you ain’t ever
gonna burn my heart out
Po gruncie naszej planety chodzi pięć
milionów Norwegów.
Pięć milionów przypadających na trzysta
osiemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów kwadratowych, co czyni z ich kraju drugie
po Islandii najsłabiej zaludnione państwo w Europie. Pięć milionów składających
się na jeden z najbogatszych narodów na świecie. Pięć milionów kojarzonych z
fiordami, ropą naftową, dostatnim życiem i wysokim wskaźnikiem życia
społecznego. Tylko pięć milionów. Aż pięć
milionów.
Pięć milionów, spośród których szuka się tej jednej osoby.
*
Mężczyzna nie był przystojny, co ją
zaskoczyło. Spodziewała się kogoś, kto zrobi na niej wrażenie – kogoś o ładnej,
zapadającej w pamięć twarzy i doskonale zbudowanym ciele, wprost stworzonym do
tego, by odwzorowywać je na płaszczyźnie. Kogoś,
kto bardziej by się nadawał do portretowania w stroju rodem z biblijnego Edenu.
No dobrze – czuła się skrępowana. I
potrafiła to otwarcie przyznać, choć jak dotąd tylko przed samą sobą i
wyłącznie w myślach. Na dodatek z pewnym zawstydzeniem. Wstydziła się, że się wstydzi. Bo przecież nie powinna. Chciała
zostać malarką, prawdziwą, profesjonalną artystką, a artyści robią takie
rzeczy. Rysują i szkicują wszystko, co się tylko da. Nie wstydzą się.
Przez moment przemknęło jej przez
głowę, że może popełniła błąd.
Błyskawicznie odsunęła od siebie tę
sugestię, niemal od razu przypominając sobie wszystkie własne wyrzeczenia oraz
liczne konwersacje przepełnione błaganiami o wyrozumiałość ze strony rodziców,
którzy chcieli z niej zrobić studentkę stomatologii. Pragnę czegoś innego, mówiła wtedy błagalnie, przerażona wizją
samodzielnego utrzymywania się w Oslo na kosztownej, wymagającej uczelni. Pozwólcie mi robić to, o czym zawsze
marzyłam. I w końcu pozwolili, po wielu miesiącach intensywnych negocjacji.
Włożyła w nie całą swoją siłę i maksimum dyplomatycznych umiejętności. A teraz kompletnie straciła pewność siebie.
Pewnie należało się tego spodziewać.
Mogła wyczuwać w sobie artystyczną duszę i wyobrażać sobie, że zostanie nowym
Munchem w spódnicy, ale przede wszystkim pozostawała Maurą Bernstein, cichą,
skrytą, nieśmiałą córką niemieckich imigrantów, której nigdy wcześniej nie
przyszło stworzyć prawdziwego, autentycznego aktu.
Najchętniej skurczyłaby się teraz do
rozmiarów biedronki i uciekła stamtąd w możliwie jak najszybszym tempie.
- To mają być proste szkice. Żadnych
zbędnych szczegółów, żadnego przesadnego zaangażowania. Chcę zobaczyć ogólny
zarys waszych możliwości. Nic ponad normę. Dopiero zaczynamy zajęcia i proszę
mi wierzyć, że macie jeszcze kupę czasu, by dostać ode mnie solidny wycisk. Czy
wyrażam się jasno? – profesor Leiken przemknął po sali rygorystycznym wzrokiem.
Wszyscy zgodnie skinęli w milczeniu głowami. – Doskonale. Ci, którzy już dłużej
uczęszczają na ten fakultet, wiedzą, że nienawidzę się powtarzać. – W jego
złowrogiej minie tkwiło coś tak stresującego, że Maura poczuła jeszcze większe
przerażenie. – Jakieś pytania?
Nikt się nie odezwał.
- Świetnie. W takim razie przechodzimy
do konkretów. Karl, myślę, że możemy… - cała grupa właśnie zamierzała chwycić
swoje narzędzia pracy, przygotowując się do rozpoczęcia zajęć, gdy jego słowa
utonęły w charakterystycznym dźwięku otwieranych drzwi. Kilkadziesiąt głów,
uwzględniając w tym także samego modela, zgodnie skierowało się w ich stronę.
Do pomieszczenia weszła dziewczyna.
Maura była więcej niż pewna, że nie
widziała jej nigdy wcześniej. Wydawało jej się to oczywiste, bo na sto procent
zapamiętałaby kogoś takiego – wysoką dziwaczkę w ciężkich glanach, z
pojedynczym kolczykiem w nosie i kilkoma dodatkowymi w obu uszach, doskonale
widocznymi nawet z jej stosunkowo oddalonej pozycji. Nijak nie potrafiła
skojarzyć, by choć raz spotkała ją na korytarzu uczelni w ciągu miesiąca, który
upłynął od rozpoczęcia roku. Co ciekawe jednak, minimum kilka osób na sali
sprawiało wrażenie doskonale zaznajomionych z jej charakterystyczną postacią.
Parę dziewcząt nieco pobladło na twarzach, a chłopak siedzący z tyłu za Maurą
syknął w kierunku swojego kolegi co ona
zrobiła z włosami? Panna Bernstein zmarszczyła brwi, skupiając wzrok na
krótkiej, nieco nieokiełznanej blond czuprynie. Nie dostrzegała niczego
szczególnego w tej fryzurze – ot, standardowa, norweska barwa i mało
problematyczna długość.
Jej zdaniem znacznie ciekawsze były ręce dziewczyny.
Tatuaże pokrywały je od nadgarstków aż
do ramion, wprawdzie nie zagęszczając w pełni całej powierzchni skóry, ale
zdecydowanie zajmując większą jej część. Ich nawarstwienie nie pozwalało na
dokonanie rozróżnienia poszczególnych rysunków, może poza potężnym smokiem
rozpostartym na lewej ręce, w której blondynka trzymała teraz niewielką kartkę.
Maura nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Skąd ta laska się urwała? I jakim
cudem do tej pory nie zdążyły się ze sobą zetknąć, skoro co najmniej połowa
ludzi w tej sali, nie wyłączając samego profesora Leikena (teraz unoszącego
prawą brew do góry w wyrazie niemałego, a jednocześnie wciąż sceptycznego
zaskoczenia), najprawdopodobniej doskonale ją znała albo przynajmniej kojarzyła
z widzenia? Starała się zachować spokój, gdy dziewczyna zupełnie naturalnym i
ignorującym wszelkie wzbudzone zainteresowanie krokiem przeszła przez całe
schody i stanęła obok profesora, bez słowa podając mu kartkę. Wróciła, syknął ktoś z tyłu, zapewne
kolega chłopaka od komentarza o włosach.
Wróciła. Czyli nie była nową
uczennicą ani umykającym uwadze Maury bodźcem. Gdzieś zniknęła, teraz zaś
pojawiła się po raz kolejny, skutecznie wybijając wszystkich z rytmu.
Doskonale ignorowała posyłane jej
zaskoczone spojrzenia. Sprawiała wrażenie, jakby w ogóle ich nie dostrzegała,
skupiona wyłącznie na osobie prowadzącego, w tym momencie bacznie lustrującego
treść pisma. Maura spodziewała się ze strony Leikena oznak szczerej irytacji –
przerwano mu jego zajęcia, i to na dodatek bez jakichkolwiek przeprosin, ba,
nawet bez powitania. Nigdy nie odważyłaby się czegoś takiego zrobić. Facet
budził w niej niemały respekt.
Ku jej zdumieniu, profesor spojrzał
jedynie na blondynkę, skinął głową i powiedział:
- Dobrze cię znowu widzieć.
Niewiarygodne.
Twarz dziewczyny nie wyrażała żadnej
emocji. Nie dało się z niej wyczytać jakiejkolwiek myśli. Zabrała kartkę z
powrotem, rozejrzała się uważnie po sali i skupiła wzrok na punkcie, który
trudno było zidentyfikować. Chwilę później ruszyła powolnym krokiem do góry i
ku zdumieniu Maury zajęła miejsce po jej lewej stronie, wcześniej zerkając
znacząco na chłopaków z tyłu. Obaj jednocześnie rzucili nieco niepewne cześć, Chloe.
Chloe. Co to za imię? Z całą
pewnością nie norweskie. Chociaż nic nie wskazywało na to, by pochodziła z
obcego kraju. Wyglądała na standardową obywatelkę Skandynawii – blond włosy,
blada cera, zdecydowanie ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Plus niesamowite
oczy w kolorze stali, co Maura odkryła już po tym, jak tamta usiadła obok niej
i w milczeniu wyciągnęła z teczki podstawowe przybory.
W okolicach prawej łopatki miała
jeszcze jeden tatuaż, wyglądający na zupełnie świeży, co najwyżej sprzed kilku
dni. Gdyby nie to, pewnie nie rzuciłby się w oczy, bo w przeciwieństwie do
imponujących malunków rozciągniętych na rękach, zajmował niewiele miejsca i
niczym szczególnym się nie wyróżniał. Dwie idealnie wykaligrafowane, lekko
pochylone współrzędne. 63°25′47″N
w pierwszym rzędzie i 10°23′36″E
w drugim. Niczego to Maurze nie
mówiło.
Obserwowała kątem oka blond dziwaczkę,
instynktownie czując, że nachalne spojrzenie mogłoby ją rozdrażnić. Wyglądała
na taką, którą łatwo wyprowadzić z równowagi. Każdy jej ruch – układanie
brystolu na sztaludze, obracanie ołówków w palcach, zamykanie torby - był
szybki i stanowczy, jakby od początku do końca wiedziała, co chce robić, jakby
miała dokładny plan na przebieg całych tych zajęć i dnia w ogóle. Przypatrywała
się modelowi bacznie i uważnie, jak przystało na czujną obserwatorkę. Poza tym
nadal konsekwentnie ignorowała zainteresowanie tłumu.
Bez wątpienia była jedną z ciekawszych
osób, jakie Maura kiedykolwiek w życiu spotkała.
- Dobrze, sądzę, że teraz już naprawdę możemy zaczynać. – Leiken
wrócił do swojej chłodnej postawy. – Przypominam, że macie siedemdziesiąt pięć
minut. Żadnego roztkliwiania się nad pierdołami. Ogólny szkic. Tworzycie bazę na następne zajęcia. Nie będziemy tu
siedzieć do wieczora. – Odpowiedziała mu cisza. Blondynka sprawiała wrażenie
lekko znudzonej. – Karl, zdejmij szlafrok. Czas start.
Model posłusznie pozbył się swojego
jedynego odzienia, zaś Maura natychmiast poczuła, jak na policzkach wyskakują
jej rumieńce.
Dokładnie tego się spodziewała.
Oczywista reakcja. Ona i akty! I to takie
z natury! Chyba kompletnie oszalała. Facet stał tu przed nią ze wszystkimi
swoimi gabarytami na wierzchu, a ona musiała udawać, że to dla niej zupełnie
zwyczajna sytuacja i że wcale nie jest totalnie skrępowana…
- Kutasa nigdy nie widziałaś czy co?
Panna od tatuaży. Teraz patrząca na
Maurę kpiąco, najwyraźniej autentycznie nie rozumiejąc jej zapewne łatwo
dostrzegalnego wstydu. Nic dziwnego. Wyglądała na taką, która widziała w życiu całe mnóstwo kutasów.
Bernstein spuściła niepewnie wzrok, a
jej sąsiadka tylko przewróciła oczami i przeniosła wzrok na modela, w żadnym
razie nie wykazując jakiegokolwiek dyskomfortu wywołanego sytuacją.
Inaczej niż większość ekipy – w której
na szczęście znalazło się jeszcze kilka dość zaczerwienionych twarzy – nie
zabrała się za rysowanie natychmiast. Nie chwyciła nawet ołówka. Zamiast tego
przez dobrą chwilę w milczeniu przypatrywała się Karlowi, śledząc jego sylwetkę
od czubka głowy po krańce palców u stóp. Przypominała kartografa wykonującego
podstawowe wymiary mapy.
Gdy wreszcie zaznaczyła na brystolu
cztery punkty – odpowiednio na górze, na dole, po lewej i po prawej stronie –
Maura uświadomiła sobie, że jej nowa tak zwana koleżanka jest mańkutem.
Zawsze łatwo dostrzegała ten fakt.
Wydawało jej się, że w leworęczności tkwi coś cholernie zadziwiającego.
Zastanawiała się, czy ludziom pokroju tej dziewczyny trudno korzysta się z
nożyczek albo prowadzi samochód. Czy czują się w jakiś sposób pokrzywdzeni jako
członkowie mniejszości?
Zachowanie Chloe na to nie wskazywało.
Zaraz po tym, jak wskazała punkty –
niemalże niedostrzegalne z sąsiednich miejsc – podjęła błyskawiczne działanie.
Naprawdę błyskawiczne. Nie
zastanawiała się nad niczym. Wybitnie płynne ruchy jej dłoni jasno świadczyły o
tym, iż w przeciągu kilku sekund, które poświęciła Karlowi, ustaliła cały plan
obrazu, krok po kroku i bez żadnych zbędnych luk. Wszystko miała dokładnie
ułożone. Jej ręka przemieszczała się w tak naturalny sposób, że Maura dosłownie
siłą powstrzymywała się przed tym, by co chwila na nią nie spoglądać.
Blondynka była teraz w innym świecie.
To w ogóle nie podlegało jakiejkolwiek wątpliwości. Oddaliła się myślami daleko
od tej sali. Pracowała w pełnym, całkowitym skupieniu, nie pozwalając się wybić
z rytmu jakiemukolwiek zewnętrznemu bodźcowi. A każdy jej ruch wydawał się niemal
perfekcyjny.
Zdecydowanie należała do świadomych artystek. Takich, których nie
krępuje nagość, które niczego się nie boją i które naprawdę rozumieją sztukę.
Stworzonych do tego miejsca i tego zajęcia. Nie znalazła się tu przypadkiem.
Maura nie musiała przyglądać się zbyt
wielu pracom kształtującym się w sąsiedztwie, by wiedzieć, że jakością nikt Chloe
nie dorówna. Kolejna oczywistość tego dnia, dodatkowo tłumacząca wreszcie tak
zaskakujące leikenowskie dobrze cię znowu
widzieć. Jasne, że dobrze. Który prowadzący nie ucieszyłby się na widok
swojej najlepszej studentki? Bo ona była najlepsza.
Absolutnie doskonała w swoim fachu, jakby nic innego przez całe życie nie
robiła. Przypominała kompozytora w procesie tworzenia perfekcyjnej melodii.
Tyle, że zamiast nut posługiwała się mocną, elastyczną kreską. Kreska tu. Kreska tam. Z pozoru mało
znacząca, a potem przekształcająca się w arcydzieło.
Najzabawniejsza wydawała się szybkość
jej działania. Prawdziwy, sprawny ekspres. Żadnej przerwy ani chwili na
zastanowienie. Świetnie ustalona sekwencja ruchów. Po godzinie rysunek był
skończony.
I wyglądał po prostu świetnie.
Ani nie idealizował postaci Karla, ani
nie przedstawiał go w złym świetle. Do bólu obiektywny, stwierdzający gołe,
suche fakty z bolesną niemal precyzją. W pozbawiony jakichkolwiek niedociągnięć
sposób. Widok tego szkicu sprawił, że Maurze, zakłopotanej, nieogarniętej
amatorce, zachciało się nagle płakać.
Ileż by dała, by umieć tak rysować.
Nie potrafiła się już powstrzymać przed
gapieniem na sąsiedni kawałek brystolu. A Chloe, choć zapewne dobrze o tym
wiedziała, nie zwracała na nią najmniejszej uwagi. Zamiast tego podniosła
jedynie rękę do góry, by zasugerować dobrnięcie do finiszu. Leiken podszedł do
niej i przez chwilę uważnie wpatrywał się w pracę w milczeniu, zanim
niewymownie dał jej do zrozumienia, że akceptuje ją w całości. Tak, jakby w ogóle było o czym w tym
zakresie dyskutować.
Ruszył kilka rzędów niżej z zamiarem przeanalizowania
innych kompozycji – zakrawającym w świetle tej utworzonej przez blondynkę na
beznadziejne – zaś wielbicielka tatuaży szybko złapała teczkę i przewiesiła
przez ramię. Maura spodziewała się, że opuści salę bez pożegnania, jednak zanim
to zrobiła, zerknęła na jej brystol i chrząknęła.
- Spierdoliłaś biodra. – Ot, proste
stwierdzenie faktu. Panna Bernstein niemal zesztywniała. – Góra jest bardzo
dobra, ale w pasie wygląda jak baba.
Nie czekała na jakąkolwiek odpowiedź ze
strony autorki spierdolonych bioder.
Zrobiła jedynie trochę współczującą minę i wyszła, trzasnąwszy za sobą
pokaźnymi wejściowymi drzwiami.
*
- Pokaż, jak wygląda. – Øystein zerknął
na zegarek, podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku i zerknął na Chloe
bystrym wzrokiem niedającym możliwości jakiegokolwiek sprzeciwu. Westchnęła
tylko pod nosem, po czym podniosła się z
dotychczas zajmowanego miejsca na krześle i podeszła do lustra, zrzucając przy
okazji bluzę z ramion i obwiązując ją w pasie. Jej tatuażysta stanął za nią, by
niemal natychmiast skupić krytyczne spojrzenie na drobnych, połyskujących
świeżością cyferkach, tak zgrabnie ujawnionych przez biały bezrękawnik, który
miała na sobie. – Póki co chyba w porządku. Ładnie się goi – mruknął,
przypatrując się uważnie efektowi swojej pracy. – Jesteś zadowolona? –
przeniósł uwagę na lustro. Chloe skinęła głową.
- Nawet gdybym nie była, chyba niewiele
moglibyśmy z tym zrobić, prawda? – spytała, na co tylko wzruszył ramionami.
- Zawsze da się coś zrobić. Tylko
trzeba pokombinować. – Szybko przemknęło mu przez myśl, że to zdanie uderzyło
nieco za blisko jej osobistej sytuacji, i zrobiło mu się głupio. – To nie był
przytyk w twoją stronę – rzucił obronnym tonem. Zdobyła się na słaby uśmiech.
- Przecież wiem.
Nie umiał się do niej przyzwyczaić. Do
tej nowej Chloe, która kilka tygodni wcześniej przekroczyła próg jego studia,
wychudzona bardziej niż kiedykolwiek, z prawą ręką pokrytą bliznami po
nieudanej próbie samobójczej i ściętymi włosami przywróconymi do naturalnego
koloru, niespotykanego na jej głowie od lat. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, szepnęła wtedy, głosem tak
cichym, że ledwo ją słyszał, w ramach jedynej odpowiedzi na niewerbalnie zadawane
przez niego za pomocą zimnego spojrzenia pytanie. Chcę tylko spróbować jeszcze raz.
A potem dodała: potrzebuję nowych tatuaży.
Nie komentował. Nie zadawał pytań.
Starał się ją po cichu zrozumieć, nawet jeśli kompletnie mu nie szło i jeśli w
głębi serca przede wszystkim był na nią wściekły, koszmarnie, zupełnie
wściekły, wciąż nie mogąc uwierzyć, że rzeczywiście próbowała to zrobić. Że
próbowała się zabić. To brzmiało zupełnie absurdalnie. Szczególnie, gdy się
myślało o pierwszych tygodniach lipca i uświadamiało sobie, że nie dawała
żadnych znaków. A jeżeli jednak dawała – to takie nie do rozszyfrowania przez
kogokolwiek normalnego. W każdym razie na pewno nie przez niego.
Wytatuował jej wszystko, co chciała.
Dzielnie tkwiła przez wiele godzin na fotelu z zaciśniętymi zębami, gdy rył
igłami po skórze na jej rękach, tłumiąc łzy w momencie, w którym doszedł do
prawego nadgarstka. Właściwie fakt, że pragnęła zatuszować ślady po swoim wybryku, należało chyba uznawać za
korzystny. Tyle, że serce dosłownie mu pękało, kiedy przypatrywał się tym
paskudnym bliznom, powoli i w skupieniu wkomponowując je w utworzone przez
siebie dzieło. A przecież niejedno już w życiu widział i przez niejedno
nieszczęście przeszedł. Chloe w jakimś stopniu go złamała, choć nigdy by się do
tego głośno nie przyznał – ani przed nią, ani przed nikim innym.
Parę dni temu przyszła po raz kolejny,
z bardzo lakoniczną prośbą. Wskazała konkretne miejsce nad prawą łopatką,
podała dwie współrzędne i powiedziała – chcę
to mieć tutaj. Zdarzało jej się, że już składała podobne życzenia. Nie miał
prawa jej odmówić, więc postąpił zgodnie z jej zaleceniem, choć jego ręka nieco
zadrżała, gdy łapał po omacku przyrządy, wzrokiem wychwytując punkt na potężnej
mapie Norwegii wywieszonej na ścianie.
Nie znał szczegółów wybryku. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego
to zrobiła. Joergen i Hans wiedzieli więcej od niego. Nie drążył jednak. Też
kiedyś był na dnie. Pamiętał, że najbardziej wkurzały go wówczas właśnie
przesłuchania. Czemu? Po co? Jezu, a czy
zawsze musi istnieć jakiś powód? Pieprzcie się.
Zdawał sobie jedynie sprawę z faktu, że
chodziło o faceta.
Dziwnie się odkrywało taką ludzką
stronę Chloe. Świadomość, że jednak komuś udało się przebić jej lodową skorupę
i odkryć w niej kruchą istotę zdawała się niemal śmieszna. Albo może inaczej – byłaby śmieszna, gdyby jednocześnie nie
miała posmaku tragizmu.
Współczuł jej. Nie mówił o tym na głos,
bo zapewne by się wściekła – nienawidziła, gdy ktoś jej żałował – ale tak
wyglądały fakty. I on niegdyś nie panował nad emocjami. I on pozwalał im wziąć
górę. Przypominało to pułapkę, z której nie dało się wydostać. Kiedy Chloe w
końcu nauczyła się kochać, okazało się, że nie ma nad tym jakiejkolwiek
kontroli. Że kocha po prostu zbyt
mocno i zbyt szaleńczo. Znając ją, od
początku należało się tego spodziewać.
Chciałby ją jakoś odciążyć. Zrobić coś,
by jej ból stał się choć odrobinę mniejszy. Była dla niego cholernie ważna. Do
dziś pamiętał dzień, w którym po raz pierwszy przyszła do studia, uśmiechnięta,
rozradowana, z kruczoczarnymi włosami, mówiąc, że już czas na tatuaż. Wróciła po kilku dobach, by oficjalnie
pochwalić go za efekt końcowy jego pracy. Właśnie wtedy poznała Joergena. A
parę miesięcy później w ich życiu pojawił się Hans i zaskakująco szybko stali
się fantastyczną czwórką. Mała, ale
silna i solidna drużyna. Energiczny rzeźbiarz z Faberg, spokojny architekt z
Hommelvik, pokręcona malarka z Lesji. I on, Øystein, facet po przejściach z
Oslo. Doskonały skład, idealny do opowiadania sprośnych dowcipów i dyskutowania
o bezsensowności polityki.
Nie potrafił sobie wyobrazić, że coś w
tym idealnym kwadracie mogłoby się posypać. Że o mały włos rzeczywiście się nie posypało. Znał Chloe bardzo
dobrze, lepiej, niż większość ludzi na świecie. Dostrzegał w niej cechy, które
otoczenie umiejętnie ignorowało i które sama starała się przed nim ukrywać –
fakt rozczulania się nad zwierzętami, intensywnego analizowania dzieł
Dostojewskiego, słabości do rockowych ballad. Wcale nie uważał jej za królową
śniegu z sercem z kamienia. Szczególnie, że to właśnie ona tkwiła przy nim w
tym krytycznym punkcie kilka lat temu, gdy jego małżeństwo wisiało na włosku, a
ciągoty do heroiny, pamiątka po młodości pełnej błędów, zaczynały wymykać się
spod kontroli. To ona ściskała go wtedy mocno za nadgarstki, nie pozwalając
pobiec w kierunku prochów, sycząc mu do ucha – masz dzieci, do kurwy nędzy. Nie chcesz tego zrobić dla siebie, nie
chcesz tego zrobić dla niej, zrób to dla nich. Jesteś ich pierdolonym ojcem.
Uratowała go.
A on nawet nie zdawał sobie sprawy, w
jakiej tkwiła sytuacji. Niczego nie rozumiał. Wiadomość o tym, że wylądowała w
szpitalu po próbie samobójczej w ciężkim stanie uderzyła go niczym piorun. Nigdy w życiu nie pomyślałby, że się do
czegoś takiego posunie.
Nie czuł się winny – uważał, że brak mu
do tego podstaw. Ale miał do siebie żal. Mógł zrobić dla niej więcej, bardziej
się nią zainteresować, chociaż jej się przyjrzeć. Być może wtedy by to
dostrzegł. Być może udałoby mu się ją ocalić przed nią samą.
Tak niewiele brakowało, by wszyscy trzej stracili ją raz na
zawsze.
- Nie znam nikogo, kto z taką chęcią
tatuuje sobie współrzędne. – To zdanie wysunęło mu się na język w ułamku
sekundy. – Ludzie z reguły wybierają daty, a nie miejsca. – Od razu pożałował
tej kwestii, nie pierwszy raz zresztą. Ona zaś na nowo uśmiechnęła się
niepewnie, w ten dziwaczny sposób w stylu nowej Chloe.
- Po prostu daty mam akurat w pamięci.
Czwarty jej tatuaż z tej serii.
Sarpsborg, 59°17′26″N, 11°12′10″E, wspomnienie narodzin. Lesja, 62°12′38″N, 8°38′41″E,
wspomnienie dzieciństwa. Oslo, 59°57′40’’N, 10°45′00’E, wspomnienie życia dorosłej kobiety.
Trondheim,
63°25′47″N, 10°23′36″E, wspomnienie diabli wiedzą czego.
*
Nie miał w zwyczaju wracać do domu w
pośpiechu. Drażniło go życie ze wzrokiem wbitym w zegarek – wolał funkcjonować
powoli, w przystępnym dla niego, równym tempie, które nie miało w sobie niczego
stresującego. Ale tego dnia to jemu przypadał popołudniowo-wieczorny dyżur nad
Chloe, a to drastycznie zmieniało jego nastawienie do świata. Do tego stopnia, że
w tej chwili niemalże pędził po schodach, dość nieudolnie starając się zachować
pozytywny stosunek do wszystkiego, co mógł potencjalnie zastać w mieszkaniu.
Szybko przyzwyczaił się do nowego
układu. Zaskakująco szybko wręcz, biorąc pod uwagę, że dzielenie stosunkowo
niewielkiej przestrzeni wyłącznie z Joergenem stanowiło dla niego normę i że
rzadko przyjmowali gości, nie wspominając już o ewentualnych współlokatorach. W
tej chwili jednak sytuacja ewidentnie odbiegała od przyjętych przez niego
dotychczas standardów. Chloe była po próbie samobójczej, miesiąc temu opuściła
szpital psychiatryczny po wielu tygodniach spędzonych za jego murami i sama
myśl, że mogłaby tkwić w swoim opustoszałym lokum bez jakiegokolwiek
towarzystwa przyprawiała Hansa o mdłości.
Zatem przeprowadziła się do nich.
I, ogólnie rzecz biorąc, cała ta
sytuacja okazała się znacznie mniej kłopotliwa i niefortunna, niż obaj
początkowo przypuszczali. Pomijając dzień, kiedy rozwścieczony do bólu po
uczelnianych niepowodzeniach Joergen wystosował w kierunku panny Berger na cały
regulator niezbyt przyjemny monolog (uwzględniający takie sformułowania, jak jesteś kompletnie zapatrzona w siebie i twój pusty łeb nigdy nie wpadłby na to, jak
bardzo możemy się o ciebie martwić, idiotko), unikali rozmów o dwunastym
lipca i starali się żyć jak najbardziej normalnie, o ile za normalny dało się
uznać fakt opracowania przez nich takiego planu tygodnia, by za każdym razem
któryś z nich mógł pod wieczór towarzyszyć Chloe w mieszkaniu. Co zresztą i tak
nie dawało Hansowi całkowitego spokoju, bo gdyby tylko istniała ku temu
sposobność, najchętniej założyłby jej smycz elektroniczną celem posiadania nad
nią pełnej kontroli.
Naprawdę chciał jej na nowo zaufać. Naprawdę. Chciał się pozbyć tego
upiornego, nieustającego niepokoju, tego irytującego strachu, tej gorzkiej
niepewności co do jej zachowania. Ale nie
potrafił. Wciąż pamiętał, jak się wtedy zachowywała, jaka była opanowana, cicha,
dziwna, jednak nie na tyle, by dało jej się cokolwiek zarzucić. Żadnych
poważnych sygnałów. I co z tego? O mało
jej nie stracili. Cudem nie spadła z liny, na której balansowała nad
szeroką przepaścią.
Od samego wspomnienia po plecach
przebiegały mu ciarki.
- Chloe?! - wpadł do mieszkania jak
torpeda, zgodnie z nowo przyjętymi standardami. Zawalony ciężkimi butami
przedpokój zaczynał przypominać graciarnię. Nerwowo zrzucił z pleców kurtkę i
zawiesił ją prędko na wieszaku. – Chloe!
- Jestem w kuchni! – jej wydobywający
się z oddali głos wydawał się nieco niewyraźny. Hans odetchnął z ulgą i
pomaszerował w już nieco lepszym humorze we wskazanym kierunku, stając oko w
oko ze sterczącą przy patelni chudą blondynką.
Zawsze była szczupła, ale nigdy nie aż
tak. Sam jej widok każdego postronnego świadka przyprawiłby o pewność, że
przebrnęła przez ciężki okres. Łopatki jej wystawały, piersi się zmniejszyły,
spodnie niemalże spadały z bioder. Twarz miała upiornie bladą. Stała przy
kuchence, czujnie obserwując smażącą się masę, którą najprawdopodobniej
zamierzała przekształcić w placki ziemniaczane.
- Zastanawiam się, czy odpowiednio je
doprawiłam – rzuciła pogodnym tonem, nawet na niego nie spoglądając. – Zupełnie
nie mam w tych sprawach wyczucia. Jak poszło w pracy?
- Całkiem nieźle – odparł zgodnie z
prawdą, po czym usadowił się na blacie i zerknął kątem oka na patelnię. –
Chociaż to nie praca, tylko staż.
- Jak zwał, tak zwał. Grunt, że się
rozwijasz – mruknęła, przewracając jeden z placków na drugą stronę. – O której
wróci Joergen?
- Stanowczo za późno, by próbować
twoich kulinarnych eksperymentów na ciepło.
- Dla niego zacznę smażyć pod wieczór.
Na razie pracuję jedynie nad twoim obiadem. Zamiast się nabijać, mógłbyś okazać
trochę wdzięczności.
- Nie nabijam się – zapewnił ją z
wyszczerzonymi zębami. – Po prostu nigdy nie sądziłem, że odkryjesz w sobie
ducha pani domu. – Była to subtelna aluzja wobec poprzedniego dnia, który w
dużej mierze poświęciła odkurzaniu i myciu podłóg w całym mieszkaniu.
- Nie miałam wyboru. Skoro nie
pozwalacie mi się dołożyć do rachunków, muszę się zrewanżować w inny sposób.
- Podtruwając mnie plackami
ziemniaczanymi?
- Wal się.
- Ale wiesz, że ja tak z miłości,
prawda? – wciąż demonstrował swoje uzębienie, gdy miażdżyła go pełnym oburzenia
wzrokiem. – Nie złość się. Jestem pewien, że twoje delikatesy będą wyborne. Jak
się bawiłaś na uczelni?
- Wybornie?
- Ha, ha, ha.
Wzruszyła ramionami.
- Przeżyłam. Chyba tylko to się liczy.
Chociaż nie wiem, czy jutro też mi tak świetnie pójdzie, biorąc pod uwagę, że
idę na dywanik.
- Rozmowa życia z rektorem? – Hans
zmarszczył brwi.
- Zazdrościsz mi, co?
- Poradzisz sobie, Chloe.
- Może mnie w każdej chwili wypieprzyć
na zbity pysk.
- Nie zrobi tego. Jesteś zbyt cenną
studentką. Wie o tym. – Zerknął na nią poważnie. Szybko umknęła spojrzeniem,
koncentrując się z powrotem na patelni. – Mogłabyś zanieść papiery na każdą
inną akademię i przyjęliby cię z palcem w dupie. A potem opowiadali o tym, jak
to wypuścili w świat wielką artystkę. Facet ma chyba trochę oleju w głowie.
- Daleko mi do wielkiej artystki, Hans.
- Mimo wszystko twoje perspektywy
wyglądają dość obiecująco.
- Wyglądałyby, gdyby nie zachciało mi
się wakacji w Gaustad – oświadczyła przez zaciśnięte zęby. Na kilka sekund w
kuchni zapanowała cisza przerywana jedynie skwierczeniem placków. – Rysowanie
to wszystko, co mam. I jedyna rzecz, którą umiem robić. Jeżeli mnie wyrzuci…
- Nie
wyrzuci cię. – Błyskawicznie wpadł jej w słowo. Nie mógł zgodzić się na
taki przebieg rozmowy. Niewątpliwie i tak był delikatny – Joergen na pewno
rzuciłby w tym momencie jakiś złośliwy komentarz, sugerując jej, że przecież
sama zdecydowała o takim poprowadzeniu swojej studenckiej kariery. – Słyszysz?
- Słyszę.
- Świetnie. Musisz się do tego nastawić
możliwie jak najbardziej pozytywnie.
Przewróciła kilka kolejnych placków
zaskakująco zwinnym jak na siebie ruchem łopatki.
- Pewnie masz rację – westchnęła
ociężale. – Zrobiłam się strasznie pizdowata, co?
- No wiesz, sporo przeżyłaś…
- Na własne życzenie.
- To normalne, że potrzebujesz czasu.
- Raczej kopa w dupę, jeśli już.
- Pragnę zauważyć, że Joergen nie
obchodzi się z tobą zbyt delikatnie.
- I słusznie. Nie powinniście się nade
mną roztkliwiać. Sama się o to wszystko prosiłam. – Stwierdziła ten fakt
pozbawionym jakiegokolwiek ładunku emocjonalnego tonem. – Koniec tego
pieprzenia. Czas najwyższy, żebym się w końcu ogarnęła. – Pierwsze dwa placki
wylądowały na talerzu obok. – Spróbuj.
Zerknął na nie nieco krytycznie.
- Czy naprawdę muszę robić za królika
doświadczalnego?
- Nawet mnie nie wkurwiaj, dobra?
- Mój żołądek jest bardzo delikatny.
- W tej chwili zabrzmiałeś jak rasowy
pedał. – Wiedziała, jak go podpuścić. Nie znosił homoseksualnych aluzji.
Pokazał jej język, po czym odkroił kawałek jednego z placków i szybko przeżuł.
Właściwie dało się go zjeść, choć ewidentnie zgadzał się co do kwestii jej niedoświadczenia
w zakresie doprawiania.
- Dorzuciłbym trochę soli i pieprzu.
- Tak myślałam. – Zrobiła nieco
zrezygnowaną minę. – Przepraszam.
- Nie ma za co. To moje jedyne
zastrzeżenie. – Uśmiechnęła się do niego smętnie, a on nagle uświadomił sobie
coś dziwnego. – Czy mi się wydaje, czy słuchasz świątecznych piosenek? –
dopiero teraz do jego uszu dotarły dźwięki wydobywające się z tkwiącego na
stole laptopa. Skinęła głową z nieco większym entuzjazmem. – Chloe, jest
listopad.
- No właśnie. Boże Narodzenie za pasem.
– Przełknęła kawałek placka, lekko się krzywiąc. – A poza tym nigdzie nie ma
zapisu, że świąteczne piosenki nadają się wyłącznie…
- …na okres świąteczny?
- Czepiasz się, Johannes.
- Johannes?
Wyjdź.
- Johannes, Johannes, Johannes – powtórzyła śpiewnie,
wykonując łopatką szlaczki na patelni. – Johannes Torstein, nieustraszony
wschodzący mistrz architektury z Hommelvik w Sør-Trøndelag… no już, głupolu,
nie bzdycz się. – Poczochrała mu włosy energicznym głosem. – I jedz to
cholerstwo, zanim wystygnie.
- Nienawidzę tego imienia.
- Moje też jest idiotyczne. I na
dodatek niezbyt norweskie. Długo mam cię jeszcze prosić, żebyś to zeżarł?
- Czasem naprawdę strasznie mnie
wkurzasz.
- Super. Mogę się wreszcie wyprowadzić
z powrotem do siebie?
- Zapomnij – ucałował ją w czoło i
chwycił talerz, na który przerzuciła kolejne trzy placki.
- Lepiej mnie tak nie cmokaj, jeszcze
trochę i Jorge będzie zazdrosny – zauważyła z przekąsem, gdy usadowił się przy
stole tuż obok laptopa, zamierzając dorwać się do świątecznej playlisty.
- Zazdrosny? – prychnął pod nosem. –
Przecież to on z tobą spał. Więc
jeśli już, to raczej ja powinienem
mieć jakieś wąty.
- Czy mówisz w tej chwili o najgorszym
seksie w moim życiu? – przewróciła oczami. – Błagam cię.
- Fakty są takie, że brutalnie go
rozprawiczyłaś.
- Po prostu chciałam, żeby zapoznał się
z różnymi możliwościami. Poza tym wybacz, ale nawet sobie nie wyobrażasz, ile
się musiałam natrudzić, zanim mu w końcu stanął.
- Może nie przy jedzeniu, co? –
skrzywił się z wyraźną dezaprobatą.
- To twój facet!
- Z którym się bzykałaś. Totalna
patologia. Samo wyobrażenie was dwojga w sferze dziesiątej bazy przyprawia mnie
o mdłości.
- Zapomniałam o twoim delikatnym
żołądku. – Parsknęła śmiechem, przekręciła jeden z kurków od kuchenki i chwilę
później usiadła naprzeciw niego z własną porcją placków. – Posłuchaj, to było
dawno i nieprawda. Jeden jedyny raz zasługujący na miano absolutnej katastrofy.
Jako posiadaczka pochwy raczej nieszczególnie go pociągam, a jeśli o mnie
chodzi, to uwierz albo nie, ale wolałabym pójść do łóżka z Gollumem, niż
zaliczyć powtórkę z tej wątpliwej rozrywki. – Wsunęła kawałek do ust. – Czujesz
wreszcie wewnętrzny spokój?
- Powiedzmy – posłał jej ostatnie z
serii planowanych sceptycznych spojrzeń, po czym westchnął z politowaniem,
uśmiechnął się i zerknął na ekran komputera. – Mariah Carey? Serio?
- Klasyk
gatunku – wymamrotała, ciamkając placek. – I
don’t care about the presents underneath the Christmas tree…
- Uważaj, bo się jeszcze zadławisz,
Beyonce.
- Straszny nudziarz się z ciebie zrobił
– poinformowała go i parsknęła cicho. – Czemu nie śpiewasz ze mną?
- Ponieważ nienawidzę tej piosenki?
- Ponieważ jesteś durny – poprawiła go.
– Make my wish come true… - jej
spojrzenie miało wyjątkowo jednoznaczny charakter. Wzniósł oczy w kierunku sufitu.
- …all I want for Christmas is you?
- Bingo –
pstryknęła palcami. – All I want for
Christmas is yooooooouuuuuu.
Fałszowała jak zwykle. I najwyraźniej
śpiewała o kimś konkretnym. Nie tak, jak zwykle.
*
Tarjei uważał pomysł z przeprowadzką za
idiotyczny.
Jeszcze do niedawna wizja dzielenia
stołecznej przestrzeni z najlepszym kumplem wydawałaby mu się perfekcyjna. Nie
musiałby się wreszcie telepać przez kilka godzin autem do Lillehammer (albo też
siedzieć przez owych kilka godzin w domu w oczekiwaniu na przyjazd tego
frajera) celem wspólnego spożycia hektolitrów wódki, a liczne telefony mógłby
zamienić na spotkania w cztery oczy. Jednak w obecnych okolicznościach
zdecydowanie sądził, że przeniesienie przez Emila majątku życia z środkowej
Norwegii do Oslo było bezsprzecznie najgłupszą rzeczą, jaką tylko dało się
zrobić.
Oczywiście jego opinia została
zignorowana.
Nie chcę, by Chloe miała jakikolwiek wpływ na moje życie, oświadczył jego odwieczny współlokator w ramach lakonicznego
wyjaśnienia, gdy Tarjei subtelnie zasugerował, iż przebywanie w bliskiej
odległości od najmłodszej z rodzeństwa Bergerów może się zakończyć katastrofą. Jeżeli zacznę podejmować decyzje przez
pryzmat trzymania się od niej jak najdalej, to znaczy, że w jakiś sposób się od
niej uzależnię. Nie do końca wiedział, jak to rozumieć, ale nie ciągnął
tematu. Svendsen już taki był – zawsze pragnął coś komuś udowodnić, czy to
kibicom, czy to trenerom, czy to rywalom, ale najczęściej przede wszystkim
samemu sobie. Chloe zmieszała go z błotem, więc teraz przerzucał manatki do
Oslo celem odgrywania szopki z gatunku i
tak lata mi to koło dupy. Tarjei zdążył się przyzwyczaić do tego rodzaju
manewrów przyjaciela, co nie zmieniało faktu, że ani trochę mu się one nie
podobały.
Właściwie nie znał nawet do końca całej
historii. Miał świadomość, że w maju pojechali we dwójkę do Tromsø i że
najwyraźniej do czegoś wówczas między nimi doszło (Emil nie wdawał się w
szczegóły, powiedział jedynie, iż obyło
się bez prezerwatyw), a kilka dni później po dosyć ostrej kłótni zerwali
wszelkie kontakty (stwierdziła, że jedyną
rzeczą, której żałuje, jest to, iż, tu cytat, nie zerżnęła mnie jak należy,
koniec cytatu. Po czym w sumie kazała mi wypierdalać. Tak, Tarjei, wyobraź
sobie, że z nią nie spałem). I być może dałoby się tę mało szczęśliwą
przygodę wrzucić do kategorii do
szybkiego zapomnienia, gdyby nie fakt, że niespełna dwa miesiące później
podczas jednego z lipcowych zgrupowań do całej kadry dotarła kompletnie
szokująca informacja o samobójczej próbie Chloe. Tora wyjechała wtedy do Oslo z
trupiobladą, pełną przerażenia twarzą, by wrócić po kilku dniach i publicznie
urządzić Emilowi podczas obiadu karczemną awanturę. O mało się przez ciebie nie zabiła. Cudem ją odratowali. Nie wiem, co
jej zrobiłeś, ale możesz być pewien, że ci tego nie daruję, rozumiesz?! Nawet
nie doczekała się odpowiedzi, bo jedyną rzeczą, jaką zrobił przed ostentacyjnym
wyjściem z budynku – żeby nie nazwać tego wybiegnięciem – okazało się wymowne
pokręcenie głową z wyrazem gorzkiego niedowierzania na twarzy. Zniknął na tak
długo, że po jakimś czasie wszystkie przebywające tam kadry – nie tylko
norweska, ale także niemiecka, francuska i rosyjska – podjęły poszukiwania,
zakończone trzy godziny później przez Simona Schemppa, który przyprowadził
przemoczoną od deszczu zgubę warczącą pod nosem przez zaciśnięte zęby muszę się napić.
Tarjei przewidywał już od dawna, iż
może się to tak skończyć, choć do głowy by mu nie przyszło, że Chloe posunie
się aż tak daleko. Jasne, laska była bez wątpienia kompletnie niezrównoważona,
ale żeby podcinać sobie żyły? Uważał to za absurd. Nie wspominając już o
mieszaniu w jej emocjonalne problemy Emila, który nagle ni z gruchy, ni z
pietruchy stał się kozłem ofiarnym, choć z ich dwojga to zdecydowanie jego
należało tak naprawdę uważać za pokrzywdzonego. Kristin twierdziła, że w
rzeczywistości wcale nie chodziło o samobójstwo, tylko o zwrócenie na siebie
uwagi. Gdyby planowała się zabić,
zaćpałaby się swoimi prochami. Ona chciała po prostu wzbudzić zainteresowanie, orzekła
jego dziewczyna takim tonem, jakby to, o czym mówiła, wydawało jej się zupełnie
oczywiste i zwyczajne. Wybrała sobie
dosyć dziwaczny sposób, rzucił zdegustowany Tarjei, choć z czasem zaczął
się nieco poważniej zastanawiać nad tymi słowami. Czy to możliwe, że Chloe
kierowały tak głupie pobudki? Czy był to osobisty cios zadany Emilowi pół roku
po śmierci Sverrego Amunda Lundina? Zupełnie tego nie rozumiał. Miał pewność
tylko co do jednego – jego przyjacielowi nie należało się takie traktowanie ze
strony Tory. Spróbował jej to nawet zasugerować, jakkolwiek w konsekwencji
zebrał jedynie opieprz za zatajanie
faktów. Tak jakby miał w tej kwestii jakiś wybór.
- Zdajesz sobie sprawę, że możesz w
każdej chwili wpaść na nią na ulicy? – zapytał zziajanym głosem, gdy razem
wnosili telewizor do wciąż pachnącego farbą pokoju. Właściwie sam dom wyglądał
całkiem ładnie. Tyle tylko, że znajdował
się w Oslo. – Chyba nie będzie wtedy przyjemnie, prawda?
- A ty zdajesz sobie sprawę, że mówimy
o stolicy tego kraju, nie o twoim rodzinnym grajdołku? – odbił piłeczkę Emil z
zadziwiająco energiczną jak na okoliczności miną. Tarjei zmrużył oczy z
irytacją.
- Od Stryn to ty się lepiej odczep,
mieszczuchu. Wspomnisz jeszcze moje słowa, kiedy niunia znowu nadepnie ci na
odcisk. Na cholerę ci takie wielkie telepudło?
- Do oglądania telewizji?
- Nie pierdol.
- To nie zadawaj durnych pytań. A jeśli
chodzi o nią… słuchaj, nawet jeżeli na nią wpadnę, raczej jakoś to zniosę. – Starszy
z biathlonistów lekko się skrzywił. – Nie ja próbowałem się udać do piachu.
- Pewnie. Jesteś twardzielem – rzucił
ironicznie Tarjei, co spotkało się z krytycznym spojrzeniem spod uniesionych
brwi.
- Ty też uważasz, że całe to podcinanie
przez nią żył to moja wina?
- Nie wygłupiaj się. – Z trudem
powstrzymał się ostentacyjnym prychnięciem. – Laska wyruchała cię bez mydła.
- Tora ma chyba inne zdanie na ten
temat.
- Bo jej popierdolona siostrzyczka o
mało nie powąchała kwiatków od spodu. Gdyby Morten zaczął w niekonwencjonalny
sposób używać żyletki, pewnie też zachowywałbyś się trochę… irracjonalnie. – Nadzwyczaj dyplomatyczne ujęcie sprawy, pomyślał,
ale nie umiał tego ubrać w inne słowa. Usiłował zrozumieć ich oboje, i chociaż
stał całym sercem po stronie Emila, z łatwością potrafił sobie wyobrazić, co
musiała czuć liderka norweskiej biathlonowej kadry, dowiadując się o
samobójczej próbie młodszej siostry. Szczególnie po tym, jak wpadła na trop
wyjazdu do Tromsø.
- Mortenowi chyba nie grozi aż tak
wysoki stopień poprzestawiania klepek – oświadczył jedynie kolega w momencie, w
którym udało im się postawić telewizor. – I nie nazwałbym zachowania Tory
irracjonalnym. W tej chwili to raczej ewidentna żądza mordu połączona ze stanem
pełnej poczytalności.
- A także pozbawiona logicznego
uzasadnienia. Dlaczego jej nie powiesz, jak naprawdę było? Przecież panna
wodziła cię za nos!
- Nie sądzę, by to ją zbytnio
obchodziło. – Pokręcił głową. – Poza tym to sprawa między mną a Chloe.
- Nie pora na dławienie się honorem,
stary.
- Nie chodzi o honor. Nie chcę jej się
z czegokolwiek tłumaczyć.
- Myśli, że wpędziłeś dziewuchę w
depresję.
- To niech sobie myśli. Grunt, że w
rzeczywistości niczego złego nie zrobiłem. Tylko to się liczy.
Zerknęli ponuro na świeżo ustawiony
sprzęt.
- Tyle hałasu o laskę, której nawet nie
puknąłeś – mruknął w końcu Tarjei ze zrezygnowaniem i ciężko westchnął.
*
Emil od zawsze uważał, że najlepszym
sposobem na zmierzenie się z problemem jest wyjście mu naprzeciw.
Czasem zdawał sobie sprawę, iż ma w
sobie coś z masochisty. Wkładał rękę prosto w ogień, maszerując pod prąd między
ludźmi pędzącymi w przeciwną stronę. Gdy zawalał wyścig, czy to przez kiepski
bieg, czy fatalne strzelanie, otwarcie mówił do co najmniej miliona Norwegów
oglądających publiczną telewizję, że spieprzył
sprawę, po czym sam zasiadał przed retransmisją konkursu i z zaciśniętymi
zębami przypatrywał się wszystkim swoim błędom. Gdy się z kimś sprzeczał, po
godzinie wracał do tej osoby i albo jeszcze bardziej nakręcał konflikt, albo go
unicestwiał. A gdy rozchwiana emocjonalnie artystka puszczała go kantem,
przeprowadzał się do jej miasta i zaczynał chadzać po muzeach.
Może i rzeczywiście taka postawa była
idiotyczna. Może i sam utrudniał sobie życie, próbując się tak bezpośrednio i
bez jakiegokolwiek znieczulenia zmierzać z tym, co bolesne. Ale nie potrafił
inaczej. Nauczył się patrzeć problemom prosto w oczy, stawać naprzeciwko nich,
potwierdzać ich egzystencję i nie chować ich pod łóżkiem. Z doświadczenia
wiedział, że to nie przynosiło efektów. Udawanie, że czegoś nie ma, wcale tego
czegoś nie eliminowało.
Chloe żyła. Istniała. Znał ją. Widywał się z nią. Rozmawiał
z nią. Spał z nią w jednym łóżku. Całował się z nią. Raz.
O jeden raz za dużo.
- Akwaforta,
akwatinta i sucha igła – wyczytała dziewczyna ze stojącej w pobliżu
rozkładówki z listą obrazów Muncha. Emil błyskawicznie oderwał wzrok od
legendarnego Krzyku i przeniósł
spojrzenie w jej stronę. Towarzyszyły jej dwie inne młode kobiety w podobnym
wieku, równie skoncentrowane na treści spisu. Stały tyłem do niego, wpatrzone w
rządki liter. – Co to jest akwatinta?
Słuchaj, wiem, że sztuka cię nie interesuje. Jesteś wesołym
sportowcem i gówno cię obchodzi, co malował jakiś tam koleś w siedemnastym
wieku. Rozumiem to, możesz sobie darować.
W ogóle powinienem był sobie ciebie darować.
- Nie mam pojęcia. Totalnie się na tym
nie znam – oświadczyła jedna z jej koleżanek. Zacisnął wargi, przyglądając się
czubkom swoich butów.
Też się nie znam, a wiem.
Akwatinta! Co to za ustrojstwo?
Druk wklęsły. Goya był pierwszym naprawdę znanym artystą,
który zaczął ją stosować. Uwielbiam na nią patrzeć.
- Ja również pasuję – powiedziała druga
i wydała z siebie dramatyczne westchnięcie. – Idziecie ze mną do toalety?
- Właśnie miałam o to samo spytać –
oznajmiła wyraźnie zadowolona panna Nie Znam
Się Na Tym. Dziewczyna od suchej igły pokręciła przecząco głową.
- Poczekam tu na was – oświadczyła, na
co jej kumpele zgodnie się oddaliły, pozostawiając ją samą.
Emil przypatrzył jej się raz jeszcze
uważnie, śledząc kątem oka jej wciąż skupioną na liście sylwetkę. Szczupła
brunetka o długich włosach w normalnym kolorze dalekim od niebieskiego. Dosyć
wysoka, aczkolwiek na pewno nie tak, jak Chloe. W typowych, kobiecych butach na
niziutkim obcasie, diametralnie różnych od ciężkich glanów.
Żałuję, że cię nie zerżnęłam jak należy. Tak, żeby móc cię
porównać z innymi punktami i zorientować się, na ile rzeczywiście jesteś
wyjątkowy.
Jeśli rzeczywiście cokolwiek do mnie czujesz, to jest mi
naprawdę przykro, ale niestety gówno mnie to obchodzi.
Pieprz się, Chloe.
- Technika druku wklęsłego –
powiedział, nim zdążył ugryźć się w język, na tyle głośno, by jego słowa
dotarły do uszu nieznajomej. – Podgrzewasz sproszkowaną kalafonię na płycie
metalowej, nanosisz werniks, a kwas azotowy trawi resztę płaszczyzny. – To tak w telegraficznym skrócie.
Dosłownie słyszał jej głos we własnej
głowie. Widział ją oczami wyobraźni, stojąc jednocześnie w tym miejscu. Tkwiła
w jego umyśle, z tą swoją niepoprawną, jaskrawą czupryną, z ironicznym
uśmieszkiem i kpiną w oczach. Sama cię
tego wszystkiego nauczyłam, a teraz wykorzystujesz to do podrywania innych
panienek? Sprytne, Magnus. Żałosne, ale zarazem sprytne. Trochę takie, jak ty.
Magnus Hegle. Dlaczego? Nazwisko rozumiem, ale dlaczego
Magnus?
Najszybciej przyszło mi do głowy. Mam tak na drugie.
Serio?
Taa.
Ładnie. Tak… elegancko.
Dziewczyna odwróciła się i w tym
momencie kompletnie go zatkało.
Kojarzył ją, i to na tyle dobrze, że w
przeciwieństwie do przypadku Vibeke Hansen potrafił błyskawicznie powiedzieć,
skąd owa znajomość się wywodzi. Od pewnego czasu pracowała jako prezenterka
wiadomości sportowych NRK, a dwa razy widział ją nawet na żywo podczas zawodów
biathlonowych, choć nigdy dotąd nie zamienili ze sobą nawet słowa. Wprost nie
mógł uwierzyć, że nie skojarzył od razu jej głosu.
Oczywiście, sądząc po jej zaskoczonej
minie, i ona go rozpoznała.
- Brzmi dosyć dziwacznie. – Odezwała
się dopiero po chwili, jakby nie była pewna, co powinna w tej sytuacji
powiedzieć. W sumie jej się nie dziwił. Sam czuł się jak skończony kretyn. –
Kalafonia na płycie metalowej? – powtórzyła za nim powoli, na co skinął głową.
– A dałoby się to przetłumaczyć na norweski?
Uśmiech usadowionej w jego wyobraźni
Chloe tylko się poszerzył, tym razem już ocierając się o czystą złośliwość. To jest po norwesku, franco. Będzie cię
teraz podrywała na słodką idiotkę. Nie daj się, Emile.
Pieprz się, Chloe.
- Żywica – odpowiedział, na nowo
przenosząc wzrok na obraz Muncha. – Odpowiednio rozdrobniona.
Czyli jednak czasem mnie słuchasz?
Z reguły cię słucham.
- Zaskakujące zainteresowania jak na
sportowca – zauważyła z uśmiechem. Ładnym. Przyjemnym. Zupełnie pozbawionym
oznak cynizmu. Oczy miała brązowe, ciepłe, tak dalekie od odcienia stali, jak
to tylko możliwe.
- To nie są moje zainteresowania –
mruknął, zdając sobie sprawę, jak głupkowato muszą brzmieć te słowa w
aktualnych okolicznościach. – Wiem o tym przez przypadek.
Przypadek. Tak
należało określać całą tę znajomość i rolę, jaką Chloe Berger odegrała w jego
życiu. Zwykły, cholerny przypadek.
Nagle zaczął żałować, że w ogóle
znalazł się w tym miejscu, szczególnie, gdy na horyzoncie pojawiły się dwie
koleżanki prezenterki.
- Chyba pora na mnie. – Nie czekał na
jakąkolwiek jej odpowiedź. Nie była mu ona potrzebna. Pragnął jedynie wynieść
się na drugi koniec Oslo, wrócić do własnego mieszkania, do pomieszczeń
zagraconych biathlonowym ekwipunkiem składającym się na świat, w którym dla
odmiany nie czuł się jak intruz.
Wymaszerował z muzeum szybkim krokiem,
chowając się pod ciasnym kapturem. Na dworze padało.
Żałosne, ale zarazem sprytne. Trochę takie, jak ty.
Pieprz się, Chloe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz