i need more
time just to make things right
Od pewnego czasu jej pewność siebie
gwałtownie wzrastała. A jeśli nie, to przynajmniej zatrzymywała się na dotąd
niespotykanym w jej przypadku, zdumiewająco wysokim poziomie, zbiegając się
dziwnym trafem z okresem, w którym zaczęła się spotykać z Vegardem na poważnie.
Bez wątpienia pewne rzeczy w jej życiu były wyjątkowo mało skomplikowane.
Zaczęła wierzyć w siebie. Do tego
stopnia, by nie marnować już więcej czasu na smętne wieczorne wpatrywanie się w
sufit poświęcone zastanawianiu się, czego jej brakuje, i nie patrzeć w lustro z
poczuciem rozczarowania względem własnej osoby. Teraz nie musiała się nad
niczym zastanawiać, podobnie jak i nie musiała czuć się rozczarowana. Nie grała
już roli banalnej kumpeli z uczelni, nie przypominała bezpiecznej przystani, do
której ucieka się przed falami. Stała się ważna.
Podobało jej się to. To codzienne,
poranne stawianie stóp na podłodze ze świadomością, że ktoś po południu będzie
na nią czekał. Te spontaniczne telefony, godziny spędzane na wspólnym
wylegiwaniu się pod kołdrą, wymienianie jednoznacznych spojrzeń na korytarzach.
Nie obnosili się ze swoim związkiem, przynajmniej nie w środowisku akademickim.
Właściwie sama nie wiedziała, dlaczego. Chyba po prostu bała się zapeszyć. Nie
chciała dodawać sobie dodatkowych, potencjalnych upokorzeń, gdyby coś nie
wyszło. Nijak nie potrafiła sobie na chwilę obecną wyobrazić jakiejkolwiek
klarownej przyszłości, więc wolała dmuchać na zimne. Na wszelki wypadek.
Zawsze tak postępowała. Z natury była
pesymistką, a szklankę postrzegała jako do połowy pustą. I owszem, udało jej
się wyzbyć dawnej nieśmiałości i paranoidalnych momentami obaw, ale gdzieś w
głębi wciąż tkwiło tak typowe dla niej, sceptyczne nastawienie do świata.
Owszem, teraz miała wszystko, czego chciała - ale kto wie, co przydarzy jej się
w ciągu najbliższego miesiąca? Jej związek z Vegardem rozpoczął się nagle.
Równie dobrze mógł też się nagle zakończyć.
W końcu Chloe Berger przeżyła.
Przeżyła i funkcjonowała w tej samej
rzeczywistości, gdzieś w Norwegii, w szpitalu psychiatrycznym, usiłując się
pozbierać po swojej nieudanej samobójczej próbie. Lea pamiętała doskonale
wydarzenia z tamtego okresu - cudowny, ciepły, słoneczny czerwiec, podczas
którego pierwszy raz od bardzo dawna oficjalnie zdobyła status kobiety w
związku i równie przyjemne dwa lipcowe tygodnie, zakończone wstrząsającą
informacją, mimowolnie wpływającą na jej życie. Głównie dlatego, że to jej
chłopak znalazł niedoszłą ofiarę w wannie w swoim starym mieszkaniu, choć udał
się do niego wyłącznie po pozostawiony przypadkiem w czasie przeprowadzki
podkoszulek.
Lea starała się nie myśleć o Chloe. Nie
było to zresztą trudne - jej drażliwego tematu powszechnie w środowisku
unikano, a ona sama zniknęła na dobre i nic nie wskazywało na to, by miała w
najbliższym czasie powrócić do świata żywych. Niewykluczone, iż udało jej się
opuścić psychiatryk, i parę razy pannę Bellurt wręcz korciło, by podpytać o to
Joergena, teraz jeszcze bardziej ukrywającego się w ciemnych kątach sal przed
zainteresowaniem wykładowców. Zawsze jednak koniec końców wycofywała się z tego
pomysłu. Losy Chloe w ogóle nie powinny jej obchodzić, a jej nieobecność była
jej w sumie na rękę.
Szczególnie, że jej właściwie wciąż
krótki związek przechodził teraz niewątpliwie nieco trudniejszy okres.
Początek przebiegał niemal idealnie,
niczym wyjęty z bajecznych i zupełnie irracjonalnych marzeń, których nie
spodziewała się kiedykolwiek zamieniać w rzeczywistość. I owszem, przez cały
czerwiec dzielili się jej wąskim, jednoosobowym łóżkiem, a przyjaciółki uparcie
po cichu powtarzały, że wspólne mieszkanie już na starcie jest najlepszą drogą
do pospiesznego rozstania. Tyle tylko, że po pierwsze i tak nie mieli żadnego
wyboru, po drugie zaś w gruncie rzeczy tamten okres wspominała najlepiej -
wszystko, co do tej pory ich dzieliło, odchodziło na bok, pozwalając im się do
siebie zbliżyć na poważnie.
Potem nadszedł dwunasty lipca.
Grunt na nowo zaczął jej uciekać spod
nóg. Kiedy po raz ostatni widziała Chloe, z jakiegoś powodu nabrała
przekonania, że wreszcie wyeliminowała ją z gry. Trzaśnięcie drzwiami wydawało
się idealnym zakończeniem pewnego etapu. Po jakimś czasie zdała sobie jednak
sprawę ze skali własnej naiwności. Patrzyła, jak Vegard każdego dnia z
niepokojem udawał się w kierunku szpitala uniwersyteckiego, rozpaczliwie łaknąc
pozytywnych wiadomości, i zastanawiała się, jak wiele czasu będzie musiało
minąć, nim na dobre zostawią rozdział pod tytułem Chloe Annette Berger za
sobą. Wywiezienie pogrążonej w depresji wariatki do Gaustad i przeprowadzka
Ringena na stare, opustoszałe śmieci wcale nie zamiotło problemu pod dywan. I
chociaż od lipca upłynęły ponad cztery miesiące, Lea nadal czuła się trochę
zagubiona.
Uczucie to zresztą gwałtownie się
pogłębiło, gdy wychodząc z toalety szybkim krokiem w stronę schodów
prowadzących na pierwsze piętro stanęła nagle oko w oko ze swoją niedoszłą
rywalką.
Była to ostatnia osoba, którą
spodziewała się ujrzeć pod drzwiami rektoratu. Szczególnie w takim wcieleniu. W
pierwszym momencie nawet jej nie rozpoznała. Czerwcowa Chloe miała bujną,
niebieską czuprynę, cały szereg kolczyków zdobiących twarz i rezolutne
spojrzenie przepełnione energicznym błyskiem. Jej oryginalny wizerunek
zastąpiła sylwetka przygarbionej, przerażająco chudej blondynki w szarej
bluzie, nerwowo wpatrującej się w podłogę. Gdyby nie podniosła na chwilę głowy
i ich oczy przypadkiem się nie spotkały - bo przynajmniej nadal zachowała swoje
niezwykłe, stalowe tęczówki - Lea prawdopodobnie w ogóle nie uświadomiłaby
sobie, na kogo się właśnie natknęła.
Najzabawniejsze, że pierwszą emocją,
jaką wzbudził w niej widok Chloe, nie był ani strach (a przecież od miesięcy
bała się tego momentu), ani złość (najbardziej typowa i w tym przypadku dość
naturalna). Zamiast tego w jej umyśle pojawiło się zupełnie zaskakujące współczucie.
Nigdy wcześniej nie widziała swojej
konkurentki w takim stanie. Owszem, zdarzało się, że pojawiała się na uczelni w
trudnych okolicznościach, nieuczesana, źle ubrana, rozdrażniona, machając
środkowymi palcami w kierunku każdego, kto tylko nawinął jej się pod nos.
Zawsze jednak zachowywała dziwny rodzaj pewności, specyficznego wyrachowania,
zdecydowania, którego samej Lei tak bardzo przez lata brakowało. Kroczyła przez
życie nadspodziewanie twardym krokiem, z zaciśniętymi zębami, posyłając ludziom
pogardliwe spojrzenia.
Nie zostało w niej nic z tamtej ostrej
dziewczyny rozdeptującej świat ciężkimi glanami.
Teraz sprawiała wrażenie tak niemrawej
i słabej, że panna Bellurt niemal widziała ją w wyobraźni rozpływającą się w
powietrzu. Dotąd pełne emocji źrenice były w tej chwili kompletnie puste.
Wyglądała trochę tak, jakby pięć minut wcześniej wydostała się z trumny i
aktualnie bez powodzenia usiłowała się wtopić w istniejące realia. Gdy ich oczy
się spotkały, nie skrzywiła się, jak to miała niegdyś w zwyczaju robić. Mało
tego, nie wyraziła najmniejszego zainteresowania ową konfrontacją, zachowując
beznamiętny wzrok smętnej kukiełki.
Lea myślała o tym wydarzeniu przez cały
wieczór. I choć przez jej głowę przesypywały się całe dziesiątki różnorakich
spostrzeżeń, tylko jedno z nich utkwiło w niej wystarczająco głęboko, by
powtórzyła je sobie przed snem w ramach końcowego i wyjątkowo brutalnego
wniosku.
Chloe Berger została zmasakrowana.
Zmiażdżona, rozdeptana, zgnieciona i obrócona w popiół. Z oprawcy zamieniła się
w ofiarę.
Miłość po prostu ją zniszczyła.
*
Przyglądał
się nerwowo swoim poobgryzanym paznokciom, uparcie próbując zignorować ciekawskie
spojrzenia dochodzące do niego z każdej strony. Dawno już powinien się do tego
przyzwyczaić i właściwie w pewnym sensie rzeczywiście zaczął traktować ów fakt
jako normę. Był powszechnie rozpoznawalnym, cenionym w kraju i poza jego
granicami biathlonistą, który od co najmniej kilku już lat miał problemy z tym,
by przemknąć przez ulicę bez wzbudzenia nadmiernego zainteresowania swoją w
gruncie rzeczy całkiem zwyczajną przecież osobą. Nawet w Oslo zaczepiano go w
każdym możliwym miejscu publicznym, począwszy od sklepu, a skończywszy na
oddziale poczty. Zdążył się już nauczyć, że silna potrzeba prywatności w jego
przypadku zrealizowana może zostać po wyjściu z domu tylko w towarzystwie
solidnego kaptura, podczas lata dopełnionego dodatkowo obecnością okularów
przeciwsłonecznych.
Tutaj nie
mógł jednak założyć ani kaptura, ani okularów. Nie miał żadnej szansy na to, by
w jakikolwiek sposób ukryć swoją tożsamość albo chociażby wzbudzić co do niej
wątpliwości. Tkwiąc przy stoliku w nerwowym oczekiwaniu, narażony na
zainteresowanie tak skazanych, jak i ich odwiedzających, czuł się jak zwierzę
wystawione w klatce w ogrodzie zoologicznym i otoczone tłumem gapiów.
Nienawidził
tego miejsca.
To akurat
nie było chyba dziwne. Owszem, norweskie więzienia cieszyły się powszechną
dobrą opinią, nijak nie wpisując się w kanony znane z filmów i seriali –
porządne warunki i stosunkowy spokój. Mimo wszystko jednak w dalszym ciągu
pozostawały więzieniami, a im dłużej Emil przebywał na terenie jednego z nich,
tym intensywniej zastanawiał się, co w ogóle tam właściwie robił.
Siedział. Czekał. Zadawał sobie
idiotyczne pytania. Marzył, by móc już wyjść na zewnątrz, i szczerze współczuł
tym, dla których taka opcja nie funkcjonowała.
- Trzydzieści cztery z pawilonu B na
widzenie – głosy wydobywające się z wejścia oderwały go od potoku myśli i
zmusiły do uniesienia wzroku do góry. Najpierw udało mu się dostrzec jedynie
dłonie ściśnięte rozpinanymi przez strażnika kajdankami. Chwilę później ich
właściciel pojawił się w stosunkowo niewielkiej sali wypełnionej ludźmi.
- Pół godziny – syknął mężczyzna w
mundurze, a Simen Edvard Brekke skinął głową i rozejrzał się bacznie po
pomieszczeniu, by uśmiechnąć się niepewnie na widok Emila.
Gdy spotkali się po raz ostatni,
dobrych kilka miesięcy temu – choć już po pogrzebie – wyglądał zdecydowanie
gorzej. Miał wtedy zapadniętą twarz, wory pod oczami i nadgarstki wychudzone
jak u anorektyka. Teraz wyraźnie przybrał na wadze, nie wspominając nawet o
tym, że przestał w końcu przypominać ducha. Nadal znajdował się wprawdzie
daleko od swojej dobrej dyspozycji, ale przynajmniej nie sprawiał wrażenia
osoby, którą byle podmuch wiatru mógłby unieść do góry bez większego problemu.
Uścisnęli się bez słowa. Trochę tak,
jak kiedyś, gdy byli jeszcze dwoma zwykłymi smarkaczami z Trondheim, gdy na
jednym z nich nie ciążył status mistrza olimpijskiego, a drugi nawet nie myślał
o odsiadywaniu kilkuletniego wyroku za nielegalny przemyt tytoniu. Emilowi
brakowało nieraz tamtych czasów. Odnosił wrażenie, że już nigdy nie uda mu się
wrócić do dawnej beztroski. Simen nie wymaże pierdla ze swojej kartoteki, on
zaś nigdy nie stanie się znów zwyczajnym, szarym obywatelem Norwegii mogącym
swobodnie przejść chodnikiem bez wzbudzenia nadmiernego zaciekawienia.
- Nie spodziewałem się ciebie – rzucił
pogodnie najmłodszy członek drużyny z Leangen, gdy zajęli miejsca, rzecz jasna
skupiając na sobie uwagę większej części otaczającego ich towarzystwa. – Nie
powinieneś być na jakimś zgrupowaniu przedsezonowym?
- Rzygam już tymi zgrupowaniami. – Zawsze
go zadziwiało, jak niewielki problem miał z tym, by przerzucić się na
prostacki, boleśnie bezpośredni styl więzienny. – Jeszcze trochę i zacząłbym
przestawiać celownik z tarczy na ludzi.
- Aż tak źle?
- Chujowo.
Aczkolwiek jednocześnie stabilnie. Musimy rozmawiać o mojej popieprzonej
pracy?
- Chcę być na bieżąco z poczynaniami
narodowej kadry.
- Na razie nie ma żadnych poczynań.
Strzelam po dwieście pięćdziesiąt razy na dzień. Biegam po dwadzieścia pięć
kilometrów w porywach do trzydziestu. Wczoraj byłem w domu po raz pierwszy od
trzech tygodni i następnym razem przyjadę najprawdopodobniej dopiero na święta.
Jeśli chodzi o resztę, poza Bjoerndalenem wszyscy sprawiają wrażenie równie
styranych.
- Czyli ta jesienna apatia w żaden
sposób nie wiąże się z twoją niedoszłą dziewczyną? – spytał Simen z nieco
złośliwym uśmiechem, a Emil natychmiast odruchowo poczuł, jak jego prawa brew
unosi się do góry. Na ten widok Brekke tylko parsknął. – Co, myślałeś, że się
nie dowiem? – westchnął dramatycznie. – Tomas mi wszystko wyśpiewał. Znaczy
Eldar. Chryste, którego imienia teraz właściwie używamy?
- Ja od zawsze używam wyłącznie jednego
– warknął mocno poirytowany kierunkiem rozmowy biathlonista trochę zbyt ostro,
zaś jego towarzysz wybuchnął śmiechem.
- O tym akurat doskonale pamiętam, Magnus.
- Skończ.
- Cipa cię wyrolowała, co? – oparł
podbródek na dłoni i zrobił nagle minę pełną szczerego niedowierzania. – To
jakiś totalny absurd. Po każdym z nas bym się spodziewał wydmuchania przez
stołeczną pańcię, ale nie po tobie. Andersen mówił serio?
- Nie mam pojęcia, co ci powiedział
Andersen.
- Że lalunia kręciła się koło ciebie
przez dobrych kilka miesięcy, by potem niespodziewanie wyjebać cię na drzewo.
Prawda to?
- Z grubsza.
- Z
grubsza?
- To nie jest takie proste, Edvard.
- Czyli jednak drugie imię?
- Pieprzyć imiona. Ona jest kompletnie
rąbnięta, rozumiesz? – pokręcił głową, czując, jak ogarnia go złość. Świadomość
wciąż wbitych w niego pojedynczych spojrzeń wcale mu nie pomagała. – Kompletnie. A ja źle oceniłem sytuację.
- W jakim sensie? – Simen nadal wydawał
się dość rozbawiony. – Czyżbyś… no… miał problemy z trafieniem do celu? – wyszczerzył nieco nierówne zęby, zaś Emil
szczerze pożałował, że nie udało mu się jakimś cudem przedostać ze sobą czegoś
ciężkiego, by móc go rąbnąć w głowę jak za dawnych czasów.
- Zawsze trafiam do celu – wycedził,
patrząc na niego chłodno i przyciszając głos. – Pod warunkiem, że wyciągnę
karabin. – Miał szczerą nadzieję, że te słowa dotarły wyłącznie do uszu jego
przyjaciela, choć jeżeli nawet udało im się na chwilę odciągnąć od siebie
zaciekawienie innych osób przebywających na sali, kolejna salwa simenowego
śmiechu z całą pewnością przyciągnęła je z powrotem.
- Odkąd pamiętam, byłeś w tym dobry.
- W czym? W wyciąganiu karabinu? – to
już również go rozbawiło, i natychmiast poczuł, jak jego nerwy nieco stygną.
- Myślałem raczej o znajdowaniu
szybkich ripost przepełnionych słodką perwersją – Brekke uderzył rytmicznie
palcami o blat stolika. – Chociaż wyciąganie karabinu też w sumie nawet by
pasowało, gdyby się nad tym dłużej zastanowić. Dlaczego ci z nią nie wypaliło?
- Powiedziałem ci już. To
skomplikowane. – Właściwie sam za bardzo w to nie wierzył – jego zdaniem to wcale nie było skomplikowane – ale
szczerze pragnął zmienić wreszcie temat. – Po prostu… wygląda na to, że błędnie
zinterpretowałem pewne…
- …sygnały?
- Okoliczności.
- I nawet nie doszło do bzykanka?
- Ja chyba powinienem złożyć w tej
kwestii publiczne oświadczenie, żebyście w końcu przestali mnie o to po kolei
pytać – burknął poirytowany Emil, zastanawiając się, jakim cudem nie przyszło
mu do głowy, że Eldar sypnie coś odnośnie Chloe. – Nie doszło do bzykanka i nie
dojdzie.
- Tarot ci tak powiedział?
- Prędzej zdrowy rozsądek.
- Zdrowy rozsądek niewiele ma wspólnego
z karabinem.
- Zamknij się. Nie utrzymuję już z nią
kontaktu. Rozumiesz?
- Rozumiem i mając na względzie wersję
Andersena wcale mnie to nie dziwi. To, co mnie dziwi, to fakt, że puściłeś ją
wolno z nienaruszoną cnotą.
- W tę nienaruszoną cnotę śmiem akurat wątpić, biorąc pod uwagę, że ma z
pięciu partnerów seksualnych. I zapewne tyle samo partnerek.
- Biseksualna ladacznica? Brzmi zbyt
niegrzecznie nawet jak na ciebie, Magnus.
- Przestań.
- Że niby nie mam racji?
- Nie. Nie masz racji. Bo uważasz, że
chodziło wyłącznie o pieprzenie. A pieprzenie było w tym wszystkim najmniej
istotne.
Na chwilę zapadła między nimi cisza. W
oczach Simena pojawił się charakterystyczny błysk, który parę sekund później
ustąpił miejsca wyraźnemu zaniepokojeniu, znanemu Emilowi z czasów oczekiwania
na wyniki z klasówek.
- Czyli wpadłeś? – zapytał niepewnie,
na co starszy z ich duetu na nowo wbił wzrok we własne paznokcie.
- Póki co usiłuję wypaść. I możesz mi
wierzyć, że naprawdę się staram.
Wyraźnie nie tego spodziewał się jego
nieustraszony do tej pory kolega.
- Jasna cholera – mruknął pełnym
autentycznego przerażenia głosem. – To zupełnie zmienia postać rzeczy.
- Pierwszy raz od niepamiętnych czasów
się z tobą zgodzę.
- Naprawdę nie utrzymujesz z nią
kontaktu?
- Nie.
- A ona nie próbowała go nawiązać z
powrotem?
- Nawet, gdyby próbowała, i tak bym jej
nie pozwolił. To dla mnie skończony etap. – Tak właśnie było, i ogarnęła go
prawdziwa ulga, że wreszcie mógł pozwolić sobie na szczerość. Dawno już
postanowił, że gdyby Chloe z jakiegoś powodu usiłowała znów się do niego
zbliżyć – nie, żeby uważał to za prawdopodobne – zrobi wszystko, by jakimś
cudem trzymać się od niej z daleka. Stanowiła truciznę, od której należało się
odciąć. Wciąż pamiętał, co czuł, gdy go odtrąciła i gdy usiłowała się zabić. A
czuł wiele – złość, gorycz, przygnębienie, żal, bolesną tęsknotę. No i strach,
prawdziwy, dobitny strach, bo przecież przez pewien moment jej życie wisiało na
włosku. Mogła umrzeć. Była tak cholernie bliska śmierci. Nie potrafił tego
pomieścić myślami, nie potrafił uwierzyć, że posunęła się do takiego kroku. W
imię czego? Z jakiego powodu? Tora go za to winiła, twierdziła, że gdyby nie
on, Chloe nie zdecydowałaby się na samobójczą próbę. Tylko czy tkwiła w tym
jakakolwiek logika? Czy rzeczywiście mógł się uważać za odpowiedzialnego, skoro
stanowił wyłącznie jeden z wielu punktów
na mapie młodszej z sióstr Berger? Czy mógł
być powodem? – Nie chcę już nigdy mieć z nią nic wspólnego. – Dodał te
słowa po kolejnej chwili milczenia, a Simen na moment się nad nimi zamyślił.
- Słusznie – powiedział nieco ciszej i
zdecydowanie poważniej. – Baby są dobre tylko do kwestii bzykaniowych. Poważne
związki to syf. – Jego głos brzmiał na tyle stanowczo, że Emil błyskawicznie
wyczuł osobistą awersję.
- Anne złożyła pozew?
- Owszem. Nie jest zainteresowana
dalszym kontynuowaniem małżeńskiej współpracy. – Zrobił wyraźnie zgorzkniałą
minę. – Wiedziała, na co się porywa. Nigdy niczego przed nią nie ukrywałem.
Wyspowiadałem jej się z większości towaru, jaki przez całe życie
przeszmuglowałem. Wszystko było dobrze, dopóki sukinsyny mnie nie złapały. Z
dnia na dzień nagle przestałem się nadawać na męża. Zabawny zbieg okoliczności,
co?
- Może chodzi jej o dzieci?
- Na zawsze pozostanę ich pierdolonym
ojcem. Nigdy już tego nie cofnie. Co nie zmienia faktu, że ode mnie odchodzi. –
Tym razem to na twarzy Simena widniała wściekłość. – Odchodzi ode mnie. Właśnie
teraz, kiedy nic mi poza nimi nie zostało. Nic poza nią i dzieciakami. Do czego
mam, kurwa, wracać, gdy wyjdę?
Emil przygryzł nerwowo wargę. Patrzył
kątem oka, jak jego przyjaciel znów zaczyna nerwowo bębnić palcami o blat, by w
końcu spojrzeć mu prosto w twarz. W jego źrenicach malował się upór zmieszany
ze zdecydowaniem.
- Nie pozwól, żeby jakakolwiek kobieta
odebrała ci grunt spod nóg – powiedział cicho przez zaciśnięte zęby. – One są
zajebiście twarde. I perfekcyjnie umieją nas wodzić za nos. Wylecz się z tego
szajsu. Wylecz się i zrób wszystko, by cię to nigdy więcej nie spotkało. A
jeśli będzie chciała wrócić, odepchnij ją. Niech nawet nie próbuje się do
ciebie zbliżyć. – Jego spojrzenie wydawało się przerażająco stanowcze. – Skoro
zmarnowała swoją szansę, to znaczy, że nie była dziewczyną dla ciebie. Najlepiej trzymaj się od niej z daleka.
*
Doskonale pamiętała moment, w którym
była w tym gabinecie po raz ostatni. Wyglądał wówczas dokładnie tak samo, jak
teraz, w niczym się praktycznie nie zmienił, nic się właściwie nie zmieniło, może poza jej osobistym stanem
emocjonalnym. Gdy przekraczała próg tego pomieszczenia niespełna rok temu,
zaraz przed tym, jak kilka jej obrazów zawisło na ścianach jednej z miejskich
galerii w Oslo, czuła się pewnie, stabilnie, pierwszy raz od dawna odnosząc
wrażenie utrzymywania pełnej kontroli nad swoim życiem. W tamtym okresie z dość
dużą łatwością określała każdy ze swoich stanów, w szczególny sposób chlubiąc
się upragnioną hipomanią. Teraz wisiała nad przepaścią, zastanawiając się, jak
mogła kiedykolwiek sądzić, że panuje nad własną pokręconą psychiką.
- Teoretycznie nie ma w ogóle o czym
dyskutować – rektor nawet na nią nie patrzył, zajęty szperaniem w szufladach. –
Nie podeszła pani do egzaminów w czerwcu. Nie podeszła pani do egzaminów we
wrześniu. Od maja praktycznie nie uczęszczała pani na zajęcia. Pani
dokumentacja medyczna oczywiście wiele wyjaśnia… - wyciągnął teczkę wypełnioną
dobrze znanymi jej papierami i odłożył na biurko. – Bez wątpienia należy wziąć
ją pod uwagę. Sęk w tym, że jasno wynika z niej, że leczenie podjęła pani pod
koniec lipca, a my mówimy o problemach powstałych już dwa miesiące wcześniej. –
Przez moment korciło ją, by powiedzieć, że ostatnią rzeczą, o jakiej przez
tamte dwa miesiące myślała, było ukończenie roku akademickiego. Zamiast tego
jednak zacisnęła jedynie usta, pozwalając mu swobodnie kontynuować nieprzyjemne
przemówienie. – Wszystkie punkty w statucie uczelni wskazują jednoznacznie na
to, że powinienem po prostu skreślić panią z listy studentów.
Tym razem nie potrafiła się już
powstrzymać.
- W takim razie dlaczego do tej pory
pan tego nie zrobił? – zapytała, nawet nie starając się ukryć zgorzkniałego
tonu. Przerażało ją to wszystko – ten gabinet, ten człowiek, to widmo
wylądowania na bruku bez wykształcenia, pracy i jakiegokolwiek awaryjnego planu
na życie. Bo przecież nie miała planu, nie wiedziała, czym mogłaby się
zajmować, gdyby rzeczywiście usunięto ją z wydziału. Los dał jej jedynie tę
lewą rękę, tę jedną pojedynczą umiejętność, jedną szansę na osiągnięcie
sukcesu. A teraz zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że prawdopodobnie
zmarnowała ją na wypłakiwanie się w poduszkę i rozcinanie sobie skóry na
nadgarstkach, bo z własnej woli wpakowała się w zaawansowaną depresję, która
doprowadziła ją aż za mury Gaustad.
Siedzący po drugiej stronie biurka
mężczyzna uśmiechnął się krzywo. Przez moment milczał, po czym wstał i znów
otworzył szufladę – tym razem jedną z tych na dole dużej, staroświeckiej
witryny, która w każdym innym gabinecie rektorskim wydawałaby się dziwaczna.
Wydostał z niej kilka szkiców pokaźnych rozmiarów i umieścił je zamaszystym
ruchem ręki na blacie biurka, przysłaniając teczkę z papierami.
- Poznaje to pani? – zmarszczyła brwi i
wbiła wzrok w szkic widniejący na wierzchu. Skinęła głową.
- Narysowałam to wczoraj.
- A to? – wysunął inną pracę, także
pochodzącą z tych samych zajęć.
- To chyba z kwietnia.
- Te też pewnie pani kojarzy, prawda? –
wskazał na pozostałe trzy arkusze. Przytaknęła bez słowa. – Co pani myśli o
tych rysunkach?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Są w porządku – oświadczyła w końcu
niezbyt pewnym głosem.
- Tylko tyle?
Wzruszyła ramionami. Rektor zajął z
powrotem miejsce przy biurku.
- Są bardzo dobre – oznajmił chłodno,
patrząc jej prosto w oczy. – Każdy z nich. I każdy z nich ma jednocześnie
podobny słaby punkt. Potrafi go pani dostrzec?
Zagryzła lekko dolną wargę, wzrokiem
omotawszy wszystkie rysunki.
- We wczorajszym schrzaniłam ręce –
mruknęła, na co jej rozmówca zmarszczył brwi.
- Moim zdaniem wyglądają przyzwoicie.
Niech się pani zastanowi.
- Nie wiem.
- A twarz?
Przełknęła głośno ślinę, marszcząc
nieco brwi. Twarz? No tak –
rzeczywiście była potraktowana trochę po macoszemu. Podobnie zresztą, jak i na
pozostałych pracach. Ale czy ona kiedykolwiek skupiała się na twarzy?
Koncentrowała się na sylwetkach do tego stopnia, że górną część pozostawiała
często w dość niedopracowanym stanie. Słaby
punkt.
- Do czego pan zmierza? – spytała
odrobinę bardziej stanowczym głosem. Chrząknął cicho.
- Może pani być wybitna – powiedział
poważnie, przypatrując jej się w zdecydowany sposób. – Ma pani wszystko, by
wskoczyć na poziom, który dla większości pani rówieśników w tej akademii okaże
się zapewne nieosiągalny. Ale musi się pani nauczyć patrzeć na modela całościowo. Musi pani znaleźć w nim
emocje. Uświadomić sobie, że nie pracuje pani z manekinem, tylko z prawdziwym
człowiekiem, czującym i myślącym. Co z tego, że umie pani idealnie naszkicować
mięsień czworogłowy uda, skoro w ogóle nie radzi sobie pani z twarzą?
- Radzę sobie.
- Proszę mi to udowodnić.
- Jak?
Wyprostował się na krześle i splótł
palce.
- Chcę, by w ramach zaliczenia poprzedniego
roku wykonała pani dla mnie kilka prac. Portretów skoncentrowanych wyłącznie na twarzach. – Jego wzrok
nadal pozostawał brutalnie lodowaty. – Proszę zapomnieć o tym, nad czym pani
pracuje na zajęciach. Nie interesuje mnie sylwetka od szyi w dół. Zależy mi, by
skupiła się pani na tym, co zawsze traktuje pani dość… krzywdząco.
Po plecach przebiegł jej dreszcz. Portret twarzy? To nie był jej klimat. A
ten człowiek doskonale o tym wiedział.
Z drugiej strony, sądząc chociażby po
jego zimnym spojrzeniu, raczej nie miała zbyt wiele do gadania.
- Ile tych prac? – jeszcze zanim zadała
na głos to pytanie, bała się odpowiedzi. Zainteresowała się antyczną lampą
stojącą obok, gdy zrobił zamyśloną minę.
- Siedem – oznajmił w końcu po chwili
zastanowienia. Omal nie podskoczyła na swoim miejscu. – Siódemka zawsze
przynosiła mi szczęście.
Nie wątpię, pomyślała,
usiłując pohamować irytację. Siedem? Wizja
jednego takiego rysunku nie napawała
jej entuzjazmem. Siedem szkiców
trąciło już absurdem.
- Dobrze – niemalże szepnęła, doskonale
świadoma faktu, że ta kwestia i tak nie podlegała dyskusji.
- To w sumie niewiele, biorąc pod uwagę
pani zaległości.
- Dziękuję. – Ta sytuacja była kolejnym
dowodem na to, iż w niczym już nie przypominała dziewczyny, za którą się uważała
przed dwunastym lipca.
- Jeszcze jedno – oświadczył, nim
zdążyła wstać z krzesła. – Proszę, by były to wyłącznie męskie twarze.
Najlepiej należące do osób, które są dla pani ważne. – Wszelkie rodzące się w
niej próby optymistycznego podejścia do okoliczności w jednej chwili przygasły.
Z jakiegoś powodu poczuła się tak, jakby właśnie oberwała po głowie strumieniem
lodowatej wody. – Chcę zobaczyć pani emocjonalny stosunek do modela. Chcę, by
to, co pani narysuje, było jak wiersz. By pani kreska stała się czymś w rodzaju
opowieści. By próbowała pani coś za jej pośrednictwem przekazać. Jeżeli
wybierze pani osoby z bliskiego otoczenia, łatwiej uda się pani zrealizować
takie zamierzenie – nic w jego zachowaniu nie wskazywało na jakikolwiek żart z
jego strony. – To nie muszą być doskonałe rysunki. Niech się pani nie skupia na
suchej jakości. Chcę wyczytać z pani szkiców coś prawdziwego. Chcę patrzeć na
nie i mieć wrażenie, że siedzę w pani głowie. Rozumie pani, o czym mówię?
Rozumiała. Choć wcale nie pragnęła rozumieć,
a tym bardziej nie pragnęła zrobić tego, czego od niej oczekiwał. Korciło ją,
by spytać, dlaczego oczekiwał jedynie męskich
twarzy. Pohamowała się wyłącznie dlatego, że nie spodziewała się bardziej
elokwentnej odpowiedzi niż bo mam taki
kaprys połączonej z jednoznacznym wzruszeniem ramion. Nie mogła wprost
uwierzyć, że tak łatwo ją rozszyfrowano, że tak łatwo odnaleziono jej piętę
Achillesa, stawiając przed nią zadanie, z którym z całą pewnością czekały ją
spore problemy. Co do tego nie miała już teraz żadnych wątpliwości.
Mimo to musiała walczyć.
- Na kiedy mam to zrobić? – tylko tyle
potrafiła z siebie wydusić. Parsknął śmiechem.
- Na przedwczoraj, panno Berger. – Tym
razem też z całą pewnością nie dowcipkował. – A najlepiej jeszcze wcześniej.
Świetnie.
- Zrobię, co w mojej mocy. – sama nie
umiała wyjaśnić, jakim cudem wciąż udaje jej się zachować taki zewnętrzny
spokój, choć w środku wszystko się w niej gotowało.
Jego nieprzyjemny uśmiech dodatkowo się
poszerzył.
- Tego się właśnie po pani spodziewam.
*
- Pewnie wolałabyś już zdawać egzaminy,
co? – Joergen uśmiechnął się szeroko, nie odrywając od niej wzroku. To on
poszedł na pierwszy ogień, niemalże zaraz po tym, jak tylko przekroczył po
południu próg mieszkania, z całą pewnością nie spodziewając się ataku ze strony
współlokatorki. Na co miała jednak czekać? Balansowała nad przepaścią na
cienkiej linie, z której nie zamierzała spadać. Choć sama myśl o tym projekcie
– o skupianiu się na twarzach, o mężczyznach, o więzi emocjonalnej – przyprawiała ją o mdłości, czuła jednocześnie
niespotykaną u siebie determinację. Chodziło o jej przyszłość. O to, kim mogła
zostać. O to, kim nie zostanie, jeśli jej się nie uda.
Musiało jej się udać.
- On się chyba nieszczególnie przejmuje
tym, co bym wolała. – Spodziewała się, że nie będzie jej pozował w całkowitym
milczeniu, i w gruncie rzeczy nawet było jej to na rękę. Brak słów tylko by ją
krępował.
Nie z każdym dobrze się czuła w ciszy.
- Grunt, że dał ci szansę. Czego
zresztą byłem od początku pewien – wtrącił Hans, który wmaszerował do pokoju
razem z parującym kubkiem. Po całym pomieszczeniu błyskawicznie rozniosła się
woń chińskiej zupki. – Poradzisz sobie. Nakreślisz mu ładne szkice i wszystko
poukłada się jak za dawnych czasów.
- I pożyjesz długo i szczęśliwie –
dodał nadal rozbawiony Joergen, nieco wiercąc się na wersalce. Wcale mu się nie
dziwiła – siedział na niej już ponad godzinę niemalże bez ruchu i praktycznie
przez cały czas z tą samą miną, by tylko mogła w spokoju wykonać portret.
Wydawało jej się oczywiste, że musiał znaleźć się na samym początku elitarnej listy. Zawsze był obok niej,
zawsze wiedział, kiedy się pojawić i chwycić ją w porę pod ramię, nim zdążyła
się potknąć o dziurę w chodniku. Grał dla niej na gitarze i co drugi dzień
utulał do snu, opowiadając wcześniej sprośne dowcipy z gatunku tych, które
bawiły tylko nielicznych. I chociaż za każdym razem, gdy je słyszała,
automatycznie przychodziło jej do głowy, że Emil też by się z nich śmiał – a o
tym z całą pewnością nie chciała myśleć – wciąż umiała docenić każdy z jego
drobnych gestów.
- Myślałaś już, kogo jeszcze
narysujesz? – zapytał Hans, pociągając solidny łyk zupy z kubka. Skinęła głową,
nadal skoncentrowana na płynnym ruchu ołówka.
- Na pewno ciebie i Austina – mruknęła
i docisnęła grafit nieco mocniej. – Chociaż to chyba akurat oczywiste.
- A Ringen? – w jednej chwili wyczytała
z miny studenta architektury, że dość szybko pożałował tej sugestii. O
Vegardzie praktycznie nie rozmawiali, co wydawało jej się wręcz trochę dziwne.
- Póki co wciąż nie spotkałam go na
uczelni. Nie wspominając już o tym, że nie zamieniłam z nim od kilku miesięcy
nawet słowa. – Tak naprawdę ten fakt wcale jej nie przeszkadzał. Nie miała
pojęcia, jak powinna się zachować, gdy w końcu dojdzie do ich konfrontacji. Jakkolwiek
by na to nie spojrzeć, prawda wyglądała tak, że Vegard uratował jej życie.
Gdyby nie on, wykrwawiłaby się na śmierć w samotności w opustoszałym
mieszkaniu, a jej ciało ktoś wykryłby zapewne dopiero po kilku dniach. Dzięki
niemu stała w tym miejscu i miała szansę poukładać sobie wszystko na nowo, choć
przecież wtedy, gdy podcinała własne żyły, pragnęła jedynie raz na zawsze ze
sobą skończyć.
- To w takim razie kto? – Joergen był
najwyraźniej równie zainteresowany tematem.
- Do końca tego nie rozplanowałam –
oświadczyła, skupiając się na szramowaniu. – Prawdopodobnie odwiedzę tatę… no i
powinnam pogadać z Larsem…
- Z Larsem? – Hans uniósł brwi do góry.
– Z twoim bratem Larsem?
- A jakiego innego Larsa mogłabym mieć
na myśli?
- Przecież on jest w rozjazdach –
zauważył czujnie Sanberg. – W ogóle zamierza się przed świętami pojawić w domu?
- Z tego, co wiem, raczej nie. Nie
wierć się, za niedługo skończę.
- To jak zamierzasz go narysować?
Powinnaś chyba oddać te prace trochę wcześniej niż pod koniec grudnia, dobrze
myślę?
- Jakoś to rozwiążę. – Nie chciała dać
po sobie poznać, że tak naprawdę trafił tym pytaniem w dziesiątkę. To rzeczywiście był problem. Bo jeżeli
chciała zrobić bratu dobry portret – a wydawało jej się oczywiste, że
kwalifikował się do tak misternie tworzonego przecież zestawienia – musiała się
z nim spotkać osobiście.
Najprawdopodobniej w jego miejscu
pracy.
Należało uczciwie przyznać, że ta myśl
zrodziła się w jej głowie niemal natychmiast po wyjściu z rektoratu. I choć
próbowała ją od siebie odepchnąć, jednocześnie wciąż miała w pamięci
wspomnienie Gaustad. Ruch klocków Jenga. Dźwięk telewizora i śmiechu ludzi
wpatrzonych w jego ekran. No i słowa. Tamte brutalnie szczere i boleśnie
prawdziwe słowa, obok których nie potrafiła przejść obojętnie.
Musisz go odzyskać.
Nie wiedziała, czy jest na to gotowa.
Czy w ogóle mogła zmusić się do tego, by chociażby spojrzeć mu w oczy po
wszystkim, co między nimi zaszło. Ale z drugiej strony coś jej podpowiadało, że
prędzej czy później i tak koniec końców by go spotkała. Stanowili część
pięciomilionowego narodu, połączeni wspólnymi znajomymi i przeszłością, o
której nie dało się tak po prostu zapomnieć. W każdym razie ona nie umiała.
I chyba wcale nie chciała.
Tęskniła za nim. Z dnia na dzień coraz
bardziej, choć do niedawna przecież po cichu sądziła, że stanie się dokładnie
odwrotnie. Siedząc w mieszkaniu albo na uczelni, zastanawiała się, gdzie był i
co w tym samym czasie robił. Widziała go oczami wyobraźni – trenującego,
drzemiącego w ramach poobiadowej przerwy, oglądającego telewizję z butelką piwa
w ręce. Gdy tylko próbowała o nim zapomnieć, coraz to usilniej zaczepiał się w
jej umyśle – aż w końcu przestała próbować. Zamiast tego pozwoliła, by stał się
integralną częścią jej codziennych rozważań. A przede wszystkim zaczęła zadawać
sobie pytanie, czy miałaby u niego jeszcze jakąkolwiek szansę.
Nie dało się ukryć – choć kosztowałoby
ją to wiele nerwów i najprawdopodobniej przeżywałaby owo zdarzenie tygodniami,
naprawdę pragnęła go zobaczyć. I to nie w telewizji czy w gazecie. Chciała
zobaczyć go naprawdę, zorientować się, co się zmieniło, czy zyskał kilka
kilogramów, czy też raczej je stracił, czy ściął włosy, czy mu one zjaśniały,
czy zrobił sobie nowy tatuaż, czy jego oczy nadal były tak bystre, jak te,
które zapamiętała. Chciała móc do niego podejść i chociażby musnąć małym palcem
zewnętrzną stronę jego dłoni. Chciała uświadomić sobie, że nie był wyłącznie
obrazem urojonym w głowie. Że istniał naprawdę, tak jak i naprawdę przydarzył
im się Sarpsborg, Oberhof czy Tromsø.
Chciała jechać do brata i jednocześnie znów spotkać
mężczyznę, którego kochała.
- Myślę, że muszę go po prostu
odwiedzić – przyznała w końcu, nie patrząc na żadnego ze swoich rozmówców. – W
Östersund. Albo w Hochfilzen.
Po raz pierwszy, odkąd wpadła na tę
koncepcję, zdobyła się na to, by głośno ją wypowiedzieć.
Spodziewała się pewnego zaskoczenia,
ale na pewno nie aż tak wyrazistego. Hans zakrztusił się swoją chińską zupką, a
Joergen dosłownie wytrzeszczył oczy, robiąc taką minę, jakby właśnie go
poinformowała, że zamierza wstąpić do zakonu.
- Nie możesz – wymamrotał, ledwo
przebijając się przez intensywny kaszel Hummela. Chloe zmrużyła oczy i odłożyła
na chwilę ołówek.
- Dlaczego? – starała się zignorować
dreszcz biegnący jej po plecach. Nigdy nie rozmawiali o Emilu. Nie powiedziała
im niczego, co mogłoby zdradzić jego tożsamość, gdy zaś zadawali pojedyncze
pytania, unikała udzielania jakichkolwiek odpowiedzi. Jak by się zorientowali?
A jak zorientowała się Tora?
- Dlaczego nie powinnam jechać? –
ponowiła pytanie, patrząc ostro na Joergena, który błyskawicznie uciekł
wzrokiem gdzieś na lewo. Przeniosła spojrzenie na Hansa, wciąż usiłującego
złapać oddech, po czym na nowo skoncentrowała się na swoim modelu. – Hmm?
- No bo…
- Bo co?
- Bo…
- Bo co?!
- Bo… bo tam jest ten twój… facet –
Sanberg ewidentnie sprawiał wrażenie, jakby rozpaczliwie pragnął wykopać przed
sobą dół i się w nim schować. Na moment zamilkł, zastanawiając się zapewne, co
właściwie powinien teraz powiedzieć. – To chyba niezbyt… dobry pomysł… spotykać
się z nim. Przynajmniej… na razie.
W pomieszczeniu zapanowała cisza.
- Skąd wiedzieliście? – na nowo
zmiażdżyła ich obu badawczym spojrzeniem, w którym rozpaczliwie starała się
ukryć własny niepokój. Nie chciała, by się połapali. Ze względu na Emila, ze
względu na samą siebie, ze względu na nich, gotowych do nieraz naprawdę
dziwacznych kroków w imię roztoczenia nad nią opiekuńczego pancerza. Poza tym
zawsze uważała, że ta sprawa powinna pozostać jej prywatną tajemnicą. A teraz
już nią nie była.
- Droga dedukcji – Hans wreszcie
odzyskał zdolność mówienia. Odstawił kubek na parapet. – Zaczęłaś oglądać
biathlon. Nigdy wcześniej tego nie robiłaś.
- Bellurt twierdziła, że spotkała cię w
styczniu ze sportowcem – dodał Joergen grobowym tonem.
- No i ta reakcja Tory w szpitalu…
- Jaka reakcja Tory? – tym razem to ona
wytrzeszczyła oczy, nie mając pojęcia, o czym mówią, a jednocześnie nabierając
wyjątkowo nieprzyjemnych przeczuć. Rzeźbiarz uparcie wpatrywał się we własne
dłonie z zakłopotaną miną, zaś jego chłopak lekko rumienił się na twarzy. – Na
co?
- Na to, co powiedziałaś, kiedy
odzyskałaś przytomność – Hans chyba również miał ochotę zakopać się pod
podłogą. – Byliśmy wtedy z tobą. Trochę cię przyćpali.
- Co takiego powiedziałam? – choć bardzo
starała się przypomnieć sobie cokolwiek z tamtego okresu, w głowie miała
jedynie wyjątkowo mętne obrazy białych ścian składających się na mury szpitala
uniwersyteckiego.
- Przekaż
Magnusowi, że było blisko – mruknął cicho Joergen i wreszcie spojrzał na
nią ponuro. – To właśnie powiedziałaś. A ja przez przypadek chlapnąłem się przy
twojej siostrze.
- I dosyć mocno się wściekła. Wyglądało
na to, że wie, kogo miałaś na myśli – dokończył Hans, zaś Chloe niemalże
zatkało.
W pewnym sensie wszystko nagle ułożyło
jej się w całość, choć jednocześnie nie potrafiła wręcz uwierzyć we własne
słowa sprzed kilku miesięcy. Nie pamiętała ich. Tak naprawdę nie pamiętała z
tamtego okresu niczego. Najpierw walczyła o życie, potem nafaszerowana lekami
usiłowała stanąć na nogi. Pewnie nie była to jedyna głupota, jaką wówczas
wypowiedziała.
Co nie zmieniało faktu, że na samą myśl
o tym, co czuła wtedy Tora, po plecach przebiegły jej autentyczne ciarki.
- Chyba musimy zrobić sobie przerwę –
wymamrotała w końcu ochryple i odłożyła szkic obok ołówka. – Powinnam jechać do
starego mieszkania.
- Po co?
- Po staniki – nie patrzyła na żadnego
z nich, kierując się w stronę korytarza. – Zostawiłam tam trochę starej
bielizny. Przyda się, chyba na dobre spadłam do kategorii B.
- Ale…
- Nie zamierzam skakać z mostu –
przerwała Hansowi błyskawicznie, nim zdążył wyrazić własny sprzeciw. – Możecie
dzwonić co pięć minut. Potrzebuję tylko godziny dla siebie.
- Chloe, posłuchaj…
- Za niedługo wrócę – powiedziała
szybko i wyszła, nie czekając na ich reakcję. Serce biło jej jak oszalałe, a w
głowie figurowała tylko jedna myśl.
Ty skończona kretynko.
*
To nie był jego szczęśliwy dzień. Od
rana nic mu nie wychodziło – jeszcze przy śniadaniu poplamił swoje świeżo
uprane dżinsy kawą, potem spóźnił się na tramwaj, a zaraz po zajęciach
posprzeczał się z Leą, którą wyraźnie coś ugryzło. Zadawała mu dziwaczne
pytania i czepiała się każdego słowa, ponieważ zaś nie miał nastroju na tego
rodzaju dyskusje, odpowiedział na jeden z jej przytyków dosyć ostro, w
rezultacie czego obraziła się na niego śmiertelnie i w ciągu ostatnich kilku
godzin nie odebrała od niego ani jednego telefonu. Maszerując po schodach w
kierunku swojego mieszkania z czteropakiem piwa pod pachą i rozdrażnioną miną
oraz głową przepełnioną marzeniami o zaszyciu się na kanapie przed telewizorem
z daleka od reszty świata, miał naprawdę po dziurki w nosie rzeczywistości.
Już od progu uderzył go widok światła
zapalonego w sąsiednim pokoju. Czując, jak jego dotychczasowa złość ustępuje
miejsca zaniepokojeniu, otworzył niepewnie drzwi i stanął oko w oko z Chloe
Berger.
Była ostatnią osobą, którą spodziewałby
się zobaczyć w tym miejscu – choć jednocześnie jedyną mającą poza nim klucze
wejściowe. Nie wiedział jednak, że wróciła do Oslo. Nie widzieli się od czasu,
gdy opuściła szpital akademicki, bo przez kilka miesięcy nie potrafił znaleźć w
sobie siły, by odwiedzić ją w psychiatryku. Nie umiał sobie wyobrazić przebiegu
ich rozmowy, więc odciął się od niej i niejednokrotnie pluł sobie za to w
brodę, zachowując jednocześnie jednak żelazną determinację w próbach
zaangażowania się w nowy związek. Szło mu nawet nieźle – po raz pierwszy od
czasów liceum tkwił w normalnej, zdrowej, nieskomplikowanej relacji jeden na
jeden, nieuwzględniającej romansów na boku i zbudowanej na fundamentach
znacznie silniejszych od spontanicznego seksu. Wychodził z własną dziewczyną na
kolacje i do kina, przytulał ją wieczorami, przede wszystkim zaś wreszcie miał
poczucie, że stał się dla kogoś naprawdę ważny. Co bez wątpienia chyba podobało
mu się w tej relacji najbardziej.
Chloe zdążyła zniknąć z jego życia. Jak
sądził, na dobre. Pomylił się jednak. Stała naprzeciwko niego, właśnie tutaj, w
tym mieszkaniu, tym samym, które niegdyś wspólnie dzielili. Stała i patrzyła na
niego swoimi wielkimi, szarymi oczami, jedynym łącznikiem między dobrze znaną
mu do niedawna dziewczyną a przerażająco chudą blondynką z teraźniejszości. Chodzący kościotrup, przemknęło mu przez
myśl, nim zdążył odkryć kolejne zmiany – inny kolor włosów (a przecież tak
bardzo nienawidziła blondu!), brak kolczyka w wardze i w brwi, bluzę zbyt
workowatą nawet jak na nią. Chloe Annette
Berger. Niedoszła miłość jego życia.
Dawna Chloe. Nowa Chloe. Chloe z wanny,
ta krwawiąca, umierająca, jedną nogą już po drugiej stronie. Każdy z tych
obrazów skupiał się w tej samej, przygnębiającej sylwetce sterczącej teraz przy
oknie.
Nie był na to gotów.
- Nie wiedziałem, że wróciłaś –
wychrypiał niepewnie, bo nie przychodziło mu zupełnie do głowy, jak inaczej
mógłby skomentować tę sytuację. Szczerze mówiąc, najchętniej po prostu
obróciłby się na pięcie i uciekł.
- Jestem na uczelni dopiero od tego
tygodnia – odparła cicho. Na szczęście głos również miała ten sam – niski, dość
mocny, bardzo charakterystyczny. Nie każdemu się podobał. On akurat zawsze go
uwielbiał. – A w mieście mniej więcej od miesiąca. Dostałam wypis ze szpitala
na początku października. – Sprawiała wrażenie równie skrępowanej, co było
kolejnym dowodem na to, że niewiele w niej zostało z kobiety, którą niegdyś
była. – Mieszkasz tu? – spytała, przypatrując mu się bacznie. Skinął głową.
- Wprowadziłem się z powrotem, kiedy… -
nie potrafił dokończyć zdania. Nigdy, przenigdy nie chciał rozmawiać więcej o
tamtym okresie swojego życia. O tym, jak go przepędziła, o tym, jak znalazł ją
w łazience, o tym, jak przeniósł się do tego miejsca na nowo, zastanawiając
się, jak powinien dalej żyć. Po niemalże pół roku nadal nie znalazł naprawdę
dobrej odpowiedzi na to pytanie. – Jeżeli chcesz, to mogę…
- Przyszłam tylko po kilka swoich rzeczy
– przerwała mu, najwyraźniej wiedząc, do czego zmierzał. – Mieszkam teraz z
Hansem i Joergenem. Tak jest lepiej. Bezpieczniej.
Nawet, jeśli wcale nie uważał tej
dwójki za zbyt doborowe towarzystwo, mimo woli musiał się z nią zgodzić.
- Twoja dziewczyna nie powiedziała ci,
że znów chodzę na uczelnię? – była to kolejna rzecz, której się nie spodziewał,
i w pierwszym odruchu zdobył się jedynie na zaskoczoną minę.
- Nie.
- Spotkałyśmy się dzisiaj przypadkiem
pod rektoratem.
- To by wiele tłumaczyło – mruknął pod
nosem, nim zdążył się powstrzymać.
- Słucham?
- Nieważne.
To tłumaczyło wszystko. Drażliwość Lei,
jej zazdrosne docinki, dotąd niezrozumiałe pytania. Zobaczyła Chloe i
błyskawicznie wyczuła zagrożenie. A być może na dodatek uważała, że on sam już
wcześniej wiedział o jej powrocie i jej o nim nie wspomniał. W jednej chwili
jego dotychczasowe poirytowanie zachowaniem blondynki nieco przygasło.
- Dobrze ci się z nią układa? – znowu
nieoczekiwane pytanie. Tym razem zareagował nieco bardziej rozsądnie.
- Tak, jest… jest bardzo w porządku. –
Wsunął ręce do kieszeni. – Nadal mam czasem wrażenie, że to wszystko nie dzieje
się naprawdę… Ale nie chcę niczego zmieniać. – Z trudem pohamował się przed
ciężkim westchnięciem. – A ty? Co z tobą i… i z tym facetem? – facetem, który przewrócił mi życie do góry
nogami, bo gdyby nie on, pewnie ostatnie miesiące potoczyłyby się zupełnie
inaczej.
- Nie utrzymujemy kontaktu. – Na
sekundę na jej twarzy pojawił się gorzki uśmiech, który później ustąpił miejsca
nieco wymuszonej obojętności. – Nie rozmawiałam z nim od czerwca.
- Przykro mi. – Przez moment żałował
tych słów, bojąc się, że zabrzmiały zbyt nieszczerze. Tak naprawdę jednak rzeczywiście było mu przykro. Nie miał
pojęcia, co do niej aktualnie czuł – ostatnimi czasy tak usilnie starał się o
niej zapomnieć, że cała ta sytuacja wydawała mu się kompletnie nierzeczywista –
bez wątpienia jednak nie chciał, by cierpiała. A wydawało mu się jasne, że w
przeciwieństwie do niego nie uważała tego okresu swojego życia za szczególnie
przyjemny. – Może… może wam się jeszcze ułoży.
- Wątpię. – Dosunęła do końca zamek
bluzy i wyprostowała się nieco. – Chyba czas na mnie – powiedziała, na co
skinął głową bez większego entuzjazmu. Ponownie zdobyła się na dość niewyraźny
uśmiech. – Przepraszam, że tak wpadłam bez zapowiedzi.
Dawna Chloe nigdy by go za coś takiego
nie przeprosiła. Niemal od razu go to uderzyło.
- Nic się nie stało – powiedział
spokojnie, uważnie jej się przypatrując. – Cieszę się, że wróciłaś.
- Ja też. – Skierowała się w stronę
wyjścia, ale zanim zdążyła otworzyć drzwi, spojrzała na niego po raz ostatni. –
Vegard?
Odwrócił się w jej kierunku.
- No?
Zacisnęła na chwilę wargi.
- Rektor kazał mi wykonać kilka męskich
portretów twarzy w ramach zaliczenia poprzedniego roku. Zastanawiałam się… -
zamilkła na parę sekund. – Mógłbyś mi pozować? – żałował, że stała w półmroku i
że niezbyt dobrze widział dzięki temu jej buzię. Coś mu podpowiadało, że lekko
się w tej chwili rumieniła.
Przytaknął jednoznacznym ruchem głowy.
- Czemu nie – mruknął i zerknął na nią
pogodnie. Wydawało mu się, że znów się uśmiechnęła.
- Dziękuję – szepnęła tylko ledwo
dosłyszalnym głosem. Gdy wyszła, przez dobre dwie minuty wpatrywał się w ciszy
w zamknięte przez nią drzwi.
*
Od zawsze wiedział, że to będzie jego
miasto. Wyczuwał to instynktownie, bez zastanowienia, na długo przed chwilą, w
której po raz pierwszy postawił stopę na jego administracyjnym terenie,
realizując tym samym plan zrodzony w jego głowie jeszcze w czasach, gdy był
dorastającym w Norwegii nastolatkiem. Dniami i nocami wyobrażał sobie siebie
jako spełnionego mężczyznę kroczącego paryskimi ulicami pewnym krokiem
człowieka wtopionego w tłum. Nie wystarczała mu bowiem sama przeprowadzka – on
pragnął stać się naturalną, oczywistą częścią tego miasta, kimś, kto nie będzie
jedynie zwykłym przyjezdnym, kto nie będzie banalnym, pospolitym turystą z
północy. Chciał przesiąknąć Paryżem na wskroś. Chciał, by Paryż przesiąknął
nim.
W wieku czterdziestu dwóch lat –
właściwie już prawie czterdziestu trzech – nie potrafił do końca ocenić, czy mu
się to udało. Wciąż wraz ze swoją oryginalną, skandynawską urodą wzbudzał spore
zainteresowanie u osób postronnych, a z jego francuskiego nie udało mu się w
dalszym ciągu wyplenić nieznośnego, twardego akcentu. Czy jednak miało to
znaczenie? Mówił biegle, codziennie czytał prasę, słuchał porannych, radiowych
audycji i oglądał wiadomości z pełnym zrozumieniem, co jeszcze kilka lat temu
wydawałoby mu się raczej nie do pomyślenia. Dawno już przestał bać się poważnych
konfrontacji z poważnymi osobistościami. Francuski stał się jego językiem,
Francja zaś domem, którym od dawna zamierzał ją zresztą uczynić.
Przeszedł daleką drogę do tego punktu
swojego życia. Bodo, Tromsø, Edynburg, Londyn, wreszcie Paryż, wymarzony Paryż,
Paryż ze snów, z najcichszych, głęboko skrywanych w sercu pragnień. Paryż jako
miasto będące celem, Paryż jako sam środek tarczy, jako meta wyścigu, jako raj
na ziemi dla młodego artysty po przejściach. Bo przecież kimś takim właśnie
był, gdy wreszcie po latach prób i walki oglądał swoje pierwsze, maleńkie
mieszkanie w Gentilly, myśląc właśnie
zaczyna się twoje życie, Pete. Przyjechał do Francji w wieku trzydziestu
trzech lat, w ramach swojej trzeciej poważnej przeprowadzki. Dekadę wcześniej
ukończył studia na wydziale budownictwa w Edynburgu, by zaraz po odebraniu
dyplomu zrzec się spadku po ojcu w postaci połowy ich rodzinnej firmy i
przeprowadzić się do Londynu. Tam przez rok imał się różnych prac, poznał
Edith, zrobił jej dziecko i ożenił się z nią kilka miesięcy po narodzinach
syna. Podjął kolejne studia – tym razem te upragnione, malarskie – i wkręcił
się dość łatwo w brytyjskie środowisko artystowskie, które przyjęło go dość
pozytywnie. Od początku jednak wiedział, że Londyn jest dla niego wyłącznie
przystankiem, i kiedy Edith po pięciu latach małżeństwa dość niespodziewanie
zażądała rozwodu, nawet specjalnie nie protestował, szybko wyczuwając swoją
szansę. Po przeprowadzce do Paryża przez kilka miesięcy żył w nieszczególnie
atrakcyjnych warunkach, dopóki czystym przypadkiem nie udało mu się znaleźć dla
siebie miejsca pośród personelu Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych.
Tak rzeczywiście zaczęło się jego życie.
Od tamtej pory upłynęła prawie dekada i
sporo się zmieniło. Żeby nie powiedzieć, że wszystko, bo dawno już minęły
czasy, gdy był jednym z wielu
bezużytecznych malarzy zza granicy. Stał się swojakiem, kimś w rodzaju
pół-Norwega, pół-Francuza, obywatelem Republiki, a przede wszystkim piekielnie
zdolnym artystą. Zgodnie z tym, co przewidywał jeszcze jako dziecko,
błyskawicznie wkupił się we francuskie łaski dzięki swojemu ponadprzeciętnemu
talentowi. I choć momentami bawiło go, że podczas gdy tutaj jego nazwisko
należało klasyfikować jako powszechnie znane, w jego ojczyźnie nikt prawdopodobnie
nawet nie rozpoznałby go na ulicy, właściwie wcale się temu specjalnie nie
dziwił.
W końcu Norwegia nie była już jego
domem.
Nie była nim od chwili, w której
opuścił ją przed laty, w głębi serca czując, że nieprędko ją po raz kolejny
zobaczy. Choć równie dobrze za moment ostatecznego pożegnania mógł uważać tę
pamiętną rozmowę telefoniczną z Vibeke.
Vibeke.
Jakże chciałby raz na zawsze wyrzucić
ją z pamięci. Całkowicie o niej zapomnieć i poczuć pełną niezależność.
Wielokrotnie wydawało mu się, że był blisko – chociażby wtedy, gdy ożenił się z
Edith, albo wraz z chwilą przeprowadzki do Paryża. Ale nigdy nie udało mu się
usunąć jej z głowy w stu procentach. Wciąż gdzieś tam tkwiła, w silniejszym lub
słabszym stopniu, przypominając mu o wszystkim, co przed laty stracił i czego
miał już nie odzyskać.
Teraz, gdy czekało go pierwsze od lat
spotkanie z ojczystym krajem, wyjątkowo często o niej myślał.
Wyobrażał ją sobie jako dorosłą
kobietę, szczupłą i wysoką, noszącą się w smętnych kolorach i niepotrafiącą
zapanować nad nieokiełznanymi włosami. Przez głowę przemykiwał mu wizerunek jej
poobgryzanych paznokci, typowego zaniepokojenia pobłyskującego w oczach i
niepewnie zaciśniętych warg. Vibeke
Hansen. Kiedyś ją kochał. Kiedyś sądził, że zawsze będzie integralną częścią
jego życia. Że będzie stałym elementem tego paryskiego krajobrazu, który tak
szczegółowo sobie zaplanował.
Nie wszystko udało mu się zrealizować.
- To kiedy jedziesz do Oslo? – krzyk
Renauda wyrwał go z zamyślenia i zmusił do tego, by oderwać wzrok od
rozświetlonego za oknem zabudowania francuskiej stolicy. Ubóstwiał to miasto
całym sercem. Uwielbiał na nie patrzeć. Uwielbiał o nim mówić. Uwielbiał je
malować. Uwielbiał funkcjonować jako jeden z ponad dwóch milionów jego ludzkich
elementów. Uwielbiał być jego elementem.
Zeskoczył z parapetu i szybko
przemaszerował się do przedpokoju, stając oko w oko ze starszym o dwa lata
przyjacielem, któremu w dużej mierze zawdzięczał swoją aktualną mocno
ugruntowaną pozycję. Jeżeli istniał na tym świecie ktoś, kto w pewnym momencie
jego życia prowadził go za rączkę, to należało za taką osobę uznać Renauda
Maillana. Bez jego pomocy z całą pewnością nie dobrnąłby aż tak daleko.
Połączyła ich praca, kategoria wiekowa i podobne doświadczenia życiowe – tak
jak on Renaud nie pochodził z Paryża, tak jak on zawsze o Paryżu marzył i tak
jak on wiele dla Paryża poświęcił, po części wliczając w to własne małżeństwo. Które zresztą i tak by się posypało, mówił
z reklamowym uśmieszkiem filmowego amanta, stworzonym do podbijania niewieścich
serc. Mieli dosyć różne charaktery, ale nadawali na tych samych falach.
- Styczeń. – Starał się nie dać po
sobie poznać, że sama myśl o powrocie do Norwegii, choćby i na niecały miesiąc,
budziła w nim spory niepokój. Prawie
dwadzieścia pięć lat. Tyle czasu minęło, odkąd ostatni raz widział
ojczyznę. Czy w ogóle będzie w stanie ją rozpoznać? Czy w jakimkolwiek stopniu
przypominała jego dawny dom? – Robię sobie prezent na urodziny – dodał, by
rozładować własne napięcie, a Renaud wybuchnął soczystym śmiechem.
- Jeszcze trochę i zacznę cię posądzać
o wczesne symptomy kryzysu wieku średniego. – Dźgnął go w ramię w
przyjacielskim geście. – Słuchaj, kopnę jutro w dupę tych z Amnesty i
przedzwonię do ciebie, kiedy tylko się czegoś dowiem. Nie mam pojęcia, co te
kutasy sobie myślą, chyba sądzą, że sram wolnym czasem. Banda popierdoleńców.
Kto jak kto, ale oni akurat powinni się wywiązywać ze swoich zafajdanych
obietnic.
- Będę zgrzytał nerwowo zębami w
oczekiwaniu na rezultaty twoich działań – zakpił i uścisnął kolegę. –
Powinienem się już rozglądać za kimś do współpracy?
- Nawet się nie waż. Nadgorliwość jest
gorsza od faszyzmu. Zaczniemy się martwić po fakcie. A teraz wybacz, spieszę
się na przyjemny wieczorek – zgrabnie nałożył na siebie elegancki płaszcz.
- Znów Marsylia?
- Skończyłem z Marsylią. Tym razem to
jakaś Hiszpaneczka.
- Jakaś?
- Isabel. Chyba. Z Tarragony. Albo z
Pampeluny. Jeden pies. Grunt, że gorący, południowy temperament – wyszczerzył
idealnie równe, białe zęby. – Sam rozumiesz, że mój dzisiejszy czas dla ciebie
dobiegł końca.
- Jakoś to przeboleję. Pospiesz się,
Hiszpanki są ponoć niecierpliwe.
- Nie mogę się doczekać, aż to
sprawdzę. Do jutra, Pierre. – Nie czekając na odpowiedź niemalże wybiegł z
mieszkania, a Petter Uberholdt tylko westchnął i zamknął za nim drzwi, po czym
wrócił na parapet i otworzył okno. Widok ukochanego miasta na nowo ukoił jego
nieco zszargane ostatnimi czasy nerwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz