przyjaciela, a nie doczekując się z jego strony jakiejkolwiek
reakcji poza przepraszającym wzrokiem, zazgrzytał zębami i chwycił papierosa
wraz z zapalniczką. Tarjei przygryzł wargi.
- Słuchaj, nie jestem pewny, czy to
dobry pom…
- Zamknij się – przerwał mu Emil, po
czym odsunął zasłonę, otworzył okno i pomaszerował na balkon, odpalając na
progu fajkę. Mimowolnie przypomniał sobie, co poczuł podczas ostatniej wizyty w
kiosku, gdy w oczy rzuciło mu się pudełko chesterfieldów. Pamiętał, że
wyobraził sobie wtedy Chloe proszącą przy okienku o papierosy i z jakiegoś powodu
ta myśl tak mocno ukłuła go wówczas w środku, iż przez cały dzień chodził potem
jak struty.
Dlaczego wróciła, do cholery?
Dźwięk pukania do drzwi odsunął go na
chwilę od tej retrospekcji, nie sprawił jednak, że ruszył się z miejsca. Stał
wciąż na progu oddzielającym pokój od klitkowatego balkonu ze swoim marlboro
między palcami, nawet nie odrywając wzroku od rozpostartego przed nim
krajobrazu. Za plecami słyszał kroki poddenerwowanego współlokatora.
- Do ciebie – te słowa nie musiałyby
właściwie padać, domyślił się sam, niemal od razu, choć jednocześnie był to
ostatni scenariusz, którego realizacji w tym momencie pragnął. Przez dobrych
kilka sekund wciąż patrzył na dostrzegalne z jego perspektywy charakterystyczne
górskie zabudowania Hochfilzen. W końcu się odwrócił.
Była tutaj.
Schudła, zbladła, ręce zaś miała
wytatuowane praktycznie od barków po nadgarstki. Usunęła kilka kolczyków z
twarzy i zmieniła kolor włosów na, jak sądził, naturalny i paradoksalnie
kompletnie do niej niepasujący. Patrzyła na niego swoimi dużymi, stalowymi
oczami, zgarbiona i z rękoma w kieszeniach, najprawdopodobniej zastanawiając
się, jak zacząć rozmowę.
- Nie powinieneś palić.
Nie potrafił powstrzymać parsknięcia.
Może i z wyglądu nie była tą samą dziewczyną, która napsuła mu tyle krwi pół
roku temu, ale w środku sporo w niej zostało z tamtej bezczelnej, wyrachowanej
wariatki.
- Co ty tu robisz? – zaciągnął się bez
jakichkolwiek skrupułów, nie zważając na jej minę. Gdyby był trochę bardziej
podobny do niej pod względem impertynencji, najpewniej chuchnąłby jej teraz
tytoniowym dymem prosto w twarz w ramach najbardziej wymownego komentarza. W
sumie niemal od razu zaczął żałować, że tego nie zrobił.
- Chciałam cię przeprosić. – W jej
głosie wyraźnie brakowało dawnej energii. Najwyraźniej pobyt w szpitalu
psychiatrycznym wpłynął i na ten aspekt.
- Za co?
- Za wszystko. – Nadal nie wyjmowała
rąk z kieszeni. Nie miał pewności, czy było jej zimno, czy po prostu nadaremnie
usiłowała ukryć ich dygotanie. – Za te… podłe rzeczy, które ci powiedziałam,
kiedy się ostatnio widzieliśmy. – Nie próbował się zastanawiać, ile musiało ją
kosztować wypowiedzenia tego zdania. Za bardzo był na nią wściekły za to nagłe
powtórne pojawienie się w jego życiu, by mógł jej współczuć.
- Przebolałem.
Jej oczy odrobinę się rozszerzyły,
jakby nie do końca zrozumiała sens jego wypowiedzi.
- Przebolałeś?
– powtórzyła powoli, a on wzruszył ramionami.
- Owszem. Przebolałem. – Znów się
zaciągnął, patrząc na nią chłodno. – Gdybym przejmował się każdym usłyszanym na
swój temat świństwem, już dawno skończyłbym tak jak ty. – Wargi Chloe zadrżały,
zaś młodszy z Norwegów wciągnął powietrze.
- Słuchajcie, może po prostu wyjdę albo
coś i sobie na spokojnie pogadacie…
- Ja nie mam nic do ukrycia, Tarjei. –
Emil spojrzał na niego stanowczo i z możliwie jak największym zdecydowaniem. –
Siedź.
- Ale…
- Siedź
na dupie – warknął ostrzejszym głosem, na co blondyn przełknął głośno ślinę
i postanowił zająć się porządkowaniem torby. Na ten widok bardziej utytułowany
biathlonista przeniósł z powrotem wzrok na milczącą Chloe przyglądającą mu się
ze zranioną miną. Poczuł obrzydliwy rodzaj natrętnej satysfakcji dławiącej go
od środka. Udało mu się jej dopiec. –
Więc?
- Co więc? – jej głos wprost ociekał stresem.
- Po co jeszcze przyjechałaś? Bo chyba
nie wmówisz mi, że telepałaś się przez pół Europy tylko dlatego, że po sześciu
miesiącach zebrało ci się na jakieś dziwne wyrzuty sumienia.
Wciąż widział mimowolne ruchy jej
ukrytych w kieszeniach rąk.
- Lars pozuje mi do portretu –
odpowiedziała w końcu ściszonym głosem. – Praca zaliczeniowa za poprzedni rok.
- W takim razie dlaczego stoisz teraz
przede mną, a nie przed nim? – zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest
bezlitosny, i instynktownie czuł, iż z czasem zacznie tego żałować. Ta myśl
również nie potrafiła go jednak odepchnąć od obsesyjnego pragnienia
zrealizowania zamiaru zranienia jej do żywego.
- Myślałam, że uda nam się spokojnie
porozmawiać. – Teraz już ledwo ją słyszał, i w gruncie rzeczy w pierwszym
momencie sądził, że źle ją zrozumiał. Porozmawiać?
O czym ona, do cholery, chciała teraz rozmawiać?
- Na to chyba nieco za późno. – Aż go
korciło, by chociaż lekko nią potrząsnąć. – Co najmniej o pół roku.
Ciszę przerywał teraz jedynie dźwięk
przesuwanego w torbie zamka. Tarjei wciąż rozpaczliwie udawał, że nie dostrzega
tego, co się wokół niego dzieje, zaś w oczach Chloe pojawiły się kolejne błyski
świadczące o narastającym przygnębieniu.
- Tak zamierzasz mnie teraz traktować?
– spytała niepewnie.
- Jak?
- Jak… jak jakiegoś… kleszcza? – wypowiedziała to słowo
niemal z obrzydzeniem, a on nie mógł już dłużej powstrzymać prychnięcia. Co za
wyrachowana, podła, zepsuta manipulantka. Przecież
jesteś kleszczem, miał ochotę jej wykrzyczeć prosto w twarz, wyrzucając z
siebie wszystkie emocje kumulowane od miesięcy. Jesteś pierdolonym kleszczem. Dopieprzasz się do człowieka, robisz
wszystko, by utruć mu życie, a gdy nabywa przekonania, że w końcu się ciebie
pozbył, nagle odkrywa, że ma boreliozę. Uwielbiasz mieszać.
Jesteś kleszczem.
- Czego ty się, kurwa, właściwie
spodziewałaś? – czuł, że nie zniesie tego nawet przez minutę. Strumień lawy
wypełnionej złością, tkwiącej w jego ciele, był gotów do wybuchu. – Że zacznę
skakać z radości na twój widok? Że wezmę cię w ramiona? A może powinienem cię
złapać pod rękę i lecieć do jakiegoś ustronnego miejsca, żebyś mogła mnie
wreszcie zerżnąć jak należy? – cedził
słowa z lodowatą precyzją, dzięki której temperatura spadła w pokoju do poziomu
znacznie poniżej zera. Kątem oka widział, jak Tarjei sztywnieje. Chloe pobladła
na twarzy jeszcze bardziej.
- To nie w porządku – szepnęła i tym
zdaniem ostatecznie wyprowadziła go z równowagi.
- Ja ci powiem, co jest nie w porządku -
wywarczał przez zęby zaciśnięte tak mocno, że niemal go bolały. – Nie w
porządku jest pojawianie się tutaj po kilku miesiącach tak, jakby nic się nie
stało. Nie w porządku jest wparowywanie do mojego pokoju bez zapowiedzi i
wciskanie farmazonów o tym, jak bardzo ci przykro, choć nie przypominam sobie,
by moje uczucia kiedykolwiek chociaż przez jedną pierdoloną nanosekundę cię
obchodziły. Nie w porządku jest to, że gdy już prawie udało mi się zapomnieć o
twoim istnieniu i o wszystkim, czego się z twoich ust nasłuchałem, nagle
stajesz tu przede mną i zachowujesz się jak jebana koleżanka z licealnej ławki,
z którą się rozstałem we wzruszająco przyjaznych stosunkach. To jest nie w porządku. – Gorycz coraz
bardziej w nim narastała. – Chociaż z drugiej strony potrafię pojąć, dlaczego
patrzysz na to zupełnie inaczej. W końcu dla ciebie to wszystko i tak nie miało
żadnego znaczenia, prawda?
- Posłuchaj, wiem, że byłam podła, ale…
- Chloe, nie wierzę, że przyjechałaś
tutaj tylko dla Larsa. – Spojrzał jej prosto w oczy, w których teraz zalśniło
coś podejrzanie przypominającego łzy. – Po prostu ci nie wierzę. Nie wierzę w
ani jedno twoje słowo. I możesz mnie nazywać zakochanym w sobie narcyzem, ale
moim zdaniem jesteś tu przede wszystkim po to, by znów namieszać mi w głowie. –
Wcale nie był pewien, czy chciał ją doprowadzić do płaczu. Wiedział za to, że
musi wyrzucić z siebie każdą skumulowaną od miesięcy negatywną emocję
skierowaną przeciwko jej coraz to bardziej zmarnowanej osobie. – Rozumiem, że
jesteś chora. Że masz problemy. Że czasami świrujesz. Bóg mi świadkiem, że
rozumiem. To nie było nic, nad czym nie potrafiłbym przejść do porządku
dziennego. Ale żaden stopień
psychicznego popaprania nie usprawiedliwia takiego traktowania ludzi. Nie dam
ci się wychujać po raz drugi.
W tym momencie wydawało mu się jasne,
że się rozklei. Na to przynajmniej wszystko wskazywało. Ona jednak wpatrywała
się w niego jedynie przez bardzo długi okres czasu, do tego stopnia, że prawie
już zdążył stracić cierpliwość, nim w końcu wydobyła z siebie głos.
- Masz kogoś? – zapytała łamiącym się
tonem. Gdyby poziom jego irytacji oscylował na nieco niższym poziomie, pewnie
wybiłoby go to z równowagi. Ale nie wybiło.
- Owszem. Chociaż ty jesteś akurat
ostatnią osobą, którą to powinno obchodzić.
Wcale nikogo nie miał. W każdym razie
nie oficjalnie. Chciał tylko sprawić, by cierpiała, tak jak on kiedyś cierpiał
przez nią.
Sądząc po jej minie, chyba mu się
udało.
Znów bardzo długo milczała. Zrobiła
kilka kroków w tył i wyglądało na to, że wyjdzie z pokoju bez pożegnania. Zanim
jednak nacisnęła klamkę, popatrzyła na niego kompletnie rozbitym wzrokiem.
- Żałujesz, że wtedy koło mnie
usiadłeś? W Östersund? – najpewniej chwytała się ostatniej deski ratunku,
ostatniej nadziei na powrót do starych czasów i do ich dawnej relacji. Nie
zamierzał jej podawać koła ratunkowego.
- Tak. Żałuję. – Sam już nie potrafił
ocenić, czy rzeczywiście tak było. Nie wyobrażał sobie jednak udzielenia innej
odpowiedzi. – Nie ma dnia, żebym nie żałował.
Przyglądała mu się bez słowa z twarzą
pozbawioną jakichkolwiek emocji. Zasłona z łez w jej oczach zniknęła, ustępując
miejsca pustce, która towarzyszyła także i jemu, gdy wreszcie opuściła
pomieszczenie, cicho zamknąwszy za sobą wejściowe drzwi.
*
Zrozumiała. Aż za dobrze, do tego
stopnia, że przez dwa kolejne dni unikała go jak ognia, trzymając się na uboczu
i towarzysząc norweskiej kadrze wyłącznie przy posiłkach, przy czym w jej
przypadku polegało to na siedzeniu przy brzegu stołu z wzrokiem wbitym w
talerz. Wyczuwała momentami na sobie jego palące spojrzenie i miała wtedy
szczególną ochotę uciec na drugi koniec miasteczka, co pewnie zresztą by
zrobiła, gdyby nie Tora. Siostra na jej widok najpierw na nią nakrzyczała –
ewidentnie przyjechała tu po kilka solidnych ochrzanów – potem zaś niemalże
siłą zaciągnęła ją na wspólny posiłek, oświadczając, że nie zamierza jej pozwolić
na całodzienne samotne chodzenie po Hochfilzen bez celu. Jesteś kompletnie nieodpowiedzialna, wycedziła przy kolacji, kiedy
jeszcze nikt im nie towarzyszył, natychmiast wyciszając głos na widok dwóch
mieszkańców pokoju numer osiem. Przez cały wieczór już się nie odezwała, za
wyjątkiem wymuszenia od Chloe przyrzeczenia, że zostanie do niedzieli i że nie
będzie robiła niczego głupiego.
Więc nie robiła. Trzymała się
zasadniczo z daleka. Rysowała i starała się odgrywać rolę osoby możliwie
niedostrzegalnej. Rozpaczliwie ją korciło, by coś powiedzieć, gdy podczas
śniadania Martin cisnął Emilowi pod nos na stół potężne tomisko
angielskojęzycznej wersji Nędzników. Będziesz
to czytał? Chciała zapytać i właściwie prawie zapytała, kiedy ich oczy na
ułamek sekundy się spotkały. Nie zrobiła tego jednak. Wywnioskowawszy z
rozmowy, że chodziło o jakiś zakład z Francuzem, zacisnęła wargi w tym samym
momencie, w którym ze stoickim spokojem otworzył książkę i bez zastanowienia
zaczął ją studiować ku niemałemu zaskoczeniu całej ekipy, sugerującej, że
tysiąc trzysta stron to chyba lekka przesada.
Sto pięćdziesiąt na dzień powinno wystarczyć, mruknął jedynie i całkowicie skupił się na swoim zadaniu,
podgryzając przy tym kanapki.
Postanowiła postąpić podobnie. Poszła
na zawody i ze zdumieniem odkryła, iż jej brat wciąż w wieku trzydziestu
czterech lat był zdolny do wygrania konkursu rangi Pucharu Świata. Dobrze się
składało. Udało jej się odciągnąć go od potencjalnej imprezy i w dwie godziny
sporządzić całkiem sensowny szkic, który właściwie nawet ją usatysfakcjonował.
Larsa rysowało się zupełnie inaczej niż
Joergena. Uderzyło ją to już na początku, a teraz, gdy niespełna dwa dni
później siedziała samotnie przy stole w ramach rozpoczynającego się
niedzielnego śniadania, przyglądając się krytycznie efektom swojej pracy, fakt
ten wydał jej się jeszcze bardziej oczywisty. Nigdy nie miała z nim naprawdę
mocnej relacji – on nie rozumiał jej, ona nie rozumiała jego. Denerwowało ją
jego momentami aż nazbyt niewyrafinowane poczucie humoru i kompletny brak
tolerancji dla jej od zawsze wyraźnej potrzeby samotności. Sam z kolei zarzucał
jej nieumiejętność docenienia wszystkiego, co miała w życiu, przy jednoczesnym
mistrzostwie w zakresie rozpieprzania związków z ludźmi. Nie dało się ukryć, że
pod tym względem chyba musiała się z nim zgodzić.
W tej chwili był na nią zły –
zdecydowanie na nią, nie na Emila, co stanowiło zabawny kontrast w stosunku do
zachowania Tory. Wyraźnie uważał, że wina za wydarzenia ostatniego roku
spoczywała głównie na jej barkach. Ponieważ również przychylała się do tego
stanowiska, nie próbowała nawet się z nim kłócić.
Szkic jej się podobał, bo pod wieloma
względami przypominał jej Larsa jako człowieka – prosty, nieskomplikowany i
szczery do bólu. Czegokolwiek by nie mówić na temat wszystkich celów jej misji,
ten główny zrealizowała perfekcyjnie. Wyczuwała na papierze irytację brata i
własne dziwne poczucie bezsilności. Spodziewała się znacznie większych
problemów, szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności, w których przyszło jej
rysować.
- Nie sądziłem, że spotkam tutaj kogoś
tak wcześnie. – Ole uśmiechnął się do niej pogodnie, co mocno ją zaskoczyło,
choć tak naprawdę jako jedyny z norweskich biathlonistów, może nie licząc
Johannesa, przez cały jej pobyt w Hochfilzen nawet przez moment nie spojrzał na
nią wrogo bądź niechętnie. Usadowił się z talerzami i kubkiem naprzeciwko niej.
Pospiesznie upchnęła portret do teczki i zerknęła na niego nieśmiało.
- I tak nie mogłam dzisiaj spać.
- Coś się stało?
- Raczej nie. Czasem mi się to zdarza.
Upił solidny łyk swojej wciąż gorącej
herbaty.
- Co słychać? – zapytał z już zupełnie
zdumiewającą swobodą, na co zmarszczyła brwi.
- Dlaczego się do mnie odzywasz? –
właściwie nie powinna wyskakiwać z takim tekstem, ale była zdecydowanie zbyt
zdumiona, by ot tak po prostu przejść do porządku dziennego nad faktem, że
wielki Ole Einar Bjoerndalen siedział teraz dosłownie kilka centymetrów od niej
i najwyraźniej zamierzał z nią pogawędzić, choć przez cały weekend wypowiedział
w jej stronę może z dziesięć słów. – Nie obowiązuje cię solidarność milczących
plemników? – parsknął śmiechem na wydźwięk tego zdania.
- Mam tutaj specjalne przywileje. – Odgryzł
róg swojej kanapki, gdy wsadziła teczkę do plecaka. – Udało ci się wykonać
portret?
- Tak, w piątek. Po zawodach wracam do
domu. Właściwie powinnam była to zrobić już wczoraj. – Chyba do końca nie
umiała powiedzieć, dlaczego się na to nie zdecydowała, uwzględniając fakt, iż
Emil prawdopodobnie nie zaszczycił jej poprzedniego dnia nawet jednym spojrzeniem,
całkowicie skupiony na swojej książce.
Ole skinął głową ze zrozumieniem i
przypatrzył jej się przez moment współczującym wzrokiem. I on z całą pewnością
posiadał pewne informacje na temat majowych i czerwcowych zdarzeń, choć, jak
sądziła, niespecjalnie szczegółowe i być może stawiające w jego oczach zbyt
ogólny zarys, by mógł dokonywać jednoznacznych sądów. Albo po prostu należał do
tego rodzaju ludzi, którzy z reguły utożsamiają się z samotnikami i usiłują
zrozumieć mechanizm działania wszystkich stron konfliktu.
- Jak się czujesz? – dorzucił sobie na
kanapkę dodatkowy plasterek pomidora. Wzruszyła ramionami.
- Bywało lepiej. I gorzej. Chyba w
porządku.
- Rozmawiałaś z Emilem?
Tego też się nie spodziewała. Łał. Fama chyba naprawdę poszła daleko.
Nie chciała z całą pewnością poruszać
tego tematu. Fakt, iż cudem udało jej się w czwartek powstrzymać łzy po jego
brutalnym monologu, zasługiwał na miano jedynego osiągniętego w tym względzie
sukcesu. Poza tym czuła się jak rozdeptany na ulicy kawałek gówna. Słodki Jezu, naprawdę to spierdoliła.
Westchnęła ciężko.
- Rozmawiałam. – Zasunęła zamek
plecaka. – Trochę mi się dostało.
- Nie było mu łatwo.
- Wiem. Raczej nie oczekiwałam, że ta dyskusja
przebiegnie inaczej. – To stwierdzenie akurat nie do końca zgadzało się z
prawdą, ale w końcu nadzieja umierała ostatnia. – Nienawidzi mnie.
- Bzdura.
- Daj spokój.
Przyglądał jej się przez chwilę w
ciszy, po czym na jego twarzy zamalowało się coś, co podejrzanie przypominało
kolejny uśmiech.
- Dostał ostatnio książkę od Francuzów.
- Widziałam.
- A widziałaś, jaką ma zakładkę? – jego
wzrok wydawał się najzupełniej poważny i nie świadczył o jakimkolwiek
dowcipkowaniu. Zmarszczyła brwi.
- Nie.
- Więc może lepiej sprawdź. – Następny
łyk herbaty. Oparła brodę na zaciśniętych pięściach.
- O czym ty mówisz? – zerknęła na niego
podejrzliwie, na co tylko wzruszył ramionami.
- Idę po ser.
- Ole!
Wstał z krzesła i lekko nachylił się w
jej stronę.
- Słuchaj, nie wiem, co on ci nagadał,
i znając go, to pewnie były jakieś totalnie sukinsyńskie odzywki, ale mimo
wszystko chyba nie powinnaś się jeszcze wycofywać. W każdym razie ja na twoim
miejscu tak szybko bym się nie poddawał. – Nie czekał na jakąkolwiek odpowiedź
z jej strony. Ruszył w kierunku szwedzkiego stołu, pozostawiając ją w stanie
kompletnego zagubienia.
*
Oczywiście, że miał wyrzuty sumienia.
Napadły go już na samym początku, gdy
tylko wyszła z ich pokoju, a Tarjei posłał mu bardzo wymowne spojrzenie z
gatunku chyba się trochę zapędziłeś. I
chociaż tak naprawdę nie żałował żadnego z wypowiedzianych słów – zbyt długo
kisił je w sobie, zdecydowanie zbyt
długo – im dłużej się nad tym zastanawiał, z tym większą niechęcią względem
samego siebie wspominał jej pobladłą buzię i zrozpaczony wzrok postrzelonego w
nogę szczeniaka. Chciał ją zranić i osiągnął swój cel, teraz zaś czuł się jak
ostatni sukinsyn i tak naprawdę musiał wykrzesać z siebie maksimum
samodyscypliny, by już następnego dnia nie pobiec do niej z przeprosinami.
Najgorsza była ta cholerna tęsknota.
Tęsknota, która w tym momencie stanowiła już zjawisko niezaprzeczalne, bo choć
nigdy nie przyznałby tego na głos, jej widok nie tylko go zaskoczył i
zirytował, ale także i ucieszył. Od ich ostatniego spotkania minęło sześć
miesięcy – sześć miesięcy codziennego zastanawiania się, co się z nią działo,
jak wyglądała, czym się zajmowała. Sześć miesięcy prób zapomnienia o niej przy
jednoczesnym bolesnym pragnieniu ujrzenia jej choć na kilka minut. Uważaj, o czym marzysz, bo jeszcze się
spełni.
Spełniło się. Zobaczył ją. Nakrzyczał
na nią. Odepchnął od siebie, najpewniej sądząc, że dzięki temu poczuje się
lepiej.
Jasne.
Starał się o tym nie myśleć, zerkając
na zegarek podczas szybkiego marszu po schodach. Na żadne głębokie refleksje
nie miał w tej chwili ani ochoty, ani tym bardziej czasu, zważywszy na
wieczorny wylot do Oslo. I on, i Tarjei zrezygnowali z zawodów w Annecy (ku
wyraźnemu rozgoryczeniu Fourcade’a, który zdążył już szczegółowo zaplanować
upokorzenie rywala przed własną publicznością), by skupić się na przygotowaniach
do igrzysk, w rezultacie czego czekała ich pospieszna podróż do Monachium.
Podobnie zresztą, jak dokładnie rok wcześniej, gdy choroba dziadka zmusiła go
do pospiesznego opuszczenia Hochfilzen. Mniej więcej wtedy zaczął regularnie
kontaktować się z Chloe.
O wilku mowa.
Stała w holu przy książce, którą
zostawił na stole. Przyglądała jej się uważnie, w palcach obracając poobgryzany
ołówek. W jednej chwili zrobiło mu się zimno.
Zdobył się jedynie na to, by cicho
chrząknąć. Spojrzała na niego i natychmiast pobladła niczym dziecko przyłapane
na kradzieży cukierków.
- Przepraszam – bąknęła mocno
wystraszonym głosem, tak kompletnie do niej niepasującym, po czym cofnęła się o
krok do tyłu. Nadal niepewnie ściskała ołówek. – Przepraszam, ja…
- Znalazłem go w aucie, kiedy sprzątałem
kilka miesięcy temu. – Pamiętał dokładnie tamten moment i dreszcz, który
przebiegł mu po plecach, gdy wydostał grafit spod siedzenia. Widok śladów jej
zębów na cienkim drewnie miał w sobie coś tak dołującego, że nabrał wówczas
przerażającej ochoty schowania się pod kołdrą na cały nadchodzący tydzień.
- I nie wyrzuciłeś. – Przypatrywała mu
się pytająco.
- Nie jest moją własnością. – Co nie zmienia faktu, że i tak używam go
jako zakładki i codziennie noszę przy sobie, choć tak cholernie mi o tobie
przypomina.
Albo może właśnie dlatego.
- Powinnam się zbierać – powiedziała w
końcu cicho, odkładając ołówek na stół. Zmarszczył brwi.
- Wracasz samolotem?
Parsknęła pod nosem.
- Chyba zapomniałeś, że boję się latać.
- Naprawdę? – w tym momencie już nie
potrafił powstrzymać rozbawienia. Lekko się zarumieniła.
- To w sumie zależy od okoliczności. –
Umknęła wzrokiem gdzieś w okolice swoich butów, wprawiając go w stan
zakłopotania. Nie był pewien, czy dobrze zrozumiał tę aluzję.
- Kristin, Tarjei i ja wylatujemy
dzisiaj wieczorem z Monachium. Jakieś wolne miejsce na pokładzie pewnie by się
znalazło. – Te dwa zdania wymknęły mu się z ust kompletnie bez zastanowienia, w
jednej chwili sprawiając, że zapragnął uderzyć głową w ścianę. Trzy dni temu
nakazał jej się trzymać od siebie z daleka, a teraz sugerował jej wspólny
powrót do Norwegii? Rozdwojenie jaźni czy niezdecydowanie? Czy też może po
prostu był to jego absurdalny sposób przeprosin za czwartkową scenę?
Jakkolwiek nie brzmiałaby prawidłowa
odpowiedź, wyraźnie wpędził ją w konsternację.
- Po co mi to mówisz? – minę miała
teraz podobną do tej sprzed kilku dni. Zaczynała się chyba martwić o jego stan
psychiczny. Wcale jej się zresztą nie dziwił.
- Młoda dziewczyna nie powinna sama
podróżować przez pół Europy autostopami.
- Przejechałam tak tylko sto
kilometrów.
- To niebezpieczne, Chloe.
A dlaczego cię to obchodzi? Ewidentnie chciała o to zapytać. Najpewniej owa kwestia
wisiała jej już na końcu języka. Nie odezwała się jednak nawet słowem. Zamiast
tego wyprostowała jedynie plecy.
- Przemyślę to – powiedziała w końcu i
ruszyła w kierunku schodów. Zerknął na nią niepewnie.
- Nie weźmiesz go? – wskazał na wciąż
leżący na stole ołówek. Pokręciła przecząco głową.
- Nie będzie mi już potrzebny.
- Co mam z nim w takim razie zrobić?
Wzruszyła ramionami, zaciskając wargi w
kreseczkę.
- To już zależy od ciebie. – Narzuciła
na siebie kaptur obszernej bluzy, jednej z nielicznych rzeczy typowych także
dla Chloe, którą zapamiętał sprzed pół roku. Jej chuda sylwetka zanikała za
warstwami luźnych ciuchów. Widok tego obrazka, tak cholernie przypominający mu
pierwszą połowę roku, sprawił, że nagle powtórnie obudziła się w nim chwilowo
uśpiona gorycz.
- Chciałbym, żeby wszystko tak ode
zależało. – I tym razem nie kontrolował własnych słów. Wydostawały się
bezmyślnie z jego ust na zewnątrz, dodatkowo tylko komplikując sytuację.
Nie próbowała szukać sensownej
odpowiedzi na to stwierdzenie. Posłała mu zamiast tego jedno ze swoich smutnych
spojrzeń, przez które znów poczuł się jak skończony palant.
- Zapytam Larsa, czy da mi na bilet. –
Odgarnęła opadające jej na twarz włosy za ucho. – W Nędznikach jesteś na sto
pięćdziesiątej szóstej stronie. – Zeszła na dół, a on potrzebował dobrych kilku
sekund, by w końcu podejść do stolika i wziąć ołówek do ręki.
Powinien go wyrzucić. Wiedział o tym
doskonale i gdyby postępował w życiu zgodnie z logiką, nieszczęsny, poobgryzany
Faber Castell już dawno trafiłby do kosza.
Tyle tylko, że nie potrafił tego
zrobić.
Nie miał pojęcia, dlaczego. Zresztą
nawet nie chciał się zastanawiać. Czuł, że odpowiedź na to pytanie dodatkowo by
go dobiła. Że oscylowałaby blisko sformułowania w stylu nie chcesz się go pozbywać, bo to jedyna materialna rzecz, która cię z
nią łączy.
Zamiast udać się w stronę śmietnika
wsunął więc ołówek między stronę sto pięćdziesiątą szóstą i sto pięćdziesiątą
siódmą, po czym chwycił książkę pod pachę i ruszył do pokoju. Myśl o
nieszczęsnym wieczornym samolocie obudziła oskarżycielskie głosy w jego głowie.
Kompletny idiota.
I na dodatek masochista.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz