poniedziałek, 28 września 2015

2.03


as they took his soul they stole his pride



Nigdy nie lubiła patrzeć w lustro. Nawet, gdy była małą dziewczynką, unikała zabaw w przebieranki i przyglądania się swojemu odbiciu, zastępując tę rozrywkę godzinami spędzonymi na podłodze w towarzystwie arkusza bloku rysunkowego i kredek z odzysku po starszym rodzeństwie. Jako nastolatka wykrzywiała się do rozpostartej nad umywalką szklanej tafli, by chwilę później przekreślać ujrzany na zaparowanej szybie wizerunek opuszkiem środkowego palca. Niechęć do widoku własnej sylwetki pozostała jej po dzień dzisiejszy, do tego stopnia, że nauczyła się malować oczy i czesać włosy po omacku. Nie znosiła się na siebie gapić.
Nic się nie zmieniło, a mimo to tym razem stała przed lustrem.
Stała i obserwowała samą siebie, chudą, wytatuowaną dziewczynę z nieuczesanymi, zaniedbanymi włosami, o stalowych oczach pozbawionych oznak jakiejkolwiek energii. Schowała ręce za plecami, by ukryć kościste nadgarstki naznaczone piętnem samobójczej próby. Ważyła aktualnie pięćdziesiąt pięć kilogramów – wciąż za mało jak na swój wzrost, choć i tak sytuacja prezentowała się znacznie lepiej niż w chwili, w której po raz pierwszy od opuszczenia szpitala psychiatrycznego zdecydowała się obliczyć swój wskaźnik masy ciała. Teraz wynosił on siedemnaście koma dziewięćdziesiąt sześć i tylko potwierdzał to, co już dawno przyszło jej do głowy – do właściwego stanu zarówno fizycznego, jak i psychicznego czekała ją jeszcze długa droga.
Prezentowała się, delikatnie mówiąc, nieciekawie, i gdyby aparycja stanowiła dla niej czynnik decydujący o wyjeździe do Hochfilzen, pewnie zrezygnowałaby z miejsca z realizacji tego pomysłu. Pomijając już kwestię własnej niedowagi, pociętych rąk i faktu, że musiała nosić biustonosze zachowane z czasów licealnych, bo tylko takie na chwilę obecną odpowiadały jej rozmiarem, wyglądała po prostu źle. Podobnie zresztą się czuła – trochę niczym niezgrabny manekin o nieproporcjonalnie dużych stopach i przerażająco bladej twarzy. Nie chciała sobie nawet wyobrażać reakcji co poniektórych na widok dziewczyny, którą aktualnie była.
Ale nie mogła się już dłużej ukrywać w czterech kątach cudzego mieszkania, bezskutecznie usiłując funkcjonować w izolacji. Od lipca minęło kilka miesięcy, a ona miała szansę na nowo odbudować przynajmniej niektóre fundamenty swojego obróconego w proch dawnego życia.
I podjęła decyzję.


*


- Powiesz nam w końcu coś o randce czy będziemy czekać w nieskończoność? – donośny głos młodszego z braci Boe wybił Olego z rytmu, zmuszając go do oderwania wzroku od smarowanej cienką warstwą masła kanapki. Jak zawsze o tej porze dnia ich stół tętnił życiem i był zdecydowanie jednym z głośniejszych w stosunkowo dużej jak na standardowe biathlonowe warunki jadalni. Zwyczaj ten zresztą tylko się umocnił, odkąd do kadry dołączył Johannes, chłopak o niewyobrażalnych wręcz pokładach energii, teraz wyraźnie skoncentrowanych na wiszącym w powietrzu przesłuchaniu skierowanym w stronę unoszącego do góry brwi Emila.
- O randce? – Svendsen spojrzał na niego z rozbawieniem i nadział na widelec dwa plasterki pomidora. – Czyjej randce?
- Fourcade’a i Katy Perry – Jo przewrócił oczami, zaś Tarjei parsknął śmiechem. – O twojej randce, debilu. W Szwecji. Z dziennikareczką.
- To nie była randka.
- Jasna sprawa. Poszliście na kurs szydełkowania.
- Tego nie powiedziałem. Co nie zmienia faktu, że mylisz pojęcia.
- Albo ty korzystasz ze złego słownika.
- Zachowujesz się zupełnie jak twój brat… au! – Emil syknął i szybko zaczął masować tę część lewego przedramienia, w którą właśnie oberwał kuksańcem od współlokatora. – No co? Przecież prawdę mówię!
- Ach tak? Ja sobie nie przypominam, żebym cię chociaż raz wypytywał o tę całą Sandrę – burknął wyraźnie oburzony usłyszaną uwagą Tarjei, po czym odgryzł potężny kęs swojej kanapki.
- Samanthę, jeśli już.
- Samanthę? Tak ma na imię twoja nowa gąska?
- Odmawiam odpowiedzi na jakiekolwiek dalsze pytania.
- To znaczy, że kurs szydełkowania się udał.
- Zamknij się.
- Do której bazy doszliście?
- Czy ja mówię po portugalsku? Nie będę z wami o tym dyskutował.
- Stary, daj spokój, u nas to jak w konfesjonale, zabierzemy twoją tajemnicę do grobu… A Ole przecież nic nie sypnie, prawda, Ole? – Johannes spojrzał znacząco na weterana zimowego dwuboju, który niepewnie się uśmiechnął.
- What happens in Fight Club, stays in Fight Club – rzucił wesoło, na co najmłodszy członek zespołu pstryknął palcami.
- No właśnie. Sam widzisz. Żadnych powodów do skrępowania, stary. Więc która baza?
- Sześćdziesiąta dziewiąta – warknął lekko poirytowanym tonem Emil i przewrócił oczami. – Skończcie już, dobra? Byłem z nią tylko na kawie. Okej?
- Z lodami?
- Johannes!
- No przecież sam przed chwilą powiedział, że sześćdziesiąta dziewiąta!
- Czy ktoś tu wspominał o lodach? – Henrik w ułamku sekundy usadowił się naprzeciwko Olego, a towarzyszący mu Vetle zajął miejsce obok niego, robiąc wyraźnie ożywioną minę.
- Kto komu zrobił loda?
- Ty jemu. Stulcie dzioby.
- Sandra postawiła mu kawę z lodami – poinformował obu nowo przybyłych biathlonistów Johannes śmiertelnie poważnym tonem, dobitnie ignorując Emila. – Znaczy się Samantha.
-  Serio? – Christiansen wytrzeszczył oczy. - Samantha z telewizji?
- Dokładnie ta sama.
- No co ty. – Vetle spojrzał na łapiącego się za głowę kolegę z podziwem. – Chłopie, szacun!  Dobra była?
- Do kurwy nędzy, czy moglibyście w końcu…
- Chyba niezła, sądząc po tym, jak żałośnie nasz przyjaciel usiłuje zamaskować swoją aktualną uczuciową sytuację – coraz bardziej rozdrażniona mina jedenastokrotnego mistrza świata wcale nie wzruszała zbytnio młodszego z braci. – To kiedy następna kawa, Emiliano?
- Wiecie co, mam wrażenie, że straciłem apetyt – wycedził ze złością nieszczęsny zainteresowany i nie zważając na buczenie całego wyraźnie rozczarowanego i drwiącego towarzystwa wstał, chwycił tacę i odstąpił od stołu. Ole odciął się od rozmowy, w dalszym ciągu dotyczącej emilowego łóżkowego pożycia, kątem oka obserwując samego obgadywanego i ewidentną irytację wymalowaną na jego twarzy. W głębi serca domyślał się, co mogło być powodem jego dość ostrej reakcji na mało subtelne docinki, choć nie zamierzał o tym mówić głośno – po pierwsze nie miał w zwyczaju się wtrącać do cudzych interesów, po drugie zaś temat Chloe wciąż pozostawał w ich grupie swojego rodzaju tabu, którego nikt nie pragnął bynajmniej przełamywać.
Plotki rozchodziły się w stosunkowo kameralnym biathlonowym kręgu wyjątkowo szybko, aczkolwiek prawdopodobnie nawet Tarjei – człowiek zapewne najmocniej w aferę wtajemniczony – nie miał pojęcia, co tak naprawdę zaszło między Emilem a młodszą z sióstr Berger. Wszyscy wiedzieli o zaistnieniu sekretnej relacji, za to jej szczegóły pozostawały bliżej nieznane, pozostawiając jedynie pewne mało pozytywne przypuszczenia związane z samobójczą próbą Chloe. Od czasu pamiętnej awantury urządzonej przez Torę nie padło publicznie nawet jedno pytanie odnośnie tej sprawy. Co wcale nie znaczyło, że ktokolwiek zdążył o niej zapomnieć.
 Zastanawiając się nad tym wszystkim – i w dalszym ciągu nie zwracając większej uwagi na resztę drużyny – Ole w spokoju dokończył posiłek, po czym również odniósł tacę i skierował się do wyjścia.
Szedł typowym dla siebie, standardowym szybkim krokiem, jaki zawsze narzucał sobie podczas marszu po schodach, uznając to za jedną z najprostszych, a równocześnie całkiem rozsądną formę wysiłku fizycznego. Zwyczaj ich liczenia wyrobił w sobie jeszcze jako dziecko i zachował aż do dnia dzisiejszego. Dwanaście, trzynaście, czternaście. Stop.
Na schodku numer piętnaście leżał ołówek.
Faber Castell. Ciemnozielony i z całą pewnością intensywnie użytkowany, sądząc zarówno po długości, jak i po śladach pojedynczych ugryzień. Ole bez wątpienia nigdy wcześniej go nie widział, nie przychodziło mu też do głowy, do kogo mógłby należeć. Wzruszył ramionami, wziął go do ręki i ruszył na piętro, kilka sekund później niemalże wpadając na grzebiącego w telefonie Emila, nadal sprawiającego wrażenie mocno wyprowadzonego z równowagi.
- Nie wiesz, czyje to? – bez większego entuzjazmu zademonstrował mu ołówek, nie spodziewając się szczególnego zainteresowania. Ku jego zaskoczeniu jednak przyjaciel z zespołu lekko pobladł na twarzy, zaś w jego źrenicach pojawiły się wyraźne iskierki niepokoju.
- Skąd to masz?
- Znalazłem na schodach. Jest twój? – nieco zaskoczony tą reakcją wręczył znalezisko koledze, który teraz już ewidentnie się nachmurzył.
- Powiedzmy – mruknął tamten, obracając ołówek w palcach. Ole uśmiechnął się odruchowo na widok wyraźnie odbitych na nim śladów zębów.
- Ładnie to tak obgryzać? – zapytał rozbawionym tonem, na co Emil oderwał wzrok od swojej nowej zabawki i spojrzał mu prosto w oczy z przerażająco wymowną powagą, która błyskawicznie odebrała mu resztki żartobliwego humoru. Przez moment obaj przyglądali się sobie w milczeniu.
A potem Ole Einar Bjoerndalen wszystko zrozumiał.


*


- Martin, ja naprawdę nie mam ochoty tu sterczeć do wieczora – jęknął Simon, patrząc ze zniecierpliwieniem na swojego młodszego brata, który nie zwrócił na niego większej uwagi, zajęty obserwowaniem półek z winami. Obaj od blisko piętnastu minut tkwili przy alkoholowej części jedynego większego supermarketu w Hochfilzen, jak dotąd bez większych sukcesów usiłując znaleźć odpowiedni wkład na wieczorną międzynarodową popijawę, organizowaną zgodnie z jednym z corocznych zwyczajów i zdecydowanie wbrew woli trenerów, powtarzających niczym mantrę żadnego picia w czwartek przez całą podróż do Austrii. Nic nie wskazywało na to, by którykolwiek członek francuskiej kadry szczególnie się tym przejął, sądząc po werwie, z jaką każdy z nich poszukiwał tego dnia solidnych trunków godnych uczestnictwa w inauguracyjnym oblewaniu drugiego z dziesięciu etapów sezonu.
- Gdybyś nie dał dupy i zgodnie z umową spakował merloty przed wyjazdem, zajmowalibyśmy się w tej chwili czymś innym - mruknął w odpowiedzi niewzruszony lider klasyfikacji Pucharu Świata, po czym chwycił jedną z butelek. – Sam jesteś sobie winien. Co myślisz o tym?
- Świetne. Idźmy już.
- Nawet nie spojrzałeś!
- Bo ufam bezgranicznie twoim wyborom. Czy możemy się stąd wreszcie ewakuować?
- Gdzie ci się właściwie tak spieszy? – Martin zmarszczył brwi, nie odrywając jednocześnie wzroku od etykiety. – Myślałem, że Nastya przyjeżdża jutro… Dobra, słuchaj tego – żywy czerwony kolor, aromat leśnych owoców ze śladową ilością słodkich przypraw…
- Owszem, przyjeżdża jutro. Co nie zmienia faktu, że zaraz zapuszczę tu korzenie. Dawaj to – bezceremonialnie wyrwał bratu butelkę z ręki, na co tamten wyraźnie się skrzywił.
- Nie skończyłem czytać!
- Poczytasz sobie w drodze – oznajmił Simon znudzonym tonem i ruszył w kierunku kas, nie czekając na jakikolwiek protest. – Norwegowie i tak ucieszą się z każdej flaszki, jaką przed nimi postawisz – dodał pod nosem i już miał skręcić za regał, by dokonać zakupu, gdy zatrzymał się w pół kroku na widok dziewczyny wymieniającej monety przy ladzie.
Mimo odmiennego koloru włosów i faktu, że widział ją na żywo maksymalnie dwa razy – a z bliska właściwie tylko raz – rozpoznał ją od razu, nawet z odległości kilku metrów. Koścista, wysoka sylwetka, znajome glany, kilka kolczyków w lewym uchu. Nieco zgarbiona dotykała końcówkami palców pudełka z papierosami. Simon zesztywniał.
To była Chloe Berger.
Chloe Berger, ta sama dziewczyna, o której całe środowisko biathlonu mówiło szeptem od kilku miesięcy, zastanawiając się, jaką rolę odegrała w życiu Emila, ta sama, przez którą w kadrze Norwegii od pewnego czasu nie działo się najlepiej, ta sama, która wpadła niczym petarda niespełna rok temu na zawody w Oberhofie, od początku wprowadzając wraz ze sobą dziwny, niewytłumaczalny pierwiastek niepokoju. Ta sama, którą mało kto, a już z całą pewnością nie Simon Fourcade, spodziewał się po tym wszystkim spotkać teraz w małej miejscowości w Tyrolu.
A jednak.
- Martin – starszy z braci syknął w kierunku młodszego, możliwie jak najciszej, wciąż wpatrując się w blondynkę. Chryste, rok temu nie była taka chuda. No i miała te swoje nieokiełznane, niebieskie włosy, robiące już od progu niezapomniane wrażenie, teraz zastąpione przez nieco ściętą i z jakiegoś irracjonalnego powodu niepasującą do niej blond czuprynę. Zmieniła się, choć nie na tyle, by nie potrafił jej zidentyfikować.
- Kurwa, Simon, przestań jojczeć, zaraz coś wybiorę…
- Martin, rusz dupę i chodź tutaj – warknął ostrzej Simon, a najpopularniejszy francuski biathlonista oderwał wreszcie wzrok od kolejnej pilnie badanej butelki i przeniósł go sceptycznie na swojego rozmówcę, by w końcu westchnąć i niechętnie ruszyć we wskazaną stronę.
- Co znowu?
- Patrz tam.
- Gdzie?
- Na kasę, idioto – dyskretnie wysunął palec w kierunku blondynki, zaś Martin zmrużył oczy, by po chwili wytrzeszczyć je do niebagatelnych rozmiarów.
- Kurwa twoja mać – wymamrotał ze zgrozą i zacisnął dłoń na regale, za którym obaj się chowali. Wpatrywali się jak ogłupieni w chudą dziewczynę, teraz pakującą pojedyncze monety do portfela. Przez dobrych kilka sekund żaden z nich nie był w stanie wydobyć z siebie nawet słowa. – Kurwa, przecież to Chloe Berger – bąknął w końcu właściciel żółtego plastronu takim tonem, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. – To pieprzona Chloe Berger.
- Martin, wiem, że to pieprzona Chloe Berger…
- Co pieprzona Chloe Berger robi w Hochfilzen? – nic nie wskazywało na to, by do wstrząśniętego lidera klasyfikacji generalnej dotarła wypowiedź brata. Ewidentnie nie spodziewał się ujrzenia takiego obrazka. Na jego twarzy malował się szok, którego Simon nie widział na niej od czasu, gdy rodzice ogłosili, że święty Mikołaj to bujda. – Powinna siedzieć w psychiatryku, do chuja pana!
- Ale najwyraźniej nie siedzi - starszy Fourcade wciąż ze zdumieniem wpatrywał się we wsuwającą do kieszeni papierosy blondynkę. Ewidentnie się zmieniła, niekoniecznie na korzyść. – Myślisz, że Svendsen wie? – to pytanie przyszło mu do głowy niemal natychmiast i zmusiło do tego, by w końcu zerknąć chociażby kątem oka na Martina, który jeszcze bardziej pobladł na twarzy.
- Bardzo wątpię – bąknął i przełknął głośno ślinę, patrząc, jak Chloe żegna się z kasjerką skinięciem głowy i opuszcza supermarket, pozostawiając ich w stanie głębokiego wstrząsu. Wciąż przez chwilę obserwowali wejście bez słowa. – Bardzo wątpię, żeby wiedział – powtórzył w końcu, a Simon pokręcił głową.
- Trzeba go ostrzec  – oświadczył mało entuzjastycznym tonem, po czym zerknął znacząco na brata, który natychmiast się zjeżył.
- Nie ma mowy. Zapomnij.
- Martin, jeżeli on się kapnie…
- Ja tego nie zrobię. Idź sam.
- Ciebie zna lepiej.
- Gówno prawda.
- W takim razie niech Boe mu powie. Pogadaj z nim.
- Ale dlaczego ja?
- Bo szybciej biegasz!
- Co to ma do…
- To, że jeżeli ta informacja natychmiast do nich nie dotrze, ktoś może zaliczyć dzisiaj przystanek pod tytułem upiorne zaskoczenie – wycedził już mocno poirytowany Simon. – Nie wspominając już o reakcji na odkrycie, że co poniektórzy wcale nie byli zaskoczeni, bo tak się składa, że spotkali laskę godzinę wcześniej w sklepie.
Zapanowała cisza, zakłócana jedynie dźwiękiem kół przemieszczającego się w sąsiedniej alejce wózka. Martin przygryzł nerwowo dolną wargę, a jego brat zacisnął lekko pięści.
- Ja na jego miejscu chciałbym wiedzieć, Mart.
- Wcale nie twierdzę, że powinniśmy to zachować dla siebie.
- Więc idź i zorientuj się, gdzie jest Tarjei. Niech mu wyłoży tę… świetną wiadomość. – Jego wzrok był w tym momencie tak poważny i zdecydowany, że ulubieniec francuskiej publiki nie próbował już dłużej kontynuować dyskusji. Zamiast tego ruszył możliwie jak najszybszym krokiem w stronę wyjścia, zastanawiając się, co, do cholery, powie Emil, gdy odkryje, że Chloe Berger wróciła z zaświatów, by znów namieszać mu w życiu.


*


Potrafił szybko biegać. Oczywiście, że potrafił – był liderem klasyfikacji, zwycięzcą ubiegłorocznego Pucharu Świata, człowiekiem z niekończącym się pokładem aspiracji, do kompletu wymarzonych trofeów potrzebującym jedynie olimpijskiego złota. Zamierzał je zdobyć w przeciągu nadchodzących trzech miesięcy, choć by tego dokonać, musiał stawić czoła zgrai naprawdę utalentowanych i równie ambitnych rywali. Z tym największym na czele.
Tym samym, na którego już czekała dobra nowina.
Sam na własne oczy zobaczył Chloe kilka minut wcześniej, co wcale nie przeszkadzało mu w zwątpieniu w ujrzany obrazek. Bo jakim cudem po tym wszystkim, co się stało, po swoim dramatycznym wybryku, po całej dokonanej przez nią rewolucji, mogła teraz tak po prostu pojawić się w Austrii, jak gdyby nigdy nic? Czy naprawdę przeszłość nie miała dla niej żadnego znaczenia? A może właśnie miała aż za duże? Chętnie by ją o to zapytał, gdyby na jej widok nogi nie wrosły mu w ziemię, odmawiając posłuszeństwa.
Była tutaj.
- Tarjei w pokoju? – z trudem łapał powietrze po świeżo zakończonym sprincie, nieco nieprzytomnie spoglądając na Christiansena i młodszego z braci Boe, teraz siedzących w korytarzu i grających na komórkach. Obaj w tym samym czasie unieśli głowy, zerknęli na niego i wybuchnęli zgodnym śmiechem.
- Chyba – Johannes wyszczerzył zęby z rozbawieniem. – Coś ty taki zdyszany? Yeti cię goniło czy co?
- Wyścig dopiero jutro, stary – dodał Vetle, a Martin z trudem powstrzymał się przed tym, by nie rzucić w nich własnym telefonem.
- Muszę z nim pilnie pogadać. Który to numer?
- Jaki znowu numer?
- Pokoju!
- Ósemka – sądząc po ich minach, obaj mieli niebagatelną uciechę z całej sytuacji. – Pierwsze piętro, na końcu korytarza po prawej stronie. Co się stało?
- Nic – bąknął i nie czekając na jakąkolwiek ripostę z ich strony, popędził we wskazanym kierunku, niemal natychmiast uświadamiając sobie, że powinien był też spytać o Emila. Nie chciał jednak i nie mógł się już wycofać. I choć nie miał pojęcia, jak mógłby się wykręcić z całej tej sytuacji, gdyby to właśnie Emil otworzył mu drzwi, nerwy nie pozwoliły mu zbyt długo się nad tym zastanawiać. Błyskawicznie odnalazł poszukiwany pokój i kilka razy rytmicznie zapukał.
- Tarjei? – tak, jak z reguły drażniło go takie intensywne dobijanie się do wejścia, tak teraz czuł zdecydowaną desperację. Otwieraj, cholera! – Tarjei, jesteś tam?! – zero reakcji. Zapukał ponownie. – Otwórz mi, do diabła, to ważne!
Przez moment panowała cisza i był już skłonny walić w drzwi obiema pięściami, gdy wreszcie do jego uszu dotarł dźwięk jęknięcia, połączonego z monologiem po norwesku. Chwilę później na progu pojawił się Tarjei, którego mina wyrażała ewidentny sceptycyzm.
- Jezu, Fourcade, odbiło ci? – zmarszczył brwi ze złością, co ani trochę Martina nie wzruszyło.
- Jest Svendsen?
- Nie, ale…
- Świetnie. Musimy natychmiast porozmawiać.
- Ale nie jestem s... – nadaremne protesty blondyna zostały zagłuszone przez szybki krok jego francuskiego kolegi, z jakim wmaszerował do mocno zabałaganionego pomieszczenia, niemal od razu wpadając wzrokiem na usadowioną na jednym z łóżek dziewczynę, teraz niepewnie odgarniającą kosmyk włosów za ucho. W normalnych warunkach pewnie tego rodzaju sytuacja by go skrępowała, w tej chwili jednak miał stanowczo zbyt wiele do powiedzenia, by przejąć się nagłym przerwaniem cudzego rendez-vous. – Kurwa, Martin!
- Przepraszam – mruknął Martin, choć wcale nie było mu przykro. Pomachał na powitanie do potencjalnej przyszłej pani Boe (jak ona miała na imię? Kristin? Caroline?), która również niepewnie uniosła do góry dłoń na dzień dobry, po czym na nowo skupił się na rozdrażnionym Norwegu. – To pilna sprawa. Gdzie Emil?
- Na jakimś wywiadzie z Bjoerndalenem. Uprzedzając twoje pytanie, nie mam pojęcia, kiedy wróci, więc jeśli się za nim stęskniłeś…
- Zgadnij, kogo razem z Simonem właśnie spotkaliśmy w sklepie – przerwał mu poirytowany Francuz, dochodząc do wniosku, że przejście do meritum będzie w tym przypadku jedynym sensownym zachowaniem. Tarjei uniósł do góry prawą brew.
- Nie wiem. Obamę?
- Nie.
- Dustina Hoffmana?
- Nie!
- To może brytyjską królową?
- Chloe Berger.
- Słucham?
- Chloe Berger, Tarjei. Widziałem ją piętnaście minut temu. Tutaj. W Hochfilzen.
W pokoju zrobiło się cicho. Kątem oka Martin mógł zauważyć, że rozczesująca do tej pory włosy dziewczyna (chyba Kristin) zastygła w bezruchu. Bardziej był jednak skupiony na wizerunku swojego odrobinę pobladłego w tym momencie kolegi i lekkim drżeniu jego dolnej wargi.
- Bzdura – wymamrotał w końcu Tarjei po chwili milczenia, jakby nie miał pewności, co powinien właściwie powiedzieć.
- Zgodziłbym się z tobą, gdybym osobiście jej nie spotkał.
- To niemożliwe, Martin. Chloe Berger jest w Norwegii. Pod ścisłą obserwacją, jak sądzę.
- Ja za to sądzę, że masz zdezaktualizowane informacje. Może i się zmieniła, ale nadal nie na tyle, bym nie potrafił jej rozpoznać.
Blondyn zrobił kilka kroków do tyłu i usadowił się na krawędzi łóżka, a dziewczyna natychmiast się do niego przysunęła, nie odrywając od Fourcade’a pełnego niepokoju spojrzenia. Najwyraźniej i ona rozumiała powagę sytuacji.
- Co to znaczy, że się zmieniła?
- Chyba trochę ścięła włosy. Zmieniła kolor na blond. Straciła kilka kilogramów.
- Rozmawiałeś z nią?
Martin prychnął ostentacyjnie.
- Nie wygłupiaj się. O czym miałbym z nią niby rozmawiać? – oparł się o ścianę, przyglądając się splatającemu palce koledze. – Musisz mu powiedzieć, Tarjei.
Wymowne spojrzenie Norwega mówiło aż nazbyt wiele.    
- Jak?
- Normalnie.
- Normalnie? – na jego twarzy pojawił się nienawistny uśmiech. – Ty tak na serio?
- Chcesz to przed nim ukrywać?
- On jej do tej pory nie przebolał, Fourcade!
- Więc najlepiej będzie zachować ten subtelny fakt dla siebie, tak?
- A możesz mi wyjaśnić, jak sobie to właściwie wyobrażasz? Słuchaj, Emil, wygląda na to, że jest tutaj twoja niedoszła niunia, no wiesz, ta, która kilka miesięcy temu zrobiła cię na szaro? Ale tak ogólnie to się nie przejmuj, mamy wszystko pod kontrolą? – przewrócił oczami z taką miną, jakby lada moment miał wybuchnąć. – Od miesięcy usiłujemy mu ją wybić z głowy. Licytujemy się na gadki szmatki, które mają wykazać, jak bardzo nie zasługiwała na jego zainteresowanie. Tydzień temu pierwszy raz od czerwca poszedł na randkę, do jasnej cholery! Ta wariatka nie ma prawa mu się teraz na nowo wpieprzać w życie, nie po tym, jak go potraktowała!
Nie przychodziła mu na myśl żadna formułka, za pośrednictwem której mógłby się do tego ustosunkować, więc milczał. Obaj patrzyli na siebie bez słowa, aż w końcu Kristin westchnęła.
- Musicie go czymś zająć – odezwała się po raz pierwszy, odkąd Martin wszedł do pokoju, przy czym jej głos brzmiał przerażająco poważnie. Tarjei tylko zanurzył twarz w dłoniach.
- Super. Świetny pomysł. Czym?
- Czymkolwiek. Znajdźcie mu jakieś nowe hobby.
- Genialne. Niech zacznie robić na drutach.
- Każmy mu złowić wielką rybę – zaproponował Francuz i niemalże zastygł w bezruchu na widok morderczego spojrzenia przyjaciela z norweskiej kadry.
- Sam jesteś wielka ryba, Fourcade.
- Myślałem, że lubi wędkowanie…
- On lubi całą masę rzeczy, co nie zmienia faktu, że nie widzę związku między tą świadomością a jego rozpierdolonym na proszek sercem!
- To może coś w rodzaju wyzwania? – Kristin wyraźnie nie chciała się poddać, choć z całą pewnością również uważała sytuację za beznadziejną. – Na przykład załóżcie się, że coś dla niego zrobicie, jeśli przeczyta w miesiąc jakąś arcyciężką książkę…
- Książkę? On w ogóle umie czytać?
- Coś dla niego zrobimy? Niby co?
- Na miłość boską, użyjcie trochę wyobraźni…
- Ja nie mam wyobraźni – burknął Martin, mocno zniechęcony poczuciem, że po raz pierwszy od wielu miesięcy nie potrafi znaleźć rozwiązania zaistniałego problemu. – Zresztą nie wiem, jaką niby książkę powinniśmy mu dać…
- Książkę? – doskonale znany im głos sprawił, iż siedzący na łóżku duet omal nie podskoczył, zaś lider Pucharu Świata z trudem pohamował się przed złapaniem się za głowę, co było pierwszym przychodzącym mu na myśl odruchem w ramach reakcji na widok wchodzącego do pokoju Emila. – Chcecie mi dać książkę? – najstarszy z całej trójki biathlonistów obdarzył mocno poddenerwowane towarzystwo dziarskim uśmiechem, kierując się w stronę swojego łóżka. – A można wiedzieć, z jakiej okazji? Urodziny mam dopiero w lipcu.
- Co ty tu robisz? – Tarjei z trudem zmusił się do tego, by wydobyć z siebie głos. – Tak szybko wam poszło?
- Nic nam nie poszło. Sprzęt się zjebał. Przełożyli na jutro, o ile w ogóle. Ole jojczy, że rozpieprzyli mu cały dzień, na waszym miejscu nie wchodziłbym mu dzisiaj w drogę… Wkurwiony, jakby go komar w tyłek ugryzł. Ten facet ma naprawdę zryty beret. Ale tak czy siak nie musisz się martwić, pozostawiam ci wolne lokum – wyszczerzył zęby w kierunku współlokatora. – Idę z Peifferem na browarka, przyszedłem tylko po forsę. Dołączysz do nas, Fourcade? Szczerze mówiąc nie wiem, skąd się tu wziąłeś, tak po prawdzie to mało taktowne z twojej strony tak przerywać cudzą randkę…
- Wpadłem na chwilę, rozmawialiśmy sobie…
- No właśnie widzę – mruknął kąśliwie i zaczął grzebać w jednym ze swoich plecaków. – O czym?
- O… o literaturze.
- O literaturze?
- No tak, bo… - Martin podrapał się po czubku głowy, rozpaczliwie usiłując ukryć własne przerażenie. Zerknął niepewnie na Boe, który wydawał się równie ogłupiały. Kurwa mać, co teraz? – No bo Tarjei właśnie mi powiedział, że podobno bardzo szybko czytasz i twierdzi, że uporałbyś się w trzy tygodnie z jakimś naprawdę grubym tomiszczem, a ja jakoś nie mogę uwierzyć i… - o Jezu, Fourcade, ty naprawdę jesteś kłamcą beznadziejnym, przemknęło mu przez myśl, gdy mierzył się z pełnym politowania wzrokiem Emila.
- Że co?
- No… - tylko on potrafił się wkopać w tak porąbaną sytuację. – Tarjei twierdzi, że gdybym ci dał potężną książkę i kazał się z nią wyrobić do Oslo, tylko w trakcie naszych konkursowych weekendów, to byś to zrobił…
- Zależy, co to za książka – zauważył przytomnie Emil, którego mina wyraźnie świadczyła o tym, iż właśnie się zastanawiał, czy jego największemu rywalowi z biathlonowych tras nie należało przypadkiem zmierzyć temperatury. – Gdyby to była Britannica, mógłbym mieć pewien problem.
- Myślałem raczej o czymś z francuskich klasyków…
- Francuskich klasyków? – to już chyba oznaczało przelanie czary. Svendsen odrzucił do tej pory tak absorbujący go plecak i posłał Martinowi wyjątkowo podejrzliwe spojrzenie. – Dobra. Co wy dwaj właściwie odpierdalacie? – na chwilę przypatrzył się swojemu współlokatorowi, by po może dwóch sekundach znów skupić się na Francuzie. – Hmmm?
- Wspominałeś, że trochę ci się ostatnio nudziło, więc…
- Więc?
- Więc mamy dla ciebie nowy challenge – odezwał się w końcu Tarjei, najwyraźniej nie mogąc dłużej w milczeniu obserwować fourcadowskich męczarni. Uparcie milcząca Kristin wyprostowała lekko plecy. – Martin daje ci coś z francuskich klasyków, ty czytasz to w trakcie zawodów, pod koniec każdego weekendu zabiera ci książkę. Wyrabiasz się z całością do Oslo, a on w zamian za to podczas imprezy na zakończenie sezonu stawia ci wszystkie kolejki. No i śpiewa razem z tobą podczas karaoke.
Nieszczęsny Francuz spojrzał na kolegę ze zdumieniem, podczas gdy oczy Emila rozbłysły.
- Wszystkie kolejki? – powtórzył i wbił w Martina wyraźnie zachwycony wzrok. – I do tego karaoke? Serio?
- Najzupełniej serio – oznajmił Tarjei nieco bardziej entuzjastycznym tonem, nim lider generalki zdążył się odezwać, czerpiąc zapewne sporą satysfakcję z całej zaistniałej sytuacji. – Wszystkie co do jednej.
- A karaoke?
- Pięć minut temu osobiście stwierdził, że, tu cytat, prędzej sam weźmie w nim udział i da się w tym czasie sfilmować, niż ty poradzisz sobie z francuskim klasykiem. Mówiłeś coś takiego, nie, Mart? – młodszy z Norwegów radośnie błysnął rządkiem zębów, przez co Martin rozpaczliwie zapragnął nagle wyskoczyć przez okno.
- Właściwie to…
- Dobra, czekaj – przerwał mu Emil i pstryknął palcami. Na jego twarzy wciąż malowało się pełne rozbawienia niedowierzanie. – Czy ja dobrze rozumiem? Na początku każdego weekendu z zawodami dajesz mi… eee… coś z francuskich klasyków, po zawodach to zabierasz, a jeśli uda mi się dobrnąć do finiszu przed Oslo, fundujesz imprezę na do widzenia? – z tymi słowy bardzo uważnie obserwował Francuza, który nie widząc innego wyjścia, skinął jedynie głową w ramach potwierdzenia. – Ale poważnie?
- Tja – brawo, Fourcade, brawo.
- Czyli że to coś w rodzaju zakładu?
- No tak, właściwie…
- Super. Wchodzę w to.
Tarjei parsknął pod nosem, a Martin się skrzywił.
- Wchodzisz w to?
- No jasne. Całe życie marzyłem, żeby ktoś mi zasponsorował końcową popijawę. Spadłeś mi prosto z nieba. – Wydostał w końcu portfel z plecaka i podrzucił go energicznie do góry, po czym złapał szybko w powietrzu jedną ręką. – Zawsze wiedziałem, że mogę na tobie polegać.
- Ale… ten… zdajesz sobie sprawę, że ci to zajmie dużo… yyy… uwagi? I czasu? – Fourcade zazgrzytał niepewnie zębami, starając się zignorować rozbawione miny siedzącej na łóżku pary.
- Nie wątpię, że zawiesisz wysoko poprzeczkę, w tym akurat jesteś dobry – roześmiał się Emil i wsunął portfel do kieszeni kurtki. – Co nie zmienia faktu, iż mobilizację będę mieć wyborną. Na twoim miejscu już bym zbierał oszczędności na marzec. - Odrzucił plecak na łóżko. – Dobra, my tu gadu gadu, a co poniektórzy chyba by chcieli zostać sami – zerknął cynicznie na swojego współlokatora, by po sekundzie cofnąć się z powrotem do swoich bagaży i wyciągnąć z jednego z nich prezerwatywę, którą chwilę później Tarjei oberwał w głowę.
- Au!
- Lepiej nosić niż się prosić. I nie dziękuj, następny chrześniak puściłby mnie na chwilę obecną z torbami. Fourcade, idziemy.
- Ale…
- Na miłość boską, czy tobie naprawdę nikt przez całe życie nie wytłumaczył, że robienie za przyzwoitkę jest wysoce sprzeczne z zasadami savoir-vivre? Jak chcesz sobie oglądać pornuchy, to poczekaj na filmową premierę Greya czy jak to się tam nazywało. No już. – Ruszył do wyjścia, na pożegnanie mierząc jeszcze wciąż ogłupiałą parę wzrokiem. – Oby te cztery ściany jeszcze stały, kiedy tu wrócę, okej?
- My w gruncie rzeczy nie…
- Oczywiście – skwitował pod nosem i opuścił pokój. Przerażony Martin syknął bezgłośnie w kierunku blondyna powiedz mu, na co tamten tylko odjęknął cicho coś w stylu sam mu powiedz. – Fourcade!
- No idę, idę! – krzyknął z rozpaczą najlepszy biathlonista i wystrzelił na korytarz niczym z procy, zaś Tarjei opadł na łóżko tuż obok Kristin, wciąż ściskając prezerwatywę.
- Ja pierdolę – podsumował grobowym tonem.


*


Wiedziała, że Gaustad ją zmieniło. Prawdopodobnie nieodwracalnie, choć co do tego akurat mogła mieć wątpliwości. Mogła się nimi karmić, mogła po cichutku naiwnie wierzyć, że nadejdzie dzień, w którym obudzi się z dziwaczną amnezją, usuwającą z jej głowy wspomnienie kilku ostatnich miesięcy i zamieniających ją z powrotem w dawną Chloe. Mogła się oszukiwać, że jest w stanie wrócić do przeszłości. W głębi serca jednak instynktownie czuła, iż tamten rozdział jej życia zakończył się dla niej na zawsze, zupełnie tak, jakby pobyt w zakładzie psychiatrycznym stanowił dla niej most pomiędzy dwiema różnymi wyspami, zawalający się w ruiny zaraz po jego pokonaniu. Obracała się za siebie i widziała na horyzoncie zarys niedawno opuszczonego lądu, ale nie miała już szansy kiedykolwiek ponownie postawić na nim stopy.
Jeszcze przed lipcem zdarzało jej się odnosić wrażenie, iż tkwi w niej kilka osób naraz. Bywała smutną, melancholijną Chloe pogrążoną w depresji, która zamykała się przed światem, nakładała na głowę kaptur i unikała kontaktu z otoczeniem. Bywała Chloe energiczną i szaloną, w fazie manii, gotową na bezsenne noce przetańczone w klubie i wiele nieprzerwanych godzin malowania w możliwie jak najbardziej oryginalnych technikach. Bywała również Chloe z pogranicza obu tych stanów, tą stosunkowo spokojną i opanowaną, ale jednocześnie wciąż chętnie myjącą zęby przy akompaniamencie Enter Sandman i narzucającą sobie ostre tempo na basenie. Przygnębiona Chloe. Rozradowana Chloe. Normalna Chloe. Albo przynajmniej względnie normalna.
Wszystkie wydawały jej się w tej chwili tak samo obce.
Gaustad przeistoczyło ją w dziewczynę, której do tej pory nie znała i której z całą pewnością nie rozumiała. Bo przecież żadne z jej dawnych wcieleń nie słuchałoby świątecznych piosenek na cały regulator, żadne nie zgodziłoby się na podwyższony nadzór ze strony bliskich, żadne nie akceptowałoby poczucia kompletnej zależności od dobrej woli rektora. No i bez wątpienia żadne nie zdecydowałoby się na wyjazd do Hochfilzen.
Gdyby ktoś ją teraz zapytał o jej własne oczekiwania względem tej eskapady, prawdopodobnie nie umiałaby odpowiedzieć. Bo czy w ogóle czegokolwiek oczekiwała? Czy w ogóle miała jakiś plan, jakąkolwiek koncepcję? Chciała sportretować brata, być może pogadać z nim po ludzku. Uściskać siostrę przy całym ryzyku potencjalnej reakcji pełnej wściekłości. Zobaczyć Emila. Choć przecież jeszcze do niedawna robiła wszystko, by od niego uciec.
Zmieniła się.
Myślała o tym, maszerując przez zaśnieżone ulice małej austriackiej miejscowości, do której dotarła po wielu godzinach skomplikowanej podróży z kilkoma przesiadkami. Strach przed lataniem wciąż był dla niej barierą nie do przełamania. No dobrze – raz jej się udało. Szkoda tylko, że wtedy jej sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
Do tej pory pamiętała tamten lot tak wyraźnie, jakby odbył się wczoraj. Jakby niespełna dobę wcześniej chwycił ją za rękę, gdy tylko zaczęła drżeć, i trzymał ją w kojącym, ciepłym uścisku do samego lądowania, przez kilka bitych godzin. Jakby od tamtej chwili wcale nie minęło ponad pół roku.
Jego dotyk nigdy jej nie przeszkadzał. Jakim cudem się nie domyśliła?
Bo sądziłaś, że to niemożliwe, podpowiedział jej przytomnie zdecydowanie najsensowniejszy głos w jej umyśle, kiedy przyspieszyła kroku, kierując się w stronę wskazanej jej knajpy, w której zdaniem jednego z technicznych pracowników norweskiej ekipy miała szansę odnaleźć Larsa. Bo tak uparcie wierzyłaś we własną niezdolność do miłości, że nie potrafiłaś dostrzec oczywistych faktów.
Idiotka.
Z trudem powstrzymała ziewnięcie. Dyndająca na ramieniu teczka coraz usilniej obijała jej się o bok. Poprawiła ją ze zniecierpliwieniem, nim w końcu otworzyła drzwi do wskazanego budynku.
W środku było dosyć tłoczno, niezbyt wygodnie i z całą pewnością wystarczająco ciemno, by nasunąć jej skojarzenie z mrocznym pubem idealnym dla pasjonatów popijania po pracy. Zmrużyła oczy celem dostrzeżenia brata i po może dwóch sekundach wypatrzyła go razem ze zgrają towarzystwa – najpewniej kolegów po fachu, sądząc po obecności Fourcade’a – przy jednym z większych stołów bliżej barmańskiej lady. Ruszyła w tamtą stronę mniej więcej w tym samym momencie, co odbierający cztery wypełnione po brzegi kufle mężczyzna.
Jedna sekunda w zupełności wystarczyła do zatrzymania Chloe w miejscu.
Stało się.
Na chwilę zapomniała, że otacza ją chmara ludzi, że całkiem sporo osób na nią patrzy, że znajduje się kilkaset kilometrów od domu i że nikomu nie zapowiedziała swojego przyjazdu. W pewnym sensie w ogóle zapomniała, że to, co się wokół niej działo, stanowiło rzeczywistość. Świat zahamował w jej oczach do minimalnej prędkości.
Zobaczyła go po raz pierwszy od czerwca, tak jak i on po raz pierwszy zobaczył ją. Był tutaj. Naprzeciwko niej. Teraz również przystając na środku przejścia między stolikami, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z oczami wbitymi w jej sylwetkę i palcami ściśniętymi mocniej wokół uchwytów kufli. Twarz lekko mu pobladła, energiczny uśmiech zniknął dosłownie w przeciągu chwili.
Jej mózg kodował błyskawicznie każdy z tych szczegółów. Podobnie jak i fakt, że z wyglądu praktycznie wcale się nie zmienił. Był taki, jakim go zapamiętała. Ten sam wzrost, ta sama budowa ciała, ten sam styl ubierania. Włosy miał w lekkim nieładzie. Wiele by dała, by móc ich w tym momencie dotknąć.
Wiele by dała, by w ogóle móc go dotknąć i przekonać się, że naprawdę stał właśnie przed nią, ze skonsternowaną, nachmurzoną miną, autentycznie zaskoczony jej widokiem.
- Cześć – tylko tyle potrafiła z siebie wydusić, przy czym i tak chyba należało uznać to za sukces. Natychmiast zauważyła, że jeszcze mocniej ścisnął kufle. Czy bał się, że je wypuści? Czy dźwięk jej głosu wytrącił go z równowagi? Może sądził, iż ma do czynienia tylko z jakąś bliźniaczo podobno do niej osobą i w głębi serca już zaczynał przekonywać się do tego pomysłu, gdy nagle się odezwała, rujnując tak wygodną przecież dla niego koncepcję?
- Cześć. – Powitanie zdecydowanie zakończone kropką i bez wątpienia wymuszone. Najprawdopodobniej wcale by na nie nie zareagował, gdyby nie wymagały tego od niego zasady dobrego wychowania. Choć z drugiej strony nic w jego coraz to chłodniejszym spojrzeniu nie wskazywało na to, by dobre wychowanie miało dla niego w tej chwili istotne znaczenie.
- Chloe? – Lars wybudził ją z transu, w który wpadła, zmuszając do tego, by w końcu rozejrzała się baczniej wokół siebie i uświadomiła sobie, że wpatrywało się w nią w tej chwili co najmniej kilka osób, uwzględniając w tym wszystkich biathlonistów usadowionych przy stole, o minach niewiele pogodniejszych od tej emilowej. Poderwał się z miejsca, gdy tylko uniosła rękę w ich stronę w powitalnym geście. – Co ty tu robisz? – zanim zdążyła się do nich zbliżyć choćby o centymetr, chwycił ją pod ramię i szybko odsunął o kilka kroków na bok. Jego z reguły entuzjastyczny uśmiech ustąpił miejsca wyraźnemu niepokojowi zmieszanemu z nieprzyjemnym zdumieniem. Kątem oka widziała Emila, teraz w końcu zdobywającego się na podejście do stołu i rozstawienie na nim kufli. Miała wrażenie, że nie odrywał od niej spojrzenia, choć nie czuła się na tyle odważna, by to sprawdzić.
Dobry Boże, ależ się wkopała.
- Potrzebuję twojej pomocy. Chodzi o moją pracę zaliczeniową. – Dawno już doszła do wniosku, że suche fakty będą nie tylko najprawdziwszym, ale i najsensowniejszym wytłumaczeniem.
- Nie możesz tu być. – Rzadko kiedy widywała na jego twarzy taką powagę, i nie dało się ukryć, że sam jej widok w jakimś stopniu ją zmroził. Tę wersję brata oglądała bardzo rzadko.
- Ale jestem.
- Chloe, do jasnej cholery…
- Muszę narysować twój portret. – Zdawała sobie sprawę, że brzmi trochę jak wariatka. Co w sumie nawet dało się uznać za logiczne. Starała się ignorować wszystko, co działo się w zasięgu jej wzroku. Nieszczególnie jej wychodziło. – Potrzebuję go na zaliczenie.
- Nie powinnaś w ogóle wyjeżdżać z Oslo!
- Wyrzucą mnie z uczelni. – Tego właściwie nie planowała pierwotnie mówić. – W przeciągu kilku najbliższych dni mam oddać rektorowi siedem szkiców. Nie mogłam czekać, aż przyjedziesz.
- Więc postanowiłaś się przytelepać bez zapowiedzi na zawody? Po… po tym wszystkim? – po raz pierwszy, odkąd odzyskała przytomność w lipcu, w ogóle wspomniał o tym temacie. Nigdy wcześniej o nim nie rozmawiali. O ile z Torą dyskutowała dosyć często, o tyle z Larsem w ogóle, zapewne dlatego, że bała się kwestii, które mogłaby od niego usłyszeć. Sądząc po tym, że siedział z Emilem na piwie, jego opinia chyba nieco różniła się od zdania siostry. Ów fakt wcale jednak nie powstrzymał dreszczu przebiegającego po plecach Chloe. – Co ci odbiło?
- A co miałam zrobić? Bazować na zniekształconym obrazie ze Skype’a?
- Świetny pomysł – warknął, nawet nie próbując ukrywać złości. – Przynajmniej siedziałabyś teraz w domu, a nie tutaj.
- Co to za różnica?
- Zasadnicza. I przestań udawać, że się na niego nie gapisz.
- Ja niczego nie udaję. - Zmusiła się, by oderwać wzrok od Emila, teraz rozstawiającego drugą partię kufli na stole i zajmującego miejsce obok Martina. Wyraźnie usiłował nie zwracać uwagi na jej obecność, w przeciwieństwie do reszty swoich towarzyszy, którzy nadal zgodnie ją obserwowali. Skupiła się z powrotem na swoim starszym bracie, tylko przewracającym teraz oczami.
- Doprawdy? Więc co to za absurdalna wizyta?
- Już powiedziałam. Muszę cię sportretować. – Nie patrzeć tam, nie patrzeć, nie patrzeć. -  Wiedziałam, że Mahomet nie przyjdzie do góry, więc góra przyszła do Mahometa.
- Mahomet nie miał zielonego pojęcia, że góra czegokolwiek od niego chce – wycedził Lars i zazgrzytał zębami. – Dlaczego nie zadzwoniłaś?
- A po co? I tak byś nie przyjechał.
- Ale przynajmniej mógłbym się z tobą spotkać w jakimś innym miejscu!
- W jakim innym miejscu? W takim, w którym twoi kumple by się na nas nie gapili?
- W takim, w którym moich kumpli w ogóle by nie było. W szczególności jednego z nich.
Przełknęła głośno ślinę, zastanawiając się, co powiedzieć. Wciąż wyczuwała na sobie zimne, oceniające spojrzenia. Zresztą teraz miała wrażenie, że wpatrywał się w nią cały pub.
- Chcę tylko zrobić to, co do mnie należy, Lars. – Bez względu na to, jak absurdalnie by to nie brzmiało, musiała się trzymać raz obranego kursu. – Narysuję szkic i wracam do Norwegii. Nie zamierzam się nikomu narzucać. Ani tobie, ani komukolwiek innemu. – Jeżeli dotąd miała jeszcze jakieś wątpliwości co do opinii brata na temat swojego miłosnego zawirowania, właśnie skutecznie się ich pozbyła. W tej chwili wydawało jej się już oczywiste, że patrzył na sprawę z zupełnie innego punktu widzenia niż Tora. – To nie potrwa długo. Obiecuję.
Rozpoznała błysk w jego oczach. Nie wierzę w żadne twoje obietnice. Nawet mu się specjalnie nie dziwiła. Przez chwilę oboje przyglądali się sobie bez słowa.
- Masz jakiś nocleg? – zapytał w końcu ze zrezygnowaniem, na co przytaknęła ruchem głowy. Westchnął na tyle głośno, by przebić się przez głosy mężczyzn dyskutujących z ożywieniem po niemiecku przy dwóch sąsiednich stolikach. – Więc jutro po kolacji. Mieszkamy przecznicę dalej w ośrodku, w budynku B. Pokój numer pięć na pierwszym piętrze. Powołaj się na mnie, gdyby cię nie wpuścili.
- Dobrze. – Zmarszczył brwi, słysząc tak nietypową dla niej ugodowość.
- Póki co myślę, że będzie lepiej, jeśli…
- …sobie pójdę. – Nie musiał dokańczać zdania. Znała go na wylot. Zacisnął lekko wargi.
- Naprawdę nie powinnaś była tego robić, Chloe.
W głębi serca się z nim zgadzała. Nie powinna. Oczywiście, że nie powinna. Ale w życiu rzadko zdarzało się, że postępowała tak, jak powinna.
Pod tym jednym względem ani trochę się nie zmieniła.


*


W pierwszym odruchu miał ochotę się uszczypnąć. Ścisnąć mocno skórę palcami, do tego stopnia, by z trudem powstrzymać syknięcie wywołane bólem. A przede wszystkim, by otworzyć oczy i zobaczyć świat zupełnie inny niż ten, który ujrzał kilka sekund wcześniej i który wydawał się koszmarnym snem.
Była tutaj.
Poszedł na piwo z kolegami, oczekując przyjemnego wieczoru w ramach rozpoczęcia weekendu w Austrii. Odbierał pierwszą partię uszykowanych dla ich ośmioosobowej grupy kufli. Odwrócił się od lady i po blisko sześciu miesiącach znów zobaczył Chloe Berger.
Wyglądała inaczej. Zupełnie inaczej niż tamta czerwcowa niebieskowłosa dziewczyna w furii. Prawie już jej nie przypominała, a przynajmniej nie w sensie czysto wizualnym. Nie miało to żadnego znaczenia, rozpoznał ją od razu. Musiał. Od pół roku ta twarz tkwiła mu przed oczami, bez względu na porę dnia i nocy.
Była tutaj.
Rozmawiała z Larsem, po cichu, na szybko, z boku, z torbą wiszącą na ramieniu i nerwowo odsuwanymi za uszy blond kosmykami. Co kilka sekund zerkała w jego stronę. Udawał, że nie widzi, co w gruncie rzeczy było idiotyczne, biorąc pod uwagę, iż cała reszta gapiła się na nią dość bezpardonowo i z jednoznaczną niechęcią. Może poza Fourcadem, bo on akurat sprawiał dziwaczne wrażenie wyjątkowo zakłopotanego i okazywał zdecydowanie nietypowe jak na siebie zainteresowanie własnymi paznokciami.
Była tutaj.
Ta sama dziewczyna, o której od tak dawna nie potrafił zapomnieć, choć przecież naprawdę intensywnie próbował. Zmieniła w jego życiu wszystko. Miał przed oczami urywki z przeszłości – krzyk Tory, zarzucającej mu odpowiedzialność za jej samobójczą próbę, siebie samego, biegnącego przed siebie bez zastanowienia w deszczu przez przedmieścia, by uciec od usłyszanej wiadomości, pełne współczucia spojrzenia kolegów i grobowy ton Larsa mówiącego ona już od dawna do tego dążyła. Znowu siebie, tym razem bijącego się z myślami, czy nie odwiedzić jej w szpitalu i w końcu podejmującego decyzję o definitywnym zerwaniu kontaktów. Uparte skoncentrowanie na pracy, na biegu i na strzelaniu, dzień w dzień z taką samą intensywnością, do momentu dobrnięcia do poziomu totalnego wyczerpania i widoku migających mu przed oczami tarczy o średnicy stu piętnastu milimetrów. W Östersund – w tym cholernym Östersund, w tym pierdolonym Östersund – przypadkiem ponownie spotkał dziewczynę od NRK z muzeum Muncha i zabrał ją na kawę, bo coś mu podpowiadało, że to mógł być właściwy krok w kierunku kompletnego wyleczenia. Umówił się z nią zresztą po raz kolejny, mieli się zobaczyć w Oslo po jego powrocie z Austrii, czyli za jakieś trzy dni. Podobała mu się. I na dodatek wydawała się dosyć inteligentna. Ładna, miła, bezproblemowa brunetka idealna dla potencjalnego zdobywcy co najmniej jednego ze złotych medali olimpijskich z Sochi.
Skończył z Chloe na zawsze.
Ale ona tutaj była.
Niemalże wparował do pokoju i trzasnął za sobą drzwiami. Natychmiast ruszył w kierunku plecaka, nie zwracając większej uwagi na współlokatora, który aż podskoczył na łóżku.
- Co się stało?
- Nic – był tak skoncentrowany na przeszukiwaniu bagażu, że bodźce zewnętrzne zupełnie go nie wzruszały. Potrzebował zasranych papierosów, najlepiej całej paczki, idealnej do opróżnienia sztuka po sztuce i bez zbędnego zastanowienia. Trochę tak, jak za dawnych czasów, gdy zadymienie umysłu stanowiło najlepszą ucieczkę przed problemami. Zrezygnował z tej metody wraz z rozpoczęciem profesjonalnej kariery, wrócił do niej po śmierci Sverrego, choć tak naprawdę od tamtej pory zastosował ją tylko raz. Kiedy Chloe go odepchnęła, wypalił całe pudełko w jeden wieczór, którego wspomnienie zresztą na dobre rozmyło się w jego głowie wraz z hektolitrami alkoholu mającymi osłodzić rozrywającą go gorycz. Co do procentów ta opcja nie wchodziła na dzień przed wyścigiem w rachubę, za to wizja papierosów pociągała go niezmiernie, mimo ogólnie przyjętego bezwarunkowego zakazu palenia wiszącego na szczycie niespisanego regulaminu biathlonistów. Pieprzyć reguły. Chloe tu była, do cholery.
- Jak to nic?
- Tak to – burknął i na sekundę rzucił przelotne spojrzenie w stronę blondyna, nie przerywając swojej misji poszukiwawczej. – Gdzie Kristin?
- Wyszła – Tarjei nie odrywał od niego ewidentnie zaniepokojonego wzroku. – Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi?
Fajki. Fajki. Jebane fajki. Na spodzie plecaka. Karton wypełniony po brzegi. Idealnie.
- Emil, co…
- Wiedziałeś, że Chloe przyjechała? – nie zamierzał czekać, aż przyjaciel skończy zdanie. Chciał zobaczyć pierwszą, odruchową reakcję na niespodziewane pytanie, by potwierdzić własne przypuszczenia, i dostał ją w postaci iskry przerażenia zmieszanego ze wstydem, która zalśniła na moment w niebieskich oczach jego współlokatora.
- Nie – wymamrotał w końcu tamten, a Emil tylko prychnął.
- Kłamiesz.
- Wcale…
- Kłamiesz, Tarjei. Wiedziałeś. Podobnie zresztą jak Fourcade. – To akurat wydawało mu się oczywiste już wtedy, gdy siedział przy stole w pubie obok Martina robiącego minę świadczącą o pragnieniu jak najszybszej ewakuacji z tamtego miejsca. Francuz jako jedyny z całej ekipy nie sprawiał wrażenia zaskoczonego.
Kilka sekund ciszy.
- Stary, my sami dopiero co się zorientowaliśmy. – W tej chwili Tarjei był już blady prawie jak trup. – A właściwie on się zorientował. Spotkał ją przypadkiem w sklepie, przyszedł, żeby mnie o tym poinformować i nagle wpadłeś ty…
- …wy zaś uznaliście, że lepiej będzie tymczasowo zostawić tę drobnostkę dla siebie. Dobrze rozumiem?
- Nie wiedzieliśmy, jak ci powiedzieć!
- Normalnie, do kurwy nędzy! – nabrał nagłej ochoty uderzenia pięścią w ścianę. W gruncie rzeczy nie miał powodu, by robić aż taką awanturę, ale na samo wspomnienie ich idiotycznych min sprzed niespełna dwóch godzin aż go skręcało ze złości. – Emil, Chloe jest w mieście, informujemy cię o tym, żebyś później nie wyszedł na skończonego debila, kiedy spotkasz ją przypadkiem w knajpie człapiąc z kilkoma litrami piwa w rękach! – spojrzał z wściekłością na swojego najlepszego przyjaciela, a nie doczekując się z jego strony jakiejkolwiek reakcji poza przepraszającym wzrokiem, zazgrzytał zębami i chwycił papierosa wraz z zapalniczką. Tarjei przygryzł wargi.
- Słuchaj, nie jestem pewny, czy to dobry pom…
- Zamknij się – przerwał mu Emil, po czym odsunął zasłonę, otworzył okno i pomaszerował na balkon, odpalając na progu fajkę. Mimowolnie przypomniał sobie, co poczuł podczas ostatniej wizyty w kiosku, gdy w oczy rzuciło mu się pudełko chesterfieldów. Pamiętał, że wyobraził sobie wtedy Chloe proszącą przy okienku o papierosy i z jakiegoś powodu ta myśl tak mocno ukłuła go wówczas w środku, iż przez cały dzień chodził potem jak struty.
Dlaczego wróciła, do cholery?
Dźwięk pukania do drzwi odsunął go na chwilę od tej retrospekcji, nie sprawił jednak, że ruszył się z miejsca. Stał wciąż na progu oddzielającym pokój od klitkowatego balkonu ze swoim marlboro między palcami, nawet nie odrywając wzroku od rozpostartego przed nim krajobrazu. Za plecami słyszał kroki poddenerwowanego współlokatora.
- Do ciebie – te słowa nie musiałyby właściwie padać, domyślił się sam, niemal od razu, choć jednocześnie był to ostatni scenariusz, którego realizacji w tym momencie pragnął. Przez dobrych kilka sekund wciąż patrzył na dostrzegalne z jego perspektywy charakterystyczne górskie zabudowania Hochfilzen. W końcu się odwrócił.
Była tutaj.
Schudła, zbladła, ręce zaś miała wytatuowane praktycznie od barków po nadgarstki. Usunęła kilka kolczyków z twarzy i zmieniła kolor włosów na, jak sądził, naturalny i paradoksalnie kompletnie do niej niepasujący. Patrzyła na niego swoimi dużymi, stalowymi oczami, zgarbiona i z rękoma w kieszeniach, najprawdopodobniej zastanawiając się, jak zacząć rozmowę.
- Nie powinieneś palić.
Nie potrafił powstrzymać parsknięcia. Może i z wyglądu nie była tą samą dziewczyną, która napsuła mu tyle krwi pół roku temu, ale w środku sporo w niej zostało z tamtej bezczelnej, wyrachowanej wariatki.
- Co ty tu robisz? – zaciągnął się bez jakichkolwiek skrupułów, nie zważając na jej minę. Gdyby był trochę bardziej podobny do niej pod względem impertynencji, najpewniej chuchnąłby jej teraz tytoniowym dymem prosto w twarz w ramach najbardziej wymownego komentarza. W sumie niemal od razu zaczął żałować, że tego nie zrobił.
- Chciałam cię przeprosić. – W jej głosie wyraźnie brakowało dawnej energii. Najwyraźniej pobyt w szpitalu psychiatrycznym wpłynął i na ten aspekt.
- Za co?
- Za wszystko. – Nadal nie wyjmowała rąk z kieszeni. Nie miał pewności, czy było jej zimno, czy po prostu nadaremnie usiłowała ukryć ich dygotanie. – Za te… podłe rzeczy, które ci powiedziałam, kiedy się ostatnio widzieliśmy. – Nie próbował się zastanawiać, ile musiało ją kosztować wypowiedzenia tego zdania. Za bardzo był na nią wściekły za to nagłe powtórne pojawienie się w jego życiu, by mógł jej współczuć.
- Przebolałem.
Jej oczy odrobinę się rozszerzyły, jakby nie do końca zrozumiała sens jego wypowiedzi.
- Przebolałeś? – powtórzyła powoli, a on wzruszył ramionami.
- Owszem. Przebolałem. – Znów się zaciągnął, patrząc na nią chłodno. – Gdybym przejmował się każdym usłyszanym na swój temat świństwem, już dawno skończyłbym tak jak ty. – Wargi Chloe zadrżały, zaś młodszy z Norwegów wciągnął powietrze.
- Słuchajcie, może po prostu wyjdę albo coś i sobie na spokojnie pogadacie…
- Ja nie mam nic do ukrycia, Tarjei. – Emil spojrzał na niego stanowczo i z możliwie jak największym zdecydowaniem. – Siedź.
- Ale…
- Siedź na dupie – warknął ostrzejszym głosem, na co blondyn przełknął głośno ślinę i postanowił zająć się porządkowaniem torby. Na ten widok bardziej utytułowany biathlonista przeniósł z powrotem wzrok na milczącą Chloe przyglądającą mu się ze zranioną miną. Poczuł obrzydliwy rodzaj natrętnej satysfakcji dławiącej go od środka. Udało mu się jej dopiec. – Więc?
- Co więc? – jej głos wprost ociekał stresem.
- Po co jeszcze przyjechałaś? Bo chyba nie wmówisz mi, że telepałaś się przez pół Europy tylko dlatego, że po sześciu miesiącach zebrało ci się na jakieś dziwne wyrzuty sumienia.
Wciąż widział mimowolne ruchy jej ukrytych w kieszeniach rąk.
- Lars pozuje mi do portretu – odpowiedziała w końcu ściszonym głosem. – Praca zaliczeniowa za poprzedni rok.
- W takim razie dlaczego stoisz teraz przede mną, a nie przed nim? – zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest bezlitosny, i instynktownie czuł, iż z czasem zacznie tego żałować. Ta myśl również nie potrafiła go jednak odepchnąć od obsesyjnego pragnienia zrealizowania zamiaru zranienia jej do żywego.
- Myślałam, że uda nam się spokojnie porozmawiać. – Teraz już ledwo ją słyszał, i w gruncie rzeczy w pierwszym momencie sądził, że źle ją zrozumiał. Porozmawiać? O czym ona, do cholery, chciała teraz rozmawiać?
- Na to chyba nieco za późno. – Aż go korciło, by chociaż lekko nią potrząsnąć. – Co najmniej o pół roku.
Ciszę przerywał teraz jedynie dźwięk przesuwanego w torbie zamka. Tarjei wciąż rozpaczliwie udawał, że nie dostrzega tego, co się wokół niego dzieje, zaś w oczach Chloe pojawiły się kolejne błyski świadczące o narastającym przygnębieniu.
- Tak zamierzasz mnie teraz traktować? – spytała niepewnie.
- Jak?
- Jak… jak jakiegoś… kleszcza? – wypowiedziała to słowo niemal z obrzydzeniem, a on nie mógł już dłużej powstrzymać prychnięcia. Co za wyrachowana, podła, zepsuta manipulantka. Przecież jesteś kleszczem, miał ochotę jej wykrzyczeć prosto w twarz, wyrzucając z siebie wszystkie emocje kumulowane od miesięcy. Jesteś pierdolonym kleszczem. Dopieprzasz się do człowieka, robisz wszystko, by utruć mu życie, a gdy nabywa przekonania, że w końcu się ciebie pozbył, nagle odkrywa, że ma boreliozę. Uwielbiasz mieszać.
Jesteś kleszczem.
- Czego ty się, kurwa, właściwie spodziewałaś? – czuł, że nie zniesie tego nawet przez minutę. Strumień lawy wypełnionej złością, tkwiącej w jego ciele, był gotów do wybuchu. – Że zacznę skakać z radości na twój widok? Że wezmę cię w ramiona? A może powinienem cię złapać pod rękę i lecieć do jakiegoś ustronnego miejsca, żebyś mogła mnie wreszcie zerżnąć jak należy? – cedził słowa z lodowatą precyzją, dzięki której temperatura spadła w pokoju do poziomu znacznie poniżej zera. Kątem oka widział, jak Tarjei sztywnieje. Chloe pobladła na twarzy jeszcze bardziej.
- To nie w porządku – szepnęła i tym zdaniem ostatecznie wyprowadziła go z równowagi.
- Ja ci powiem, co jest nie w porządku  - wywarczał przez zęby zaciśnięte tak mocno, że niemal go bolały. – Nie w porządku jest pojawianie się tutaj po kilku miesiącach tak, jakby nic się nie stało. Nie w porządku jest wparowywanie do mojego pokoju bez zapowiedzi i wciskanie farmazonów o tym, jak bardzo ci przykro, choć nie przypominam sobie, by moje uczucia kiedykolwiek chociaż przez jedną pierdoloną nanosekundę cię obchodziły. Nie w porządku jest to, że gdy już prawie udało mi się zapomnieć o twoim istnieniu i o wszystkim, czego się z twoich ust nasłuchałem, nagle stajesz tu przede mną i zachowujesz się jak jebana koleżanka z licealnej ławki, z którą się rozstałem we wzruszająco przyjaznych stosunkach. To jest nie w porządku. – Gorycz coraz bardziej w nim narastała. – Chociaż z drugiej strony potrafię pojąć, dlaczego patrzysz na to zupełnie inaczej. W końcu dla ciebie to wszystko i tak nie miało żadnego znaczenia, prawda?
- Posłuchaj, wiem, że byłam podła, ale…
- Chloe, nie wierzę, że przyjechałaś tutaj tylko dla Larsa. – Spojrzał jej prosto w oczy, w których teraz zalśniło coś podejrzanie przypominającego łzy. – Po prostu ci nie wierzę. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. I możesz mnie nazywać zakochanym w sobie narcyzem, ale moim zdaniem jesteś tu przede wszystkim po to, by znów namieszać mi w głowie. – Wcale nie był pewien, czy chciał ją doprowadzić do płaczu. Wiedział za to, że musi wyrzucić z siebie każdą skumulowaną od miesięcy negatywną emocję skierowaną przeciwko jej coraz to bardziej zmarnowanej osobie. – Rozumiem, że jesteś chora. Że masz problemy. Że czasami świrujesz. Bóg mi świadkiem, że rozumiem. To nie było nic, nad czym nie potrafiłbym przejść do porządku dziennego. Ale żaden stopień psychicznego popaprania nie usprawiedliwia takiego traktowania ludzi. Nie dam ci się wychujać po raz drugi.
W tym momencie wydawało mu się jasne, że się rozklei. Na to przynajmniej wszystko wskazywało. Ona jednak wpatrywała się w niego jedynie przez bardzo długi okres czasu, do tego stopnia, że prawie już zdążył stracić cierpliwość, nim w końcu wydobyła z siebie głos.
- Masz kogoś? – zapytała łamiącym się tonem. Gdyby poziom jego irytacji oscylował na nieco niższym poziomie, pewnie wybiłoby go to z równowagi. Ale nie wybiło.
- Owszem. Chociaż ty jesteś akurat ostatnią osobą, którą to powinno obchodzić.
Wcale nikogo nie miał. W każdym razie nie oficjalnie. Chciał tylko sprawić, by cierpiała, tak jak on kiedyś cierpiał przez nią.
Sądząc po jej minie, chyba mu się udało.
Znów bardzo długo milczała. Zrobiła kilka kroków w tył i wyglądało na to, że wyjdzie z pokoju bez pożegnania. Zanim jednak nacisnęła klamkę, popatrzyła na niego kompletnie rozbitym wzrokiem.
- Żałujesz, że wtedy koło mnie usiadłeś? W Östersund? – najpewniej chwytała się ostatniej deski ratunku, ostatniej nadziei na powrót do starych czasów i do ich dawnej relacji. Nie zamierzał jej podawać koła ratunkowego.
- Tak. Żałuję. – Sam już nie potrafił ocenić, czy rzeczywiście tak było. Nie wyobrażał sobie jednak udzielenia innej odpowiedzi. – Nie ma dnia, żebym nie żałował.
Przyglądała mu się bez słowa z twarzą pozbawioną jakichkolwiek emocji. Zasłona z łez w jej oczach zniknęła, ustępując miejsca pustce, która towarzyszyła także i jemu, gdy wreszcie opuściła pomieszczenie, cicho zamknąwszy za sobą wejściowe drzwi.


*


Zrozumiała. Aż za dobrze, do tego stopnia, że przez dwa kolejne dni unikała go jak ognia, trzymając się na uboczu i towarzysząc norweskiej kadrze wyłącznie przy posiłkach, przy czym w jej przypadku polegało to na siedzeniu przy brzegu stołu z wzrokiem wbitym w talerz. Wyczuwała momentami na sobie jego palące spojrzenie i miała wtedy szczególną ochotę uciec na drugi koniec miasteczka, co pewnie zresztą by zrobiła, gdyby nie Tora. Siostra na jej widok najpierw na nią nakrzyczała – ewidentnie przyjechała tu po kilka solidnych ochrzanów – potem zaś niemalże siłą zaciągnęła ją na wspólny posiłek, oświadczając, że nie zamierza jej pozwolić na całodzienne samotne chodzenie po Hochfilzen bez celu. Jesteś kompletnie nieodpowiedzialna, wycedziła przy kolacji, kiedy jeszcze nikt im nie towarzyszył, natychmiast wyciszając głos na widok dwóch mieszkańców pokoju numer osiem. Przez cały wieczór już się nie odezwała, za wyjątkiem wymuszenia od Chloe przyrzeczenia, że zostanie do niedzieli i że nie będzie robiła niczego głupiego.
Więc nie robiła. Trzymała się zasadniczo z daleka. Rysowała i starała się odgrywać rolę osoby możliwie niedostrzegalnej. Rozpaczliwie ją korciło, by coś powiedzieć, gdy podczas śniadania Martin cisnął Emilowi pod nos na stół potężne tomisko angielskojęzycznej wersji Nędzników. Będziesz to czytał? Chciała zapytać i właściwie prawie zapytała, kiedy ich oczy na ułamek sekundy się spotkały. Nie zrobiła tego jednak. Wywnioskowawszy z rozmowy, że chodziło o jakiś zakład z Francuzem, zacisnęła wargi w tym samym momencie, w którym ze stoickim spokojem otworzył książkę i bez zastanowienia zaczął ją studiować ku niemałemu zaskoczeniu całej ekipy, sugerującej, że tysiąc trzysta stron to chyba lekka przesada.
Sto pięćdziesiąt na dzień powinno wystarczyć, mruknął jedynie i całkowicie skupił się na swoim zadaniu, podgryzając przy tym kanapki.
Postanowiła postąpić podobnie. Poszła na zawody i ze zdumieniem odkryła, iż jej brat wciąż w wieku trzydziestu czterech lat był zdolny do wygrania konkursu rangi Pucharu Świata. Dobrze się składało. Udało jej się odciągnąć go od potencjalnej imprezy i w dwie godziny sporządzić całkiem sensowny szkic, który właściwie nawet ją usatysfakcjonował.
Larsa rysowało się zupełnie inaczej niż Joergena. Uderzyło ją to już na początku, a teraz, gdy niespełna dwa dni później siedziała samotnie przy stole w ramach rozpoczynającego się niedzielnego śniadania, przyglądając się krytycznie efektom swojej pracy, fakt ten wydał jej się jeszcze bardziej oczywisty. Nigdy nie miała z nim naprawdę mocnej relacji – on nie rozumiał jej, ona nie rozumiała jego. Denerwowało ją jego momentami aż nazbyt niewyrafinowane poczucie humoru i kompletny brak tolerancji dla jej od zawsze wyraźnej potrzeby samotności. Sam z kolei zarzucał jej nieumiejętność docenienia wszystkiego, co miała w życiu, przy jednoczesnym mistrzostwie w zakresie rozpieprzania związków z ludźmi. Nie dało się ukryć, że pod tym względem chyba musiała się z nim zgodzić.
W tej chwili był na nią zły – zdecydowanie na nią, nie na Emila, co stanowiło zabawny kontrast w stosunku do zachowania Tory. Wyraźnie uważał, że wina za wydarzenia ostatniego roku spoczywała głównie na jej barkach. Ponieważ również przychylała się do tego stanowiska, nie próbowała nawet się z nim kłócić.
Szkic jej się podobał, bo pod wieloma względami przypominał jej Larsa jako człowieka – prosty, nieskomplikowany i szczery do bólu. Czegokolwiek by nie mówić na temat wszystkich celów jej misji, ten główny zrealizowała perfekcyjnie. Wyczuwała na papierze irytację brata i własne dziwne poczucie bezsilności. Spodziewała się znacznie większych problemów, szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności, w których przyszło jej rysować.
- Nie sądziłem, że spotkam tutaj kogoś tak wcześnie. – Ole uśmiechnął się do niej pogodnie, co mocno ją zaskoczyło, choć tak naprawdę jako jedyny z norweskich biathlonistów, może nie licząc Johannesa, przez cały jej pobyt w Hochfilzen nawet przez moment nie spojrzał na nią wrogo bądź niechętnie. Usadowił się z talerzami i kubkiem naprzeciwko niej. Pospiesznie upchnęła portret do teczki i zerknęła na niego nieśmiało.
- I tak nie mogłam dzisiaj spać.
- Coś się stało?
- Raczej nie. Czasem mi się to zdarza.
Upił solidny łyk swojej wciąż gorącej herbaty.
- Co słychać? – zapytał z już zupełnie zdumiewającą swobodą, na co zmarszczyła brwi.
- Dlaczego się do mnie odzywasz? – właściwie nie powinna wyskakiwać z takim tekstem, ale była zdecydowanie zbyt zdumiona, by ot tak po prostu przejść do porządku dziennego nad faktem, że wielki Ole Einar Bjoerndalen siedział teraz dosłownie kilka centymetrów od niej i najwyraźniej zamierzał z nią pogawędzić, choć przez cały weekend wypowiedział w jej stronę może z dziesięć słów. – Nie obowiązuje cię solidarność milczących plemników? – parsknął śmiechem na wydźwięk tego zdania.
- Mam tutaj specjalne przywileje. – Odgryzł róg swojej kanapki, gdy wsadziła teczkę do plecaka. – Udało ci się wykonać portret?
- Tak, w piątek. Po zawodach wracam do domu. Właściwie powinnam była to zrobić już wczoraj. – Chyba do końca nie umiała powiedzieć, dlaczego się na to nie zdecydowała, uwzględniając fakt, iż Emil prawdopodobnie nie zaszczycił jej poprzedniego dnia nawet jednym spojrzeniem, całkowicie skupiony na swojej książce.
Ole skinął głową ze zrozumieniem i przypatrzył jej się przez moment współczującym wzrokiem. I on z całą pewnością posiadał pewne informacje na temat majowych i czerwcowych zdarzeń, choć, jak sądziła, niespecjalnie szczegółowe i być może stawiające w jego oczach zbyt ogólny zarys, by mógł dokonywać jednoznacznych sądów. Albo po prostu należał do tego rodzaju ludzi, którzy z reguły utożsamiają się z samotnikami i usiłują zrozumieć mechanizm działania wszystkich stron konfliktu.
- Jak się czujesz? – dorzucił sobie na kanapkę dodatkowy plasterek pomidora. Wzruszyła ramionami.
- Bywało lepiej. I gorzej. Chyba w porządku.
- Rozmawiałaś z Emilem?
Tego też się nie spodziewała. Łał. Fama chyba naprawdę poszła daleko.
Nie chciała z całą pewnością poruszać tego tematu. Fakt, iż cudem udało jej się w czwartek powstrzymać łzy po jego brutalnym monologu, zasługiwał na miano jedynego osiągniętego w tym względzie sukcesu. Poza tym czuła się jak rozdeptany na ulicy kawałek gówna. Słodki Jezu, naprawdę to spierdoliła.
Westchnęła ciężko.
- Rozmawiałam. – Zasunęła zamek plecaka. – Trochę mi się dostało.
- Nie było mu łatwo.
- Wiem. Raczej nie oczekiwałam, że ta dyskusja przebiegnie inaczej. – To stwierdzenie akurat nie do końca zgadzało się z prawdą, ale w końcu nadzieja umierała ostatnia. – Nienawidzi mnie.
- Bzdura.
- Daj spokój.
Przyglądał jej się przez chwilę w ciszy, po czym na jego twarzy zamalowało się coś, co podejrzanie przypominało kolejny uśmiech.
- Dostał ostatnio książkę od Francuzów.
- Widziałam.
- A widziałaś, jaką ma zakładkę? – jego wzrok wydawał się najzupełniej poważny i nie świadczył o jakimkolwiek dowcipkowaniu. Zmarszczyła brwi.
- Nie.
- Więc może lepiej sprawdź. – Następny łyk herbaty. Oparła brodę na zaciśniętych pięściach.
- O czym ty mówisz? – zerknęła na niego podejrzliwie, na co tylko wzruszył ramionami.
- Idę po ser.
- Ole!
Wstał z krzesła i lekko nachylił się w jej stronę.
- Słuchaj, nie wiem, co on ci nagadał, i znając go, to pewnie były jakieś totalnie sukinsyńskie odzywki, ale mimo wszystko chyba nie powinnaś się jeszcze wycofywać. W każdym razie ja na twoim miejscu tak szybko bym się nie poddawał. – Nie czekał na jakąkolwiek odpowiedź z jej strony. Ruszył w kierunku szwedzkiego stołu, pozostawiając ją w stanie kompletnego zagubienia.


*


Oczywiście, że miał wyrzuty sumienia.
Napadły go już na samym początku, gdy tylko wyszła z ich pokoju, a Tarjei posłał mu bardzo wymowne spojrzenie z gatunku chyba się trochę zapędziłeś. I chociaż tak naprawdę nie żałował żadnego z wypowiedzianych słów – zbyt długo kisił je w sobie, zdecydowanie zbyt długo – im dłużej się nad tym zastanawiał, z tym większą niechęcią względem samego siebie wspominał jej pobladłą buzię i zrozpaczony wzrok postrzelonego w nogę szczeniaka. Chciał ją zranić i osiągnął swój cel, teraz zaś czuł się jak ostatni sukinsyn i tak naprawdę musiał wykrzesać z siebie maksimum samodyscypliny, by już następnego dnia nie pobiec do niej z przeprosinami.
Najgorsza była ta cholerna tęsknota. Tęsknota, która w tym momencie stanowiła już zjawisko niezaprzeczalne, bo choć nigdy nie przyznałby tego na głos, jej widok nie tylko go zaskoczył i zirytował, ale także i ucieszył. Od ich ostatniego spotkania minęło sześć miesięcy – sześć miesięcy codziennego zastanawiania się, co się z nią działo, jak wyglądała, czym się zajmowała. Sześć miesięcy prób zapomnienia o niej przy jednoczesnym bolesnym pragnieniu ujrzenia jej choć na kilka minut. Uważaj, o czym marzysz, bo jeszcze się spełni.
Spełniło się. Zobaczył ją. Nakrzyczał na nią. Odepchnął od siebie, najpewniej sądząc, że dzięki temu poczuje się lepiej.
Jasne.
Starał się o tym nie myśleć, zerkając na zegarek podczas szybkiego marszu po schodach. Na żadne głębokie refleksje nie miał w tej chwili ani ochoty, ani tym bardziej czasu, zważywszy na wieczorny wylot do Oslo. I on, i Tarjei zrezygnowali z zawodów w Annecy (ku wyraźnemu rozgoryczeniu Fourcade’a, który zdążył już szczegółowo zaplanować upokorzenie rywala przed własną publicznością), by skupić się na przygotowaniach do igrzysk, w rezultacie czego czekała ich pospieszna podróż do Monachium. Podobnie zresztą, jak dokładnie rok wcześniej, gdy choroba dziadka zmusiła go do pospiesznego opuszczenia Hochfilzen. Mniej więcej wtedy zaczął regularnie kontaktować się z Chloe.
O wilku mowa.
Stała w holu przy książce, którą zostawił na stole. Przyglądała jej się uważnie, w palcach obracając poobgryzany ołówek. W jednej chwili zrobiło mu się zimno.
Zdobył się jedynie na to, by cicho chrząknąć. Spojrzała na niego i natychmiast pobladła niczym dziecko przyłapane na kradzieży cukierków.
- Przepraszam – bąknęła mocno wystraszonym głosem, tak kompletnie do niej niepasującym, po czym cofnęła się o krok do tyłu. Nadal niepewnie ściskała ołówek. – Przepraszam, ja…
- Znalazłem go w aucie, kiedy sprzątałem kilka miesięcy temu. – Pamiętał dokładnie tamten moment i dreszcz, który przebiegł mu po plecach, gdy wydostał grafit spod siedzenia. Widok śladów jej zębów na cienkim drewnie miał w sobie coś tak dołującego, że nabrał wówczas przerażającej ochoty schowania się pod kołdrą na cały nadchodzący tydzień.
- I nie wyrzuciłeś. – Przypatrywała mu się pytająco.
- Nie jest moją własnością. – Co nie zmienia faktu, że i tak używam go jako zakładki i codziennie noszę przy sobie, choć tak cholernie mi o tobie przypomina.
Albo może właśnie dlatego.
- Powinnam się zbierać – powiedziała w końcu cicho, odkładając ołówek na stół. Zmarszczył brwi.
- Wracasz samolotem?
Parsknęła pod nosem.
- Chyba zapomniałeś, że boję się latać.
- Naprawdę? – w tym momencie już nie potrafił powstrzymać rozbawienia. Lekko się zarumieniła.
- To w sumie zależy od okoliczności. – Umknęła wzrokiem gdzieś w okolice swoich butów, wprawiając go w stan zakłopotania. Nie był pewien, czy dobrze zrozumiał tę aluzję.
- Kristin, Tarjei i ja wylatujemy dzisiaj wieczorem z Monachium. Jakieś wolne miejsce na pokładzie pewnie by się znalazło. – Te dwa zdania wymknęły mu się z ust kompletnie bez zastanowienia, w jednej chwili sprawiając, że zapragnął uderzyć głową w ścianę. Trzy dni temu nakazał jej się trzymać od siebie z daleka, a teraz sugerował jej wspólny powrót do Norwegii? Rozdwojenie jaźni czy niezdecydowanie? Czy też może po prostu był to jego absurdalny sposób przeprosin za czwartkową scenę?
Jakkolwiek nie brzmiałaby prawidłowa odpowiedź, wyraźnie wpędził ją w konsternację.
- Po co mi to mówisz? – minę miała teraz podobną do tej sprzed kilku dni. Zaczynała się chyba martwić o jego stan psychiczny. Wcale jej się zresztą nie dziwił.
- Młoda dziewczyna nie powinna sama podróżować przez pół Europy autostopami.
- Przejechałam tak tylko sto kilometrów.
- To niebezpieczne, Chloe.
A dlaczego cię to obchodzi? Ewidentnie chciała o to zapytać. Najpewniej owa kwestia wisiała jej już na końcu języka. Nie odezwała się jednak nawet słowem. Zamiast tego wyprostowała jedynie plecy.
- Przemyślę to – powiedziała w końcu i ruszyła w kierunku schodów. Zerknął na nią niepewnie.
- Nie weźmiesz go? – wskazał na wciąż leżący na stole ołówek. Pokręciła przecząco głową.
- Nie będzie mi już potrzebny.
- Co mam z nim w takim razie zrobić?
Wzruszyła ramionami, zaciskając wargi w kreseczkę.
- To już zależy od ciebie. – Narzuciła na siebie kaptur obszernej bluzy, jednej z nielicznych rzeczy typowych także dla Chloe, którą zapamiętał sprzed pół roku. Jej chuda sylwetka zanikała za warstwami luźnych ciuchów. Widok tego obrazka, tak cholernie przypominający mu pierwszą połowę roku, sprawił, że nagle powtórnie obudziła się w nim chwilowo uśpiona gorycz.
- Chciałbym, żeby wszystko tak ode zależało. – I tym razem nie kontrolował własnych słów. Wydostawały się bezmyślnie z jego ust na zewnątrz, dodatkowo tylko komplikując sytuację.
Nie próbowała szukać sensownej odpowiedzi na to stwierdzenie. Posłała mu zamiast tego jedno ze swoich smutnych spojrzeń, przez które znów poczuł się jak skończony palant.
- Zapytam Larsa, czy da mi na bilet. – Odgarnęła opadające jej na twarz włosy za ucho. – W Nędznikach jesteś na sto pięćdziesiątej szóstej stronie. – Zeszła na dół, a on potrzebował dobrych kilku sekund, by w końcu podejść do stolika i wziąć ołówek do ręki.
Powinien go wyrzucić. Wiedział o tym doskonale i gdyby postępował w życiu zgodnie z logiką, nieszczęsny, poobgryzany Faber Castell już dawno trafiłby do kosza.
Tyle tylko, że nie potrafił tego zrobić.
Nie miał pojęcia, dlaczego. Zresztą nawet nie chciał się zastanawiać. Czuł, że odpowiedź na to pytanie dodatkowo by go dobiła. Że oscylowałaby blisko sformułowania w stylu nie chcesz się go pozbywać, bo to jedyna materialna rzecz, która cię z nią łączy.
Zamiast udać się w stronę śmietnika wsunął więc ołówek między stronę sto pięćdziesiątą szóstą i sto pięćdziesiątą siódmą, po czym chwycił książkę pod pachę i ruszył do pokoju. Myśl o nieszczęsnym wieczornym samolocie obudziła oskarżycielskie głosy w jego głowie.
Kompletny idiota.
I na dodatek masochista.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz