poniedziałek, 28 września 2015

2.01


you ain’t ever gonna burn my heart out



Po gruncie naszej planety chodzi pięć milionów Norwegów.
Pięć milionów przypadających na trzysta osiemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów kwadratowych, co czyni z ich kraju drugie po Islandii najsłabiej zaludnione państwo w Europie. Pięć milionów składających się na jeden z najbogatszych narodów na świecie. Pięć milionów kojarzonych z fiordami, ropą naftową, dostatnim życiem i wysokim wskaźnikiem życia społecznego. Tylko pięć milionów. Aż pięć milionów.
Pięć milionów, spośród których szuka się tej jednej osoby.


*


Mężczyzna nie był przystojny, co ją zaskoczyło. Spodziewała się kogoś, kto zrobi na niej wrażenie – kogoś o ładnej, zapadającej w pamięć twarzy i doskonale zbudowanym ciele, wprost stworzonym do tego, by odwzorowywać je na płaszczyźnie. Kogoś, kto bardziej by się nadawał do portretowania w stroju rodem z biblijnego Edenu.
No dobrze – czuła się skrępowana. I potrafiła to otwarcie przyznać, choć jak dotąd tylko przed samą sobą i wyłącznie w myślach. Na dodatek z pewnym zawstydzeniem. Wstydziła się, że się wstydzi. Bo przecież nie powinna. Chciała zostać malarką, prawdziwą, profesjonalną artystką, a artyści robią takie rzeczy. Rysują i szkicują wszystko, co się tylko da. Nie wstydzą się.
Przez moment przemknęło jej przez głowę, że może popełniła błąd.
Błyskawicznie odsunęła od siebie tę sugestię, niemal od razu przypominając sobie wszystkie własne wyrzeczenia oraz liczne konwersacje przepełnione błaganiami o wyrozumiałość ze strony rodziców, którzy chcieli z niej zrobić studentkę stomatologii. Pragnę czegoś innego, mówiła wtedy błagalnie, przerażona wizją samodzielnego utrzymywania się w Oslo na kosztownej, wymagającej uczelni. Pozwólcie mi robić to, o czym zawsze marzyłam. I w końcu pozwolili, po wielu miesiącach intensywnych negocjacji. Włożyła w nie całą swoją siłę i maksimum dyplomatycznych umiejętności. A teraz kompletnie straciła pewność siebie.
Pewnie należało się tego spodziewać. Mogła wyczuwać w sobie artystyczną duszę i wyobrażać sobie, że zostanie nowym Munchem w spódnicy, ale przede wszystkim pozostawała Maurą Bernstein, cichą, skrytą, nieśmiałą córką niemieckich imigrantów, której nigdy wcześniej nie przyszło stworzyć prawdziwego, autentycznego aktu.
Najchętniej skurczyłaby się teraz do rozmiarów biedronki i uciekła stamtąd w możliwie jak najszybszym tempie.
- To mają być proste szkice. Żadnych zbędnych szczegółów, żadnego przesadnego zaangażowania. Chcę zobaczyć ogólny zarys waszych możliwości. Nic ponad normę. Dopiero zaczynamy zajęcia i proszę mi wierzyć, że macie jeszcze kupę czasu, by dostać ode mnie solidny wycisk. Czy wyrażam się jasno? – profesor Leiken przemknął po sali rygorystycznym wzrokiem. Wszyscy zgodnie skinęli w milczeniu głowami. – Doskonale. Ci, którzy już dłużej uczęszczają na ten fakultet, wiedzą, że nienawidzę się powtarzać. – W jego złowrogiej minie tkwiło coś tak stresującego, że Maura poczuła jeszcze większe przerażenie. – Jakieś pytania?
Nikt się nie odezwał.
- Świetnie. W takim razie przechodzimy do konkretów. Karl, myślę, że możemy… - cała grupa właśnie zamierzała chwycić swoje narzędzia pracy, przygotowując się do rozpoczęcia zajęć, gdy jego słowa utonęły w charakterystycznym dźwięku otwieranych drzwi. Kilkadziesiąt głów, uwzględniając w tym także samego modela, zgodnie skierowało się w ich stronę.
Do pomieszczenia weszła dziewczyna.
Maura była więcej niż pewna, że nie widziała jej nigdy wcześniej. Wydawało jej się to oczywiste, bo na sto procent zapamiętałaby kogoś takiego – wysoką dziwaczkę w ciężkich glanach, z pojedynczym kolczykiem w nosie i kilkoma dodatkowymi w obu uszach, doskonale widocznymi nawet z jej stosunkowo oddalonej pozycji. Nijak nie potrafiła skojarzyć, by choć raz spotkała ją na korytarzu uczelni w ciągu miesiąca, który upłynął od rozpoczęcia roku. Co ciekawe jednak, minimum kilka osób na sali sprawiało wrażenie doskonale zaznajomionych z jej charakterystyczną postacią. Parę dziewcząt nieco pobladło na twarzach, a chłopak siedzący z tyłu za Maurą syknął w kierunku swojego kolegi co ona zrobiła z włosami? Panna Bernstein zmarszczyła brwi, skupiając wzrok na krótkiej, nieco nieokiełznanej blond czuprynie. Nie dostrzegała niczego szczególnego w tej fryzurze – ot, standardowa, norweska barwa i mało problematyczna długość.
Jej zdaniem znacznie ciekawsze były ręce dziewczyny.
Tatuaże pokrywały je od nadgarstków aż do ramion, wprawdzie nie zagęszczając w pełni całej powierzchni skóry, ale zdecydowanie zajmując większą jej część. Ich nawarstwienie nie pozwalało na dokonanie rozróżnienia poszczególnych rysunków, może poza potężnym smokiem rozpostartym na lewej ręce, w której blondynka trzymała teraz niewielką kartkę. Maura nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Skąd ta laska się urwała? I jakim cudem do tej pory nie zdążyły się ze sobą zetknąć, skoro co najmniej połowa ludzi w tej sali, nie wyłączając samego profesora Leikena (teraz unoszącego prawą brew do góry w wyrazie niemałego, a jednocześnie wciąż sceptycznego zaskoczenia), najprawdopodobniej doskonale ją znała albo przynajmniej kojarzyła z widzenia? Starała się zachować spokój, gdy dziewczyna zupełnie naturalnym i ignorującym wszelkie wzbudzone zainteresowanie krokiem przeszła przez całe schody i stanęła obok profesora, bez słowa podając mu kartkę. Wróciła, syknął ktoś z tyłu, zapewne kolega chłopaka od komentarza o włosach.
Wróciła. Czyli nie była nową uczennicą ani umykającym uwadze Maury bodźcem. Gdzieś zniknęła, teraz zaś pojawiła się po raz kolejny, skutecznie wybijając wszystkich z rytmu.
Doskonale ignorowała posyłane jej zaskoczone spojrzenia. Sprawiała wrażenie, jakby w ogóle ich nie dostrzegała, skupiona wyłącznie na osobie prowadzącego, w tym momencie bacznie lustrującego treść pisma. Maura spodziewała się ze strony Leikena oznak szczerej irytacji – przerwano mu jego zajęcia, i to na dodatek bez jakichkolwiek przeprosin, ba, nawet bez powitania. Nigdy nie odważyłaby się czegoś takiego zrobić. Facet budził w niej niemały respekt.
Ku jej zdumieniu, profesor spojrzał jedynie na blondynkę, skinął głową i powiedział:
- Dobrze cię znowu widzieć.
Niewiarygodne.
Twarz dziewczyny nie wyrażała żadnej emocji. Nie dało się z niej wyczytać jakiejkolwiek myśli. Zabrała kartkę z powrotem, rozejrzała się uważnie po sali i skupiła wzrok na punkcie, który trudno było zidentyfikować. Chwilę później ruszyła powolnym krokiem do góry i ku zdumieniu Maury zajęła miejsce po jej lewej stronie, wcześniej zerkając znacząco na chłopaków z tyłu. Obaj jednocześnie rzucili nieco niepewne cześć, Chloe.
Chloe. Co to za imię? Z całą pewnością nie norweskie. Chociaż nic nie wskazywało na to, by pochodziła z obcego kraju. Wyglądała na standardową obywatelkę Skandynawii – blond włosy, blada cera, zdecydowanie ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Plus niesamowite oczy w kolorze stali, co Maura odkryła już po tym, jak tamta usiadła obok niej i w milczeniu wyciągnęła z teczki podstawowe przybory.
W okolicach prawej łopatki miała jeszcze jeden tatuaż, wyglądający na zupełnie świeży, co najwyżej sprzed kilku dni. Gdyby nie to, pewnie nie rzuciłby się w oczy, bo w przeciwieństwie do imponujących malunków rozciągniętych na rękach, zajmował niewiele miejsca i niczym szczególnym się nie wyróżniał. Dwie idealnie wykaligrafowane, lekko pochylone współrzędne. 63°25′47″N w pierwszym rzędzie i 10°23′36″E w drugim. Niczego to Maurze nie mówiło.
Obserwowała kątem oka blond dziwaczkę, instynktownie czując, że nachalne spojrzenie mogłoby ją rozdrażnić. Wyglądała na taką, którą łatwo wyprowadzić z równowagi. Każdy jej ruch – układanie brystolu na sztaludze, obracanie ołówków w palcach, zamykanie torby - był szybki i stanowczy, jakby od początku do końca wiedziała, co chce robić, jakby miała dokładny plan na przebieg całych tych zajęć i dnia w ogóle. Przypatrywała się modelowi bacznie i uważnie, jak przystało na czujną obserwatorkę. Poza tym nadal konsekwentnie ignorowała zainteresowanie tłumu.
Bez wątpienia była jedną z ciekawszych osób, jakie Maura kiedykolwiek w życiu spotkała.
- Dobrze, sądzę, że teraz już naprawdę możemy zaczynać. – Leiken wrócił do swojej chłodnej postawy. – Przypominam, że macie siedemdziesiąt pięć minut. Żadnego roztkliwiania się nad pierdołami. Ogólny szkic. Tworzycie bazę na następne zajęcia. Nie będziemy tu siedzieć do wieczora. – Odpowiedziała mu cisza. Blondynka sprawiała wrażenie lekko znudzonej. – Karl, zdejmij szlafrok. Czas start.
Model posłusznie pozbył się swojego jedynego odzienia, zaś Maura natychmiast poczuła, jak na policzkach wyskakują jej rumieńce.
Dokładnie tego się spodziewała. Oczywista reakcja. Ona i akty! I to takie z natury! Chyba kompletnie oszalała. Facet stał tu przed nią ze wszystkimi swoimi gabarytami na wierzchu, a ona musiała udawać, że to dla niej zupełnie zwyczajna sytuacja i że wcale nie jest totalnie skrępowana…
- Kutasa nigdy nie widziałaś czy co?
Panna od tatuaży. Teraz patrząca na Maurę kpiąco, najwyraźniej autentycznie nie rozumiejąc jej zapewne łatwo dostrzegalnego wstydu. Nic dziwnego. Wyglądała na taką, która widziała w życiu całe mnóstwo kutasów.
Bernstein spuściła niepewnie wzrok, a jej sąsiadka tylko przewróciła oczami i przeniosła wzrok na modela, w żadnym razie nie wykazując jakiegokolwiek dyskomfortu wywołanego sytuacją.
Inaczej niż większość ekipy – w której na szczęście znalazło się jeszcze kilka dość zaczerwienionych twarzy – nie zabrała się za rysowanie natychmiast. Nie chwyciła nawet ołówka. Zamiast tego przez dobrą chwilę w milczeniu przypatrywała się Karlowi, śledząc jego sylwetkę od czubka głowy po krańce palców u stóp. Przypominała kartografa wykonującego podstawowe wymiary mapy.
Gdy wreszcie zaznaczyła na brystolu cztery punkty – odpowiednio na górze, na dole, po lewej i po prawej stronie – Maura uświadomiła sobie, że jej nowa tak zwana koleżanka jest mańkutem.
Zawsze łatwo dostrzegała ten fakt. Wydawało jej się, że w leworęczności tkwi coś cholernie zadziwiającego. Zastanawiała się, czy ludziom pokroju tej dziewczyny trudno korzysta się z nożyczek albo prowadzi samochód. Czy czują się w jakiś sposób pokrzywdzeni jako członkowie mniejszości?
Zachowanie Chloe na to nie wskazywało.
Zaraz po tym, jak wskazała punkty – niemalże niedostrzegalne z sąsiednich miejsc – podjęła błyskawiczne działanie. Naprawdę błyskawiczne. Nie zastanawiała się nad niczym. Wybitnie płynne ruchy jej dłoni jasno świadczyły o tym, iż w przeciągu kilku sekund, które poświęciła Karlowi, ustaliła cały plan obrazu, krok po kroku i bez żadnych zbędnych luk. Wszystko miała dokładnie ułożone. Jej ręka przemieszczała się w tak naturalny sposób, że Maura dosłownie siłą powstrzymywała się przed tym, by co chwila na nią nie spoglądać.
Blondynka była teraz w innym świecie. To w ogóle nie podlegało jakiejkolwiek wątpliwości. Oddaliła się myślami daleko od tej sali. Pracowała w pełnym, całkowitym skupieniu, nie pozwalając się wybić z rytmu jakiemukolwiek zewnętrznemu bodźcowi. A każdy jej ruch wydawał się niemal perfekcyjny.
Zdecydowanie należała do świadomych artystek. Takich, których nie krępuje nagość, które niczego się nie boją i które naprawdę rozumieją sztukę. Stworzonych do tego miejsca i tego zajęcia. Nie znalazła się tu przypadkiem.
Maura nie musiała przyglądać się zbyt wielu pracom kształtującym się w sąsiedztwie, by wiedzieć, że jakością nikt Chloe nie dorówna. Kolejna oczywistość tego dnia, dodatkowo tłumacząca wreszcie tak zaskakujące leikenowskie dobrze cię znowu widzieć. Jasne, że dobrze. Który prowadzący nie ucieszyłby się na widok swojej najlepszej studentki? Bo ona była najlepsza. Absolutnie doskonała w swoim fachu, jakby nic innego przez całe życie nie robiła. Przypominała kompozytora w procesie tworzenia perfekcyjnej melodii. Tyle, że zamiast nut posługiwała się mocną, elastyczną kreską. Kreska tu. Kreska tam. Z pozoru mało znacząca, a potem przekształcająca się w arcydzieło.
Najzabawniejsza wydawała się szybkość jej działania. Prawdziwy, sprawny ekspres. Żadnej przerwy ani chwili na zastanowienie. Świetnie ustalona sekwencja ruchów. Po godzinie rysunek był skończony.
I wyglądał po prostu świetnie.
Ani nie idealizował postaci Karla, ani nie przedstawiał go w złym świetle. Do bólu obiektywny, stwierdzający gołe, suche fakty z bolesną niemal precyzją. W pozbawiony jakichkolwiek niedociągnięć sposób. Widok tego szkicu sprawił, że Maurze, zakłopotanej, nieogarniętej amatorce, zachciało się nagle płakać.
Ileż by dała, by umieć tak rysować.
Nie potrafiła się już powstrzymać przed gapieniem na sąsiedni kawałek brystolu. A Chloe, choć zapewne dobrze o tym wiedziała, nie zwracała na nią najmniejszej uwagi. Zamiast tego podniosła jedynie rękę do góry, by zasugerować dobrnięcie do finiszu. Leiken podszedł do niej i przez chwilę uważnie wpatrywał się w pracę w milczeniu, zanim niewymownie dał jej do zrozumienia, że akceptuje ją w całości. Tak, jakby w ogóle było o czym w tym zakresie dyskutować.
Ruszył kilka rzędów niżej z zamiarem przeanalizowania innych kompozycji – zakrawającym w świetle tej utworzonej przez blondynkę na beznadziejne – zaś wielbicielka tatuaży szybko złapała teczkę i przewiesiła przez ramię. Maura spodziewała się, że opuści salę bez pożegnania, jednak zanim to zrobiła, zerknęła na jej brystol i chrząknęła.
- Spierdoliłaś biodra. – Ot, proste stwierdzenie faktu. Panna Bernstein niemal zesztywniała. – Góra jest bardzo dobra, ale w pasie wygląda jak baba.
Nie czekała na jakąkolwiek odpowiedź ze strony autorki spierdolonych bioder. Zrobiła jedynie trochę współczującą minę i wyszła, trzasnąwszy za sobą pokaźnymi wejściowymi drzwiami.


*


- Pokaż, jak wygląda. – Øystein zerknął na zegarek, podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku i zerknął na Chloe bystrym wzrokiem niedającym możliwości jakiegokolwiek sprzeciwu. Westchnęła tylko pod nosem,  po czym podniosła się z dotychczas zajmowanego miejsca na krześle i podeszła do lustra, zrzucając przy okazji bluzę z ramion i obwiązując ją w pasie. Jej tatuażysta stanął za nią, by niemal natychmiast skupić krytyczne spojrzenie na drobnych, połyskujących świeżością cyferkach, tak zgrabnie ujawnionych przez biały bezrękawnik, który miała na sobie. – Póki co chyba w porządku. Ładnie się goi – mruknął, przypatrując się uważnie efektowi swojej pracy. – Jesteś zadowolona? – przeniósł uwagę na lustro. Chloe skinęła głową.
- Nawet gdybym nie była, chyba niewiele moglibyśmy z tym zrobić, prawda? – spytała, na co tylko wzruszył ramionami.
- Zawsze da się coś zrobić. Tylko trzeba pokombinować. – Szybko przemknęło mu przez myśl, że to zdanie uderzyło nieco za blisko jej osobistej sytuacji, i zrobiło mu się głupio. – To nie był przytyk w twoją stronę – rzucił obronnym tonem. Zdobyła się na słaby uśmiech.
- Przecież wiem.
Nie umiał się do niej przyzwyczaić. Do tej nowej Chloe, która kilka tygodni wcześniej przekroczyła próg jego studia, wychudzona bardziej niż kiedykolwiek, z prawą ręką pokrytą bliznami po nieudanej próbie samobójczej i ściętymi włosami przywróconymi do naturalnego koloru, niespotykanego na jej głowie od lat. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, szepnęła wtedy, głosem tak cichym, że ledwo ją słyszał, w ramach jedynej odpowiedzi na niewerbalnie zadawane przez niego za pomocą zimnego spojrzenia pytanie. Chcę tylko spróbować jeszcze raz.
A potem dodała: potrzebuję nowych tatuaży.
Nie komentował. Nie zadawał pytań. Starał się ją po cichu zrozumieć, nawet jeśli kompletnie mu nie szło i jeśli w głębi serca przede wszystkim był na nią wściekły, koszmarnie, zupełnie wściekły, wciąż nie mogąc uwierzyć, że rzeczywiście próbowała to zrobić. Że próbowała się zabić. To brzmiało zupełnie absurdalnie. Szczególnie, gdy się myślało o pierwszych tygodniach lipca i uświadamiało sobie, że nie dawała żadnych znaków. A jeżeli jednak dawała – to takie nie do rozszyfrowania przez kogokolwiek normalnego. W każdym razie na pewno nie przez niego.
Wytatuował jej wszystko, co chciała. Dzielnie tkwiła przez wiele godzin na fotelu z zaciśniętymi zębami, gdy rył igłami po skórze na jej rękach, tłumiąc łzy w momencie, w którym doszedł do prawego nadgarstka. Właściwie fakt, że pragnęła zatuszować ślady po swoim wybryku, należało chyba uznawać za korzystny. Tyle, że serce dosłownie mu pękało, kiedy przypatrywał się tym paskudnym bliznom, powoli i w skupieniu wkomponowując je w utworzone przez siebie dzieło. A przecież niejedno już w życiu widział i przez niejedno nieszczęście przeszedł. Chloe w jakimś stopniu go złamała, choć nigdy by się do tego głośno nie przyznał – ani przed nią, ani przed nikim innym.
Parę dni temu przyszła po raz kolejny, z bardzo lakoniczną prośbą. Wskazała konkretne miejsce nad prawą łopatką, podała dwie współrzędne i powiedziała – chcę to mieć tutaj. Zdarzało jej się, że już składała podobne życzenia. Nie miał prawa jej odmówić, więc postąpił zgodnie z jej zaleceniem, choć jego ręka nieco zadrżała, gdy łapał po omacku przyrządy, wzrokiem wychwytując punkt na potężnej mapie Norwegii wywieszonej na ścianie.
Nie znał szczegółów wybryku. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego to zrobiła. Joergen i Hans wiedzieli więcej od niego. Nie drążył jednak. Też kiedyś był na dnie. Pamiętał, że najbardziej wkurzały go wówczas właśnie przesłuchania. Czemu? Po co? Jezu, a czy zawsze musi istnieć jakiś powód? Pieprzcie się.
Zdawał sobie jedynie sprawę z faktu, że chodziło o faceta.
Dziwnie się odkrywało taką ludzką stronę Chloe. Świadomość, że jednak komuś udało się przebić jej lodową skorupę i odkryć w niej kruchą istotę zdawała się niemal śmieszna. Albo może inaczej – byłaby śmieszna, gdyby jednocześnie nie miała posmaku tragizmu.
Współczuł jej. Nie mówił o tym na głos, bo zapewne by się wściekła – nienawidziła, gdy ktoś jej żałował – ale tak wyglądały fakty. I on niegdyś nie panował nad emocjami. I on pozwalał im wziąć górę. Przypominało to pułapkę, z której nie dało się wydostać. Kiedy Chloe w końcu nauczyła się kochać, okazało się, że nie ma nad tym jakiejkolwiek kontroli. Że kocha po prostu zbyt mocno i zbyt szaleńczo. Znając ją, od początku należało się tego spodziewać.
Chciałby ją jakoś odciążyć. Zrobić coś, by jej ból stał się choć odrobinę mniejszy. Była dla niego cholernie ważna. Do dziś pamiętał dzień, w którym po raz pierwszy przyszła do studia, uśmiechnięta, rozradowana, z kruczoczarnymi włosami, mówiąc, że już czas na tatuaż. Wróciła po kilku dobach, by oficjalnie pochwalić go za efekt końcowy jego pracy. Właśnie wtedy poznała Joergena. A parę miesięcy później w ich życiu pojawił się Hans i zaskakująco szybko stali się fantastyczną czwórką. Mała, ale silna i solidna drużyna. Energiczny rzeźbiarz z Faberg, spokojny architekt z Hommelvik, pokręcona malarka z Lesji. I on, Øystein, facet po przejściach z Oslo. Doskonały skład, idealny do opowiadania sprośnych dowcipów i dyskutowania o bezsensowności polityki.
Nie potrafił sobie wyobrazić, że coś w tym idealnym kwadracie mogłoby się posypać. Że o mały włos rzeczywiście się nie posypało. Znał Chloe bardzo dobrze, lepiej, niż większość ludzi na świecie. Dostrzegał w niej cechy, które otoczenie umiejętnie ignorowało i które sama starała się przed nim ukrywać – fakt rozczulania się nad zwierzętami, intensywnego analizowania dzieł Dostojewskiego, słabości do rockowych ballad. Wcale nie uważał jej za królową śniegu z sercem z kamienia. Szczególnie, że to właśnie ona tkwiła przy nim w tym krytycznym punkcie kilka lat temu, gdy jego małżeństwo wisiało na włosku, a ciągoty do heroiny, pamiątka po młodości pełnej błędów, zaczynały wymykać się spod kontroli. To ona ściskała go wtedy mocno za nadgarstki, nie pozwalając pobiec w kierunku prochów, sycząc mu do ucha – masz dzieci, do kurwy nędzy. Nie chcesz tego zrobić dla siebie, nie chcesz tego zrobić dla niej, zrób to dla nich. Jesteś ich pierdolonym ojcem.
Uratowała go.
A on nawet nie zdawał sobie sprawy, w jakiej tkwiła sytuacji. Niczego nie rozumiał. Wiadomość o tym, że wylądowała w szpitalu po próbie samobójczej w ciężkim stanie uderzyła go niczym piorun. Nigdy w życiu nie pomyślałby, że się do czegoś takiego posunie.
Nie czuł się winny – uważał, że brak mu do tego podstaw. Ale miał do siebie żal. Mógł zrobić dla niej więcej, bardziej się nią zainteresować, chociaż jej się przyjrzeć. Być może wtedy by to dostrzegł. Być może udałoby mu się ją ocalić przed nią samą.
Tak niewiele brakowało, by wszyscy trzej stracili ją raz na zawsze.
- Nie znam nikogo, kto z taką chęcią tatuuje sobie współrzędne. – To zdanie wysunęło mu się na język w ułamku sekundy. – Ludzie z reguły wybierają daty, a nie miejsca. – Od razu pożałował tej kwestii, nie pierwszy raz zresztą. Ona zaś na nowo uśmiechnęła się niepewnie, w ten dziwaczny sposób w stylu nowej Chloe.
- Po prostu daty mam akurat w pamięci.
Czwarty jej tatuaż z tej serii. Sarpsborg, 59°17′26″N, 11°12′10″E, wspomnienie narodzin. Lesja, 62°12′38″N, 8°38′41″E, wspomnienie dzieciństwa. Oslo, 59°57′40’’N, 10°45′00’E, wspomnienie życia dorosłej kobiety.
Trondheim, 63°25′47″N, 10°23′36″E, wspomnienie diabli wiedzą czego.


*


Nie miał w zwyczaju wracać do domu w pośpiechu. Drażniło go życie ze wzrokiem wbitym w zegarek – wolał funkcjonować powoli, w przystępnym dla niego, równym tempie, które nie miało w sobie niczego stresującego. Ale tego dnia to jemu przypadał popołudniowo-wieczorny dyżur nad Chloe, a to drastycznie zmieniało jego nastawienie do świata. Do tego stopnia, że w tej chwili niemalże pędził po schodach, dość nieudolnie starając się zachować pozytywny stosunek do wszystkiego, co mógł potencjalnie zastać w mieszkaniu.
Szybko przyzwyczaił się do nowego układu. Zaskakująco szybko wręcz, biorąc pod uwagę, że dzielenie stosunkowo niewielkiej przestrzeni wyłącznie z Joergenem stanowiło dla niego normę i że rzadko przyjmowali gości, nie wspominając już o ewentualnych współlokatorach. W tej chwili jednak sytuacja ewidentnie odbiegała od przyjętych przez niego dotychczas standardów. Chloe była po próbie samobójczej, miesiąc temu opuściła szpital psychiatryczny po wielu tygodniach spędzonych za jego murami i sama myśl, że mogłaby tkwić w swoim opustoszałym lokum bez jakiegokolwiek towarzystwa przyprawiała Hansa o mdłości.
Zatem przeprowadziła się do nich.
I, ogólnie rzecz biorąc, cała ta sytuacja okazała się znacznie mniej kłopotliwa i niefortunna, niż obaj początkowo przypuszczali. Pomijając dzień, kiedy rozwścieczony do bólu po uczelnianych niepowodzeniach Joergen wystosował w kierunku panny Berger na cały regulator niezbyt przyjemny monolog (uwzględniający takie sformułowania, jak jesteś kompletnie zapatrzona w siebie i twój pusty łeb nigdy nie wpadłby na to, jak bardzo możemy się o ciebie martwić, idiotko), unikali rozmów o dwunastym lipca i starali się żyć jak najbardziej normalnie, o ile za normalny dało się uznać fakt opracowania przez nich takiego planu tygodnia, by za każdym razem któryś z nich mógł pod wieczór towarzyszyć Chloe w mieszkaniu. Co zresztą i tak nie dawało Hansowi całkowitego spokoju, bo gdyby tylko istniała ku temu sposobność, najchętniej założyłby jej smycz elektroniczną celem posiadania nad nią pełnej kontroli.
Naprawdę chciał jej na nowo zaufać. Naprawdę. Chciał się pozbyć tego upiornego, nieustającego niepokoju, tego irytującego strachu, tej gorzkiej niepewności co do jej zachowania. Ale nie potrafił. Wciąż pamiętał, jak się wtedy zachowywała, jaka była opanowana, cicha, dziwna, jednak nie na tyle, by dało jej się cokolwiek zarzucić. Żadnych poważnych sygnałów. I co z tego? O mało jej nie stracili. Cudem nie spadła z liny, na której balansowała nad szeroką przepaścią.
Od samego wspomnienia po plecach przebiegały mu ciarki.
- Chloe?! - wpadł do mieszkania jak torpeda, zgodnie z nowo przyjętymi standardami. Zawalony ciężkimi butami przedpokój zaczynał przypominać graciarnię. Nerwowo zrzucił z pleców kurtkę i zawiesił ją prędko na wieszaku. – Chloe!
- Jestem w kuchni! – jej wydobywający się z oddali głos wydawał się nieco niewyraźny. Hans odetchnął z ulgą i pomaszerował w już nieco lepszym humorze we wskazanym kierunku, stając oko w oko ze sterczącą przy patelni chudą blondynką.
Zawsze była szczupła, ale nigdy nie aż tak. Sam jej widok każdego postronnego świadka przyprawiłby o pewność, że przebrnęła przez ciężki okres. Łopatki jej wystawały, piersi się zmniejszyły, spodnie niemalże spadały z bioder. Twarz miała upiornie bladą. Stała przy kuchence, czujnie obserwując smażącą się masę, którą najprawdopodobniej zamierzała przekształcić w placki ziemniaczane.
- Zastanawiam się, czy odpowiednio je doprawiłam – rzuciła pogodnym tonem, nawet na niego nie spoglądając. – Zupełnie nie mam w tych sprawach wyczucia. Jak poszło w pracy?
- Całkiem nieźle – odparł zgodnie z prawdą, po czym usadowił się na blacie i zerknął kątem oka na patelnię. – Chociaż to nie praca, tylko staż.
- Jak zwał, tak zwał. Grunt, że się rozwijasz – mruknęła, przewracając jeden z placków na drugą stronę. – O której wróci Joergen?
- Stanowczo za późno, by próbować twoich kulinarnych eksperymentów na ciepło.
- Dla niego zacznę smażyć pod wieczór. Na razie pracuję jedynie nad twoim obiadem. Zamiast się nabijać, mógłbyś okazać trochę wdzięczności.
- Nie nabijam się – zapewnił ją z wyszczerzonymi zębami. – Po prostu nigdy nie sądziłem, że odkryjesz w sobie ducha pani domu. – Była to subtelna aluzja wobec poprzedniego dnia, który w dużej mierze poświęciła odkurzaniu i myciu podłóg w całym mieszkaniu.
- Nie miałam wyboru. Skoro nie pozwalacie mi się dołożyć do rachunków, muszę się zrewanżować w inny sposób.
- Podtruwając mnie plackami ziemniaczanymi?
- Wal się.
- Ale wiesz, że ja tak z miłości, prawda? – wciąż demonstrował swoje uzębienie, gdy miażdżyła go pełnym oburzenia wzrokiem. – Nie złość się. Jestem pewien, że twoje delikatesy będą wyborne. Jak się bawiłaś na uczelni?
- Wybornie?
- Ha, ha, ha.
Wzruszyła ramionami.
- Przeżyłam. Chyba tylko to się liczy. Chociaż nie wiem, czy jutro też mi tak świetnie pójdzie, biorąc pod uwagę, że idę na dywanik.
- Rozmowa życia z rektorem? – Hans zmarszczył brwi.
- Zazdrościsz mi, co?
- Poradzisz sobie, Chloe.
- Może mnie w każdej chwili wypieprzyć na zbity pysk.
- Nie zrobi tego. Jesteś zbyt cenną studentką. Wie o tym. – Zerknął na nią poważnie. Szybko umknęła spojrzeniem, koncentrując się z powrotem na patelni. – Mogłabyś zanieść papiery na każdą inną akademię i przyjęliby cię z palcem w dupie. A potem opowiadali o tym, jak to wypuścili w świat wielką artystkę. Facet ma chyba trochę oleju w głowie.
- Daleko mi do wielkiej artystki, Hans.
- Mimo wszystko twoje perspektywy wyglądają dość obiecująco.
- Wyglądałyby, gdyby nie zachciało mi się wakacji w Gaustad – oświadczyła przez zaciśnięte zęby. Na kilka sekund w kuchni zapanowała cisza przerywana jedynie skwierczeniem placków. – Rysowanie to wszystko, co mam. I jedyna rzecz, którą umiem robić. Jeżeli mnie wyrzuci…
- Nie wyrzuci cię. – Błyskawicznie wpadł jej w słowo. Nie mógł zgodzić się na taki przebieg rozmowy. Niewątpliwie i tak był delikatny – Joergen na pewno rzuciłby w tym momencie jakiś złośliwy komentarz, sugerując jej, że przecież sama zdecydowała o takim poprowadzeniu swojej studenckiej kariery. – Słyszysz?
- Słyszę.
- Świetnie. Musisz się do tego nastawić możliwie jak najbardziej pozytywnie.
Przewróciła kilka kolejnych placków zaskakująco zwinnym jak na siebie ruchem łopatki.
- Pewnie masz rację – westchnęła ociężale. – Zrobiłam się strasznie pizdowata, co?
- No wiesz, sporo przeżyłaś…
- Na własne życzenie.
- To normalne, że potrzebujesz czasu.
- Raczej kopa w dupę, jeśli już.
- Pragnę zauważyć, że Joergen nie obchodzi się z tobą zbyt delikatnie.
- I słusznie. Nie powinniście się nade mną roztkliwiać. Sama się o to wszystko prosiłam. – Stwierdziła ten fakt pozbawionym jakiegokolwiek ładunku emocjonalnego tonem. – Koniec tego pieprzenia. Czas najwyższy, żebym się w końcu ogarnęła. – Pierwsze dwa placki wylądowały na talerzu obok. – Spróbuj.
Zerknął na nie nieco krytycznie.
- Czy naprawdę muszę robić za królika doświadczalnego?
- Nawet mnie nie wkurwiaj, dobra?
- Mój żołądek jest bardzo delikatny.
- W tej chwili zabrzmiałeś jak rasowy pedał. – Wiedziała, jak go podpuścić. Nie znosił homoseksualnych aluzji. Pokazał jej język, po czym odkroił kawałek jednego z placków i szybko przeżuł. Właściwie dało się go zjeść, choć ewidentnie zgadzał się co do kwestii jej niedoświadczenia w zakresie doprawiania.
- Dorzuciłbym trochę soli i pieprzu.
- Tak myślałam. – Zrobiła nieco zrezygnowaną minę. – Przepraszam.
- Nie ma za co. To moje jedyne zastrzeżenie. – Uśmiechnęła się do niego smętnie, a on nagle uświadomił sobie coś dziwnego. – Czy mi się wydaje, czy słuchasz świątecznych piosenek? – dopiero teraz do jego uszu dotarły dźwięki wydobywające się z tkwiącego na stole laptopa. Skinęła głową z nieco większym entuzjazmem. – Chloe, jest listopad.
- No właśnie. Boże Narodzenie za pasem. – Przełknęła kawałek placka, lekko się krzywiąc. – A poza tym nigdzie nie ma zapisu, że świąteczne piosenki nadają się wyłącznie…
- …na okres świąteczny?
- Czepiasz się, Johannes.
- Johannes? Wyjdź.
- Johannes, Johannes, Johannes – powtórzyła śpiewnie, wykonując łopatką szlaczki na patelni. – Johannes Torstein, nieustraszony wschodzący mistrz architektury z Hommelvik w Sør-Trøndelag… no już, głupolu, nie bzdycz się. – Poczochrała mu włosy energicznym głosem. – I jedz to cholerstwo, zanim wystygnie.
- Nienawidzę tego imienia.
- Moje też jest idiotyczne. I na dodatek niezbyt norweskie. Długo mam cię jeszcze prosić, żebyś to zeżarł?
- Czasem naprawdę strasznie mnie wkurzasz.
- Super. Mogę się wreszcie wyprowadzić z powrotem do siebie?
- Zapomnij – ucałował ją w czoło i chwycił talerz, na który przerzuciła kolejne trzy placki.
- Lepiej mnie tak nie cmokaj, jeszcze trochę i Jorge będzie zazdrosny – zauważyła z przekąsem, gdy usadowił się przy stole tuż obok laptopa, zamierzając dorwać się do świątecznej playlisty.
- Zazdrosny? – prychnął pod nosem. – Przecież to on z tobą spał. Więc jeśli już, to raczej ja powinienem mieć jakieś wąty.
- Czy mówisz w tej chwili o najgorszym seksie w moim życiu? – przewróciła oczami. – Błagam cię.
- Fakty są takie, że brutalnie go rozprawiczyłaś.
- Po prostu chciałam, żeby zapoznał się z różnymi możliwościami. Poza tym wybacz, ale nawet sobie nie wyobrażasz, ile się musiałam natrudzić, zanim mu w końcu stanął.
- Może nie przy jedzeniu, co? – skrzywił się z wyraźną dezaprobatą.
- To twój facet!
- Z którym się bzykałaś. Totalna patologia. Samo wyobrażenie was dwojga w sferze dziesiątej bazy przyprawia mnie o mdłości.
- Zapomniałam o twoim delikatnym żołądku. – Parsknęła śmiechem, przekręciła jeden z kurków od kuchenki i chwilę później usiadła naprzeciw niego z własną porcją placków. – Posłuchaj, to było dawno i nieprawda. Jeden jedyny raz zasługujący na miano absolutnej katastrofy. Jako posiadaczka pochwy raczej nieszczególnie go pociągam, a jeśli o mnie chodzi, to uwierz albo nie, ale wolałabym pójść do łóżka z Gollumem, niż zaliczyć powtórkę z tej wątpliwej rozrywki. – Wsunęła kawałek do ust. – Czujesz wreszcie wewnętrzny spokój?
- Powiedzmy – posłał jej ostatnie z serii planowanych sceptycznych spojrzeń, po czym westchnął z politowaniem, uśmiechnął się i zerknął na ekran komputera. – Mariah Carey? Serio?
- Klasyk gatunku – wymamrotała, ciamkając placek. – I don’t care about the presents underneath the Christmas tree…
- Uważaj, bo się jeszcze zadławisz, Beyonce.
- Straszny nudziarz się z ciebie zrobił – poinformowała go i parsknęła cicho. – Czemu nie śpiewasz ze mną?
- Ponieważ nienawidzę tej piosenki?
- Ponieważ jesteś durny – poprawiła go. – Make my wish come true… - jej spojrzenie miało wyjątkowo jednoznaczny charakter. Wzniósł oczy w kierunku sufitu.
- …all I want for Christmas is you?
- Bingo – pstryknęła palcami. – All I want for Christmas is yooooooouuuuuu.
Fałszowała jak zwykle. I najwyraźniej śpiewała o kimś konkretnym. Nie tak, jak zwykle.


*


Tarjei uważał pomysł z przeprowadzką za idiotyczny.
Jeszcze do niedawna wizja dzielenia stołecznej przestrzeni z najlepszym kumplem wydawałaby mu się perfekcyjna. Nie musiałby się wreszcie telepać przez kilka godzin autem do Lillehammer (albo też siedzieć przez owych kilka godzin w domu w oczekiwaniu na przyjazd tego frajera) celem wspólnego spożycia hektolitrów wódki, a liczne telefony mógłby zamienić na spotkania w cztery oczy. Jednak w obecnych okolicznościach zdecydowanie sądził, że przeniesienie przez Emila majątku życia z środkowej Norwegii do Oslo było bezsprzecznie najgłupszą rzeczą, jaką tylko dało się zrobić.
Oczywiście jego opinia została zignorowana.
Nie chcę, by Chloe miała jakikolwiek wpływ na moje życie, oświadczył jego odwieczny współlokator w ramach lakonicznego wyjaśnienia, gdy Tarjei subtelnie zasugerował, iż przebywanie w bliskiej odległości od najmłodszej z rodzeństwa Bergerów może się zakończyć katastrofą. Jeżeli zacznę podejmować decyzje przez pryzmat trzymania się od niej jak najdalej, to znaczy, że w jakiś sposób się od niej uzależnię. Nie do końca wiedział, jak to rozumieć, ale nie ciągnął tematu. Svendsen już taki był – zawsze pragnął coś komuś udowodnić, czy to kibicom, czy to trenerom, czy to rywalom, ale najczęściej przede wszystkim samemu sobie. Chloe zmieszała go z błotem, więc teraz przerzucał manatki do Oslo celem odgrywania szopki z gatunku i tak lata mi to koło dupy. Tarjei zdążył się przyzwyczaić do tego rodzaju manewrów przyjaciela, co nie zmieniało faktu, że ani trochę mu się one nie podobały.
Właściwie nie znał nawet do końca całej historii. Miał świadomość, że w maju pojechali we dwójkę do Tromsø i że najwyraźniej do czegoś wówczas między nimi doszło (Emil nie wdawał się w szczegóły, powiedział jedynie, iż obyło się bez prezerwatyw), a kilka dni później po dosyć ostrej kłótni zerwali wszelkie kontakty (stwierdziła, że jedyną rzeczą, której żałuje, jest to, iż, tu cytat, nie zerżnęła mnie jak należy, koniec cytatu. Po czym w sumie kazała mi wypierdalać. Tak, Tarjei, wyobraź sobie, że z nią nie spałem). I być może dałoby się tę mało szczęśliwą przygodę wrzucić do kategorii do szybkiego zapomnienia, gdyby nie fakt, że niespełna dwa miesiące później podczas jednego z lipcowych zgrupowań do całej kadry dotarła kompletnie szokująca informacja o samobójczej próbie Chloe. Tora wyjechała wtedy do Oslo z trupiobladą, pełną przerażenia twarzą, by wrócić po kilku dniach i publicznie urządzić Emilowi podczas obiadu karczemną awanturę. O mało się przez ciebie nie zabiła. Cudem ją odratowali. Nie wiem, co jej zrobiłeś, ale możesz być pewien, że ci tego nie daruję, rozumiesz?! Nawet nie doczekała się odpowiedzi, bo jedyną rzeczą, jaką zrobił przed ostentacyjnym wyjściem z budynku – żeby nie nazwać tego wybiegnięciem – okazało się wymowne pokręcenie głową z wyrazem gorzkiego niedowierzania na twarzy. Zniknął na tak długo, że po jakimś czasie wszystkie przebywające tam kadry – nie tylko norweska, ale także niemiecka, francuska i rosyjska – podjęły poszukiwania, zakończone trzy godziny później przez Simona Schemppa, który przyprowadził przemoczoną od deszczu zgubę warczącą pod nosem przez zaciśnięte zęby muszę się napić.
Tarjei przewidywał już od dawna, iż może się to tak skończyć, choć do głowy by mu nie przyszło, że Chloe posunie się aż tak daleko. Jasne, laska była bez wątpienia kompletnie niezrównoważona, ale żeby podcinać sobie żyły? Uważał to za absurd. Nie wspominając już o mieszaniu w jej emocjonalne problemy Emila, który nagle ni z gruchy, ni z pietruchy stał się kozłem ofiarnym, choć z ich dwojga to zdecydowanie jego należało tak naprawdę uważać za pokrzywdzonego. Kristin twierdziła, że w rzeczywistości wcale nie chodziło o samobójstwo, tylko o zwrócenie na siebie uwagi. Gdyby planowała się zabić, zaćpałaby się swoimi prochami. Ona chciała po prostu wzbudzić zainteresowanie, orzekła jego dziewczyna takim tonem, jakby to, o czym mówiła, wydawało jej się zupełnie oczywiste i zwyczajne. Wybrała sobie dosyć dziwaczny sposób, rzucił zdegustowany Tarjei, choć z czasem zaczął się nieco poważniej zastanawiać nad tymi słowami. Czy to możliwe, że Chloe kierowały tak głupie pobudki? Czy był to osobisty cios zadany Emilowi pół roku po śmierci Sverrego Amunda Lundina? Zupełnie tego nie rozumiał. Miał pewność tylko co do jednego – jego przyjacielowi nie należało się takie traktowanie ze strony Tory. Spróbował jej to nawet zasugerować, jakkolwiek w konsekwencji zebrał jedynie opieprz za zatajanie faktów. Tak jakby miał w tej kwestii jakiś wybór.
- Zdajesz sobie sprawę, że możesz w każdej chwili wpaść na nią na ulicy? – zapytał zziajanym głosem, gdy razem wnosili telewizor do wciąż pachnącego farbą pokoju. Właściwie sam dom wyglądał całkiem ładnie. Tyle tylko, że znajdował się w Oslo. – Chyba nie będzie wtedy przyjemnie, prawda?
- A ty zdajesz sobie sprawę, że mówimy o stolicy tego kraju, nie o twoim rodzinnym grajdołku? – odbił piłeczkę Emil z zadziwiająco energiczną jak na okoliczności miną. Tarjei zmrużył oczy z irytacją.
- Od Stryn to ty się lepiej odczep, mieszczuchu. Wspomnisz jeszcze moje słowa, kiedy niunia znowu nadepnie ci na odcisk. Na cholerę ci takie wielkie telepudło?
- Do oglądania telewizji?
- Nie pierdol.
- To nie zadawaj durnych pytań. A jeśli chodzi o nią… słuchaj, nawet jeżeli na nią wpadnę, raczej jakoś to zniosę. – Starszy z biathlonistów lekko się skrzywił. – Nie ja próbowałem się udać do piachu.
- Pewnie. Jesteś twardzielem – rzucił ironicznie Tarjei, co spotkało się z krytycznym spojrzeniem spod uniesionych brwi.
- Ty też uważasz, że całe to podcinanie przez nią żył to moja wina?
- Nie wygłupiaj się. – Z trudem powstrzymał się ostentacyjnym prychnięciem. – Laska wyruchała cię bez mydła.
- Tora ma chyba inne zdanie na ten temat.
- Bo jej popierdolona siostrzyczka o mało nie powąchała kwiatków od spodu. Gdyby Morten zaczął w niekonwencjonalny sposób używać żyletki, pewnie też zachowywałbyś się trochę… irracjonalnie. – Nadzwyczaj dyplomatyczne ujęcie sprawy, pomyślał, ale nie umiał tego ubrać w inne słowa. Usiłował zrozumieć ich oboje, i chociaż stał całym sercem po stronie Emila, z łatwością potrafił sobie wyobrazić, co musiała czuć liderka norweskiej biathlonowej kadry, dowiadując się o samobójczej próbie młodszej siostry. Szczególnie po tym, jak wpadła na trop wyjazdu do Tromsø.
- Mortenowi chyba nie grozi aż tak wysoki stopień poprzestawiania klepek – oświadczył jedynie kolega w momencie, w którym udało im się postawić telewizor. – I nie nazwałbym zachowania Tory irracjonalnym. W tej chwili to raczej ewidentna żądza mordu połączona ze stanem pełnej poczytalności.
- A także pozbawiona logicznego uzasadnienia. Dlaczego jej nie powiesz, jak naprawdę było? Przecież panna wodziła cię za nos!
- Nie sądzę, by to ją zbytnio obchodziło. – Pokręcił głową. – Poza tym to sprawa między mną a Chloe.
- Nie pora na dławienie się honorem, stary.
- Nie chodzi o honor. Nie chcę jej się z czegokolwiek tłumaczyć.
- Myśli, że wpędziłeś dziewuchę w depresję.
- To niech sobie myśli. Grunt, że w rzeczywistości niczego złego nie zrobiłem. Tylko to się liczy.
Zerknęli ponuro na świeżo ustawiony sprzęt.
- Tyle hałasu o laskę, której nawet nie puknąłeś – mruknął w końcu Tarjei ze zrezygnowaniem i ciężko westchnął.


*


Emil od zawsze uważał, że najlepszym sposobem na zmierzenie się z problemem jest wyjście mu naprzeciw.
Czasem zdawał sobie sprawę, iż ma w sobie coś z masochisty. Wkładał rękę prosto w ogień, maszerując pod prąd między ludźmi pędzącymi w przeciwną stronę. Gdy zawalał wyścig, czy to przez kiepski bieg, czy fatalne strzelanie, otwarcie mówił do co najmniej miliona Norwegów oglądających publiczną telewizję, że spieprzył sprawę, po czym sam zasiadał przed retransmisją konkursu i z zaciśniętymi zębami przypatrywał się wszystkim swoim błędom. Gdy się z kimś sprzeczał, po godzinie wracał do tej osoby i albo jeszcze bardziej nakręcał konflikt, albo go unicestwiał. A gdy rozchwiana emocjonalnie artystka puszczała go kantem, przeprowadzał się do jej miasta i zaczynał chadzać po muzeach.
Może i rzeczywiście taka postawa była idiotyczna. Może i sam utrudniał sobie życie, próbując się tak bezpośrednio i bez jakiegokolwiek znieczulenia zmierzać z tym, co bolesne. Ale nie potrafił inaczej. Nauczył się patrzeć problemom prosto w oczy, stawać naprzeciwko nich, potwierdzać ich egzystencję i nie chować ich pod łóżkiem. Z doświadczenia wiedział, że to nie przynosiło efektów. Udawanie, że czegoś nie ma, wcale tego czegoś nie eliminowało.
Chloe żyła. Istniała. Znał ją. Widywał się z nią. Rozmawiał z nią. Spał z nią w jednym łóżku. Całował się z nią. Raz.
O jeden raz za dużo.
- Akwaforta, akwatinta i sucha igła – wyczytała dziewczyna ze stojącej w pobliżu rozkładówki z listą obrazów Muncha. Emil błyskawicznie oderwał wzrok od legendarnego Krzyku i przeniósł spojrzenie w jej stronę. Towarzyszyły jej dwie inne młode kobiety w podobnym wieku, równie skoncentrowane na treści spisu. Stały tyłem do niego, wpatrzone w rządki liter. – Co to jest akwatinta?
Słuchaj, wiem, że sztuka cię nie interesuje. Jesteś wesołym sportowcem i gówno cię obchodzi, co malował jakiś tam koleś w siedemnastym wieku. Rozumiem to, możesz sobie darować.
W ogóle powinienem był sobie ciebie darować.
- Nie mam pojęcia. Totalnie się na tym nie znam – oświadczyła jedna z jej koleżanek. Zacisnął wargi, przyglądając się czubkom swoich butów.
Też się nie znam, a wiem.
Akwatinta! Co to za ustrojstwo?
Druk wklęsły. Goya był pierwszym naprawdę znanym artystą, który zaczął ją stosować. Uwielbiam na nią patrzeć.
- Ja również pasuję – powiedziała druga i wydała z siebie dramatyczne westchnięcie. – Idziecie ze mną do toalety?
- Właśnie miałam o to samo spytać – oznajmiła wyraźnie zadowolona panna Nie Znam Się Na Tym. Dziewczyna od suchej igły pokręciła przecząco głową.
- Poczekam tu na was – oświadczyła, na co jej kumpele zgodnie się oddaliły, pozostawiając ją samą.
Emil przypatrzył jej się raz jeszcze uważnie, śledząc kątem oka jej wciąż skupioną na liście sylwetkę. Szczupła brunetka o długich włosach w normalnym kolorze dalekim od niebieskiego. Dosyć wysoka, aczkolwiek na pewno nie tak, jak Chloe. W typowych, kobiecych butach na niziutkim obcasie, diametralnie różnych od ciężkich glanów.
Żałuję, że cię nie zerżnęłam jak należy. Tak, żeby móc cię porównać z innymi punktami i zorientować się, na ile rzeczywiście jesteś wyjątkowy.
Jeśli rzeczywiście cokolwiek do mnie czujesz, to jest mi naprawdę przykro, ale niestety gówno mnie to obchodzi.
Pieprz się, Chloe.
- Technika druku wklęsłego – powiedział, nim zdążył ugryźć się w język, na tyle głośno, by jego słowa dotarły do uszu nieznajomej. – Podgrzewasz sproszkowaną kalafonię na płycie metalowej, nanosisz werniks, a kwas azotowy trawi resztę płaszczyzny. – To tak w telegraficznym skrócie.
Dosłownie słyszał jej głos we własnej głowie. Widział ją oczami wyobraźni, stojąc jednocześnie w tym miejscu. Tkwiła w jego umyśle, z tą swoją niepoprawną, jaskrawą czupryną, z ironicznym uśmieszkiem i kpiną w oczach. Sama cię tego wszystkiego nauczyłam, a teraz wykorzystujesz to do podrywania innych panienek? Sprytne, Magnus. Żałosne, ale zarazem sprytne. Trochę takie, jak ty.
Magnus Hegle. Dlaczego? Nazwisko rozumiem, ale dlaczego Magnus?
Najszybciej przyszło mi do głowy. Mam tak na drugie.
Serio?
Taa.
Ładnie. Tak… elegancko.
Dziewczyna odwróciła się i w tym momencie kompletnie go zatkało.
Kojarzył ją, i to na tyle dobrze, że w przeciwieństwie do przypadku Vibeke Hansen potrafił błyskawicznie powiedzieć, skąd owa znajomość się wywodzi. Od pewnego czasu pracowała jako prezenterka wiadomości sportowych NRK, a dwa razy widział ją nawet na żywo podczas zawodów biathlonowych, choć nigdy dotąd nie zamienili ze sobą nawet słowa. Wprost nie mógł uwierzyć, że nie skojarzył od razu jej głosu.
Oczywiście, sądząc po jej zaskoczonej minie, i ona go rozpoznała.
- Brzmi dosyć dziwacznie. – Odezwała się dopiero po chwili, jakby nie była pewna, co powinna w tej sytuacji powiedzieć. W sumie jej się nie dziwił. Sam czuł się jak skończony kretyn. – Kalafonia na płycie metalowej? – powtórzyła za nim powoli, na co skinął głową. – A dałoby się to przetłumaczyć na norweski?
Uśmiech usadowionej w jego wyobraźni Chloe tylko się poszerzył, tym razem już ocierając się o czystą złośliwość. To jest po norwesku, franco. Będzie cię teraz podrywała na słodką idiotkę. Nie daj się, Emile.
Pieprz się, Chloe.
- Żywica – odpowiedział, na nowo przenosząc wzrok na obraz Muncha. – Odpowiednio rozdrobniona.
Czyli jednak czasem mnie słuchasz?
Z reguły cię słucham.
- Zaskakujące zainteresowania jak na sportowca – zauważyła z uśmiechem. Ładnym. Przyjemnym. Zupełnie pozbawionym oznak cynizmu. Oczy miała brązowe, ciepłe, tak dalekie od odcienia stali, jak to tylko możliwe.
- To nie są moje zainteresowania – mruknął, zdając sobie sprawę, jak głupkowato muszą brzmieć te słowa w aktualnych okolicznościach. – Wiem o tym przez przypadek.
Przypadek. Tak należało określać całą tę znajomość i rolę, jaką Chloe Berger odegrała w jego życiu. Zwykły, cholerny przypadek.
Nagle zaczął żałować, że w ogóle znalazł się w tym miejscu, szczególnie, gdy na horyzoncie pojawiły się dwie koleżanki prezenterki.
- Chyba pora na mnie. – Nie czekał na jakąkolwiek jej odpowiedź. Nie była mu ona potrzebna. Pragnął jedynie wynieść się na drugi koniec Oslo, wrócić do własnego mieszkania, do pomieszczeń zagraconych biathlonowym ekwipunkiem składającym się na świat, w którym dla odmiany nie czuł się jak intruz.
Wymaszerował z muzeum szybkim krokiem, chowając się pod ciasnym kapturem. Na dworze padało.
Żałosne, ale zarazem sprytne. Trochę takie, jak ty.
Pieprz się, Chloe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz