poniedziałek, 28 września 2015

2.02


i need more time just to make things right



Od pewnego czasu jej pewność siebie gwałtownie wzrastała. A jeśli nie, to przynajmniej zatrzymywała się na dotąd niespotykanym w jej przypadku, zdumiewająco wysokim poziomie, zbiegając się dziwnym trafem z okresem, w którym zaczęła się spotykać z Vegardem na poważnie. Bez wątpienia pewne rzeczy w jej życiu były wyjątkowo mało skomplikowane.
Zaczęła wierzyć w siebie. Do tego stopnia, by nie marnować już więcej czasu na smętne wieczorne wpatrywanie się w sufit poświęcone zastanawianiu się, czego jej brakuje, i nie patrzeć w lustro z poczuciem rozczarowania względem własnej osoby. Teraz nie musiała się nad niczym zastanawiać, podobnie jak i nie musiała czuć się rozczarowana. Nie grała już roli banalnej kumpeli z uczelni, nie przypominała bezpiecznej przystani, do której ucieka się przed falami. Stała się ważna.
Podobało jej się to. To codzienne, poranne stawianie stóp na podłodze ze świadomością, że ktoś po południu będzie na nią czekał. Te spontaniczne telefony, godziny spędzane na wspólnym wylegiwaniu się pod kołdrą, wymienianie jednoznacznych spojrzeń na korytarzach. Nie obnosili się ze swoim związkiem, przynajmniej nie w środowisku akademickim. Właściwie sama nie wiedziała, dlaczego. Chyba po prostu bała się zapeszyć. Nie chciała dodawać sobie dodatkowych, potencjalnych upokorzeń, gdyby coś nie wyszło. Nijak nie potrafiła sobie na chwilę obecną wyobrazić jakiejkolwiek klarownej przyszłości, więc wolała dmuchać na zimne. Na wszelki wypadek.
Zawsze tak postępowała. Z natury była pesymistką, a szklankę postrzegała jako do połowy pustą. I owszem, udało jej się wyzbyć dawnej nieśmiałości i paranoidalnych momentami obaw, ale gdzieś w głębi wciąż tkwiło tak typowe dla niej, sceptyczne nastawienie do świata. Owszem, teraz miała wszystko, czego chciała - ale kto wie, co przydarzy jej się w ciągu najbliższego miesiąca? Jej związek z Vegardem rozpoczął się nagle. Równie dobrze mógł też się nagle zakończyć.
W końcu Chloe Berger przeżyła.
Przeżyła i funkcjonowała w tej samej rzeczywistości, gdzieś w Norwegii, w szpitalu psychiatrycznym, usiłując się pozbierać po swojej nieudanej samobójczej próbie. Lea pamiętała doskonale wydarzenia z tamtego okresu - cudowny, ciepły, słoneczny czerwiec, podczas którego pierwszy raz od bardzo dawna oficjalnie zdobyła status kobiety w związku i równie przyjemne dwa lipcowe tygodnie, zakończone wstrząsającą informacją, mimowolnie wpływającą na jej życie. Głównie dlatego, że to jej chłopak znalazł niedoszłą ofiarę w wannie w swoim starym mieszkaniu, choć udał się do niego wyłącznie po pozostawiony przypadkiem w czasie przeprowadzki podkoszulek.
Lea starała się nie myśleć o Chloe. Nie było to zresztą trudne - jej drażliwego tematu powszechnie w środowisku unikano, a ona sama zniknęła na dobre i nic nie wskazywało na to, by miała w najbliższym czasie powrócić do świata żywych. Niewykluczone, iż udało jej się opuścić psychiatryk, i parę razy pannę Bellurt wręcz korciło, by podpytać o to Joergena, teraz jeszcze bardziej ukrywającego się w ciemnych kątach sal przed zainteresowaniem wykładowców. Zawsze jednak koniec końców wycofywała się z tego pomysłu. Losy Chloe w ogóle nie powinny jej obchodzić, a jej nieobecność była jej w sumie na rękę.
Szczególnie, że jej właściwie wciąż krótki związek przechodził teraz niewątpliwie nieco trudniejszy okres.
Początek przebiegał niemal idealnie, niczym wyjęty z bajecznych i zupełnie irracjonalnych marzeń, których nie spodziewała się kiedykolwiek zamieniać w rzeczywistość. I owszem, przez cały czerwiec dzielili się jej wąskim, jednoosobowym łóżkiem, a przyjaciółki uparcie po cichu powtarzały, że wspólne mieszkanie już na starcie jest najlepszą drogą do pospiesznego rozstania. Tyle tylko, że po pierwsze i tak nie mieli żadnego wyboru, po drugie zaś w gruncie rzeczy tamten okres wspominała najlepiej - wszystko, co do tej pory ich dzieliło, odchodziło na bok, pozwalając im się do siebie zbliżyć na poważnie.
Potem nadszedł dwunasty lipca.
Grunt na nowo zaczął jej uciekać spod nóg. Kiedy po raz ostatni widziała Chloe, z jakiegoś powodu nabrała przekonania, że wreszcie wyeliminowała ją z gry. Trzaśnięcie drzwiami wydawało się idealnym zakończeniem pewnego etapu. Po jakimś czasie zdała sobie jednak sprawę ze skali własnej naiwności. Patrzyła, jak Vegard każdego dnia z niepokojem udawał się w kierunku szpitala uniwersyteckiego, rozpaczliwie łaknąc pozytywnych wiadomości, i zastanawiała się, jak wiele czasu będzie musiało minąć, nim na dobre zostawią rozdział pod tytułem Chloe Annette Berger za sobą. Wywiezienie pogrążonej w depresji wariatki do Gaustad i przeprowadzka Ringena na stare, opustoszałe śmieci wcale nie zamiotło problemu pod dywan. I chociaż od lipca upłynęły ponad cztery miesiące, Lea nadal czuła się trochę zagubiona.
Uczucie to zresztą gwałtownie się pogłębiło, gdy wychodząc z toalety szybkim krokiem w stronę schodów prowadzących na pierwsze piętro stanęła nagle oko w oko ze swoją niedoszłą rywalką.
Była to ostatnia osoba, którą spodziewała się ujrzeć pod drzwiami rektoratu. Szczególnie w takim wcieleniu. W pierwszym momencie nawet jej nie rozpoznała. Czerwcowa Chloe miała bujną, niebieską czuprynę, cały szereg kolczyków zdobiących twarz i rezolutne spojrzenie przepełnione energicznym błyskiem. Jej oryginalny wizerunek zastąpiła sylwetka przygarbionej, przerażająco chudej blondynki w szarej bluzie, nerwowo wpatrującej się w podłogę. Gdyby nie podniosła na chwilę głowy i ich oczy przypadkiem się nie spotkały - bo przynajmniej nadal zachowała swoje niezwykłe, stalowe tęczówki - Lea prawdopodobnie w ogóle nie uświadomiłaby sobie, na kogo się właśnie natknęła.
Najzabawniejsze, że pierwszą emocją, jaką wzbudził w niej widok Chloe, nie był ani strach (a przecież od miesięcy bała się tego momentu), ani złość (najbardziej typowa i w tym przypadku dość naturalna). Zamiast tego w jej umyśle pojawiło się zupełnie zaskakujące współczucie.
Nigdy wcześniej nie widziała swojej konkurentki w takim stanie. Owszem, zdarzało się, że pojawiała się na uczelni w trudnych okolicznościach, nieuczesana, źle ubrana, rozdrażniona, machając środkowymi palcami w kierunku każdego, kto tylko nawinął jej się pod nos. Zawsze jednak zachowywała dziwny rodzaj pewności, specyficznego wyrachowania, zdecydowania, którego samej Lei tak bardzo przez lata brakowało. Kroczyła przez życie nadspodziewanie twardym krokiem, z zaciśniętymi zębami, posyłając ludziom pogardliwe spojrzenia.
Nie zostało w niej nic z tamtej ostrej dziewczyny rozdeptującej świat ciężkimi glanami.
Teraz sprawiała wrażenie tak niemrawej i słabej, że panna Bellurt niemal widziała ją w wyobraźni rozpływającą się w powietrzu. Dotąd pełne emocji źrenice były w tej chwili kompletnie puste. Wyglądała trochę tak, jakby pięć minut wcześniej wydostała się z trumny i aktualnie bez powodzenia usiłowała się wtopić w istniejące realia. Gdy ich oczy się spotkały, nie skrzywiła się, jak to miała niegdyś w zwyczaju robić. Mało tego, nie wyraziła najmniejszego zainteresowania ową konfrontacją, zachowując beznamiętny wzrok smętnej kukiełki.
Lea myślała o tym wydarzeniu przez cały wieczór. I choć przez jej głowę przesypywały się całe dziesiątki różnorakich spostrzeżeń, tylko jedno z nich utkwiło w niej wystarczająco głęboko, by powtórzyła je sobie przed snem w ramach końcowego i wyjątkowo brutalnego wniosku.
Chloe Berger została zmasakrowana. Zmiażdżona, rozdeptana, zgnieciona i obrócona w popiół. Z oprawcy zamieniła się w ofiarę.
Miłość po prostu ją zniszczyła.


*


Przyglądał się nerwowo swoim poobgryzanym paznokciom, uparcie próbując zignorować ciekawskie spojrzenia dochodzące do niego z każdej strony. Dawno już powinien się do tego przyzwyczaić i właściwie w pewnym sensie rzeczywiście zaczął traktować ów fakt jako normę. Był powszechnie rozpoznawalnym, cenionym w kraju i poza jego granicami biathlonistą, który od co najmniej kilku już lat miał problemy z tym, by przemknąć przez ulicę bez wzbudzenia nadmiernego zainteresowania swoją w gruncie rzeczy całkiem zwyczajną przecież osobą. Nawet w Oslo zaczepiano go w każdym możliwym miejscu publicznym, począwszy od sklepu, a skończywszy na oddziale poczty. Zdążył się już nauczyć, że silna potrzeba prywatności w jego przypadku zrealizowana może zostać po wyjściu z domu tylko w towarzystwie solidnego kaptura, podczas lata dopełnionego dodatkowo obecnością okularów przeciwsłonecznych.
Tutaj nie mógł jednak założyć ani kaptura, ani okularów. Nie miał żadnej szansy na to, by w jakikolwiek sposób ukryć swoją tożsamość albo chociażby wzbudzić co do niej wątpliwości. Tkwiąc przy stoliku w nerwowym oczekiwaniu, narażony na zainteresowanie tak skazanych, jak i ich odwiedzających, czuł się jak zwierzę wystawione w klatce w ogrodzie zoologicznym i otoczone tłumem gapiów.
Nienawidził tego miejsca.
To akurat nie było chyba dziwne. Owszem, norweskie więzienia cieszyły się powszechną dobrą opinią, nijak nie wpisując się w kanony znane z filmów i seriali – porządne warunki i stosunkowy spokój. Mimo wszystko jednak w dalszym ciągu pozostawały więzieniami, a im dłużej Emil przebywał na terenie jednego z nich, tym intensywniej zastanawiał się, co w ogóle tam właściwie robił.
Siedział. Czekał. Zadawał sobie idiotyczne pytania. Marzył, by móc już wyjść na zewnątrz, i szczerze współczuł tym, dla których taka opcja nie funkcjonowała.
- Trzydzieści cztery z pawilonu B na widzenie – głosy wydobywające się z wejścia oderwały go od potoku myśli i zmusiły do uniesienia wzroku do góry. Najpierw udało mu się dostrzec jedynie dłonie ściśnięte rozpinanymi przez strażnika kajdankami. Chwilę później ich właściciel pojawił się w stosunkowo niewielkiej sali wypełnionej ludźmi.
- Pół godziny – syknął mężczyzna w mundurze, a Simen Edvard Brekke skinął głową i rozejrzał się bacznie po pomieszczeniu, by uśmiechnąć się niepewnie na widok Emila.
Gdy spotkali się po raz ostatni, dobrych kilka miesięcy temu – choć już po pogrzebie – wyglądał zdecydowanie gorzej. Miał wtedy zapadniętą twarz, wory pod oczami i nadgarstki wychudzone jak u anorektyka. Teraz wyraźnie przybrał na wadze, nie wspominając nawet o tym, że przestał w końcu przypominać ducha. Nadal znajdował się wprawdzie daleko od swojej dobrej dyspozycji, ale przynajmniej nie sprawiał wrażenia osoby, którą byle podmuch wiatru mógłby unieść do góry bez większego problemu.
Uścisnęli się bez słowa. Trochę tak, jak kiedyś, gdy byli jeszcze dwoma zwykłymi smarkaczami z Trondheim, gdy na jednym z nich nie ciążył status mistrza olimpijskiego, a drugi nawet nie myślał o odsiadywaniu kilkuletniego wyroku za nielegalny przemyt tytoniu. Emilowi brakowało nieraz tamtych czasów. Odnosił wrażenie, że już nigdy nie uda mu się wrócić do dawnej beztroski. Simen nie wymaże pierdla ze swojej kartoteki, on zaś nigdy nie stanie się znów zwyczajnym, szarym obywatelem Norwegii mogącym swobodnie przejść chodnikiem bez wzbudzenia nadmiernego zaciekawienia.
- Nie spodziewałem się ciebie – rzucił pogodnie najmłodszy członek drużyny z Leangen, gdy zajęli miejsca, rzecz jasna skupiając na sobie uwagę większej części otaczającego ich towarzystwa. – Nie powinieneś być na jakimś zgrupowaniu przedsezonowym?
- Rzygam już tymi zgrupowaniami. – Zawsze go zadziwiało, jak niewielki problem miał z tym, by przerzucić się na prostacki, boleśnie bezpośredni styl więzienny. – Jeszcze trochę i zacząłbym przestawiać celownik z tarczy na ludzi.
- Aż tak źle?
- Chujowo. Aczkolwiek jednocześnie stabilnie. Musimy rozmawiać o mojej popieprzonej pracy?
- Chcę być na bieżąco z poczynaniami narodowej kadry.
- Na razie nie ma żadnych poczynań. Strzelam po dwieście pięćdziesiąt razy na dzień. Biegam po dwadzieścia pięć kilometrów w porywach do trzydziestu. Wczoraj byłem w domu po raz pierwszy od trzech tygodni i następnym razem przyjadę najprawdopodobniej dopiero na święta. Jeśli chodzi o resztę, poza Bjoerndalenem wszyscy sprawiają wrażenie równie styranych.
- Czyli ta jesienna apatia w żaden sposób nie wiąże się z twoją niedoszłą dziewczyną? – spytał Simen z nieco złośliwym uśmiechem, a Emil natychmiast odruchowo poczuł, jak jego prawa brew unosi się do góry. Na ten widok Brekke tylko parsknął. – Co, myślałeś, że się nie dowiem? – westchnął dramatycznie. – Tomas mi wszystko wyśpiewał. Znaczy Eldar. Chryste, którego imienia teraz właściwie używamy?
- Ja od zawsze używam wyłącznie jednego – warknął mocno poirytowany kierunkiem rozmowy biathlonista trochę zbyt ostro, zaś jego towarzysz wybuchnął śmiechem.
- O tym akurat doskonale pamiętam, Magnus.
- Skończ.
- Cipa cię wyrolowała, co? – oparł podbródek na dłoni i zrobił nagle minę pełną szczerego niedowierzania. – To jakiś totalny absurd. Po każdym z nas bym się spodziewał wydmuchania przez stołeczną pańcię, ale nie po tobie. Andersen mówił serio?
- Nie mam pojęcia, co ci powiedział Andersen.
- Że lalunia kręciła się koło ciebie przez dobrych kilka miesięcy, by potem niespodziewanie wyjebać cię na drzewo. Prawda to?
- Z grubsza.
- Z grubsza?
- To nie jest takie proste, Edvard.
- Czyli jednak drugie imię?
- Pieprzyć imiona. Ona jest kompletnie rąbnięta, rozumiesz? – pokręcił głową, czując, jak ogarnia go złość. Świadomość wciąż wbitych w niego pojedynczych spojrzeń wcale mu nie pomagała. – Kompletnie. A ja źle oceniłem sytuację.
- W jakim sensie? – Simen nadal wydawał się dość rozbawiony. – Czyżbyś… no… miał problemy z trafieniem do celu? – wyszczerzył nieco nierówne zęby, zaś Emil szczerze pożałował, że nie udało mu się jakimś cudem przedostać ze sobą czegoś ciężkiego, by móc go rąbnąć w głowę jak za dawnych czasów.
- Zawsze trafiam do celu – wycedził, patrząc na niego chłodno i przyciszając głos. – Pod warunkiem, że wyciągnę karabin. – Miał szczerą nadzieję, że te słowa dotarły wyłącznie do uszu jego przyjaciela, choć jeżeli nawet udało im się na chwilę odciągnąć od siebie zaciekawienie innych osób przebywających na sali, kolejna salwa simenowego śmiechu z całą pewnością przyciągnęła je z powrotem.
- Odkąd pamiętam, byłeś w tym dobry.
- W czym? W wyciąganiu karabinu? – to już również go rozbawiło, i natychmiast poczuł, jak jego nerwy nieco stygną.
- Myślałem raczej o znajdowaniu szybkich ripost przepełnionych słodką perwersją – Brekke uderzył rytmicznie palcami o blat stolika. – Chociaż wyciąganie karabinu też w sumie nawet by pasowało, gdyby się nad tym dłużej zastanowić. Dlaczego ci z nią nie wypaliło?
- Powiedziałem ci już. To skomplikowane. – Właściwie sam za bardzo w to nie wierzył – jego zdaniem to wcale nie było skomplikowane – ale szczerze pragnął zmienić wreszcie temat. – Po prostu… wygląda na to, że błędnie zinterpretowałem pewne…
- …sygnały?
- Okoliczności.
- I nawet nie doszło do bzykanka?
- Ja chyba powinienem złożyć w tej kwestii publiczne oświadczenie, żebyście w końcu przestali mnie o to po kolei pytać – burknął poirytowany Emil, zastanawiając się, jakim cudem nie przyszło mu do głowy, że Eldar sypnie coś odnośnie Chloe. – Nie doszło do bzykanka i nie dojdzie.
- Tarot ci tak powiedział?
- Prędzej zdrowy rozsądek.
- Zdrowy rozsądek niewiele ma wspólnego z karabinem.
- Zamknij się. Nie utrzymuję już z nią kontaktu. Rozumiesz?
- Rozumiem i mając na względzie wersję Andersena wcale mnie to nie dziwi. To, co mnie dziwi, to fakt, że puściłeś ją wolno z nienaruszoną cnotą.
- W tę nienaruszoną cnotę śmiem akurat wątpić, biorąc pod uwagę, że ma z pięciu partnerów seksualnych. I zapewne tyle samo partnerek.
- Biseksualna ladacznica? Brzmi zbyt niegrzecznie nawet jak na ciebie, Magnus.
- Przestań.
- Że niby nie mam racji?
- Nie. Nie masz racji. Bo uważasz, że chodziło wyłącznie o pieprzenie. A pieprzenie było w tym wszystkim najmniej istotne.
Na chwilę zapadła między nimi cisza. W oczach Simena pojawił się charakterystyczny błysk, który parę sekund później ustąpił miejsca wyraźnemu zaniepokojeniu, znanemu Emilowi z czasów oczekiwania na wyniki z klasówek.
- Czyli wpadłeś? – zapytał niepewnie, na co starszy z ich duetu na nowo wbił wzrok we własne paznokcie.
- Póki co usiłuję wypaść. I możesz mi wierzyć, że naprawdę się staram.
Wyraźnie nie tego spodziewał się jego nieustraszony do tej pory kolega.
- Jasna cholera – mruknął pełnym autentycznego przerażenia głosem. – To zupełnie zmienia postać rzeczy.
- Pierwszy raz od niepamiętnych czasów się z tobą zgodzę.
- Naprawdę nie utrzymujesz z nią kontaktu?
- Nie.
- A ona nie próbowała go nawiązać z powrotem?
- Nawet, gdyby próbowała, i tak bym jej nie pozwolił. To dla mnie skończony etap. – Tak właśnie było, i ogarnęła go prawdziwa ulga, że wreszcie mógł pozwolić sobie na szczerość. Dawno już postanowił, że gdyby Chloe z jakiegoś powodu usiłowała znów się do niego zbliżyć – nie, żeby uważał to za prawdopodobne – zrobi wszystko, by jakimś cudem trzymać się od niej z daleka. Stanowiła truciznę, od której należało się odciąć. Wciąż pamiętał, co czuł, gdy go odtrąciła i gdy usiłowała się zabić. A czuł wiele – złość, gorycz, przygnębienie, żal, bolesną tęsknotę. No i strach, prawdziwy, dobitny strach, bo przecież przez pewien moment jej życie wisiało na włosku. Mogła umrzeć. Była tak cholernie bliska śmierci. Nie potrafił tego pomieścić myślami, nie potrafił uwierzyć, że posunęła się do takiego kroku. W imię czego? Z jakiego powodu? Tora go za to winiła, twierdziła, że gdyby nie on, Chloe nie zdecydowałaby się na samobójczą próbę. Tylko czy tkwiła w tym jakakolwiek logika? Czy rzeczywiście mógł się uważać za odpowiedzialnego, skoro stanowił wyłącznie jeden z wielu punktów na mapie młodszej z sióstr Berger? Czy mógł być powodem? – Nie chcę już nigdy mieć z nią nic wspólnego. – Dodał te słowa po kolejnej chwili milczenia, a Simen na moment się nad nimi zamyślił.
- Słusznie – powiedział nieco ciszej i zdecydowanie poważniej. – Baby są dobre tylko do kwestii bzykaniowych. Poważne związki to syf. – Jego głos brzmiał na tyle stanowczo, że Emil błyskawicznie wyczuł osobistą awersję.
- Anne złożyła pozew?
- Owszem. Nie jest zainteresowana dalszym kontynuowaniem małżeńskiej współpracy. – Zrobił wyraźnie zgorzkniałą minę. – Wiedziała, na co się porywa. Nigdy niczego przed nią nie ukrywałem. Wyspowiadałem jej się z większości towaru, jaki przez całe życie przeszmuglowałem. Wszystko było dobrze, dopóki sukinsyny mnie nie złapały. Z dnia na dzień nagle przestałem się nadawać na męża. Zabawny zbieg okoliczności, co?
- Może chodzi jej o dzieci?
- Na zawsze pozostanę ich pierdolonym ojcem. Nigdy już tego nie cofnie. Co nie zmienia faktu, że ode mnie odchodzi. – Tym razem to na twarzy Simena widniała wściekłość. – Odchodzi ode mnie. Właśnie teraz, kiedy nic mi poza nimi nie zostało. Nic poza nią i dzieciakami. Do czego mam, kurwa, wracać, gdy wyjdę?
Emil przygryzł nerwowo wargę. Patrzył kątem oka, jak jego przyjaciel znów zaczyna nerwowo bębnić palcami o blat, by w końcu spojrzeć mu prosto w twarz. W jego źrenicach malował się upór zmieszany ze zdecydowaniem.
- Nie pozwól, żeby jakakolwiek kobieta odebrała ci grunt spod nóg – powiedział cicho przez zaciśnięte zęby. – One są zajebiście twarde. I perfekcyjnie umieją nas wodzić za nos. Wylecz się z tego szajsu. Wylecz się i zrób wszystko, by cię to nigdy więcej nie spotkało. A jeśli będzie chciała wrócić, odepchnij ją. Niech nawet nie próbuje się do ciebie zbliżyć. – Jego spojrzenie wydawało się przerażająco stanowcze. – Skoro zmarnowała swoją szansę, to znaczy, że nie była dziewczyną dla ciebie. Najlepiej trzymaj się od niej z daleka.


*


Doskonale pamiętała moment, w którym była w tym gabinecie po raz ostatni. Wyglądał wówczas dokładnie tak samo, jak teraz, w niczym się praktycznie nie zmienił, nic się właściwie nie zmieniło, może poza jej osobistym stanem emocjonalnym. Gdy przekraczała próg tego pomieszczenia niespełna rok temu, zaraz przed tym, jak kilka jej obrazów zawisło na ścianach jednej z miejskich galerii w Oslo, czuła się pewnie, stabilnie, pierwszy raz od dawna odnosząc wrażenie utrzymywania pełnej kontroli nad swoim życiem. W tamtym okresie z dość dużą łatwością określała każdy ze swoich stanów, w szczególny sposób chlubiąc się upragnioną hipomanią. Teraz wisiała nad przepaścią, zastanawiając się, jak mogła kiedykolwiek sądzić, że panuje nad własną pokręconą psychiką.
- Teoretycznie nie ma w ogóle o czym dyskutować – rektor nawet na nią nie patrzył, zajęty szperaniem w szufladach. – Nie podeszła pani do egzaminów w czerwcu. Nie podeszła pani do egzaminów we wrześniu. Od maja praktycznie nie uczęszczała pani na zajęcia. Pani dokumentacja medyczna oczywiście wiele wyjaśnia… - wyciągnął teczkę wypełnioną dobrze znanymi jej papierami i odłożył na biurko. – Bez wątpienia należy wziąć ją pod uwagę. Sęk w tym, że jasno wynika z niej, że leczenie podjęła pani pod koniec lipca, a my mówimy o problemach powstałych już dwa miesiące wcześniej. – Przez moment korciło ją, by powiedzieć, że ostatnią rzeczą, o jakiej przez tamte dwa miesiące myślała, było ukończenie roku akademickiego. Zamiast tego jednak zacisnęła jedynie usta, pozwalając mu swobodnie kontynuować nieprzyjemne przemówienie. – Wszystkie punkty w statucie uczelni wskazują jednoznacznie na to, że powinienem po prostu skreślić panią z listy studentów.
Tym razem nie potrafiła się już powstrzymać.
- W takim razie dlaczego do tej pory pan tego nie zrobił? – zapytała, nawet nie starając się ukryć zgorzkniałego tonu. Przerażało ją to wszystko – ten gabinet, ten człowiek, to widmo wylądowania na bruku bez wykształcenia, pracy i jakiegokolwiek awaryjnego planu na życie. Bo przecież nie miała planu, nie wiedziała, czym mogłaby się zajmować, gdyby rzeczywiście usunięto ją z wydziału. Los dał jej jedynie tę lewą rękę, tę jedną pojedynczą umiejętność, jedną szansę na osiągnięcie sukcesu. A teraz zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że prawdopodobnie zmarnowała ją na wypłakiwanie się w poduszkę i rozcinanie sobie skóry na nadgarstkach, bo z własnej woli wpakowała się w zaawansowaną depresję, która doprowadziła ją aż za mury Gaustad.
Siedzący po drugiej stronie biurka mężczyzna uśmiechnął się krzywo. Przez moment milczał, po czym wstał i znów otworzył szufladę – tym razem jedną z tych na dole dużej, staroświeckiej witryny, która w każdym innym gabinecie rektorskim wydawałaby się dziwaczna. Wydostał z niej kilka szkiców pokaźnych rozmiarów i umieścił je zamaszystym ruchem ręki na blacie biurka, przysłaniając teczkę z papierami.
- Poznaje to pani? – zmarszczyła brwi i wbiła wzrok w szkic widniejący na wierzchu. Skinęła głową.
- Narysowałam to wczoraj.
- A to? – wysunął inną pracę, także pochodzącą z tych samych zajęć.
- To chyba z kwietnia.
- Te też pewnie pani kojarzy, prawda? – wskazał na pozostałe trzy arkusze. Przytaknęła bez słowa. – Co pani myśli o tych rysunkach?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Są w porządku – oświadczyła w końcu niezbyt pewnym głosem.
- Tylko tyle?
Wzruszyła ramionami. Rektor zajął z powrotem miejsce przy biurku.
- Są bardzo dobre – oznajmił chłodno, patrząc jej prosto w oczy. – Każdy z nich. I każdy z nich ma jednocześnie podobny słaby punkt. Potrafi go pani dostrzec?
Zagryzła lekko dolną wargę, wzrokiem omotawszy wszystkie rysunki.
- We wczorajszym schrzaniłam ręce – mruknęła, na co jej rozmówca zmarszczył brwi.
- Moim zdaniem wyglądają przyzwoicie. Niech się pani zastanowi.
- Nie wiem.
- A twarz?
Przełknęła głośno ślinę, marszcząc nieco brwi. Twarz? No tak – rzeczywiście była potraktowana trochę po macoszemu. Podobnie zresztą, jak i na pozostałych pracach. Ale czy ona kiedykolwiek skupiała się na twarzy? Koncentrowała się na sylwetkach do tego stopnia, że górną część pozostawiała często w dość niedopracowanym stanie. Słaby punkt.
- Do czego pan zmierza? – spytała odrobinę bardziej stanowczym głosem. Chrząknął cicho.
- Może pani być wybitna – powiedział poważnie, przypatrując jej się w zdecydowany sposób. – Ma pani wszystko, by wskoczyć na poziom, który dla większości pani rówieśników w tej akademii okaże się zapewne nieosiągalny. Ale musi się pani nauczyć patrzeć na modela całościowo. Musi pani znaleźć w nim emocje. Uświadomić sobie, że nie pracuje pani z manekinem, tylko z prawdziwym człowiekiem, czującym i myślącym. Co z tego, że umie pani idealnie naszkicować mięsień czworogłowy uda, skoro w ogóle nie radzi sobie pani z twarzą?
- Radzę sobie.
- Proszę mi to udowodnić.
- Jak?
Wyprostował się na krześle i splótł palce.
- Chcę, by w ramach zaliczenia poprzedniego roku wykonała pani dla mnie kilka prac. Portretów skoncentrowanych wyłącznie na twarzach. – Jego wzrok nadal pozostawał brutalnie lodowaty. – Proszę zapomnieć o tym, nad czym pani pracuje na zajęciach. Nie interesuje mnie sylwetka od szyi w dół. Zależy mi, by skupiła się pani na tym, co zawsze traktuje pani dość… krzywdząco.
Po plecach przebiegł jej dreszcz. Portret twarzy? To nie był jej klimat. A ten człowiek doskonale o tym wiedział.
Z drugiej strony, sądząc chociażby po jego zimnym spojrzeniu, raczej nie miała zbyt wiele do gadania.
- Ile tych prac? – jeszcze zanim zadała na głos to pytanie, bała się odpowiedzi. Zainteresowała się antyczną lampą stojącą obok, gdy zrobił zamyśloną minę.
- Siedem – oznajmił w końcu po chwili zastanowienia. Omal nie podskoczyła na swoim miejscu. – Siódemka zawsze przynosiła mi szczęście.
Nie wątpię, pomyślała, usiłując pohamować irytację. Siedem? Wizja jednego takiego rysunku nie napawała jej entuzjazmem. Siedem szkiców trąciło już absurdem.
- Dobrze – niemalże szepnęła, doskonale świadoma faktu, że ta kwestia i tak nie podlegała dyskusji.
- To w sumie niewiele, biorąc pod uwagę pani zaległości.
- Dziękuję. – Ta sytuacja była kolejnym dowodem na to, iż w niczym już nie przypominała dziewczyny, za którą się uważała przed dwunastym lipca.
- Jeszcze jedno – oświadczył, nim zdążyła wstać z krzesła. – Proszę, by były to wyłącznie męskie twarze. Najlepiej należące do osób, które są dla pani ważne. – Wszelkie rodzące się w niej próby optymistycznego podejścia do okoliczności w jednej chwili przygasły. Z jakiegoś powodu poczuła się tak, jakby właśnie oberwała po głowie strumieniem lodowatej wody. – Chcę zobaczyć pani emocjonalny stosunek do modela. Chcę, by to, co pani narysuje, było jak wiersz. By pani kreska stała się czymś w rodzaju opowieści. By próbowała pani coś za jej pośrednictwem przekazać. Jeżeli wybierze pani osoby z bliskiego otoczenia, łatwiej uda się pani zrealizować takie zamierzenie – nic w jego zachowaniu nie wskazywało na jakikolwiek żart z jego strony. – To nie muszą być doskonałe rysunki. Niech się pani nie skupia na suchej jakości. Chcę wyczytać z pani szkiców coś prawdziwego. Chcę patrzeć na nie i mieć wrażenie, że siedzę w pani głowie. Rozumie pani, o czym mówię?
Rozumiała. Choć wcale nie pragnęła rozumieć, a tym bardziej nie pragnęła zrobić tego, czego od niej oczekiwał. Korciło ją, by spytać, dlaczego oczekiwał jedynie męskich twarzy. Pohamowała się wyłącznie dlatego, że nie spodziewała się bardziej elokwentnej odpowiedzi niż bo mam taki kaprys połączonej z jednoznacznym wzruszeniem ramion. Nie mogła wprost uwierzyć, że tak łatwo ją rozszyfrowano, że tak łatwo odnaleziono jej piętę Achillesa, stawiając przed nią zadanie, z którym z całą pewnością czekały ją spore problemy. Co do tego nie miała już teraz żadnych wątpliwości.
Mimo to musiała walczyć.
- Na kiedy mam to zrobić? – tylko tyle potrafiła z siebie wydusić. Parsknął śmiechem.
- Na przedwczoraj, panno Berger. – Tym razem też z całą pewnością nie dowcipkował. – A najlepiej jeszcze wcześniej.
Świetnie.
- Zrobię, co w mojej mocy. – sama nie umiała wyjaśnić, jakim cudem wciąż udaje jej się zachować taki zewnętrzny spokój, choć w środku wszystko się w niej gotowało.
Jego nieprzyjemny uśmiech dodatkowo się poszerzył.
- Tego się właśnie po pani spodziewam.


*


- Pewnie wolałabyś już zdawać egzaminy, co? – Joergen uśmiechnął się szeroko, nie odrywając od niej wzroku. To on poszedł na pierwszy ogień, niemalże zaraz po tym, jak tylko przekroczył po południu próg mieszkania, z całą pewnością nie spodziewając się ataku ze strony współlokatorki. Na co miała jednak czekać? Balansowała nad przepaścią na cienkiej linie, z której nie zamierzała spadać. Choć sama myśl o tym projekcie – o skupianiu się na twarzach, o mężczyznach, o więzi emocjonalnej – przyprawiała ją o mdłości, czuła jednocześnie niespotykaną u siebie determinację. Chodziło o jej przyszłość. O to, kim mogła zostać. O to, kim nie zostanie, jeśli jej się nie uda.
Musiało jej się udać.
- On się chyba nieszczególnie przejmuje tym, co bym wolała. – Spodziewała się, że nie będzie jej pozował w całkowitym milczeniu, i w gruncie rzeczy nawet było jej to na rękę. Brak słów tylko by ją krępował.
Nie z każdym dobrze się czuła w ciszy.
- Grunt, że dał ci szansę. Czego zresztą byłem od początku pewien – wtrącił Hans, który wmaszerował do pokoju razem z parującym kubkiem. Po całym pomieszczeniu błyskawicznie rozniosła się woń chińskiej zupki. – Poradzisz sobie. Nakreślisz mu ładne szkice i wszystko poukłada się jak za dawnych czasów.
- I pożyjesz długo i szczęśliwie – dodał nadal rozbawiony Joergen, nieco wiercąc się na wersalce. Wcale mu się nie dziwiła – siedział na niej już ponad godzinę niemalże bez ruchu i praktycznie przez cały czas z tą samą miną, by tylko mogła w spokoju wykonać portret. Wydawało jej się oczywiste, że musiał znaleźć się na samym początku elitarnej listy. Zawsze był obok niej, zawsze wiedział, kiedy się pojawić i chwycić ją w porę pod ramię, nim zdążyła się potknąć o dziurę w chodniku. Grał dla niej na gitarze i co drugi dzień utulał do snu, opowiadając wcześniej sprośne dowcipy z gatunku tych, które bawiły tylko nielicznych. I chociaż za każdym razem, gdy je słyszała, automatycznie przychodziło jej do głowy, że Emil też by się z nich śmiał – a o tym z całą pewnością nie chciała myśleć – wciąż umiała docenić każdy z jego drobnych gestów.
- Myślałaś już, kogo jeszcze narysujesz? – zapytał Hans, pociągając solidny łyk zupy z kubka. Skinęła głową, nadal skoncentrowana na płynnym ruchu ołówka.
- Na pewno ciebie i Austina – mruknęła i docisnęła grafit nieco mocniej. – Chociaż to chyba akurat oczywiste.
- A Ringen? – w jednej chwili wyczytała z miny studenta architektury, że dość szybko pożałował tej sugestii. O Vegardzie praktycznie nie rozmawiali, co wydawało jej się wręcz trochę dziwne.
- Póki co wciąż nie spotkałam go na uczelni. Nie wspominając już o tym, że nie zamieniłam z nim od kilku miesięcy nawet słowa. – Tak naprawdę ten fakt wcale jej nie przeszkadzał. Nie miała pojęcia, jak powinna się zachować, gdy w końcu dojdzie do ich konfrontacji. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, prawda wyglądała tak, że Vegard uratował jej życie. Gdyby nie on, wykrwawiłaby się na śmierć w samotności w opustoszałym mieszkaniu, a jej ciało ktoś wykryłby zapewne dopiero po kilku dniach. Dzięki niemu stała w tym miejscu i miała szansę poukładać sobie wszystko na nowo, choć przecież wtedy, gdy podcinała własne żyły, pragnęła jedynie raz na zawsze ze sobą skończyć.
- To w takim razie kto? – Joergen był najwyraźniej równie zainteresowany tematem.
- Do końca tego nie rozplanowałam – oświadczyła, skupiając się na szramowaniu. – Prawdopodobnie odwiedzę tatę… no i powinnam pogadać z Larsem…
- Z Larsem? – Hans uniósł brwi do góry. – Z twoim bratem Larsem?
- A jakiego innego Larsa mogłabym mieć na myśli?
- Przecież on jest w rozjazdach – zauważył czujnie Sanberg. – W ogóle zamierza się przed świętami pojawić w domu?
- Z tego, co wiem, raczej nie. Nie wierć się, za niedługo skończę.
- To jak zamierzasz go narysować? Powinnaś chyba oddać te prace trochę wcześniej niż pod koniec grudnia, dobrze myślę?
- Jakoś to rozwiążę. – Nie chciała dać po sobie poznać, że tak naprawdę trafił tym pytaniem w dziesiątkę. To rzeczywiście był problem. Bo jeżeli chciała zrobić bratu dobry portret – a wydawało jej się oczywiste, że kwalifikował się do tak misternie tworzonego przecież zestawienia – musiała się z nim spotkać osobiście.
Najprawdopodobniej w jego miejscu pracy.
Należało uczciwie przyznać, że ta myśl zrodziła się w jej głowie niemal natychmiast po wyjściu z rektoratu. I choć próbowała ją od siebie odepchnąć, jednocześnie wciąż miała w pamięci wspomnienie Gaustad. Ruch klocków Jenga. Dźwięk telewizora i śmiechu ludzi wpatrzonych w jego ekran. No i słowa. Tamte brutalnie szczere i boleśnie prawdziwe słowa, obok których nie potrafiła przejść obojętnie.
Musisz go odzyskać.
Nie wiedziała, czy jest na to gotowa. Czy w ogóle mogła zmusić się do tego, by chociażby spojrzeć mu w oczy po wszystkim, co między nimi zaszło. Ale z drugiej strony coś jej podpowiadało, że prędzej czy później i tak koniec końców by go spotkała. Stanowili część pięciomilionowego narodu, połączeni wspólnymi znajomymi i przeszłością, o której nie dało się tak po prostu zapomnieć. W każdym razie ona nie umiała.
I chyba wcale nie chciała.
Tęskniła za nim. Z dnia na dzień coraz bardziej, choć do niedawna przecież po cichu sądziła, że stanie się dokładnie odwrotnie. Siedząc w mieszkaniu albo na uczelni, zastanawiała się, gdzie był i co w tym samym czasie robił. Widziała go oczami wyobraźni – trenującego, drzemiącego w ramach poobiadowej przerwy, oglądającego telewizję z butelką piwa w ręce. Gdy tylko próbowała o nim zapomnieć, coraz to usilniej zaczepiał się w jej umyśle – aż w końcu przestała próbować. Zamiast tego pozwoliła, by stał się integralną częścią jej codziennych rozważań. A przede wszystkim zaczęła zadawać sobie pytanie, czy miałaby u niego jeszcze jakąkolwiek szansę.
Nie dało się ukryć – choć kosztowałoby ją to wiele nerwów i najprawdopodobniej przeżywałaby owo zdarzenie tygodniami, naprawdę pragnęła go zobaczyć. I to nie w telewizji czy w gazecie. Chciała zobaczyć go naprawdę, zorientować się, co się zmieniło, czy zyskał kilka kilogramów, czy też raczej je stracił, czy ściął włosy, czy mu one zjaśniały, czy zrobił sobie nowy tatuaż, czy jego oczy nadal były tak bystre, jak te, które zapamiętała. Chciała móc do niego podejść i chociażby musnąć małym palcem zewnętrzną stronę jego dłoni. Chciała uświadomić sobie, że nie był wyłącznie obrazem urojonym w głowie. Że istniał naprawdę, tak jak i naprawdę przydarzył im się Sarpsborg, Oberhof czy Tromsø.
Chciała jechać do brata i jednocześnie znów spotkać mężczyznę, którego kochała.
- Myślę, że muszę go po prostu odwiedzić – przyznała w końcu, nie patrząc na żadnego ze swoich rozmówców. – W Östersund. Albo w Hochfilzen.
Po raz pierwszy, odkąd wpadła na tę koncepcję, zdobyła się na to, by głośno ją wypowiedzieć.
Spodziewała się pewnego zaskoczenia, ale na pewno nie aż tak wyrazistego. Hans zakrztusił się swoją chińską zupką, a Joergen dosłownie wytrzeszczył oczy, robiąc taką minę, jakby właśnie go poinformowała, że zamierza wstąpić do zakonu.
- Nie możesz – wymamrotał, ledwo przebijając się przez intensywny kaszel Hummela. Chloe zmrużyła oczy i odłożyła na chwilę ołówek.
- Dlaczego? – starała się zignorować dreszcz biegnący jej po plecach. Nigdy nie rozmawiali o Emilu. Nie powiedziała im niczego, co mogłoby zdradzić jego tożsamość, gdy zaś zadawali pojedyncze pytania, unikała udzielania jakichkolwiek odpowiedzi. Jak by się zorientowali?
A jak zorientowała się Tora?
- Dlaczego nie powinnam jechać? – ponowiła pytanie, patrząc ostro na Joergena, który błyskawicznie uciekł wzrokiem gdzieś na lewo. Przeniosła spojrzenie na Hansa, wciąż usiłującego złapać oddech, po czym na nowo skoncentrowała się na swoim modelu. – Hmm?
- No bo…
- Bo co?
- Bo…
- Bo co?!
- Bo… bo tam jest ten twój… facet – Sanberg ewidentnie sprawiał wrażenie, jakby rozpaczliwie pragnął wykopać przed sobą dół i się w nim schować. Na moment zamilkł, zastanawiając się zapewne, co właściwie powinien teraz powiedzieć. – To chyba niezbyt… dobry pomysł… spotykać się z nim. Przynajmniej… na razie.
W pomieszczeniu zapanowała cisza.
- Skąd wiedzieliście? – na nowo zmiażdżyła ich obu badawczym spojrzeniem, w którym rozpaczliwie starała się ukryć własny niepokój. Nie chciała, by się połapali. Ze względu na Emila, ze względu na samą siebie, ze względu na nich, gotowych do nieraz naprawdę dziwacznych kroków w imię roztoczenia nad nią opiekuńczego pancerza. Poza tym zawsze uważała, że ta sprawa powinna pozostać jej prywatną tajemnicą. A teraz już nią nie była.
- Droga dedukcji – Hans wreszcie odzyskał zdolność mówienia. Odstawił kubek na parapet. – Zaczęłaś oglądać biathlon. Nigdy wcześniej tego nie robiłaś.
- Bellurt twierdziła, że spotkała cię w styczniu ze sportowcem – dodał Joergen grobowym tonem.
- No i ta reakcja Tory w szpitalu…
- Jaka reakcja Tory? – tym razem to ona wytrzeszczyła oczy, nie mając pojęcia, o czym mówią, a jednocześnie nabierając wyjątkowo nieprzyjemnych przeczuć. Rzeźbiarz uparcie wpatrywał się we własne dłonie z zakłopotaną miną, zaś jego chłopak lekko rumienił się na twarzy. – Na co?
- Na to, co powiedziałaś, kiedy odzyskałaś przytomność – Hans chyba również miał ochotę zakopać się pod podłogą. – Byliśmy wtedy z tobą. Trochę cię przyćpali.
- Co takiego powiedziałam? – choć bardzo starała się przypomnieć sobie cokolwiek z tamtego okresu, w głowie miała jedynie wyjątkowo mętne obrazy białych ścian składających się na mury szpitala uniwersyteckiego.
- Przekaż Magnusowi, że było blisko – mruknął cicho Joergen i wreszcie spojrzał na nią ponuro. – To właśnie powiedziałaś. A ja przez przypadek chlapnąłem się przy twojej siostrze.
- I dosyć mocno się wściekła. Wyglądało na to, że wie, kogo miałaś na myśli – dokończył Hans, zaś Chloe niemalże zatkało.
W pewnym sensie wszystko nagle ułożyło jej się w całość, choć jednocześnie nie potrafiła wręcz uwierzyć we własne słowa sprzed kilku miesięcy. Nie pamiętała ich. Tak naprawdę nie pamiętała z tamtego okresu niczego. Najpierw walczyła o życie, potem nafaszerowana lekami usiłowała stanąć na nogi. Pewnie nie była to jedyna głupota, jaką wówczas wypowiedziała.
Co nie zmieniało faktu, że na samą myśl o tym, co czuła wtedy Tora, po plecach przebiegły jej autentyczne ciarki.
- Chyba musimy zrobić sobie przerwę – wymamrotała w końcu ochryple i odłożyła szkic obok ołówka. – Powinnam jechać do starego mieszkania.
- Po co?
- Po staniki – nie patrzyła na żadnego z nich, kierując się w stronę korytarza. – Zostawiłam tam trochę starej bielizny. Przyda się, chyba na dobre spadłam do kategorii B.
- Ale…
- Nie zamierzam skakać z mostu – przerwała Hansowi błyskawicznie, nim zdążył wyrazić własny sprzeciw. – Możecie dzwonić co pięć minut. Potrzebuję tylko godziny dla siebie.
- Chloe, posłuchaj…
- Za niedługo wrócę – powiedziała szybko i wyszła, nie czekając na ich reakcję. Serce biło jej jak oszalałe, a w głowie figurowała tylko jedna myśl.
Ty skończona kretynko.


*


To nie był jego szczęśliwy dzień. Od rana nic mu nie wychodziło – jeszcze przy śniadaniu poplamił swoje świeżo uprane dżinsy kawą, potem spóźnił się na tramwaj, a zaraz po zajęciach posprzeczał się z Leą, którą wyraźnie coś ugryzło. Zadawała mu dziwaczne pytania i czepiała się każdego słowa, ponieważ zaś nie miał nastroju na tego rodzaju dyskusje, odpowiedział na jeden z jej przytyków dosyć ostro, w rezultacie czego obraziła się na niego śmiertelnie i w ciągu ostatnich kilku godzin nie odebrała od niego ani jednego telefonu. Maszerując po schodach w kierunku swojego mieszkania z czteropakiem piwa pod pachą i rozdrażnioną miną oraz głową przepełnioną marzeniami o zaszyciu się na kanapie przed telewizorem z daleka od reszty świata, miał naprawdę po dziurki w nosie rzeczywistości.
Już od progu uderzył go widok światła zapalonego w sąsiednim pokoju. Czując, jak jego dotychczasowa złość ustępuje miejsca zaniepokojeniu, otworzył niepewnie drzwi i stanął oko w oko z Chloe Berger.
Była ostatnią osobą, którą spodziewałby się zobaczyć w tym miejscu – choć jednocześnie jedyną mającą poza nim klucze wejściowe. Nie wiedział jednak, że wróciła do Oslo. Nie widzieli się od czasu, gdy opuściła szpital akademicki, bo przez kilka miesięcy nie potrafił znaleźć w sobie siły, by odwiedzić ją w psychiatryku. Nie umiał sobie wyobrazić przebiegu ich rozmowy, więc odciął się od niej i niejednokrotnie pluł sobie za to w brodę, zachowując jednocześnie jednak żelazną determinację w próbach zaangażowania się w nowy związek. Szło mu nawet nieźle – po raz pierwszy od czasów liceum tkwił w normalnej, zdrowej, nieskomplikowanej relacji jeden na jeden, nieuwzględniającej romansów na boku i zbudowanej na fundamentach znacznie silniejszych od spontanicznego seksu. Wychodził z własną dziewczyną na kolacje i do kina, przytulał ją wieczorami, przede wszystkim zaś wreszcie miał poczucie, że stał się dla kogoś naprawdę ważny. Co bez wątpienia chyba podobało mu się w tej relacji najbardziej.
Chloe zdążyła zniknąć z jego życia. Jak sądził, na dobre. Pomylił się jednak. Stała naprzeciwko niego, właśnie tutaj, w tym mieszkaniu, tym samym, które niegdyś wspólnie dzielili. Stała i patrzyła na niego swoimi wielkimi, szarymi oczami, jedynym łącznikiem między dobrze znaną mu do niedawna dziewczyną a przerażająco chudą blondynką z teraźniejszości. Chodzący kościotrup, przemknęło mu przez myśl, nim zdążył odkryć kolejne zmiany – inny kolor włosów (a przecież tak bardzo nienawidziła blondu!), brak kolczyka w wardze i w brwi, bluzę zbyt workowatą nawet jak na nią. Chloe Annette Berger. Niedoszła miłość jego życia.
Dawna Chloe. Nowa Chloe. Chloe z wanny, ta krwawiąca, umierająca, jedną nogą już po drugiej stronie. Każdy z tych obrazów skupiał się w tej samej, przygnębiającej sylwetce sterczącej teraz przy oknie.
Nie był na to gotów.
- Nie wiedziałem, że wróciłaś – wychrypiał niepewnie, bo nie przychodziło mu zupełnie do głowy, jak inaczej mógłby skomentować tę sytuację. Szczerze mówiąc, najchętniej po prostu obróciłby się na pięcie i uciekł.
- Jestem na uczelni dopiero od tego tygodnia – odparła cicho. Na szczęście głos również miała ten sam – niski, dość mocny, bardzo charakterystyczny. Nie każdemu się podobał. On akurat zawsze go uwielbiał. – A w mieście mniej więcej od miesiąca. Dostałam wypis ze szpitala na początku października. – Sprawiała wrażenie równie skrępowanej, co było kolejnym dowodem na to, że niewiele w niej zostało z kobiety, którą niegdyś była. – Mieszkasz tu? – spytała, przypatrując mu się bacznie. Skinął głową.
- Wprowadziłem się z powrotem, kiedy… - nie potrafił dokończyć zdania. Nigdy, przenigdy nie chciał rozmawiać więcej o tamtym okresie swojego życia. O tym, jak go przepędziła, o tym, jak znalazł ją w łazience, o tym, jak przeniósł się do tego miejsca na nowo, zastanawiając się, jak powinien dalej żyć. Po niemalże pół roku nadal nie znalazł naprawdę dobrej odpowiedzi na to pytanie. – Jeżeli chcesz, to mogę…
- Przyszłam tylko po kilka swoich rzeczy – przerwała mu, najwyraźniej wiedząc, do czego zmierzał. – Mieszkam teraz z Hansem i Joergenem. Tak jest lepiej. Bezpieczniej.
Nawet, jeśli wcale nie uważał tej dwójki za zbyt doborowe towarzystwo, mimo woli musiał się z nią zgodzić.
- Twoja dziewczyna nie powiedziała ci, że znów chodzę na uczelnię? – była to kolejna rzecz, której się nie spodziewał, i w pierwszym odruchu zdobył się jedynie na zaskoczoną minę.
- Nie.
- Spotkałyśmy się dzisiaj przypadkiem pod rektoratem.
- To by wiele tłumaczyło – mruknął pod nosem, nim zdążył się powstrzymać.
- Słucham?
- Nieważne.
To tłumaczyło wszystko. Drażliwość Lei, jej zazdrosne docinki, dotąd niezrozumiałe pytania. Zobaczyła Chloe i błyskawicznie wyczuła zagrożenie. A być może na dodatek uważała, że on sam już wcześniej wiedział o jej powrocie i jej o nim nie wspomniał. W jednej chwili jego dotychczasowe poirytowanie zachowaniem blondynki nieco przygasło.
- Dobrze ci się z nią układa? – znowu nieoczekiwane pytanie. Tym razem zareagował nieco bardziej rozsądnie.
- Tak, jest… jest bardzo w porządku. – Wsunął ręce do kieszeni. – Nadal mam czasem wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę… Ale nie chcę niczego zmieniać. – Z trudem pohamował się przed ciężkim westchnięciem. – A ty? Co z tobą i… i z tym facetem? – facetem, który przewrócił mi życie do góry nogami, bo gdyby nie on, pewnie ostatnie miesiące potoczyłyby się zupełnie inaczej.
- Nie utrzymujemy kontaktu. – Na sekundę na jej twarzy pojawił się gorzki uśmiech, który później ustąpił miejsca nieco wymuszonej obojętności. – Nie rozmawiałam z nim od czerwca.
- Przykro mi. – Przez moment żałował tych słów, bojąc się, że zabrzmiały zbyt nieszczerze. Tak naprawdę jednak rzeczywiście było mu przykro. Nie miał pojęcia, co do niej aktualnie czuł – ostatnimi czasy tak usilnie starał się o niej zapomnieć, że cała ta sytuacja wydawała mu się kompletnie nierzeczywista – bez wątpienia jednak nie chciał, by cierpiała. A wydawało mu się jasne, że w przeciwieństwie do niego nie uważała tego okresu swojego życia za szczególnie przyjemny. – Może… może wam się jeszcze ułoży.
- Wątpię. – Dosunęła do końca zamek bluzy i wyprostowała się nieco. – Chyba czas na mnie – powiedziała, na co skinął głową bez większego entuzjazmu. Ponownie zdobyła się na dość niewyraźny uśmiech. – Przepraszam, że tak wpadłam bez zapowiedzi.
Dawna Chloe nigdy by go za coś takiego nie przeprosiła. Niemal od razu go to uderzyło.
- Nic się nie stało – powiedział spokojnie, uważnie jej się przypatrując. – Cieszę się, że wróciłaś.
- Ja też. – Skierowała się w stronę wyjścia, ale zanim zdążyła otworzyć drzwi, spojrzała na niego po raz ostatni. – Vegard?
Odwrócił się w jej kierunku.
- No?
Zacisnęła na chwilę wargi.
- Rektor kazał mi wykonać kilka męskich portretów twarzy w ramach zaliczenia poprzedniego roku. Zastanawiałam się… - zamilkła na parę sekund. – Mógłbyś mi pozować? – żałował, że stała w półmroku i że niezbyt dobrze widział dzięki temu jej buzię. Coś mu podpowiadało, że lekko się w tej chwili rumieniła.
Przytaknął jednoznacznym ruchem głowy.
- Czemu nie – mruknął i zerknął na nią pogodnie. Wydawało mu się, że znów się uśmiechnęła.
- Dziękuję – szepnęła tylko ledwo dosłyszalnym głosem. Gdy wyszła, przez dobre dwie minuty wpatrywał się w ciszy w zamknięte przez nią drzwi.


*


Od zawsze wiedział, że to będzie jego miasto. Wyczuwał to instynktownie, bez zastanowienia, na długo przed chwilą, w której po raz pierwszy postawił stopę na jego administracyjnym terenie, realizując tym samym plan zrodzony w jego głowie jeszcze w czasach, gdy był dorastającym w Norwegii nastolatkiem. Dniami i nocami wyobrażał sobie siebie jako spełnionego mężczyznę kroczącego paryskimi ulicami pewnym krokiem człowieka wtopionego w tłum. Nie wystarczała mu bowiem sama przeprowadzka – on pragnął stać się naturalną, oczywistą częścią tego miasta, kimś, kto nie będzie jedynie zwykłym przyjezdnym, kto nie będzie banalnym, pospolitym turystą z północy. Chciał przesiąknąć Paryżem na wskroś. Chciał, by Paryż przesiąknął nim.
W wieku czterdziestu dwóch lat – właściwie już prawie czterdziestu trzech – nie potrafił do końca ocenić, czy mu się to udało. Wciąż wraz ze swoją oryginalną, skandynawską urodą wzbudzał spore zainteresowanie u osób postronnych, a z jego francuskiego nie udało mu się w dalszym ciągu wyplenić nieznośnego, twardego akcentu. Czy jednak miało to znaczenie? Mówił biegle, codziennie czytał prasę, słuchał porannych, radiowych audycji i oglądał wiadomości z pełnym zrozumieniem, co jeszcze kilka lat temu wydawałoby mu się raczej nie do pomyślenia. Dawno już przestał bać się poważnych konfrontacji z poważnymi osobistościami. Francuski stał się jego językiem, Francja zaś domem, którym od dawna zamierzał ją zresztą uczynić.
Przeszedł daleką drogę do tego punktu swojego życia. Bodo, Tromsø, Edynburg, Londyn, wreszcie Paryż, wymarzony Paryż, Paryż ze snów, z najcichszych, głęboko skrywanych w sercu pragnień. Paryż jako miasto będące celem, Paryż jako sam środek tarczy, jako meta wyścigu, jako raj na ziemi dla młodego artysty po przejściach. Bo przecież kimś takim właśnie był, gdy wreszcie po latach prób i walki oglądał swoje pierwsze, maleńkie mieszkanie w Gentilly, myśląc właśnie zaczyna się twoje życie, Pete. Przyjechał do Francji w wieku trzydziestu trzech lat, w ramach swojej trzeciej poważnej przeprowadzki. Dekadę wcześniej ukończył studia na wydziale budownictwa w Edynburgu, by zaraz po odebraniu dyplomu zrzec się spadku po ojcu w postaci połowy ich rodzinnej firmy i przeprowadzić się do Londynu. Tam przez rok imał się różnych prac, poznał Edith, zrobił jej dziecko i ożenił się z nią kilka miesięcy po narodzinach syna. Podjął kolejne studia – tym razem te upragnione, malarskie – i wkręcił się dość łatwo w brytyjskie środowisko artystowskie, które przyjęło go dość pozytywnie. Od początku jednak wiedział, że Londyn jest dla niego wyłącznie przystankiem, i kiedy Edith po pięciu latach małżeństwa dość niespodziewanie zażądała rozwodu, nawet specjalnie nie protestował, szybko wyczuwając swoją szansę. Po przeprowadzce do Paryża przez kilka miesięcy żył w nieszczególnie atrakcyjnych warunkach, dopóki czystym przypadkiem nie udało mu się znaleźć dla siebie miejsca pośród personelu Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych.
Tak rzeczywiście zaczęło się jego życie.
Od tamtej pory upłynęła prawie dekada i sporo się zmieniło. Żeby nie powiedzieć, że wszystko, bo dawno już minęły czasy, gdy był jednym z wielu bezużytecznych malarzy zza granicy. Stał się swojakiem, kimś w rodzaju pół-Norwega, pół-Francuza, obywatelem Republiki, a przede wszystkim piekielnie zdolnym artystą. Zgodnie z tym, co przewidywał jeszcze jako dziecko, błyskawicznie wkupił się we francuskie łaski dzięki swojemu ponadprzeciętnemu talentowi. I choć momentami bawiło go, że podczas gdy tutaj jego nazwisko należało klasyfikować jako powszechnie znane, w jego ojczyźnie nikt prawdopodobnie nawet nie rozpoznałby go na ulicy, właściwie wcale się temu specjalnie nie dziwił.
W końcu Norwegia nie była już jego domem.
Nie była nim od chwili, w której opuścił ją przed laty, w głębi serca czując, że nieprędko ją po raz kolejny zobaczy. Choć równie dobrze za moment ostatecznego pożegnania mógł uważać tę pamiętną rozmowę telefoniczną z Vibeke.
Vibeke.
Jakże chciałby raz na zawsze wyrzucić ją z pamięci. Całkowicie o niej zapomnieć i poczuć pełną niezależność. Wielokrotnie wydawało mu się, że był blisko – chociażby wtedy, gdy ożenił się z Edith, albo wraz z chwilą przeprowadzki do Paryża. Ale nigdy nie udało mu się usunąć jej z głowy w stu procentach. Wciąż gdzieś tam tkwiła, w silniejszym lub słabszym stopniu, przypominając mu o wszystkim, co przed laty stracił i czego miał już nie odzyskać.
Teraz, gdy czekało go pierwsze od lat spotkanie z ojczystym krajem, wyjątkowo często o niej myślał.
Wyobrażał ją sobie jako dorosłą kobietę, szczupłą i wysoką, noszącą się w smętnych kolorach i niepotrafiącą zapanować nad nieokiełznanymi włosami. Przez głowę przemykiwał mu wizerunek jej poobgryzanych paznokci, typowego zaniepokojenia pobłyskującego w oczach i niepewnie zaciśniętych warg. Vibeke Hansen. Kiedyś ją kochał. Kiedyś sądził, że zawsze będzie integralną częścią jego życia. Że będzie stałym elementem tego paryskiego krajobrazu, który tak szczegółowo sobie zaplanował.
Nie wszystko udało mu się zrealizować.
- To kiedy jedziesz do Oslo? – krzyk Renauda wyrwał go z zamyślenia i zmusił do tego, by oderwać wzrok od rozświetlonego za oknem zabudowania francuskiej stolicy. Ubóstwiał to miasto całym sercem. Uwielbiał na nie patrzeć. Uwielbiał o nim mówić. Uwielbiał je malować. Uwielbiał funkcjonować jako jeden z ponad dwóch milionów jego ludzkich elementów. Uwielbiał być jego elementem.
Zeskoczył z parapetu i szybko przemaszerował się do przedpokoju, stając oko w oko ze starszym o dwa lata przyjacielem, któremu w dużej mierze zawdzięczał swoją aktualną mocno ugruntowaną pozycję. Jeżeli istniał na tym świecie ktoś, kto w pewnym momencie jego życia prowadził go za rączkę, to należało za taką osobę uznać Renauda Maillana. Bez jego pomocy z całą pewnością nie dobrnąłby aż tak daleko. Połączyła ich praca, kategoria wiekowa i podobne doświadczenia życiowe – tak jak on Renaud nie pochodził z Paryża, tak jak on zawsze o Paryżu marzył i tak jak on wiele dla Paryża poświęcił, po części wliczając w to własne małżeństwo. Które zresztą i tak by się posypało, mówił z reklamowym uśmieszkiem filmowego amanta, stworzonym do podbijania niewieścich serc. Mieli dosyć różne charaktery, ale nadawali na tych samych falach.
- Styczeń. – Starał się nie dać po sobie poznać, że sama myśl o powrocie do Norwegii, choćby i na niecały miesiąc, budziła w nim spory niepokój. Prawie dwadzieścia pięć lat. Tyle czasu minęło, odkąd ostatni raz widział ojczyznę. Czy w ogóle będzie w stanie ją rozpoznać? Czy w jakimkolwiek stopniu przypominała jego dawny dom? – Robię sobie prezent na urodziny – dodał, by rozładować własne napięcie, a Renaud wybuchnął soczystym śmiechem.
- Jeszcze trochę i zacznę cię posądzać o wczesne symptomy kryzysu wieku średniego. – Dźgnął go w ramię w przyjacielskim geście. – Słuchaj, kopnę jutro w dupę tych z Amnesty i przedzwonię do ciebie, kiedy tylko się czegoś dowiem. Nie mam pojęcia, co te kutasy sobie myślą, chyba sądzą, że sram wolnym czasem. Banda popierdoleńców. Kto jak kto, ale oni akurat powinni się wywiązywać ze swoich zafajdanych obietnic.
- Będę zgrzytał nerwowo zębami w oczekiwaniu na rezultaty twoich działań – zakpił i uścisnął kolegę. – Powinienem się już rozglądać za kimś do współpracy?
- Nawet się nie waż. Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Zaczniemy się martwić po fakcie. A teraz wybacz, spieszę się na przyjemny wieczorek – zgrabnie nałożył na siebie elegancki płaszcz.
- Znów Marsylia?
- Skończyłem z Marsylią. Tym razem to jakaś Hiszpaneczka.
- Jakaś?
- Isabel. Chyba. Z Tarragony. Albo z Pampeluny. Jeden pies. Grunt, że gorący, południowy temperament – wyszczerzył idealnie równe, białe zęby. – Sam rozumiesz, że mój dzisiejszy czas dla ciebie dobiegł końca.
- Jakoś to przeboleję. Pospiesz się, Hiszpanki są ponoć niecierpliwe.
- Nie mogę się doczekać, aż to sprawdzę. Do jutra, Pierre. – Nie czekając na odpowiedź niemalże wybiegł z mieszkania, a Petter Uberholdt tylko westchnął i zamknął za nim drzwi, po czym wrócił na parapet i otworzył okno. Widok ukochanego miasta na nowo ukoił jego nieco zszargane ostatnimi czasy nerwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz