you'll never change what's been and gone
2013
Znowu biegnę.
Czuję, jak moje serce podskakuje szaleńczo w narzuconym sobie szybkim rytmie,
podczas gdy nogi wykonują dłuższe niż zwykle kroki. Cienka strużka potu spływa
mi po plecach. Zaciskam odruchowo pięści. Oddech mam zaburzony, ciężki, w
pewnym momencie wydaje mi się, że w ogóle nie potrafię złapać powietrza. Nie
wiem, gdzie jestem i co to za miejsce, bo żaden z krajobrazów, które mijam, nie
wydaje mi się choć trochę znajomy. Czy to jeszcze Norwegia? Czy to jeszcze
Europa? Czy to jeszcze planeta Ziemia? Co tu robię? Dlaczego biegnę? Przecież
tego nie lubię, nigdy nie lubiłam. Za czym właściwie tak gonię?
Przewracam się.
Nagle, bez ostrzeżenia, wydając z siebie rozpaczliwy krzyk wywołany intensywnym
bólem. Moja noga. Prawa łydka, zaatakowana w ułamek sekundy przez
niezidentyfikowaną istotę. Chcę się obrócić, ale nie jestem w stanie zrobić nic
poza wbiciem wzroku w trawę. Trawa. Zielona tak, jak wtedy, jak w maju.
Zaciskam zęby. To chyba jakieś zwierzę, drapieżnik wgryzający się w moją skórę.
Szpilki wbijane w nogę, coraz głębiej i mocniej. Wydzieram się na cały głos, do
tego stopnia, że w gardle robi mi się sucho. Próbuję się wyrwać, ale zamiast
tego mój oprawca tylko wzmacnia atak. Nie mogę wytrzymać. Ból jest
niewiarygodny. Oczy zachodzą mi łzami, gdy wywrzaskuję błagalne prośby o pomoc,
doskonale wiedząc, że nikt na nie nie zareaguje. Jestem tu sama. Ja i to coś,
co mnie niszczy.
Nie gonię. Uciekam.
Umieram.
Przemykają mi
przez głowę pojedyncze sceny z życia, jak na taśmie filmowej. Pojedyncze
klatki, małe, prostokątne obrazki, moje dzieciństwo, moje liceum, moje studia,
moje malarstwo, moje kobiety, moi mężczyźni, moje miasta, moje recepty, moje
tabletki, moje żałosne, krótkie, beznadziejne życie, które właśnie się kończy,
bo niemożliwe, żebym to wytrwała, umrę, na pewno, nie zdzierżę już tego bólu,
nie zdzierżę już tego cierpienia, muszę umrzeć, do jasnej cholery,
niechże się to skończy, nie wytrzymam, nie potrafię…
- Chloe?
Wszystko w porządku?
Odruchowo
podskakuję na wydźwięk własnego imienia, wreszcie odrywając wzrok od kolan. A
jednak. Żyję. Oczywiście, że żyję. To przecież tylko zły sen. Koszmar,
który wraca do mnie co noc, za każdym razem stając się coraz bardziej
realistycznym, na tyle, że myślę o nim nawet w ciągu dnia. Na tyle, że wciąż
czuję zęby wgryzające się w moją łydkę, choć tak naprawdę sobie to uroiłam.
Kiwam głową w
ramach twierdzącej odpowiedzi. Bo rzeczywiście jest w porządku. Nie do
końca może tak, jakbym chciała, ale czy ja właściwie w ogóle mam prawo czegoś
chcieć? Czy mam prawo jeszcze czegokolwiek od życia wymagać? Odcinek prawej
ręki od nadgarstka do łokcia, owinięty kilkoma warstwami elastycznego bandażu,
przypomina mi o wszystkim, co zrobiłam. To niewymowny, wypalony znak
potwierdzający moją winę. Moją słabość, moją kapitulację, moją białą flagę
wystawioną na widok publiczny.
Wszystko jest w
porządku. Muszę sobie to powtarzać. Wierzyć w to. Sprawić, by
tak właśnie było.
- To twój
wielki dzień.
Wielki dzień. Dzień, w którym wyznam swoje grzechy. Otworzę się na innych i pozwolę całej
historii wyjść na jaw. Wyrzucę z siebie wszystko, co tłumię od kilku tygodni.
Wcale nie jestem pewna, czy rzeczywiście czuję się gotowa. Tyle tylko, że
wątpię, bym za rok czuła się bardziej gotowa niż w tej chwili.
- Więc jak?
Opowiesz nam o sobie?
Patrzy na mnie
badawczo, uważnie, bez presji, ale w sposób jednoznacznie sugerujący odpowiedź.
Szatan. Tak go tutaj nazywamy, bo jego żelazna konsekwencja w zakresie
prowadzenia terapii ociera się w naszych oczach niemalże o brutalność. Nie
postrzega nas przez pryzmat naszego niedostosowania do społeczeństwa. Nie myśli
o nas w kategorii ofiar własnej psychiki. Dla niego jesteśmy po prostu ludźmi.
Z problemami,
zagubionymi, nieogarniętymi – ale wciąż ludźmi.
Moja
współlokatorka z pokoju siedząca po drugiej stronie rzuca mi współczujące
spojrzenie. Chłopak obok mnie lekko się wzdryga. Ruda dziewczyna o złośliwym
wyrazie twarzy robi wymowną minę.
Prostuję
niepewnie plecy.
- Od czego mam
zacząć? – teoretycznie doskonale wiem, jak takie monologi przebiegają,
uczęszczam na tę terapię od chwili przeniesienia na oddział otwarty. Kilka z
nich już osobiście usłyszałam. Mimo to z jakiegoś powodu potrzebuję
potwierdzenia, że moje wyobrażenie o tym, co mnie czeka, jest właściwe.
- Najlepiej od
początku. – Wzdycha melodramatycznie, a identyfikator na jego piersi unosi się
minimalnie do góry. Brynjar Heste. Niewiarygodne, że przetrwał tyle lat z takim
imieniem. Jeszcze śmieszniejsze, że robi za terapeutę w szpitalu
psychiatrycznym w Gaustad. – Jak się nazywasz. Ile masz lat. Czym się
zajmujesz. Co cię do nas sprowadza.
Zapanowuje
chwila niezręcznej ciszy. Czuję na sobie świdrujący wzrok rudzielca. No
dalej. Już. Wielki dzień.
Przełykam
nerwowo ślinę.
- Chloe Berger
– przedstawiam się w końcu, rezygnując z drugiego imienia, które wydaje mi się
zbędne. Zresztą dane osobowe to najmniej istotny element całej wypowiedzi. Ważne
jest to, co przyjdzie później. – Urodziłam się w dzień niepodległości
Paragwaju, 14 maja 1990 roku. Mam dwadzieścia trzy lata. – Wyrzucam z siebie
kolejne zdania bardzo powoli, jakbym liczyła na to, że ktoś mi przerwie i
zechce wyręczyć w tej roli, choć wiem, iż w żadnym razie do tego nie dojdzie. –
Dorastałam w Lesji, w Oppland, do liceum chodziłam w Molde, a studiuję tutaj, w
Oslo. Malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych. Mieszkam w centrum… to znaczy mieszkałam.
– Zagryzam odruchowo dolną wargę, na co Brynjar rzuca mi kojące spojrzenie.
- Mieszkasz.
– Jego głos jest spokojny, ale zdecydowany. – Do Gaustad wpadłaś na jakiś
czas.
Zawsze to
powtarza. Nie zabawicie tu długo, świat już na was czeka, nie ma sensu gnić
w tych murach i tym podobne bzdety, mające zapewne działać mobilizująco. Ja
akurat nie potrzebuję mobilizacji. Chcę stąd wyjść. To nie jest zły
szpital – nie takie rzeczy się w życiu widziało – ale moja budowana latami
nienawiść do psychiatryków działa jak tajfun. Tęsknię za swobodnym
spacerowaniem po Oslo, za szumem wody płynącej w Aker i ściskiem w tramwajach,
którego na ogół nie toleruję.
- Mieszkam. –
Poprawiam się szybko, wiedząc, że tego się właśnie ode mnie oczekuje. Od
pewnego czasu jestem mistrzynią w spełnianiu cudzych oczekiwań. Zgodnie z moimi
przewidywaniami Heste robi zadowoloną minę.
- Diagnoza?
- Zaburzenie
afektywne dwubiegunowe. Typ II. – Słyszę pojedyncze pomruknięcia, zapewne ze
strony osób dzielących ze mną tę bolączkę. Moja współlokatorka wbija z
zawstydzeniem wzrok w czubki swoich butów. Wrzucili nas do tej samej sali
właśnie ze względu na łączące nas schorzenie.
- Jak tutaj
trafiłaś? – kolejne ze standardowych pytań z wywiadu środowiskowego,
wypowiedziane takim tonem, jakby dyskusja dotyczyła letniej ramówki
telewizyjnej. Oczywiście nie mam żadnych szans na uniknięcie tego
przesłuchania.
- Mniej więcej
miesiąc temu ze Szpitala Uniwersyteckiego w Oslo. Najpierw… najpierw na oddział
zamknięty. – Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze. – A potem mnie
przenieśli.
- Dostałaś
skierowanie w Szpitalu Uniwersyteckim. – Potwierdzam ruchem głowy. – Dlaczego?
Znowu chwila
ciszy. Wszyscy na mnie patrzą. Mam wrażenie, że od ich spojrzeń staję się coraz
mniejsza, że przemieniam się w mróweczkę, którą każdy jest w stanie rozdeptać
obcasem. Mimowolnie kieruję wzrok w stronę swojej prawej ręki. Myślę o skórze
ukrytej pod bandażem i o tym, że to, co na niej jest, prawdopodobnie nigdy nie
zniknie. Nie ukryję tego. Nie zamiotę tego pod dywan. Nie wyrzucę tego z
pamięci.
Stało się.
Spoglądam na
mojego terapeutę. Wciąż czeka na odpowiedź, choć wszyscy w głębi serca
doskonale ją znają. Biorę głęboki oddech, naiwnie wierząc, że to mi pomoże.
- Dlatego –
mówię w końcu – że próbowałam się zabić.
*
1988
- Dobre te
orzechy?
Męski głos
zupełnie zaskoczył zbierającą z lady pojedyncze monety Vibeke. Była tak
skoncentrowana na swoim przejmującym zajęciu, że dotąd nawet nie zdążyła
zauważyć, iż ktoś za nią stoi. Zastygła na moment z mimowolną niepewnością, po
czym wsunęła wydaną jej resztę do kieszeni i obróciła się, stając twarzą w
twarz z autorem pytania.
Znała go.
Wprawdzie tylko z widzenia, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, jakkolwiek
wcale nie uważała się za osobę o dobrej pamięci do twarzy. Petter Uberholdt.
Chłopak z równoległej klasy, artysta o nowobogackich korzeniach, w którym
kochały się wszystkie dziewczyny. Musiał im się podobać – wysoki, przystojny, o
niespotykanych, stalowych oczach i wyrazistych kościach policzkowych, na
dodatek jeszcze będący synem udziałowca znanej, wpływowej firmy budowlanej. Nic
dziwnego, że nie mógł się opędzić od wielbicielek, choć akurat Vibeke do nich
nie należała. Unikała ludzi takich jak on, popularnych i powszechnie lubianych.
Sama pochodziła z dokładnie odwrotnego świata.
- W porządku –
mruknęła po kilku sekundach, gdy w końcu dotarło do niej, że skierował swoją
wypowiedź do niej, nie do ekspedientki. – Znośne. – Tak naprawdę uważała je za
swoje ulubione, ale nie widziała powodu, dla którego miałaby okazywać przed tym
facetem jakiś zbędny entuzjazm. Nie okazując mu większego zainteresowania,
pożegnała się chłodno ze sklepową i ruszyła w kierunku wyjścia. Zaraz za
drzwiami szybko władowała do torby paczkę orzechów, robiąc to zdecydowanie zbyt
nerwowo, by zauważyć wypadające z niej pudełko. Gdy po krótkim czasie usłyszała
za plecami nawoływania, najprawdopodobniej dotyczące jej osoby, bez
zastanowienia ruszyła prędzej do przodu. W typowy dla siebie, idiotyczny sposób
liczyła na to, że go zgubi, ale typ był uparty. Łatwo ją dogonił i chwycił za
ramię.
- Hej! –
krzyknęła ze złością i odskoczyła od niego jak oparzona, co skwitował
uniesieniem brwi do góry.
- Masz problemy
ze słuchem?
- Co?
- Wołałem cię –
uniósł rękę do góry, a Vibeke dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, że
trzymał w niej opakowanie relanium. – Zdaje się, że coś upuściłaś. –
Natychmiast wyrwała mu je z dłoni, instynktownie czując, że robi się czerwona.
- Dzięki –
bąknęła i wcisnęła pudełko do torby tak sprawnie, jak tylko potrafiła. Nadal
uważnie jej się przypatrywał. – Coś jeszcze? – zapytała, sekundę później z
zażenowaniem dochodząc do wniosku, że zabrzmiało to trochę zbyt opryskliwie.
Zrobił nieco zaskoczoną minę. Zapewne na co dzień nie spotykał się z takim
traktowaniem.
- Nie –
powiedział w końcu, choć przez moment sądziła, że usłyszy coś zgoła innego. –
Chciałem ci tylko oddać twoją własność.
Zapanowała
między nimi cisza.
- Dziękuję –
powtórzyła i nie pragnąc bynajmniej kontynuować dyskusji, znów ruszyła przed
siebie.
Tym razem nie
poszedł za nią.
*
2013
- Nauczyłam się
z tym żyć. Akceptować to, że jestem inna. Że muszę brać leki, by zachowywać się
normalnie i że co miesiąc spotykam się z psychiatrą. Że jednego dnia mam
mnóstwo energii, a następnego chowam się pod kołdrą i unikam kontaktów z
ludźmi. Pogodziłam się z tym. – Im dłużej mówię, tym łatwiej mi to
przychodzi. Brynjar chyba też zdał sobie z tego faktu sprawę, bo już nie zadaje
żadnych pytań. Przypatruje mi się tylko spokojnym, pozbawionym większych emocji
wzrokiem z gatunku wyrzuć to z siebie. Więc wyrzucam, choć jednocześnie
sama nie wierzę, że rzeczywiście siedzę na terapii w szpitalu psychiatrycznym i
opowiadam obcym ludziom o swoim żałosnym życiu. – Przynajmniej tak mi się
wydawało. Właściwie wszystko miałam poukładane. Studia, znajomi, codzienne
łykanie pigułek… Jakoś to szło. Na tyle spokojnie, na ile tylko się da przy
dwubiegunówce. – Urywam na chwilę, bo sama nie jestem pewna, do czego zmierzam.
Odnoszę wrażenie, że w mojej głowie tkwi tyle myśli, iż autentycznie się w nich
gubię. Co zresztą zdarza mi się nie po raz pierwszy.
Gdy panująca
cisza zaczyna przekraczać dopuszczalne niezapisane normy, Heste błyskawicznie
wkracza do akcji.
- Co się
zmieniło? – pyta łagodnym, typowo psychologicznym tonem, zapewne po to, by
pomóc mi poskładać wypowiedź do kupy. Rzecz jasna, na usta ciśnie mi się multum
słów.
Co się
zmieniło?
Wszystko.
To chyba
najprostsza riposta. Mało konkretna, ale jednocześnie najbardziej trafna. Wszystko
się zmieniło. Świat, do którego należałam, się zmienił. Ludzie, którzy mnie
otaczali, się zmienili. Emocje, które byłam skłonna poczuć, się zmieniły.
Ja się zmieniłam.
I to właśnie
mówię na głos.
- W jakim
sensie? – Brynjar uparcie ciągnie mnie za język. Zastanawiam się przez chwilę.
- Zaczęłam
inaczej patrzeć na pewne rzeczy. – Chce mi się śmiać na wydźwięk tych słów,
choć jednocześnie wiem, że nie umiem tego ująć inaczej. Bo przecież tak to
właśnie wyglądało. Nagle interesowali mnie moi biologiczni rodzice. Nagle
obchodziło mnie, co myśli o mnie mężczyzna. Nagle poczułam się taka… prawdziwa.
Rzeczywista. Normalna. – Na… na innych ludzi. – Wiem, że to wszystko brzmi
idiotycznie, i spodziewam się upartego drążenia tematu, ale zamiast tego nasz
terapeuta tylko wzdycha i wyciąga z przewieszonej przez krzesło otwartej torby
teczkę. Serce podchodzi mi na sekundę do gardła, gdy lustruje wzrokiem jej
zawartość. Chwilę później znów przenosi swoje zainteresowanie na mnie.
- Dwunasty
lipca – mówi lekko ściszonym głosem, a mnie natychmiast robi się zimno. Nie
– ostatkiem sił powstrzymuję się przed wyrzuceniem z siebie tego słowa. Nie
rozmawiajmy o tym. Nie. Proszę. Nie chcę. – To był dzień, w którym sobie to
zrobiłaś. – Nie muszę się rozglądać wokół siebie, by wiedzieć, że wszyscy
wpatrują się teraz w moją owiniętą bandażem prawą rękę. Ogarnia mnie dziecinna
chęć schowania jej za plecy. – Pamiętasz coś z tamtego piątku?
Przełykam
głośno ślinę. Przez głowę przemykają mi pojedyncze obrazy, które rozpaczliwie
próbuję od siebie odepchnąć, odkąd tylko odzyskałam przytomność, jeszcze w
miejskim szpitalu w centrum Oslo. Dwunasty lipca. Czym, do diabła, jest
dla mnie teraz dwunasty lipca? Pomostem między starym a nowym życiem? Wyborem
godnym pożałowania? Abstrakcją trącającą o czysty nonsens? Kolejnym znakiem na
to, że w walce z choróbskiem przegrałam i to z kretesem?
Co on by na to
wszystko powiedział?
- Pamiętam
ładną pogodę. Świeciło słońce. – Tylko tyle potrafię z siebie wydobyć. Zdaję
sobie sprawę, że w normalnym towarzystwie usłyszałabym już kilka prychnięć.
Tutaj każdy milczy, usiłując mnie zrozumieć. I jednocześnie dopasować moją
historię do swojej własnej. Połowa ludzi z tej ekipy ma swój prywatny dwunasty
lipca, choć głęboko wątpię, by sięgali poziomu dramatyzmu godnego wybrania
na ostatni dzień daty urodzin osób, które szczerze kochają.
Oto i ja. Takim
właśnie jestem człowiekiem. Leżącym na dnie. Mieszkańcem psychiatrycznej
wspólnoty. Marnym robaczkiem za kratami, z dwoma dziennymi, starannie
wyselekcjonowanymi porcjami medykamentów podawanych o stałych godzinach, z
możliwością jednego popołudniowego spaceru i uczestnictwa w warsztatach
plastycznych, ale jedynie przy użyciu węgla w sztabce, bo ołówek jako narzędzie
ostre stanowi zagrożenie. Czy należy mnie klasyfikować jako ofiarę dwunastego
lipca? A może dwunasty lipca paradoksalnie mnie wyzwolił?
- Dlaczego
akurat tamten piątek? – Brynjar zamyka teczkę, ja zaś mam ochotę krzyknąć. Tak
bardzo nie chciałam usłyszeć tego pytania. Kogo to obchodzi?, chcę
odwrzasnąć i gdybym była dawną Chloe, pewnie to bym właśnie zrobiła. Ale już nią
nie jestem. Od dwunastego lipca już nie. – Ten dzień coś dla ciebie
znaczył? Czy to raczej czysty przypadek?
Przypadek? Jaki, kurwa, przypadek? Myślę o dacie wyrytej na prawie jazdy. Myślę
o decyzji podjętej na peronie stacji kolejowej w Trondheim. Myślę o kartkach
wyrywanych z kalendarza tygodniami, doba po dobie, w gorzkim oczekiwaniu na tamten
piątek, o swoim własnym odbiciu z jedenastego lipca, o dziewczynie z
niebieskimi włosami biegnącej po żyletki. Tu nigdy nie było mowy o
przypadku.
I wcale nie muszą
o tym wiedzieć.
- Tak po prostu
wyszło – odpowiadam, starając się brzmieć jak najbardziej pewnie i
zdecydowanie. Na tyle, by nikt mnie nie oskarżył o kłamstwo, z którego nie mam
ochoty się tłumaczyć.
Tak po prostu
wyszło.
*
1988
W wolnych
chwilach lubiła pływać. Trochę dla przyjemności, trochę z zamiarem poprawienia
swojego stanu fizycznego, ale przede wszystkim dlatego, że nigdzie nie czuła
się tak swobodnie, jak pod wodą. Miała wrażenie, że basen jest jej odskocznią,
miejscem, w którym mogła się schować, gdy jej pragnienie ucieczki przed
rzeczywistością wzrastało do szczególnie dużych rozmiarów. Bolączki
codzienności na kilkadziesiąt minut wylatywały z jej przepełnionej
zmartwieniami głowy. Stawała się zupełnie inną Vibeke. Kimś, kim wolała być.
Kimś, kim powinna być.
Działała w
sposób automatyczny, bez zastanowienia. Noga za nogą, ręka za ręką, byle do
przodu, z odpowiednim, mocnym wysiłkiem. Wiedziała, że dobrze sobie z tym
radzi. Mogłaby ćwiczyć jeszcze bardziej intensywnie i zacząć uczestniczyć w
wyścigach. Wreszcie jakoś wybiłaby się z szarej przeciętności. Pokazałaby, że
ma jednak pewien potencjał. Że do czegoś się mimo wszystko nadaje. Nie umiała
logicznie wytłumaczyć własnej bierności w zakresie rozwijania jednego z
nielicznych posiadanych talentów.
Tego dnia ktoś
płynął obok niej. Kilka minut wcześniej pojawił się nagle na sąsiednim torze i
od samego początku wyraźnie usiłował narzucić jej niewątpliwie ostre tempo.
Niewymownie podjęła wyzwanie.
Miała
niewątpliwie do czynienia z trudnym przeciwnikiem – prawdopodobnie mężczyzną.
Szybkim, sprawnym i silnym. Grzbiecistą, którego wciąż nie potrafiła dogonić.
Narastała w niej coraz większa frustracja. A on jakby to wyczuwał, dodatkowo
wrzucając wyższy bieg. Zadowolony z siebie cwaniaczek. Po jednym z
dystansów straciła cierpliwość. Wyłoniła się z wody i niemal natychmiast
zatkało ją na widok kpiącego uśmiechu jej rywala opartego o ściankę. To był on.
Chłopak od orzechów. I od relanium.
- Śledzisz
mnie? – nie chciała zadawać tego pytania, wymsknęło się samo, jak zawsze
wpędzając ją w stan permanentnego wstydu. Sądząc po jego parsknięciu, tylko go
tym rozbawiła.
- Dobra jesteś
– jego beztroski ton wydał jej się niemal bezczelny. – Masz niezłą technikę.
Aczkolwiek mogłabyś jeszcze trochę przyspieszyć.
- Odczep się
ode mnie.
- Po co ta
spina? Chciałem ci tylko poradzić po przyjacielsku.
- Nie jesteśmy
przyjaciółmi.
- Ale możemy
być.
- Daruj sobie.
– Nie zamierzała pozwolić mu na ciągnięcie tematu, więc ruszyła do przodu, by
pokonać kolejny dystans. Z zupełnym, stoickim spokojem zrobił dokładnie to
samo, ponownie zresztą wyprzedzając ją bez większego trudu.
- Mam wrażenie,
że to nie jest maksimum twoich możliwości.
- Czy ja mówię
po chińsku? – spytała odrobinę ostrzejszym tonem. W odpowiedzi wyszczerzył jedynie
zęby.
- Nie udawaj,
że nasza mała rywalizacja cię nie bawi, co?
- W ogóle mnie
nie bawi. Tym bardziej, że nie ma racji bytu. Jesteś facetem.
- A ty płyniesz
kraulem – zauważył sprytnie. – To chyba nieco wyrównuje nasze szanse.
- Nie wydaje mi
się.
- Po prostu
wciśnij gaz do dechy, panno… jak ci tam?
- Nieważne.
- Ciekawe imię.
- Odwal się.
- Ja jestem…
- Wiem, kim
jesteś – przerwała mu chłodno. – Petter Uberholdt, dziedzic budowlanej fortuny
i ulubieniec żeńskiej części szkolnej publiczności.
Jej wyraźnie
krytyczny wzrok wcale nie wyprowadził go z równowagi.
- Zdaje się, że
nie całej części.
- Słuszna
uwaga. – Zrobiła kolejny nawrót i przepłynęła następne pięćdziesiąt metrów.
Sąsiad z toru po prawej był jednak nieugięty.
- Słuchaj, masz
świadomość, że ludzie przedstawiają się sobie w trochę inny sposób?
- Widocznie nie
jestem przystosowana do społeczeństwa. – Tego również nie powinna mówić, bo i
wcale nie chciała mu przypominać o tym, że nosi tabletki na uspokojenie w
torebce. Ale może pamiętał. Nie wydawał się być zaskoczony jej docinkiem. I
chyba relanium wcale mu nie przeszkadzało. Albo po prostu umiał to wyjątkowo
zgrabnie ukrywać.
Teraz na
przykład traktował ją zaskakująco normalnie, wyciągając wilgotną od wody rękę w
jej kierunku i zgrabnie ignorując jej ostatnią wypowiedź.
- Tego akurat
mogę cię nauczyć. Jestem Petter. – W jego geście było coś tak wymownego, że nie
potrafiła go tak po prostu zignorować. Choć wcale jej się to nie podobało,
uścisnęła jego dłoń z intensywnym przeczuciem, że nic dobrego z tego
wszystkiego nie wyniknie. – To jest ten moment, w którym mówisz, jak masz na
imię.
Przez moment
milczała, zastanawiając się, co powinna zrobić. W końcu uznała, że tak czy siak
się nie wymiga. Nie miała pojęcia, o co mu chodziło i dlaczego tak się nią
zainteresował – pewnie postanowił się z niej trochę ponabijać, jak każdy – ale
nie wyglądało na to, by łatwo było go spławić.
- Vibeke –
odpowiedziała więc w końcu. – Mam na imię Vibeke.
Miała na imię
Vibeke i właśnie po raz pierwszy nawiązała z kimś znajomość na krytym basenie w
centrum Tromsø.
*
2013
Jedną z rzeczy,
których najbardziej mi brakuje w psychiatryku, jest pływanie. Nawet nie
dlatego, że to prawdopodobnie mój ulubiony sposób spędzania czasu, nawet nie
dlatego, że poza malarstwem tylko to potrafię w życiu robić. Tęsknię za
pływaniem, bo ono daje mi poczucie wolności. Pod wodą mam swobodę
nieporównywalną z jakimkolwiek innym życiowym stanem. Nie potrafię jej znaleźć
w żadnym innym miejscu i w żadnej innej czynności. Gdy pływam, jestem innym
człowiekiem. Mój mózg się wyłącza. Moje ciało nabiera automatyzmu. Moja dusza
odsuwa się od rzeczywistości. Jestem silna. Nie do zatrzymania i nie do
złamania. Idealny stopień twardości.
Mówię o tym na
głos. Wszystkie myśli wciąż mi się mieszają i przez to moja opowieść nabiera
kompletnie chaotycznego charakteru, co w sumie ma sens. Chaotyczny – tym
jednym przymiotnikiem można by idealnie opisać moje życie i mnie samą jako
człowieka. Chaotyczna, niespójna, nieuporządkowana.
Ja. Urodzona w
dzień niepodległości Paragwaju. Bękart ze schodów. Farbowane włosy. Sokół i
jastrząb. Niedoszła samobójczyni. Jeszcze żyję. I czuję. I tęsknię. I kocham.
Nieszczęśliwie.
Gdybym chociaż
mogła pływać.
- Wrócisz do
tego. Wrócisz do wszystkiego. – Brynjar patrzy na mnie swoim firmowym, ciepłym
wzrokiem. Będzie dobrze. Musisz tylko chcieć. No właśnie. Muszę chcieć.
Nic więcej. Tylko czy rzeczywiście chcę? Czy żałuję dwunastego lipca? Czy
gdybym cofnęła się teraz do tamtego piątku, pozwoliłabym, by potoczył się on
inaczej? Czy naprawdę chcę wyjść do rzeczywistości i spróbować znów żyć
od nowa? Czy w ogóle chcę żyć?
- Nie mogę
wrócić do wszystkiego. – Te słowa wysuwają się ze mnie bardzo naturalnie, jakby
cały czas tylko czekały na odpowiedni moment, od dawna już tkwiąc na końcu
mojego języka. Kilka osób wokół mnie zaczyna się nerwowo wiercić na krzesłach.
Nasz terapeuta marszczy brwi.
- Właśnie, że
możesz.
- Nie mogę. –
Wcale nie mam ochoty się kłócić. A już tym bardziej głośno mówić o tym, co mi
chodzi po głowie. Ale wiem, że długo już tego w sobie nie utrzymam. Nie w
okolicznościach takich jak te, gdy tak naprawdę myślę wyłącznie o jednym.
Przypuszczam,
że tak wygląda miłość – albo szaleństwo, choć niewykluczone, że w moim
przypadku jedno jest po prostu tożsame z drugim. Jestem szalona i kocham. Kocham
bez hamulców, na smutno, samotnie i po cichu. Kocham tak, jak nigdy nie
chciałam, kocham tak, jak rozpaczliwie starałam się nie kochać. Kocham,
gdy otwieram oczy o poranku, wpatrując się w poszarzały sufit, kocham, gdy je
zamykam, wpadając w ciemność. Kocham, robiąc zwykłe, prozaiczne rzeczy. Kocham,
jedząc, kocham, malując, kocham, chodząc. Kocham, patrząc przez okno na świat,
od którego z własnej woli się odcięłam. Kocham, siedząc na terapii.
Jestem
człowiekiem. Kocham człowieka.
Każdego dnia
się nad tym zastanawiam i wciąż nie umiem zdefiniować tego uczucia. Trudno mi
je opisać słowami – mam wrażenie, że nie da się tego zrobić, w każdym razie nie
tak, jakbym tego pragnęła. Co gorsza, nie umiem również niczego z siebie
wyrzucić za pomocą pędzla. Próbuję, ale po prostu nie potrafię. Wszystkie moje
ruchy wydają mi się sztuczne i puste. Żaden z nich nawet nie zmierza w
kierunku, w jakim chciałabym go popchnąć. Nigdy nic podobnego mi się wcześniej
nie zdarzyło.
Krótko mówiąc,
jestem zupełnie bezbronna.
- On mi tego
nie daruje. – To jedna z nielicznych rzeczy, co do których mam stuprocentową
pewność. Być może wręcz jedyna. Gardził mną na długo przed dwunastym lipca,
przed swoimi dwudziestymi ósmymi urodzinami. Nie chcę myśleć, jak zacznie na
mnie patrzeć, gdy już się dowie.
Rozdeptana jak
mrówka.
*
1988
Nie narzucał
się. W żadnym wypadku. Gdy mijali się na korytarzu, witał ją standardowym
pozdrowieniem, gdy wpadali na siebie na basenie, ingerował krótkie, pozbawione
podtekstów pogawędki. Był miły, ale nie w przesadny sposób. Tak, jakby czuł, że
potrzebowała dystansu. Sama nie miała pewności, kiedy zaczęło jej zależeć na
tej znajomości, tak przecież spontanicznej i w gruncie rzeczy kompletnie
pozbawionej jakiejkolwiek logiki. Nie należała do dziewcząt, którymi chłopak
jego pokroju mógłby się zainteresować. Nie wyróżniała się. Nie poszłaby z nim
na szkolną dyskotekę, bo nie umiała i nie lubiła tańczyć. Nie porozmawiałaby z
nim o sztuce, bo się na niej nie znała. Wyobrażała sobie siebie jako ludzki
kontur odrysowany na szarej ścianie wtopiony w tłum. Smutna, chora,
bezbarwna Vibeke.
Ale on z
jakiegoś powodu ją lubił. Tak po prostu, po ludzku, w zwyczajny, koleżeński
sposób. Chętnie towarzyszył jej po szkole w drodze na przystanek. Opowiadał
dowcipy, a ona się śmiała. Przebywanie z nim przynosiło jej dziwny rodzaj
nieznanej jej do tej pory przyjemności, której nigdy dotąd nie czerpała z
niczyjego towarzystwa. Oczywiście mu tego nie powiedziała. Pewnie tylko by ją
wykpił.
Dawno już
zdążyła zauważyć, że interesowało go mnóstwo rzeczy. W sumie nie było tematu, w
którym nie miałby czegoś do powiedzenia. Chętnie rozmawiał o sporcie i o
muzyce, o filmach i o podróżach. O tym, dokąd chciałby w przyszłości pojechać i
co już zdążył w dużej mierze dzięki rodzicom zobaczyć. Ciągnęło go do świata,
do obcych kultur i nieznanych miejsc.
Najbardziej
jednak kochał sztukę. Tak jako sposób spędzania wolnego czasu, jak i zapełniacz
luk w ich wspólnych rozmowach, gdy oboje na kilka minut pogrążali się w ciszy.
Wtedy nagle zaczynał mówić o swoich ulubionych malarzach i rzeźbach, a choć
Vibeke kompletnie się na nich nie znała, nie przerywała mu, bo zawsze się
wówczas uśmiechał, w ten swój radosny, chłopięcy sposób. W sposób, na który
uwielbiała patrzeć.
O tym również
mu jak dotąd nie wspomniała.
W sumie w ogóle
niewiele się odzywała, on zaś nie próbował jej do niczego zmuszać na siłę.
Czasem o coś pytał, ale jeśli widział, że nie miała ochoty odpowiadać,
wycofywał się na bardziej neutralny grunt. Nigdy nie poruszył kwestii
nieszczęsnego relanium i nie wykazał najmniejszych oznak potępienia, gdy
przyznała, że nie wybiera się na studia – co przecież wcale nie brzmiało
optymistycznie, biorąc pod uwagę, iż on sam snuł na głos wielkie plany o
malowaniu w Paryżu.
- Koncepcje
koncepcjami, a i tak będzie, co ma być – wzruszył ramionami z uśmiechem w
ramach jedynego komentarza. Popatrzyła na niego pogodnie. W sumie się z tym
zgadzała.
Będzie, co ma
być.
*
2013
- Jestem
kurewsko egocentryczna. Zawsze byłam. Odkąd pamiętam, to ludzie troszczyli się
o mnie, nie odwrotnie. Całe życie ktoś mi ustępował. Rodzice robili wszystko,
żeby dobrze mi się wiodło, jakby chcieli mi wynagrodzić tych kilka lat
spędzonych w sierocińcu, których teraz nawet nie potrafię odtworzyć. W szkole
nie miałam przyjaciół, ale nikt mi w sumie nie dogryzał – myślę, że w dużej
mierze ze strachu. Dzieci się mnie bały, bo zachowywałam się dziwnie. Zawsze na
uboczu w swoim własnym świecie. Poza rysowaniem nic mnie nie interesowało. Nie
chciałam chodzić na tańce ani grać w przedstawieniach. Olewałam zdjęcia
klasowe. Wkurzało mnie siedzenie w szkolnej ławce i klepanie historycznych dat
na pamięć, więc kiedy tylko trochę podrosłam, zaczęłam sporo wagarować, bo
nigdy nie lubiłam się uczyć. Nie rozumiałam matematyki, gardziłam analizami
wierszy na norweskim. Biologia mnie nudziła, a do języków obcych kompletnie nie
miałam drygu. Prześlizgiwałam się z klasy do klasy, zastanawiając się, co mnie
może czekać w przyszłości. Wszystko wydawało mi się bezcelowe.
Nikt mi nie przerywa.
Nikt o nic nie pyta. Czekają w napięciu, aż przeprowadzę ich przez całą swoją
żałosną opowieść.
- Tak naprawdę
nie wiedziałam, czego oczekuję od życia. Bywały takie dni, kiedy miewałam
jakieś cele, ale częściej po prostu budziłam się z myślą, że jestem w całym tym
syfie zupełnie zagubiona. Od początku chciałam iść na ASP, to wydawało mi się
oczywiste… i tylko to. Poza tym nie miałam pojęcia, co się ze mną będzie
później działo. Żyłam w kategoriach bazowania na teraźniejszości, choć to wcale
nie znaczy, że rozumiałam dziś lepiej niż jutro. Po prostu nigdy
nie umiałam patrzeć w sposób długodystansowy. Nie zastanawiałam się nad
konsekwencjami własnych zachowań. Coś mnie do nich pchało, więc się na nie
decydowałam, nie myśląc o skutkach. To też chyba dość egocentryczne. Albo
najzwyczajniej w świecie głupie.
Tudzież
jedno i drugie.
- Tak czy siak
nigdy nie myślałam o drugim człowieku. Cokolwiek by się nie działo, każda
rzecz, którą robiłam, i każda decyzja, którą podejmowałam, nakierunkowana była
wyłącznie na moje własne dobro. Nie zastanawiałam się, co czują moi rodzice,
gdy przez kilka dni pod rząd nie pojawiałam się w szkole. Chodziłam do łóżka z
każdym, kto tylko pociągał mnie fizycznie, nie wykazując najmniejszego
zainteresowania faktem, że spory procent tych osób chciał ode mnie czegoś
więcej niż jednorazowej przygody. Potrafiłam wyzwać najlepszego przyjaciela od bezmózgich
kutasów, tylko dlatego, że pokrzyżował mi jakieś skrzętnie ustawione plany.
I nawet go za to nie przepraszałam. Stosowałam prostą koncepcję - miało mi być
w życiu wygodnie. Miało być tak, jak ja chciałam. Zawsze.
Dopiero, gdy
mówię o tym na głos, uświadamiam sobie, że rzeczywiście to jest proste.
Bardzo proste. Wszystko sprowadza się do najgorszych cech mojego
charakteru. Oraz do kolosalnych braków w zakresie współdziałania z ludźmi.
Pytanie, czy
tego rodzaju problemy w ogóle da się naprawić.
Z twarzy osób,
którzy teraz mi się przyglądają, nie sposób wyczytać na nie jakiejkolwiek
odpowiedzi. Obserwują mnie stosunkowo beznamiętnie, czekając, aż przejdę do
meritum. Są ciekawi, może nawet zainteresowani, ale jednocześnie mają na głowie
własne kłopoty, znacznie dla nich ważniejsze. Rozumiem to. Sama zawsze dość
mocno się męczę, gdy muszę tu siedzieć i słuchać o życiu schizofreników. Co nie
zmienia faktu, iż jest to i tak dużo lepsze niż bycie takim mówiącym
schizofrenikiem. Czuję się tak, jakbym powoli pozbywała się kolejnych
części ubrania na ich oczach, do momentu, aż całkowicie się obnażę, zdając się
tym samym na ich łaskę. Gdybym mogła, najchętniej po prostu bym stąd uciekła.
Nie mogę.
Brynjar posyła
mi wymowne spojrzenie. Kontynuuj, Chloe. Rozbierz się do rosołu. Wyłóż kawę
na ławę. I wiem, że ma rację, wiem, że to właśnie muszę zrobić. Dla siebie.
Po to, by nie trzymać całego tego cholerstwa w sobie, by go w sobie nie
ściskać, bo zawsze koniec końców nadchodzi taki moment, w którym się pęka. Tak,
jak ja pękłam dwunastego lipca. A gdyby nie zdarzył się ten dzień, to
nadszedłby inny, przynosząc takie same skutki. Z perspektywy czasu widzę to
bardzo wyraźnie, jakby tych kilka miesięcy spędzonych w psychiatryku wyostrzyło
mój zmysł wzroku, pozwalając mi spojrzeć na przeszłość nieco inaczej.
Konsekwentnie zmierzałam do takiego rozwiązania. Każde moje zachowanie było
kolejnym krokiem w stronę wanny, żyletek i muzyki z radia, o mały włos nie
stanowiącej ostatniego usłyszanego przeze mnie za życia dźwięku. To musiało się
tak skończyć.
Zatem mówię
dalej, zdecydowana nieco ukrócić opowieść, zanim chłopak siedzący po mojej
prawicy zacznie chrapać.
- Poznaliśmy
się w Szwecji w listopadzie ubiegłego roku. Przysiadł się do mnie, zapaliliśmy
po fajce, pogadaliśmy. Ot tak, bez żadnych większych zobowiązań. Nie wiem,
jakim cudem po pewnym czasie sama się do niego odezwałam, z przyczyn, które
teraz naprawdę wydają mi się idiotyczne. Może już wtedy coś czułam, może już
wtedy coś było na rzeczy. Nie potrafię tego wyjaśnić. Tak czy siak –
zadzwoniłam. Podjęłam inicjatywę. Nigdy tego nie robię. Zawsze to o mnie ktoś
zabiega. Interesuje się, wysyła wiadomości, zadaje pytania. Tym razem role
jakby się odwróciły, coś się poprzestawiało, choć właściwie tylko na moment, bo
potem to głównie on zaczynał rozmowę. Krótkie, sporadyczne telefony,
najczęściej opierające się na jakichś pierdołach. Bazowaliśmy na tym do maja.
Cała ta
historia wydaje mi się coraz bardziej absurdalna i głupia. Parę telefonów,
jeden Oberhof i pieprzony maj. Tylko tyle. A jednak teraz siedzę w zakładzie
psychiatrycznym po nieudanej próbie samobójczej, opowiadając obcym ludziom o
swojej beznadziejnej egzystencji. Wystarczyło tych kilka głupich,
nieistotnych miesięcy.
Po co mi to
było?
Do jasnej
cholery – przecież lubiłam swoje życie. Cieszyłam się nim. Miałam przyjaciół.
Malowałam. Zapominałam o chorobie. Dlaczego pozwoliłam, żeby to wszystko się spieprzyło?
Dlaczego się nie wycofałam, gdy jeszcze istniała ku temu sposobność? Czy
naprawdę nie dało się przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie ta relacja, czy to
po prostu kwestia mojej osobistej ślepoty?
Zmuszam się, by
ciągnąć temat.
- Potem się
skrzyknęliśmy. Chciałam, żeby mi w czymś pomógł. To była bardzo osobista
sprawa. Dlaczego go w nią wmieszałam? Nie potrafię powiedzieć. Z perspektywy
czasu zaczynam się zastanawiać, czy… - urywam na chwilę, świadoma, że jeśli raz
wyrzucę z siebie te słowa, już nigdy nie uda mi się wymazać ich z pamięci tych,
którzy je usłyszą. Nabiorą one oficjalnego i pełnego charakteru, a wcale nie
mam pewności, czy chcę, by do tego doszło. Ale z drugiej strony, co mam do
stracenia? Jutro ktoś inny będzie siedział na moim miejscu i opowiadał o tym,
co doprowadziło go do tego punktu, do tego budynku, do tego pomieszczenia.
Wszyscy pływamy w takim samym gównie. Ta myśl trochę mnie pociesza i w końcu
decyduję się dokończyć swoją żenującą historyjkę. – Zaczynam się zastanawiać,
czy podświadomie nie zależało mi przypadkiem na tym, by po prostu trzymać się
blisko niego. – No i proszę. Powiedziałam to. I nawet nie spotkałam się z jakąś
nadmiernie ekspresywną reakcją mogącą mnie skutecznie wyprowadzić z rytmu. –
Lubiłam z nim rozmawiać. Lubiłam się z nim śmiać. Lubiłam z nim palić
papierosy. Lubiłam go jako człowieka. Moi kumple mi dogryzali, że mi na nim
zależy, a ja sobie z nich kpiłam. Wydawało mi się to skrajnym idiotyzmem,
bzdurą wynikającą z ich przesadnie rozwiniętej wyobraźni. Do głowy by mi nie
przyszło, że wyjdzie z tego coś poważnego.
- A wyszło? –
Brynjar spogląda na mnie niemal ze współczuciem. Kiwam twierdząco głową. Kiedyś
może jeszcze bym się zastanawiała. Teraz czuję, że niewielu rzeczy w życiu
byłam równie pewna.
- Tak – odpowiadam,
obserwując z zapałem własne kolana. – Wyszło z tego coś poważnego.
*
1988
- Co chciałbyś
robić w przyszłości? – zapytała go Vibeke pewnego popołudnia, gdy poszli razem
nad wodę, by rozmawiać o głupotach i marnować wolny czas na wpatrywanie się w
typowe, norweskie krajobrazy rozpostarte za kołem podbiegunowym.
Był przyjemny,
dość ciepły jak na te warunki wtorek, a ona i tak nie miała nic lepszego do
roboty. Zaproponował, żeby się przeszli, więc się zgodziła. Nie widziała
powodu, by mu odmówić. Lubiła jego towarzystwo. I w sumie podobało jej się, że
to on jako pierwszy wykazywał zainteresowanie. Dzięki temu nie odnosiła
wrażenia, że jest względem niego nachalna czy męcząca.
Uśmiechnął się
na dźwięk tego pytania. Przyjaźnie, szczerze i chłopięco. Nieważne, że skończył
w styczniu siedemnaście lat – w takich momentach zawsze wyglądał niemalże jak
dziecko.
- Zamierzam
malować – odpowiedział swobodnie, z jednej strony rozmarzonym, z drugiej
poważnym tonem. Patrzył na horyzont, jakby wyczytywał z niego coś niezwykle
ciekawego. Być może tak rzeczywiście było. Należał do artystów, do ludzi,
którzy we wszystkim potrafili dostrzec trudne do zrozumienia drugie dno.
Czasami posługiwał się niezrozumiałymi dla Vibeke metaforami. W pewnym sensie
miał swój własny świat, co wcale jej nie przeszkadzało, bo przecież ona też
taki miała. - Najlepiej w Paryżu. Albo gdzieś indziej we Francji.
- Dlaczego
akurat we Francji? – zaciekawiło ją to. Nigdy nie wyjeżdżała za granicę. Nie
umiała sobie nawet wyobrazić życia poza Norwegią. Zresztą chyba nawet nie
chciała. Pewnie nie wiedziałaby, jak się zachowywać w innych krajach.
- Bo Francja ma
w sobie coś inspirującego. Jest taka… barwna. Zróżnicowana. Przeplatają się w
niej mieszanki różnych kultur. Nosi ze sobą luksus i biedę jednocześnie.
Odgrywa cholernie ważną rolę. Bez niej Europa przypominałaby puzzle pozbawione
najbardziej charakterystycznego kawałka. A Paryż… Kurczę, w Paryżu tworzyli
najwięksi. Niemal wszyscy, którzy jakoś wpłynęli na sztukę. Myślę, że to
wspaniałe. W takim mieście malowanie musi być łatwiejsze. I przynosi pewnie
więcej przyjemności.
Prawdę mówiąc
zapytała go o to, bo spodziewała się, że zacznie mówić o swoich ulubionych
zabawach z pędzlem. A gdy to robił, jego twarz nabierała niezwykłego
entuzjazmu, na który naprawdę, naprawdę lubiła patrzeć.
W ogóle lubiła
go całego.
- Pewnie
rzeczywiście tak jest – bąknęła, choć nie miała o tym najmniejszego pojęcia.
Wątpiła, by kiedykolwiek przyszło jej w życiu zobaczyć Paryż na żywo. Za to
jego potrafiła sobie w tej obcej scenerii wyobrazić bez trudu – wysoki,
przystojny mężczyzna o skandynawskiej urodzie, z torbą przewieszoną przez ramię
i wystającą z niej bagietką we francuskim stylu, gwiżdżący pod nosem i
maszerujący pewnym krokiem przez klimatyczne ulice. Przypuszczała, że
natychmiast oczarowałby całą tamtejszą publikę swoją doskonałą aparycją.
Ponownie się
uśmiechnął. Tym razem nieco inaczej, niemalże zawadiacko, jakby nagle coś
zadziwiającego przyszło mu do głowy.
- Wiesz, co
jeszcze chciałbym w przyszłości zrobić? – spytał, a ona zerknęła na niego
niepewnie i pokręciła powoli głową na znak własnej niedomyślności. – Chciałbym
cię namalować.
Zmarszczyła
brwi bez zastanowienia, czując z jednej strony narastające zdumienie, z drugiej
dreszcz gorąca przebiegający po plecach. Zaskoczył ją. Bez wątpienia nie tego
się spodziewała. Chciałby ją namalować? Dobry Boże, dlaczego? Przecież
była brzydka i nudna, właściwie kompletnie pozbawiona osobowości czy
jakichkolwiek interesujących cech. Szara myszka wklejona w blondwłosy tłum na
północy Europy. Z jedną tylko rzeczą, która ją wyróżniała i którą jak na złość
psychiatrzy kwalifikowali jako chorobę. A może właśnie o to chodziło? O to, że
należała do rąbniętych? Może dzięki temu jednak stawała się ciekawym
materiałem na inspirację? Bez problemu mógłby ją ośmieszyć, sportretować jako
świruskę i określić to mianem nowoczesnej awangardy. Dobrze sobie radził z
pędzlem, wiedziała, że umiałby to zrobić w doskonały sposób. Gdyby wszystko
poszło, jak należy, pewnie za parę lat rozpoznawałoby ją dzięki niemu pół
Europy.
Ogarnęła ją
złość. Co on sobie myślał? Że była jakimś cholernym pomnikiem, który
można wypromować za pomocą farby i kawałka papieru? Nabrała nagłej ochoty, by
jak najszybciej wrócić do domu i zostawić go tutaj samego.
- Lepiej nie –
mruknęła, podciągając kolana aż do brody i łapiąc się za kostki. Cała ta
rozmowa w sekundę przestała jej się podobać. Najwyraźniej to zrozumiał, bo jego
twarz nabrała nieco poważnego wyrazu.
- Nie myślałem
o akcie, jeśli o to ci chodzi – wymamrotał pospiesznie, a jej niemalże zrobiło
się słabo. O akcie! To nawet nie przyszło jej do głowy! Miałaby się rozbierać?
Pokazywać cycki przed światem, by mógł realizować swoje popaprane,
artystyczne wizje? Czy on już doszczętnie zgłupiał? Powinna była się spodziewać,
że od początku chodziło mu o coś podobnego. Koleżeństwo. Też coś. Cóż,
czegokolwiek by nie planował, i tak nie widziała szansy na powodzenie jego
koncepcji. Choćby dlatego, że nie zamierzała się w żadnym razie zgadzać na
żadne malowanie. Ani w ubraniu, ani bez niego. – Zwykły, normalny portret, bez
żadnych…
- Nie –
przerwała mu, nie mogąc dłużej powstrzymywać irytacji. – Nie ma mowy, Petter.
Przygryzł lekko
dolną wargę. Domyślała się, że chciał ją zapytać o przyczyny odmowy, ale wolał
tego nie robić, bo bał się jej reakcji. Słusznie zresztą. Nie planowała mu tego
tłumaczyć.
- Nikomu bym
tego nie pokazywał – powiedział w końcu powoli, spoglądając na nią po kilku
sekundach nieprzyjemnej ciszy. – To byłaby nasza prywatna sprawa. Mógłbym ci
nawet dać ten obraz, gdyby ci się podobał.
Podobnej
propozycji się nie spodziewała i szczerze mówiąc, nie bardzo pasowała ona do
koncepcji rozpropagowania jej wizerunku, ale sama myśl o pozowaniu sprawiała,
że robiło jej się niedobrze, więc w żadnym razie nie zamierzała zmieniać
zdania, bez względu na jego rozczarowanie.
- Nie chcę tego
robić – oświadczyła jeszcze bardziej stanowczo, gotowa, by w każdej chwili
wstać i odejść. Poczuła się nagle dziwnie osaczona i uwiązana.
Z całą
pewnością nie taką odpowiedź pragnął usłyszeć. I z całą pewnością liczył
chociaż na jakieś logiczne uzasadnienie. Mimo wszystko jednak nie dopytywał. Po
prostu podobnie jak ona podciągnął do góry kolana i oparł się o nie z wyraźną
rezygnacją.
- Jasne – w tym
słowie nie było złości czy żalu, po prostu zwykła kapitulacja. – Przepraszam.
Zapomnij o tym.
Próbowała się
dostosować do tego polecenia. Właściwie starała się przez kilka miesięcy. Usiłowała
zapomnieć.
Tylko że z
jakiegoś powodu nie potrafiła.
*
2013
- Nie jestem
pewna, kiedy się w nim zakochałam. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że to było
właśnie w maju, że wcześniej rzeczywiście wszystko wyglądało tak, jak
sądziłam. Że nadszedł konkretny moment i nagle, w środku wiosny, doznałam
niespodziewanego olśnienia. I owszem, przed majem w ogóle nie myślałam o nim w
takich kategoriach, a gdy ktoś mi coś podobnego sugerował, śmiałam mu się
prosto w twarz. Teraz widzę, że praktycznie wszyscy, z wyjątkiem mnie,
widzieli, co się dzieje. Dostawałam ostrzeżenia, wyraźne sygnały, i mimo to
konsekwentnie brnęłam w ten syf. – Czuję lekki ścisk w gardle i znów na siłę
muszę tłumić w sobie chęć ucieczki z tego miejsca. W tej chwili już każdy, bez
wyjątku, wpatruje się we mnie natarczywie, oczekując sprawnego poprowadzenia
opowieści i wyznania czegoś, co sprawi, że ich osobisty ból stanie się lżejszy
i mniej uciążliwy. Tak to właśnie jest w życiu człowieka, szczególnie chorego
psychicznie. Cudze nieszczęście w pewnym stopniu zmniejsza nasze własne. Albo
przynajmniej pozwala spojrzeć na nie z innej, bardziej pozytywnej perspektywy.
O ile w ogóle da się odnaleźć w nieszczęściu coś pozytywnego. – Szczerze mówiąc
myślę, że kochałam go od samego początku. Że już wtedy, w Szwecji, coś do niego
poczułam i że nie było to zwykłe zauroczenie. Oczywiście wówczas nie miałam o
tym pojęcia. Nie miałam pojęcia i nie chciałam go mieć. Nic nas nie łączyło.
Znajomy mojego starszego rodzeństwa, który słuchał gównianej muzyki i popalał
cholerne, czerwone Marlboro, gdy nikt nie patrzył. Widziałam w nim wszystko to,
co chciałam dostrzec w sobie – ambicję, samozaparcie, siłę, upór, spryt i to
pieprzone, energiczne podejście do świata. Dla niego nie istniało nie mogę,
nie potrafię, nie dam rady. Nie ograniczał się w żaden sposób, nie
dostrzegał takich poprzeczek, których by nie umiał przeskoczyć. Zawsze do
przodu i zawsze po swojemu. Nie obchodziły go sugestie innych. Wiedział, jak
pragnie żyć, i nie pozwalał nikomu namieszać w swoim wymyślonym w pośpiechu
scenariuszu. A przede wszystkim był twardy. Kurewsko twardy. Nieważne, ile razy
by go popchnęli i przewrócili, zawsze się podnosił, sam, bez niczyjej
pomocy, jakby uważał, że skorzystanie z cudzego wsparcia w jakiś sposób mu
uwłacza. Kochałam go za to i nienawidziłam, bo sama chciałam się stać kimś
takim… Nie, wróć. Nadal go za to kocham i nienawidzę jednocześnie. – To moja
najdłuższa, jak dotąd, wypowiedź w tym pomieszczeniu bez przerwy, i doskonale
wiem, dlaczego. Ponieważ mówię o nim. A o nim naprawdę mogę
opowiadać bardzo długo, nieskończenie długo, nie krępując się
ograniczeniami czasowymi ani zniecierpliwionymi spojrzeniami, które teraz łatwo
dostrzegam. W ogóle mnie one nie obchodzą. Grunt, że wreszcie mogę wyrzucić z
siebie ten natłok pędzących myśli zbiegających się w jednym punkcie, w jego osobie.
Wreszcie mogę pozbyć się tego balastu. On i miliony związanych z nim
wspomnień – chrupanie rzodkiewki w moim mieszkaniu, wykłócanie się o miejsce w
łóżku, dźwiganie proszków do prania, wsuwanie stopy w wejście, by nie udało mi
się zamknąć drzwi. On zawsze i wszędzie, w każdym momencie mojego
żałosnego życia za ścianami zakładu dla świrów.
Kontynuuj,
Chloe.
- Nie chciałam
tego. Nie chciałam go kochać. Nie chciałam czuć, że jestem zależna od drugiego
człowieka, a kochając go, byłam wręcz sakramencko uzależniona. Od niego. To
zabrzmi banalnie, ale gdy dzielił nas długi dystans, przypominałam ćpunkę na
głodzie. Potrzebowałam go jak tlenu. Stał się moją cholerną heroiną. Miałam
wrażenie, że wpadłam w ślepy zaułek, że kompletnie zwariowałam. Nie umiałam o
nim nie myśleć. Nie umiałam za nim nie tęsknić. Nie umiałam normalnie
funkcjonować. Traciłam grunt pod nogami i co gorsza wiedziałam, że tak jest,
ale za chuja nie potrafiłam tego powstrzymać. Nie dało się z niego tak po
prostu wyleczyć. Tak jak nie można po prostu wyjść z ćpania. Nawet, jeżeli się
długo nie bierze, to jedynie dodatkowo się głupieje, a gdy tylko towar gdzieś
ci błyśnie przed oczami… Po prostu wpadasz w błędne koło. Nienawidzisz siebie
za tę słabość i jednocześnie nie istnieje na świecie taka siła, która by cię
przed nią uchroniła. On był dla mnie właśnie czymś takim, moją własną, prywatną
heroiną. Nie chciałam jej brać i wiedziałam, że to niewłaściwe, a zarazem gdy
tylko pojawiała się obok mnie, pragnęłam ją chwytać garściami i nigdy nie
odstawiać. Przerażało mnie to. Bałam się. Gardziłam sobą. Patrzenie w lustro
sprawiało, że miałam ochotę zwymiotować. Nie poznawałam siebie, nie poznawałam
swojego nowego ja, nie poznawałam własnego odbicia. Nie poznawałam
niczego. Jakby posadzili mnie na karuzeli i kazali się kręcić w kółko. Nie o
takim życiu marzyłam. Nie tak miał wyglądać mój świat. Winiłam go za to i
chciałam, by cierpiał, bo nie mogłam zdzierżyć myśli, że tak bardzo mnie od
siebie uzależnił. Nieważne, że w sumie sama się na tej karuzeli usadowiłam.
Pragnęłam się najzwyczajniej w świecie zemścić. Złość na siebie i na niego
kumulowała się we mnie miesiącami. W końcu pękłam. – Brutalnie długi i
brutalnie prawdziwy monolog. Tak to wszystko właśnie wygląda z mojej
perspektywy. Oto, czym się stałam. Gdzie się podziała ta dawna Chloe Berger,
którą kiedyś byłam? I czy kiedykolwiek uda mi się do niej wrócić – teraz, gdy
na zawsze już z nim skończyłam i muszę nauczyć się żyć od nowa? Chciałabym
kogoś o to zapytać i pozyskać odpowiedź. Najlepiej taką względnie chociaż mnie
satysfakcjonującą.
Nikt się nie
odzywa. Wszyscy wciąż bacznie mi się przyglądają. Chrząkam pod nosem,
zdecydowana doprowadzić historię bez zbędnych przerw do mety.
- Odtrąciłam
go. Ot tak, po prostu, jakby nic dla mnie nie znaczył, jakby był zupełnie
nieistotnym punktem mojego życia. Jakbym wcale nie czuła się gotowa pójść za
nim w ogień, gdyby zaszła taka potrzeba. Zresztą może rzeczywiście wtedy się
tak nie czułam. Przede wszystkim się denerwowałam. Na niego, za to, że ośmielił
się tak namieszać w mojej głowie, za to, że zaburzył każdą moją dotychczasową
ideę. Podstawił bombę i wysadził budynek wraz z fundamentami. Nie mogłam mu
tego darować. Więc go odepchnęłam. Myślałam, że jeśli to zrobię, jeśli zacznę
się od niego trzymać z daleka, to uda mi się wrócić do przeszłości i odnaleźć
dawną siebie. Sądziłam, że to kwestia z gatunku co z oczu, to z serca i
że zerwanie kontaktów jakoś mi pomoże. Chyba naprawdę w to wierzyłam,
przynajmniej w tamtym okresie. – W gardle niemalże mi zasycha, ale postanowiłam
definitywnie, że nie chcę nawet na moment wybijać się z rytmu. Wiem, że jeśli
raz to zrobię, już nie odważę się ponownie zabrać głosu. – Ale to nic nie dało.
Zupełnie nic się nie zmieniło. Zaczęło mnie tylko jeszcze bardziej boleć, bo do
idiotycznego zakochania dołączyła tęsknota. Żyłam ze świadomością, że spaliłam
za sobą wszystkie mosty, rozpaczliwie pragnąc jednocześnie choć na kilka chwil
go zobaczyć. Więc nadal się denerwowałam, wciąż i wciąż na niego, tym razem za
to, że żadna koncepcja wyleczenia się z jego osoby nie działała. Tak, jakby to
było jego winą. Nie myślałam racjonalnie. Pragnęłam go ukarać. Za to, co mi
zrobił. Za to, w kogo się przez niego zamieniłam.
Na moment
zapanowuje cisza. Brynjar spogląda na mnie poważnie.
- Dlatego
próbowałaś się zabić?
- Poniekąd. –
Tego też nigdy nikomu na głos nie powiedziałam. Chyba podświadomie od początku
czułam, że to idiotyczne. I że wyraźnie świadczy o tym, iż od początku problem
tkwił tylko i wyłącznie we mnie. W moim popapranym sposobie myślenia. W całym
moim popapraństwie. – Chciałam mu dopieprzyć. Chciałam, żeby go
bolało, nawet bardziej niż wtedy, gdy go od siebie odepchnęłam. Był wyczulony
na samobójców, pół roku wcześniej pochował kumpla, który się zastrzelił.
Wiedziałam, że go to zmiażdży. – Dopiero teraz dociera do mnie, jak podle
brzmią te wszystkie słowa. Oto i nowa ja. Pogardzam każdym centymetrem
mojego ciała, każdą rzeczą związaną ze mną jako człowiekiem. Tu nawet nie
chodzi o nienawiść. To po prostu obrzydzenie. Brzydzę się sobą. –
Wariowałam. Życie mnie wykańczało. Każdy dzień przypominał walkę o przetrwanie,
o to, by wytrzymać do następnego. Nie umiałam tego dłużej ciągnąć. Najpierw o
nim myślałam, potem ogarniała mnie wściekłość, że myślę. I znów zaczynałam
myśleć. Wciąż i wciąż to samo, jakbym na okrągło kręciła się na tej pieprzonej
karuzeli. Więc podjęłam decyzję. Sądziłam, że to jedyne wyjście. Naprawdę tak
właśnie wtedy uważałam.
Milczenie po
raz trzeci. Zastanawiam się, czy padną jakieś pytania. Zastanawiam się, czy
będę potrafiła na nie odpowiedzieć.
Nie ma ich.
Żadnego. Zamiast nich słyszę jedynie prychnięcie, które jest bardziej wymowne
niż jakiekolwiek słowa.
*
1988
Po raz pierwszy
pocałował ją w poniedziałek, jedenastego lipca. Tak, jakby uważał, iż początek
tygodnia to idealny dzień na wyskoczenie z prawdziwą bombą. Bo przecież to była
bomba – choćby dlatego, że Vibeke zupełnie się jej nie spodziewała. Inna
sprawa, że z perspektywy czasu zaczęła dostrzegać pewne bardzo subtelne fakty,
których wcześniej zupełnie nie zauważała. Na przykład od jakichś kilku tygodni
odprowadzał ją do domu częściej i chętniej niż zwykle, co zdawało się tym
dziwniejsze, że rok szkolny dobiegł już końca i to dosyć dawno. Albo nagle, ni
z tego, ni z owego, pojawiał się pod jej domem i proponował, by się gdzieś
razem wybrali, a gdy odmawiała, nawet nie próbował ukrywać rozczarowania.
Wysyłał jej mało subtelne sygnały, ale ponieważ zupełnie nie umiała ich
odczytywać, jedenastego lipca dosłownie ją zamurowało. Nikt jej dotąd nigdy
wcześniej nie pocałował, i to jeszcze w taki sposób – zdecydowanie nie
po przyjacielsku i zdecydowanie nie w klimacie, który mógłby pozostawiać
jakiekolwiek wątpliwości. Może doszedł wreszcie do słusznego wniosku, że
delikatne aluzje do niej nie przemawiały. Pod tym względem przypominała trochę
mężczyznę.
Oczywiście,
stała jak ten kołek, zupełnie ogłupiona, nie mając najmniejszego pojęcia, jak
się zachować. Pocałował ją. Ich wargi się zetknęły, ich ciała się
zbliżyły, jego palce przebiegły po jej plecach, na tyle sprytnie, że w
pierwszym momencie nawet w ogóle nie dotarła do niej świadomość ich dotyku.
Tkwiła tam, na środku ulicy, całowana przez jedną z najlepszych partii w
Tromsø, nie potrafiąc zebrać nawet jednej sensownej myśli, nie wspominając już
o odpowiednim postępowaniu. Gdy wróciła do domu, czuła się kompletnie
zahipnotyzowana. Przez trzy dni nie zamienili ani słowa, w czwartek wieczorem
zadzwonił. Jeżeli cię to skrępowało, przepraszam, tylko tyle powiedział.
Żadnego dodatkowego tłumaczenia ani żadnych wyrzutów, że się przez ten czas nie
odezwała. Nie spodziewałam się, bąknęła w końcu idiotycznym tonem, choć
niewątpliwie było to zgodne z prawdą. Rzeczywiście się nie spodziewała.
Rozmyślała o
tym przez cały piątek i sobotę, dochodząc do takiego rozkojarzenia, że
praktycznie spaliła garnek z ziemniakami na obiad i w efekcie przez pół dnia
słuchała o swojej skrajnej nieodpowiedzialności. Może jeszcze należało
puścić z dymem cały dom! W ogóle nie docierały do niej pełne rozdrażnienia
słowa matki. Pocałował ją. Nie po przyjacielsku. Tak naprawdę. Tak, jak
chłopak całuje dziewczynę.
W niedzielę
doszła do wniosku, że tę sprawę należy wyjaśnić nieco obszerniej niż za
pośrednictwem dwóch zdań wymienionych przez telefon.
Nie chciała go
odwiedzać w domu – mieszkał w bogatej, eleganckiej dzielnicy, w której osobistości
jej pokroju zapewne nie należały do pożądanych – więc umówiła się z nim w
parku, czy raczej nakazała mu się tam stawić o pewnej godzinie, na początku w
ślepym przekonaniu, że sama nie znajdzie w sobie na tyle odwagi, by pojawić się
na tym spotkaniu. Ale znalazła ją. Może przez zwykłe zmęczenie całym tym
analizowaniem, może przez przeczucie, że chodzi o coś naprawdę ważnego. Albo
może ot tak, zwyczajnie, bez logicznego wyjaśnienia.
Poszła i
zaatakowała go niemal od razu, gdy tylko na jej widok zdążył podnieść się z
ławki.
- Czego ty
właściwie chcesz? – zapytała go bezpardonowo, myśląc o agresywnej wersji
samej siebie z czasów ich pierwszej rozmowy i zastanawiając się, jaką
odpowiedź pragnęłaby właściwie usłyszeć.
- A ty? – znowu
ją zaskoczył, tym razem zgrabnie odbijając piłeczkę. On. Zawsze umiał
zrobić coś takiego, co ją wybijało z rytmu. Nieważne, jak bardzo starała się
przewidzieć jego potencjalne zagranie.
Poczuła na
plecach przypływ gorąca.
- Byłam
pierwsza – rzuciła głupio, nie, nie głupio wręcz, raczej zupełnie idiotycznie,
ale co, do licha, powinna właściwie powiedzieć? Nie miała pojęcia, jak to jest
prowadzić tego rodzaju relacje z chłopakami. Szczególnie z chłopakami jego
pokroju. Naprawdę mogła mu się podobać tak po ludzku, po prostu? Jak gdyby
nigdy nic? To w ogóle było fizycznie możliwe?
- Jeszcze tego
do końca nie ustaliłem – odparł ściszonym głosem, co właściwie na początku
również do niej za bardzo nie dotarło. W sumie czuła się tak, jakby tkwili na
tym świecie zupełnie sami. – Najlepiej, gdybyśmy oboje chcieli tego samego,
prawda?
W gardle
zrobiła jej się gula. Duża. Uciążliwa. Taka, którą nie bardzo dało się
zignorować.
- Chyba tak –
szepnęła, przypatrując mu się trochę niepewnie. On też na nią patrzył. Ze
znacznie większą stanowczością i zdecydowaniem. Wiedział, czego chce. A
ona? Czy wiedziała? Czy potrafiła stanąć tak przed nim i oświadczyć wprost,
czego oczekuje?
- No więc? –
pytający ton przeszedł na jego stronę. Trochę w stylu oszacuj się wreszcie, z
subtelnie uniesioną do góry jedną brwią – co właściwie bardzo jej się podobało,
bo ten gest wydawał jej się niezwykle wymowny. Oczekiwał od niej pełnej
szczerości. Dobrze się składało – wcale nie miała ochoty bawić się z nim w
kotka i myszkę. Diabli wiedzą, kiedy się to ostatni raz zdarzyło.
Po dobrych
kilku latach nijak nie umiała odtworzyć dokładnego przebiegu tej sceny. Nie
była pewna, czy cokolwiek wówczas powiedziała, czy padło z jej ust jakiekolwiek
słowo, zanim ich wargi znowu się zetknęły. Tym razem na więcej niż kilka sekund.
I tym razem już czuła się przygotowana.
Tym razem chyba
tego chciała.
Chyba na pewno.
*
2013
Ma cienkie
włosy w kolorze dorodnej marchewki, zapadniętą twarz i oczy pełne złośliwości,
teraz bez wątpienia skierowanej w moją stronę. Znam ją bardzo pobieżnie, żeby
nie powiedzieć, że wcale. Nosi obrączkę na serdecznym palcu prawej dłoni.
Zdaniem mojej współlokatorki ponoć jest wdową, którą śmierć męża doprowadziła
ją do szaleństwa. Wcale nie wygląda jednak na szaloną – co najwyżej tylko
zaniedbaną i mocno zgorzkniałą. Sprawia wrażenie niewiele starszej ode mnie.
Sądzę, że na skali wiekowej oscyluje gdzieś pośrodku dystansu między mną a
Emilem.
Prycha
nadzwyczaj pogardliwie i aż nazbyt jednoznacznie. Trudno ten gest interpretować
w sposób inny aniżeli wyrażenie ostrej dezaprobaty wobec usłyszanych słów.
Uważa mnie za śmieszną i zamierza jasno dać mi to do zrozumienia. W przeciągu
jednej sekundy zaczynam nagle żałować wszystkiego, do czego się przyznałam.
- Twoim zdaniem
to jest miłość? – wydaje się niemalże rozbawiona tą sugestią, jakby to
rzeczywiście należało kwalifikować jako zabawne. Automatycznie ogarnia mnie
złość. Nie potrzebuję teraz kpiny ani tym bardziej podważania własnych uczuć. Jeśli
to nie jest miłość, to co to jest, pieprzona idiotko? Chcę ją o to zapytać.
Pragnę ją o to zapytać. A mimo to milczę. Ja, nowa Chloe, która nie
potrafi się bronić i nie umie uciec spod topora. Siedzę i patrzę na nią,
usiłując zdzierżyć to perfidne, wycelowane we mnie i pozbawione skrupułów
spojrzenie. – Poważnie?
- Lana – nasz
terapeuta spogląda na nią ostrzegawczo. Doskonale wyczuwa kierunek jej
działania. Wszyscy go wyczuwają. – Pytania zadajemy na końcu.
- To nie jest
pytanie. Po prostu nie mogę już słuchać tego pierdolenia. – Akcentuje
ostatnie słowo w sposób tak dobitny, że aż wyczuwam na ramionach gęsią skórkę. Pieprzona
suko, myślę. I oczywiście zachowuję to dla siebie, podczas gdy ona
kontynuuje swój zgrabny teatrzyk. – Jak można chcieć zranić kogoś, kogo się
kocha? – niemalże piorunuje mnie niechętnym wzrokiem. Mam wrażenie, jakbym
znajdowała się na sali sądowej naprzeciwko odartego z wszelkiej subtelności
prokuratora gotowego do wyliczenia mi listy zarzutów. Po raz kolejny tego dnia
nabieram ochoty, by uciec jak najdalej od tego pomieszczenia. – Jak można chcieć
sprawić mu ból?
Nie umiem
odpowiedzieć. Bo i dlaczego miałabym umieć? Nigdy wcześniej nie kochałam. Brak
mi w tym doświadczenia. Brak mi rozeznania. Nie radzę sobie z bardzo wieloma
aspektami w tym względzie. Czego ona właściwie oczekuje?
Najwyraźniej nie
jakiejkolwiek sensownej riposty z mojej strony, bo przejmuje głos zdecydowanie
zbyt szybko, bym w ogóle miała czas ją sformułować.
- Nie można. Ty
nie kochasz tego faceta. Ty dopiero dojrzewasz do tego, by go kochać. –
Wypowiada te słowa tak, jakby szykowała je już od bardzo dawna, jakby od co
najmniej kilku minut aż ją świerzbiło, by je tylko wypowiedzieć. Cholerna
specjalistka od miłości. Odsuwa kosmyk włosów za ucho, migając mi obrączką
przed oczami. Zapewne specjalnie. – Czy raczej, póki co, robisz wszystko, by
wyrzucić go z głowy, bo z jakiegoś idiotycznego powodu uroiłaś sobie, że
wszelkie uczucia są oznaką słabości. A ty nie chcesz być słaba.
To bez
wątpienia atak. I bez wątpienia należałoby go odeprzeć – najlepiej również za
pomocą ataku. Tyle, że w tym momencie nie przychodzi mi do głowy żadne sensowne
zdanie, dzięki któremu mogłabym się choć trochę wybronić. Zamiast tego zalewa
mnie fala niewiarygodnych wyrzutów sumienia – doskonały efekt prokuratorskiej
przemowy. Myślę o Emilu, o tych pojedynczych, łączących nas rzeczach, o jego
bystrym spojrzeniu i o naszych zetkniętych ze sobą dłoniach, i zaczynam wprost
niewiarygodnie za nim tęsknić. Samo wspominanie jego osoby sprawia mi
nieprzeciętny ból.
- Nie sądzę,
byś to rozumiała. – To jedyna rzecz, na którą mogę się zdobyć. Po jej minie
widzę, że podobnie jak ja uważa ten fakt za żałosny.
- I masz rację.
– Znów prycha pod nosem, nadal w ten sam, lekceważący sposób. – Bo rzeczywiście
nie rozumiem.
Nie rozumie. Reszta pewnie też nie, sądząc po ich zupełnie zagubionych spojrzeniach.
Pytanie brzmi –
czy ja rozumiem.
*
1988
Mam chłopaka, napisała Vibeke na zaparowanej szybie w łazience, po czym błyskawicznie
wymazała te słowa dłonią, dochodząc do wniosku, że podobnego rodzaju
pamiętnikowe wyznania są w jej wieku czymś niedopuszczalnym. W końcu niedawno
skończyła siedemnaście lat. Większość jej rówieśniczek traktowała taką sytuację
jako najzupełniej normalną.
Dla niej nie
było to ani trochę normalne.
Miała chłopaka.
I to nie byle jakiego. Nie świra z psychiatryka, nie
chuligana z osiedla. Miała chłopaka, którego pozazdrościłaby jej każda laska
ze szkoły, gdyby tylko zaczęli obnosić się ze swoim związkiem.
Zdecydowali się
jednak tego nie robić. A właściwie, to Vibeke zdecydowała, dochodząc do
wniosku, że nie zniesie pełnych zazdrości, złośliwych spojrzeń, pytających co,
u licha, Petter Uberholdt widzi w kimś takim jak ona. Sama zastanawiała się
nad tym wystarczająco często. Nie potrzebowała dodatkowego zainteresowania.
Widywali się
więc po cichu, bez świadków, co im w zupełności wystarczyło. W każdym razie
przynajmniej jej. Odwiedzali różne dziwne miejsca, by najpierw rozmawiać bez
końca, a potem przytulać się w milczeniu. Trwało to w sumie już od ponad dwóch
miesięcy.
Przyznali się
pojedynczym osobom – on swojemu bratu Marcusowi, ona kuzynce z Sarpsborga,
Annette, z którą zawsze miała najlepsze kontakty z całej rodziny. W pewnym
momencie po prostu poczuła, że musi to z siebie wyrzucić, komuś o tym
opowiedzieć, pochwalić się, że wreszcie nie jest sama, że znalazł się ktoś, kto
pokochał ją taką, jaką była, ze wszystkimi jej wadami, chorobą afektywną
dwubiegunową i pokręconym podejściem do świata. W żadnym stopniu nie wątpiła w
prawdziwość jego uczuć, nawet jeżeli do końca ich nie rozumiała.
Miał takie
ładne oczy. I włosy. I uśmiech. I dłonie. I doskonale malował, i świetnie mówił
po niemiecku, i w ogóle wszystko wydawało jej się w nim perfekcyjne.
Wygrała los na
loterii.
*
2013
- Masz po
prostu kompletnie popieprzone podejście do życia – mówi Lana, cedząc słowa z
tak soczystą i chłodną precyzją, że po plecach przechodzą mi ciarki. – Kompletnie.
Wymyśliłaś sobie swój świat i rysujesz go swoimi kredkami. I spoko, wielu
ludzi tak robi. Tylko że ty oceniasz innych przez jego pryzmat. Co jest
totalnie niedorzeczne, bo on w żaden sposób nie łączy się z
rzeczywistością. – Znowu prycha pod nosem, jakby nie mogła uwierzyć, że w ogóle
prowadzi tę rozmowę. – Poznałaś faceta. Zakumplowaliście się. Potem się w nim
zabujałaś. Kurewsko banalny scenariusz. O to chodziło? Nie chciałaś być banalna?
Czuję, że się
rumienię.
- Nie –
mamroczę, autentycznie zdumiona tą sugestią. – Oczywiście, że… oczywiście, że
nie.
- Nie wiem, czy
to takie oczywiste. Normalni ludzie chcą być z tymi, których kochają, zamiast
ich odtrącać.
- Może nie jestem
normalna.
- Może na
pewno.
- Lana, wydaje
mi się, że nie ty powinnaś oceniać stan psychiczny koleżanki – zauważa
sensownie Brynjar, usiłując mnie wybawić w opresji. Lany rzecz jasna ani trochę
to nie obchodzi.
- W miłości nie
ma niczego złego – mówi lodowato przez zaciśnięte zęby, patrząc na mnie
niemalże z nienawiścią. W jednej chwili uświadamiam sobie, że plotki na temat
przyczyn jej pobytu tutaj są co najmniej uzasadnione, o ile nie prawdziwe. – Niczego.
Miłość nie świadczy o słabości. Nie świadczy o problemie. Jeżeli w ogóle o
czymś świadczy, to tylko o człowieczeństwie. Jesteśmy stworzeni do kochania.
Mamy prawo kochać i być kochanymi.
- Wcale nie
twierdzę, że tak nie jest – zauważam słabo. – Ja tylko…
-
…spanikowałaś, dochodząc do wniosku, że tracisz kontrolę nad swoim życiem.
Świetnie. Co w żaden sposób nie tłumaczy, dlaczego go tak potraktowałaś. A już na
pewno nie jest to powód do podcinania sobie żył.
Wiem, że ma
rację, więc nie próbuję się bronić. Milczę, gdy wysuwa kolejne, boleśnie
rzeczowe argumenty, pogrążając mnie w oczach całego towarzystwa.
- Jeżeli się
kogoś naprawdę kocha, to zrobi się dla tej osoby absolutnie wszystko. Byle
tylko była szczęśliwa. Byle czuła, że ma oparcie. Na tym właśnie polega miłość.
Nagle schodzisz na drugi plan, bo pojawia się ktoś jeszcze ważniejszy. To
trochę tak, jak w macierzyństwie. Masz do wyboru wepchnąć tę drugą osobę do
wody albo sama utonąć i od razu uświadamiasz sobie, że to tak naprawdę żaden
wybór, że możliwość jest tylko jedna. Więc toniesz. I nawet przez moment nie
żałujesz, że to zrobiłaś, bo to przecież było oczywiste. – W jej
spojrzeniu pojawia się dziwny rodzaj żalu. – Pewnego dnia się z tym pogodzisz.
Obudzisz się nad ranem i w końcu przestaniesz z tym walczyć. Tak po prostu.
Zrozumiesz, o co w tym chodzi. Zrozumiesz, że nie ma takiej rzeczy, której
byś dla niego nie zrobiła. Że jeśli zechce, byś wyprasowała mu koszulę,
zrobisz to. Że jeśli zechce, byś wsadziła rękę do ognia, zrobisz to. Że jeśli
zechce, byś zafundowała mu laskę na tyłach jego zajebistej beemki, zrobisz to.
Nie tylko dlatego, że on będzie sobie tego życzył. Przede wszystkim dlatego, że
ty zapragniesz dać mu szczęście. Dlatego, że jego szczęście stanie
się tożsame z twoim. – Jestem już w tym momencie więcej niż pewna, że mówi
nie tylko o mojej sytuacji, ale także i o swojej własnej. – Tego dnia będziesz
mogła mówić o miłości.
*
1988
Trochę się
bała. To jasne. Nie wspominając już o wstydzie. Do końca nie mogła uwierzyć, że
rzeczywiście to zrobiła.
A jednak.
Wyobraziła
sobie, co pomyśleliby wszyscy, którzy ją znali, gdyby tylko wiedzieli. Gdyby w
ogóle wiedzieli o jej związku. Stała się jedną z tych panienek,
nastawionych na jeden, podstawowy cel – uszczęśliwić swojego chłopaka. I, co
ciekawe, wcale nie czuła się przez to w jakikolwiek sposób ograniczona. Wręcz
przeciwnie. Uwielbiała sprawiać mu przyjemność, patrzeć, jak się uśmiecha, jak
jego cudowne, szare oczy napełniają się iskrami radości, niczym u dziecka z
przedszkola obdarzonego wymarzoną zabawką. Zawsze chciała go takim widzieć.
Długo nie mogła
się zdecydować na ten krok. Dwa miesiące. Z kawałkiem. Czy to nie za szybko?
Ale z drugiej strony, dlaczego miałaby właściwie zwlekać? Nie wiedziała, jak
będzie wyglądać ich przyszłość. Co ich czeka chociażby za kilka tygodni. A
jeśli jedno z nich przedwcześnie wpadnie pod tramwaj? Albo jeżeli coś jej
odbije? W końcu nie dało się tego wykluczyć. W jej przypadku naprawdę wszystko
było możliwe.
Ponieważ nie
znalazła rozsądnej odpowiedzi na żadne z tych pytań, siedziała teraz na łóżku
owinięta w prześcieradło, starając się wyglądać na możliwie jak najmniej
skonsternowaną, gdy wmaszerował do jej pokoju. Na jej widok niemal natychmiast
wytrzeszczył oczy, zgodnie zresztą z jej przewidywaniem.
- Zamknij na
klucz – powiedziała cicho, odruchowo przyciskając śnieżnobiałą płachtę do
prześcieradła. Zrobił to automatycznie i bez zastanowienia, najwyraźniej
zupełnie zszokowany całą sytuacją.
- O co chodzi?
– zapytał nieco niepewnie, na co przygryzła lekko wargę.
- Namaluj mnie.
Ot, i cała
tajemnica. Ta, którą skrzętnie przed nim od kilku dni skrywała, mówiąc przyjdź
do mnie w piątek. Papier, pędzle i farby skombinowała sama za część swoich
oszczędności, nie chcąc wzbudzić w nim jakichkolwiek podejrzeń. Zamierzała mu
zrobić niespodziankę.
Sądząc po jego
minie, chyba jej się udało.
- Myślałem, że
nie jesteś tym zainteresowana. – Nadaremnie usiłował powstrzymać nasuwający mu
się na twarz uśmiech, co tylko lekko ją poirytowało. Chciała, by się
uśmiechał. By się cieszył. By mógł zrobić to, czego od dawna już pragnął, a
przed czym ona tak intensywnie się wzbraniała, choć z perspektywy czasu nawet
nie umiała powiedzieć, dlaczego.
Chciała mu
pozować. Stać się jego muzą, kimś naprawdę dla niego ważnym, kimś, kogo nigdy
nie zapomni, bez względu na to, jak potoczą się ich losy.
- Sporo się od
tamtego czasu zmieniło. – To w sumie było niedopowiedzenie stulecia, biorąc pod
uwagę, że poza prześcieradłem nie miała nic na sobie, czego się chyba zresztą
po cichu domyślał, choć jak dotąd jeszcze o to nie spytał. – Jeżeli to jeszcze
aktualne…
- Jasne, że
aktualne. – Wreszcie przestał udawać, że sytuacja go nie ucieszyła. – Chociaż…
wiesz, urodziny mam dopiero za cztery miesiące.
- I jeden
dzień. – Oczywiście, że wiedziała. Dwudziesty czwarty stycznia. Najważniejsza
data w jej kalendarzu od chwili, gdy zaczęli się spotykać, choć jak dotąd
jeszcze nie mieli okazji wspólnie jej obchodzić.
Uśmiechnął się
jeszcze szerzej.
- I jeden
dzień. – Spojrzał na nią szelmowsko, po czym z typowym dla siebie skupieniem
zaczął rozstawiać sprzęt. Owszem – zainwestowała nawet w sztalugę. Kosztowało
ją to sporo, ale czuła, że się opłaci. Patrzyła w milczeniu, jak starannie
zaczyna sobie układać stanowisko pracy, mieszać farby na palecie i dobierać
odpowiednie pędzle. Sam ten widok był zaskakująco przyjemny. Rzadko kiedy
widywała go w twórczym amoku. Z tej perspektywy nie zdarzyło jej się to jak
dotąd nigdy.
- Mogę siedzieć
tyłem? – spytała, na co skinął głową. Obróciła się więc o kilkadziesiąt stopni.
– Postaram się na ciebie patrzeć – dodała. Po raz kolejny przytaknął.
- Jeśli tylko
będzie ci wygodnie – odparł i uznała to za doskonały moment, by wreszcie pozbyć
się prześcieradła.
Nigdy dotąd nie
widział jej nago. Nie doszli jeszcze do tego etapu. Nadal nie była pewna, czy
rzeczywiście czuje się na to gotowa, choć ku jej własnemu zdumieniu wcale nie
ogarnęło jej aż tak duże zawstydzenie. Pewnie dlatego, że w sumie głównie
zmusiła go do gapienia się na jej plecy. To się dało znieść.
Nie umiała do
końca odczytać jego spojrzenia. Czy ją analizował? Oceniał? Porównywał z innymi
dziewczynami? Czy może zastanawiał się nad czysto technicznymi sprawami
związanymi z obrazem? Trudno jej było cokolwiek wychwycić. Miała na końcu
języka kilka głupich pytań, które zachowała dla siebie ostatkami silnej woli.
- Na pewno tego
chcesz? – zapytał najzupełniej poważnym tonem. Niewymownie udzieliła mu
twierdzącej odpowiedzi.
Tego właśnie
chciała.
*
2013
Siedzę na łóżku
z podciągniętymi do brody kolanami i wpatruję się w krajobraz za oknem. Pogoda
jest ładna, jak to w sierpniu – przyjemnie wysoka temperatura, promienie
słońca, umiarkowany wiatr. Właśnie wróciłam ze spaceru. Żałuję, że mamy
ograniczone czasowo wyjścia, przez co czuję się zawsze tak, jakbym tkwiła w
więzieniu. Pocieszam się, że już niedługo opuszczę to miejsce na dobre,
przechodząc do świata, w którym nie trzeba liczyć na zegarku minut spędzonych
na powietrzu.
Niedługo. Tak sobie intensywnie powtarzam, choć tak naprawdę nie wiem, co w tym
przypadku znaczy niedługo. Od dwunastego lipca minęło niespełna pięć
tygodni. Mam dobre prognozy i całe moje leczenie przebiega jak najbardziej
poprawnie, ale rana na ręce wciąż wydaje się daleka od zagojenia. Nikt jak
dotąd nawet nie wspomina o wypisie, a ja nie pytam. Nie chcę czuć
rozczarowania, gapić się bezsensownie w kalendarz, wyobrażając sobie, że któraś
z tych dat oznacza dzień mojego wyjścia. Zamiast tego próbuję sobie znaleźć
zajęcie – robótki ręczne, warsztaty z komunikacji, pomoc w kuchni. Wszystko,
byle nie poświęcać się bezczynności. Na taki moment jak ten pozwalam sobie
bardzo rzadko, żeby nie powiedzieć, że wcale. Chyba ze strachu, z obawy przed
refleksjami, do których mogę dojść, siedząc i myśląc. Teraz jednak nie
mogę się zachować inaczej. Potrzebuję trochę własnej, osobistej przestrzeni,
chwili dla siebie, poukładania sobie klocków i lekko zaburzonej po moich
głośnych wyznaniach konstrukcji. Przeżyłam terapię i niewątpliwie należy to
traktować jako wyczyn. Czuję się jednak bardzo dziwnie. Trochę tak, jakbym po
wyrzuceniu z siebie tłumionych bolączek stała się zupełnie pusta.
Słyszę dźwięk
otwieranych, a następnie zamykanych drzwi. Odwracam się odruchowo. Moja
współlokatorka trzyma w ręku kubek z letnią herbatą.
- Lana była dla
ciebie dzisiaj naprawdę sukowata – stwierdza, sadowiąc się na swoim łóżku i pociągając
spory łyk. Wzruszam ramionami i ponownie spoglądam w okno. Co mogę powiedzieć? Jasne,
że była. I co z tego? Miała rację.
Miała cholerną,
sakramencką rację.
- Uderzyłaś w
jej czuły punkt – mówi Agathe odrobinę ściszonym głosem. – Po śmierci męża zupełnie
oszalała. Cały świat jej się zawalił. Musieli ją tu przywieźć, bo o mało sama
nie odjechała na dobre. Taka była zdołowana.
Kiedyś tego
rodzaju scenariusz tylko by mnie rozbawił. Wykpiłabym ją, zastanawiając się,
jakiego rodzaju człowiekiem trzeba być, by aż tak się załamać.
Teraz sytuacja
wygląda zupełnie, zupełnie inaczej.
- Pewnie nie
chciała ci tak mocno dopierdolić – kontynuuje moja współlokatorka, widząc, że
nie zamierzam się odzywać. – Ona jest w porządku. Znaczy… no, dzisiaj
niekoniecznie. Ale z reguły zachowuje się znośnie. Da się z nią pogadać. I
pożyczyła mi ostatnio bluzę, pamiętasz.
- Pamiętam.
- Nie miej jej
tego za złe. Tego… no, tego, co ci dzisiaj powiedziała.
Tak właśnie
postępuje Agathe. Dobry duch całego psychiatryka, specjalistka w zakresie
odkrywania w ludziach porządnych cech. Serce mi pęka, gdy widzę ją w tym
miejscu, mając świadomość tego, ile mogłaby dać światu poza ograniczającymi nas
murami.
Nie chcę
wałkować tematu. Dość już dzisiaj powiedziałam.
- Idę na
telewizję – oświadczam i wychodzę z pokoju.
*
1989
Często myślała
o tamtym dniu. Odtwarzała go w pamięci niczym film wideo, każdą, cholerną
minutę, z analizą na części pierwsze. Kilka bitych godzin spędzonych na łóżku.
Dźwięk przemieszczającego się pędzla. Duma na jego twarzy, gdy pokazywał jej
efekt końcowy. Wymieniane pocałunki, które z czasem przekształciły się w coś
dużo, dużo poważniejszego.
Dla niego to
też był pierwszy raz, co wydawało jej się zabawne, biorąc pod uwagę powodzenie,
jakie miał u dziewczyn. Po wszystkim długo się do siebie przytulali i patrzyli
na siebie w milczeniu, uznając ciszę za idealną na tamten moment. Nie
przebiegło to może szczególnie przyjemnie – raczej boleśnie, jeśli już, czego
się zresztą spodziewała – ale nie żałowała nawet przez moment. Głównie dlatego,
że właśnie wtedy dotarło do niej, że naprawdę, naprawdę się w nim zakochała,
i że może w wieku siedemnastu lat nie dało się mówić o miłości, jednak bez
wątpienia chodziło o coś przynajmniej do niej podobnego.
Dwudziesty
trzeci września przekręcił jej świat do góry nogami.
A teraz minęło
od niego ponad trzy miesiące i nadal tkwiła w cudownym, uszczęśliwiającym ją
związku, u boku najważniejszego dla niej człowieka, momentami wręcz bojąc się
samej siebie i swoich zadziwiających uczuć. To, że aż tak się od niego
uzależniła, zaczynało ją niejednokrotnie przerażać. Co by się z nią stało,
gdyby teraz nagle zniknął z jej życia?
Próbowała o tym
nie myśleć.
Często
rozmawiali o przyszłości, zawsze rozpatrując ją wyłącznie w pozytywny sposób.
Marzenia do spełnienia, plany do zrealizowania. Raz, chyba w dużej mierze przez
wino, które wypili, odważyła się wspomnieć o potencjalnych dzieciach, które za
jakieś dwadzieścia lat być może zechciałaby mieć. Od razu pożałowała
wyciągnięcia tak idiotycznego tematu. Pomyślała, że się przestraszy i ucieknie,
ale on tylko się uśmiechnął – ku jej nieukrywanej radości – i stwierdził: za
dwadzieścia lat? Niezły scenariusz. Mnie to pasuje.
Potem podpytała
o imiona, które by im nadał. Zamyślił się na moment. Pewnie coś z francuskiego,
rzucił pogodnym tonem. Christian dla chłopca. Chloe dla dziewczynki.
To były dziwne
propozycje. Wcale nie miała pewności, czy jej się podobają, i w końcu doszła do
wniosku, że wolałaby Bjoerna i Irene. Potem uznała, że i tak czeka ich jeszcze
sporo czasu, by dojść w tym względzie do porozumienia.
Tak
przynajmniej wówczas sądziła.
*
2013
W sali
telewizyjnej jak zwykle jest tłoczno. Spora grupa gra w karty, kilka osób
mruczy lub nuci coś pod nosem, reszta siedzi na krzesłach i sofach, wgapiając
się w ekran. Trochę jak w ulu. Na trzecim kanale NRK leci Top Gear. Uśmiecham
się na widok Jeremy’ego Clarksona i już chcę zająć miejsce gdzieś z tyłu, by w
spokoju pooglądać odcinek, gdy zauważam charakterystyczną, marchewkową czuprynę
i jej wciśniętą w róg właścicielkę, układającą w skupieniu wieżę z klocków
Jenga.
Czuję, że nie
powinnam jej przeszkadzać, ale nie potrafię się powstrzymać. Wszystkie jej
oskarżycielskie słowa dudnią mi w głowie, zapewne dlatego, że podświadomie się
z nimi zgadzam – co bez wątpienia jest w tym wszystkim najgorsze. Ona ma
rację. Ma cholerną, pieprzoną rację.
- Cześć – mówię
cicho. Nawet na mnie nie spogląda. – Mogę się dosiąść?
Wzrusza
ramionami.
Zajmuję miejsce
obok i patrzę, jak powoli, starannymi ruchami układa klocki, starając się
żadnego z nich nie przewrócić. To jedno z naszych ulubionych zajęć w tych
murach. Jenga, domino, domki z kart. Wszystko, byle tylko zabić czas i
udowodnić sobie, że coś się jeszcze potrafi. Nawet, jeżeli to tylko jakaś
durna, bezużyteczna konstrukcja.
Nie wiem,
dlaczego chcę tu siedzieć. Zresztą może wcale nie chcę. Może po prostu
autentycznie nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić. Albo pragnę usłyszeć kolejny
ochrzan.
- Przepraszam –
słyszę nagle.
To jej słowa.
Skierowane w moją stronę. Razem ze spojrzeniem, wreszcie oderwanym od teraz już
dość wysokiej wieży, w tej chwili skupionym na mnie. Jej wzrok jest mętny i
niepewny, ale jednocześnie szczery. Wiem, że nie mówi tego po to, by mnie
pocieszyć czy wcisnąć mi jakiś kit.
Naprawdę jest
jej przykro.
- Byłam
wstrętna – mówi, na nowo wgapiając się w klocki, jakby tych kilka sekund
kontaktu wzrokowego wyczerpało ją psychicznie. – I przeszkodziłam ci w terapii.
Nie miałam prawa.
To celna uwaga,
choć nie zamierzam jej tego wypominać. Przypomina mi się Agathe. Nie miej
jej tego za złe.
- Po prostu
myślę, że popełniłaś cholerny błąd – dodaje w stronę wieży Jenga. – Że naprawdę
okropnie się pomyliłaś.
- Bo pewnie tak
było – w końcu znajduję w sobie siłę, by się odezwać. Znowu na moment mi się
przypatruje, by później na nowo skoncentrować się na swoim zajęciu.
- Kiedy ja się
zakochałam… wydawało mi się, że życie ma same zalety. Że jest piękne i cudowne,
i że w sumie cokolwiek złego by się nie działo, koniec końców bilans będzie
zawsze dodatni. Budziłam się z radością. Zasypiałam z radością. Czułam się taka
ważna. Taka potrzebna. I jednocześnie też kogoś potrzebowałam. Idealna
równowaga. Wszystko układało się do kupy, w jedną, doskonałą całość. – Zaciska
wargi. – Byliśmy razem. Długo. Totalnie zakręceni na swoim punkcie. Oświadczył
mi się, a ja się zgodziłam. Zostaliśmy małżeństwem. Pobraliśmy się w takim
małym kościółku w pobliżu Arendal. Kameralna impreza. Najpiękniejszy dzień
mojego życia. – Jeden z klocków zaczyna się chwiać. Wypuszcza go z palców
bardzo powoli. – Mieszkaliśmy w Oslo przez trzy lata. Byłam szczęśliwa.
Zaczynaliśmy myśleć o dzieciach. – Z przerażeniem uświadamiam sobie, że jej
oczy zaczynają się szklić. – A potem on umarł.
Wgapiam się w
swoje paznokcie jak skończona idiotka. Lana cicho pociąga nosem, próbując
powstrzymać płacz.
- Po prostu
umarł. Wykryli u niego glejaka, a półtora roku później płaciłam za jego
pieprzony pogrzeb. – Kilka pojedynczych łez spływa jej po policzkach, palce zaś
niebezpiecznie drżą, grożąc stabilności klockowej układanki. – Obiecał, że mnie
nie zostawi. Że zawsze ze mną będzie. Tak mówił. – Już nie stara się pohamować
narastającej rozpaczy. Jej głos wydaje się kompletnie złamany, podobnie jak i
ona sama. – Przysięgał mi. I gdzie jest teraz? Gdzie? – kolejne pociągnięcie nosem.
– Pod ziemią. Jest pod ziemią. Nigdy już go nie zobaczę. – Jej widok przypomina
mi Petrę. A myśl o Petrze przypomina mi Trondheim. A myśl o Trondheim
przypomina mi jego. Wciąż i wciąż to samo. Jakbym na okrągło kręciła się
na pieprzonej karuzeli. – Nigdy, rozumiesz?! – podnosi nieco głos, na tyle, że
część ekipy od Top Gear przenosi zainteresowanie z telewizora na miejsce, które
zajmujemy. Staram się ją uspokoić, widząc, że sytuacja się komplikuje. Łapię ją
za rękę. Szybko wyrywa ją z mojego nieśmiałego uchwytu i jednym sprawnym ruchem
niszczy wieżę. Co najmniej połowa klocków z rumorem upada na ziemię.
- Nie denerwuj
się – mówię, na co zapłakana Lana patrzy na mnie wzrokiem pełnym boleśnie
autentycznego cierpienia.
- Tak cholernie
wszystko spieprzyłaś – szepcze tak cicho, że ledwo ją słyszę.
- Wiem.
- Musisz to
naprawić.
Nie jestem
pewna, jak mam to rozumieć.
- Posłuchaj,
ja…
Przerywa mi w
pół zdania.
- Jeżeli
rzeczywiście go kochasz… jeżeli to naprawdę aż tak poważna sprawa… - co
chwila siąka nosem i wiem, że lada moment wpadnie w histerię. – Jeżeli tak
jest, to musisz go odzyskać. Musisz stąd wyjść i nareperować to, co
schrzaniłaś. Kapujesz?
- Lana, to…
- …nie będzie
łatwe – dokańcza, niemalże trafiając w moją myśl, choć mnie akurat przychodziło
do głowy sformułowanie to niemożliwe. – Oczywiście. Oczywiście, że nie.
Ale musisz spróbować, rozumiesz? Zrób wszystko, co się tylko da. Jedź za
nim na koniec świata, jeśli to konieczne. Wylej z siebie ostatnie poty. Błagaj
go na kolanach, żeby wrócił. Na pierdolonych klęczkach. – Łzy leją się z jej
oczu ciurkiem. – Kurwa mać, po prostu napraw to. Póki się jeszcze da. – Zanurza
twarz w dłoniach i płacze, na tyle głośno, by ściągnąć uwagę pielęgniarek.
Błyskawicznie zabierają ją z sali. Jedna z nich rzuca mi oskarżycielskie
spojrzenie. Udaję, że go nie widzę, okazując nadmierne zainteresowanie własnym
kolanom.
Znowu ma rację.
*
1989
Muszę wyjechać.
Tak powiedział.
Na wstępie, od razu, bez żadnego przywitania ani buziaka, za pomocą którego
zawsze rozpoczynali wspólne popołudnia. Wzrok miał poważny i zdecydowany. I
zanim zdążyła otworzyć usta, zapoczątkował monolog, z którego docierało do niej
co piąte słowo. Ojciec. Inwestycje. Nowe budowy. Szkocja. Rodzinny biznes.
Do odziedziczenia. Kurs. Specjalne praktyki. Obowiązek. Powrót. Za dwa, może
trzy lata.
Nie chcę.
Muszę. Dostaniemy te udziały w całości. Będzie praca. Będą pieniądze.
Obiecaliśmy mu, ja i Marcus. Chodzi o wykształcenie. To nie potrwa długo.
Przysięgam,
wrócę.
Łzy
powstrzymywała jedynie do momentu przekroczenia progu swojego pokoju. Gdy miała
pewność, że nikt już nie może jej zobaczyć, straciła kontrolę. Przepłakała w
poduszkę całą noc, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała.
Wyjeżdżał.
Zostawiał ją.
Znowu miała być
sama.
Tak bardzo się
tego bała. Najbardziej na świecie. Bardziej niż choroby, niż trzęsienia ziemi,
niż czegokolwiek innego. Z nim przebrnęłaby przez wszystko.
Ale wyjeżdżał.
Oddalał się od niej. Żadną siłą nie była w stanie go zatrzymać.
Traciła go.
*
2013
- Za niedługo
wychodzisz. – Tora uśmiecha się do mnie przyjaźnie, w jeden z tych typowych,
terapeutycznych sposobów, który w sobie wyrobiła, spędzając ze mną całe lata
pod jednym dachem. Stara się nie przejmować krzykami dochodzącymi zza ścian,
stanowiącymi tutaj boleśnie przykrą normę. Może już się do tego przyzwyczaiła.
Odwiedza mnie zaskakująco często, niemal na równi z rodzicami. – Cieszysz się?
Przytakuję
skinięciem głowy.
Ciągle nie
ustaliłam, czy wie. O mnie i o Emilu. O Emilu i o mnie. O nas.
Chociaż w sumie
nie ma czegoś takiego, jak my. Nie licząc Tromsø, my nigdy nie
istnieliśmy jako oddzielny byt. Dwa atomy funkcjonujące w różnych układach. On
tam. Ja tutaj. Dwa światy.
Wiem, że by go
winiła. Za dobrze ją znam. I w głębi serca mimowolnie usiłuję ustalić, jak
mogłabym ją odsunąć od takiego rozumowania, gdyby zaszła ku temu potrzeba. Jak
mogłabym jej wytłumaczyć, że o wszystkim zadecydowałam tylko i wyłącznie ja. I
że obciążanie go za moją postawę jakąkolwiek odpowiedzialnością byłoby
skończonym świństwem.
Nic jednak w
jej zachowaniu nie sugeruje mi jej doinformowania co do całego tematu.
Postępuje jak standardowa starsza siostra świruski – dużo mówi, dużo się
śmieje, co chwila pyta o moje samopoczucie. Nie mogę wyciągnąć z tego
jakichkolwiek wniosków. Zaczynam już wierzyć, że nie ma o niczym pojęcia, gdy
nagle wypowiada zdanie, które wybija mnie z rytmu i nieco zaburza moje
dotychczasowe przekonania.
- Przykro mi z
powodu tego, co się stało – oświadcza, przy czym wcale na mnie nie patrzy.
Przygląda się swoim dłoniom, zaś jej twarz nieco blednie. – Naprawdę nie
sądziłam, że… że to się tak potoczy. – Ja też nie, chcę wtrącić, ale z
jakiegoś powodu nie umiem się na to zdobyć. Przełykam głośno ślinę, a Tora
przygryza nerwowo dolną wargę. – Prosiłam go, by trzymał się od ciebie z daleka.
Obiecał mi.
Robi mi się
zimno.
Więc jednak.
- Przysiągł
mi. I mu uwierzyłam. Skurwiel.
- Przestań –
błyskawicznie wpadam jej w słowo. Wiem już, w jakim kierunku zmierza ta
rozmowa, i nie chcę dopuścić, by rzeczywiście do niego dobrnęła.
- Co on ci
zrobił, Chloe? Skrzywdził cię?
- Nie.
Przestań.
- To przez
niego, prawda? Próbowałaś się przez niego zabić. O mało tego nie zrobiłaś. Prawie
cię straciliśmy. Z jego powodu.
- Nie. –
Powtarzam przeczenie, intensywnie kręcę głową, zaciskam pięści. Każdym sposobem
usiłuję ją odciągnąć od tego toku myślenia. Nie mogę tego znieść. Właśnie w ten
sposób tu trafiłam. Przez zrzucanie winy na niego. Przez szukanie problemu w
nim, a nie we mnie.
Gdybym tego nie
robiła, niewykluczone, że w ogóle by mnie w tym miejscu teraz nie było.
- Nie możesz
tego zwalać na niego, Tora. Nie masz prawa.
- On nie miał
prawa ci się wpieprzać w życie – głos mojej siostry się łamie i na ułamek
sekundy zaczynam się bać powtórki z Lany, choć wiem, że do niej nie dojdzie.
Tora bardzo rzadko płacze. To jedna z jej najlepszych cech. – Czułam, że to się
może tak skończyć. On taki jest. Znam go już tyle lat. Nigdy się nie zmieni. Pieprzony,
cholerny don Juan. – Rzuca nerwowe spojrzenie na bok. Jej umysł wymierza
dwa pociski wycelowane w znalezionych przez nią podejrzanych. W Emila i w nią
samą.
Tak, jakby
mogła to w jakikolwiek sposób powstrzymać.
- Obiecał mi
– powtarza bezradnie i tylko ostatkiem sił zmuszam się do tego, by nie
uderzyć pięścią w stół.
- Nic go nie
łączy z tą sprawą – mówię tak twardo i stanowczo, jak tylko umiem. Zastanawiam
się, jakim cudem odkryła prawdę. W jaki sposób doszła do końca kłębka, wpadając
na prawidłowe rozwiązanie.
Z drugiej
strony, to już nie ma najmniejszego znaczenia. Podobnie jak i moje protesty.
Nie zmieni swojego podejścia. Dopadła winnego. I zaraz pewnie wyciągnie
karabin, by się z nim policzyć.
*
1989
Od początku
powinna była to przewidzieć.
W jej życiu
nigdy nic nie mogło się toczyć zbyt pięknie. Zawsze koniec końców przychodziło
jakieś ale, cholerne zaburzenie rytmu, komplikacja przewracająca całą
misternie budowaną konstrukcję. Należało się spodziewać, że stanie się tak i w
tym przypadku. Co ona sobie wyobrażała?
Nie potrafiła
tak. Po prostu. Nie umiała na niego czekać. Nie dlatego, że ciągnęło ją do
innych, nie dlatego, że zmieniła obiekt zainteresowań. Nie zmieniła. Kochała go
jak nikogo innego na świecie. Ta kwestia wydawała jej się oczywista, bo nie
wyobrażała sobie, że mogłaby przerzucić to uczucie na kogoś, kto nie był
Petterem. Ale funkcjonowanie z daleka od niego stanowiło dla niej mordęgę.
Każdy dzień przypominał walkę o przetrwanie w pustym świecie pozbawionym jego
obecności. Tęsknota za nim zżerała ją od środka jak paskudny, nieuleczalny
wirus. W pewnym momencie przyłapała się na myśli, że chciałaby się odkochać, bo
wtedy przynajmniej nie czułaby się tak beznadziejnie i samotnie.
Obiecał, że
wróci, ale wcale nie uznawała tego za oczywiste. Nie mógł podać żadnej
konkretnej daty, żadnej pewnej informacji, żadnego sensownego punktu
odniesienia. Mówił tylko – kiedyś. A to kiedyś naprawdę
doprowadzało ją do rozpaczy.
Była przerażona
własną słabością. Tym, jak bardzo marnym i smętnym stała się człowiekiem. Nigdy
nie lubiła samej siebie, ale teraz wręcz nie potrafiła patrzeć w lustro.
A potem
odkryła, że zaszła w ciążę i kompletnie się poddała.
Poczuła, iż
grunt wymyka jej się spod nóg. Niczego już nie kontrolowała. Z trudem zmusiła
się, by powiedzieć o wszystkim rodzicom, co zresztą zrobiła tylko dlatego, że
musiała. Mieli świadomość, że spotykała się z Petterem, gdy czasem odwiedzał ją
w domu, parę razy się na niego natknęli. Nigdy jednak z nimi o tym nie
rozmawiała. Próbowała powstrzymać łzy, gdy się na nią wydzierali, myślami sunąc
już w kierunku planowanej od dawna telefonicznej konwersacji.
Nie widziała
innego rozwiązania. Coś w niej pękło, nieodwołalnie. Nie chodziło o uczucia
względem jego osoby. Chodziło o nią. O to, że chciała przestać cierpieć. I że
pragnęła go odsunąć od tego całego problemu, jak w głębi duszy określała
dojrzewający w niej zarodek. Dziecko zniszczyłoby wszystko. Rodzina pewnie by
go wydziedziczyła. Nie pragnął wcale kariery w budowlance, ale ustabilizowana
sytuacja finansowa pomogłaby mu zrealizować marzenia związane z Paryżem. Nie
bez powodu pojechał do Szkocji.
Musiała z tym
skończyć. Z ich związkiem, który na odległość i tak nie miał racji bytu, a
który teraz na dodatek zrujnowałby mu życie. Stała się obciążeniem. Kulą u
nogi.
Od dawna
planowaną formułę wyrzuciła z siebie tak szybko i machinalnie, że sama była
przerażona jej brzmieniem. Na jego pełne rozżalenia i wyraźnego wstrząsu
pytania odpowiadała zdawkowo albo wcale. Zaoferował, że przyjedzie do Norwegii,
by mogli, jak to ujął, spokojnie porozmawiać. To już zupełnie ją dobiło.
Nie powinniśmy się więcej spotykać, Petter, niemalże jęknęła w
słuchawkę. Nigdy.
Przez bardzo
długi okres czasu oboje milczeli. W końcu znów się odezwał, nasuwając oczom jej
wyobraźni swój zgorzkniały, pełen ubolewania wizerunek.
- Przecież ja
cię kocham, Vibeke – powiedział szeptem, jakby chciał zachować te słowa tylko
dla nich dwojga. Aż jej się zebrało na płacz. Też go kochała. Kochała go tak
mocno, że pękało jej serce.
Kochała go, a
mimo to musiała pozwolić mu odejść.
- Przykro mi –
wymamrotała cicho, ocierając kilka pojedynczych łez. Potem odłożyła słuchawkę.
To był
najgorszy dzień jej życia.
*
2013
Biorę głęboki
oddech. A właściwie kilka, jeden po drugim, niemalże łapczywie, rozkoszując się
nieograniczoną ilością świeżego powietrza. Zaciągam się nim niczym więzień
wypuszczony wreszcie na wolność po wielu latach spędzonych za kratami.
Nie mam
pojęcia, co przyniesie jutro. Ani wszystkie jutra po jutrze, zakładając,
że w ogóle nadejdą. Nie chcę niczego planować, nie chcę tworzyć scenariuszy,
których potem nie zrealizuję. Pragnę nauczyć się po prostu żyć. Pogodzić
się z tym, czego nie jestem w stanie poukładać, i naprawić to, co zależy ode
mnie. Zaakceptować siebie jako człowieka i zaprzyjaźnić się ze wszystkimi
swoimi emocjami. Przemyka mi przez głowę jedna z moich ulubionych melodii,
słyszę głosy Bono i Bruce’a Springsteena, zlewające się w jednym wersie. Wciąż
nie odnalazłam tego, czego szukam.
Myślę, że
jestem blisko. Że być może tak naprawdę już zdążyłam to znaleźć, tylko wtedy
jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Prawdopodobnie
muszę się cofnąć. Jechać na koniec świata, jakby to powiedziała Lana.
Zrobić wszystko, co się tylko da, by zdobyć to, czego szukam.
Jestem gotowa.
I mam czas.
Mam całe nowe
życie.
*
1990
Chloe Annette.
Niecałe trzy
kilogramy wagi, czterdzieści siedem centymetrów. Osiem punktów w skali Apgar.
Zodiakalny Byk. Urodzona 14 maja 1990 roku w Sarpsborgu kilka minut po godzinie
dziewiętnastej. Poród był długi i wyczerpujący, w trakcie przerażającej burzy,
która o mało nie doprowadziła Vibeke do zawału. Polało się sporo łez, a zbolały
krzyk słyszało chyba w akompaniamencie uderzających piorunów całe miasto.
I wreszcie
nadszedł koniec.
To już. Koniec
tych dziewięciu miesięcy, tych kilkunastu wspólnie spędzonych tygodni. Wkrótce
rozstaną się na dobre i prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczą. Pójdą w
dwie różne strony. Czekają na nie dwie różne historie, dwa scenariusze do
rozegrania, dwie opowieści do spisania.
Będą sobie
obce. Matka i córka. Córka i matka. Dwie kobiety rozdzielone murem nie do
zburzenia.
Vibeke długo o
tym myślała. Zadawała sobie pytania i szukała na nie odpowiedzi. W wielu
przypadkach jej się nie udawało. Za każdym razem wszystko sprowadzało się do
Pettera i do tęsknoty za nim. Nie miała pojęcia, czy będzie żałować. Nie miała
pojęcia, co ją czeka. Nie widziała horyzontu rozpostartego za zakrętem. Mogła
jedynie iść prosto przed siebie, w przyszłość, wierząc w to, że sobie poradzi.
Na Chloe
czekało nowe życie. I na nią też.
dobra. w końcu jestem! z koszmarnym poślizgiem, ale miało być w święta i jest w święta, także i tak się cieszę, że udało mi się wyrobić. ale, boże święty, co ty mi w ogóle tutaj fundujesz. takiego emocjonalnego rolloercoastera to się nie spodziewałam. i to już od samego początku!
OdpowiedzUsuńokej. to jednak była chloe. pamiętam, że przy ostatnim rozdziale miałam przy końcówce wielką rozkminę na temat tego, kto to próbował popełnić samobójstwo. wszystkie karty odkryte i to jednak była chloe. pewnie gdyby pisał to ktokolwiek inny, powiedziałabym "żenada i tani chwyt", ale nie mogę, nie mam najmniejszego prawa tego powiedzieć, bo cholera jasna, pau, rozwalasz system. uwielbiam to, że to opowiadanie jest tak bardzo przemyślane, że ma koncepcję. nawet nie wiesz jak Cię za to podziwiam. serio, ja nigdy tak nie umiałam. czytając ten rozdział, ma się wrażenie, że Ty masz wszystko dokładnie przemyślane, ułożone w głowie, że nic nie dzieje się przez przypadek. a to jest dla mnie, jako czytelnika, cholernie ważne. to chyba też dlatego tak dobrze mi się tę część czytało. w ogóle uwielbiam ten motyw przeplatania się przeszłości i teraźniejszości, perspektywy matki i córki, tego jak ich historie się nawzajem uzupełniają. fantastico!
przechodząc do konkretów. mało nie padłam na zawał, czytając te słowa: "Połowa ludzi z tej ekipy ma swój prywatny dwunasty lipca, choć głęboko wątpię, by sięgali poziomu dramatyzmu godnego wybrania na ostatni dzień daty urodzin osób, które szczerze kochają." moja szczęka wylądowała na podłodze. dosłownie. pierwsze co, to otwieram nową kartę i wpisuję sobie "emil hegle svendsen", żeby sprawdzić, kiedy ten pan ma urodziny. no i mi się wyświetla na wikipedii ten pieprzony 12 lipca! jestem na 99 procent pewna, że w tym momencie z moich ust wydobyło się iście poetyckie stwierdzenie "o faken sziten" lub coś w ten deseń. i mam na to świadków! dokładnie jednego, w postaci mojej mamy, która akurat się przypałętała do mojego pokoju, żeby coś wyprasować (tak, tak, jak dziecko sobie pojechało do torunia, to z mojego pokoju urządziła sobie coś w rodzaju prasowalni, ale to tak na marginesie). w każdym razie - w tym zdaniu zrzuciłaś na mnie dwie emocjonalne bomby, bo nie dość, że ten 12 lipca, to jeszcze "osób, które szczerze kochają". o matuuulu. co ja mam w ogóle powiedzieć? "o faken sziten", cokolwiek miałoby to znaczyć, najlepiej chyba podsumowuje to, co w tym momencie działo się w mojej głowie.
nazywasz ten rozdział czymś w rodzaju przerywnika, o ile dobrze pamiętam, ale dla mnie, szczerze mówiąc, jest to chyba jeden z najlepszych, które się tu pojawiły. a już na pewno jeden z moich ulubionych. przede wszystkim podbiła moje serce jego konstrukcja, jak już wspominałam. te przeplatające się perspektywy chloe i vibeke, to jak ich losy są na pozór różne, a mimo tego jak dobrze się uzupełniają, to, że w końcu dowiedziałam się jak to było z biologicznymi rodzicami chloe, jak się wszystko między nimi potoczyło. niby tak to skrótowo opisane, ale wszystko, co powinno tam być, jest. o motywie psychiatryka nawet nie będę chyba mówić. to było takie... idealne. chloe mnie zdziwiła, tak. nie spodziewałam się, że tak szybko to do niej dotrze, to, że kocha emila. nie spodziewałam się, że będzie w stanie otworzyć się przed innymi ludźmi. nie spodziewałam się tej jej późniejszej rozmowy z laną. chloe była taka... inna. zupełnie jak nie ona. ale z drugiej strony, czy mogła być taka sama jak wcześniej? po tym, jak próbowała się zabić? nie sądzę. ale właśnie chyba w tej ostatniej rozmowie z laną zaskoczyła mnie najbardziej. spodziewałam się czegoś zupełnie innego, spodziewałam się, że zaatakuje, że będzie okropna i okrutna. że będzie chciała się odpłacić za to, co wcześniej powiedziała jej lana. ale nie. i wiesz co? jestem tym absolutnie zachwycona. tym jak ta rozmowa się potoczyła, tym jaką rolę przyjęła w niej chloe. już nawet nie chodzi o to, co lana mówiła, choć oczywiście ma to ogromne znaczenie. ale sama postawa chloe, tak inna od tego, do czego mnie przyzwyczaiła... no wow!
jestem niesamowicie ciekawa, co będzie dalej. zważywszy na to, że od próby samobójczej minęło sporo czasu. ciekawe co będzie teraz, gdy będzie już poza murami szpitala. jak sobie poradzi. a, zapomniałam wspomnieć: niesamowicie cieszy mnie to, co przemyciłaś w rozmowie chloe z torą. to, że ona nie wini emila (czego, szczerze mówiąc można by się po chloe trochę spodziewać. a przynajmniej na pewno by to nikogo nie dziwiło.), że bierze pełną odpowiedzialność na siebie. to, że w końcu zaczyna dużo rozumieć, mam wrażenie, że bardzo dorośleje, dojrzewa. to niesamowicie ważne i cieszę się, że to następuje. z tej mąki może jeszcze być chleb, jak to mawiają. ale daleka droga przed nią, nie ma, co się oszukiwać. po trochu liczę na to, że pojedzie na ten koniec świata i będzie go przepraszać na kolanach, nawet jeśli podobna wizja wydaje mi się wysoce nieprawdopodobna. ale co tam, nadzieja umiera ostatnia.
Usuńjestem zachwycona! proszę o więcej. dziękuję za uwagę. wybacz, że tak chaotycznie i pewnie zupełnie bez sensu, ale przedświąteczna gorączka w połączeniu z tym, co zafundowałaś mi w tym rozdziale, dały właśnie taki efekt. wrzucaj następny!
normalnie odpowiadałabym na tumblrze (bo, słodki jezusku, jest na co odpowiadać! asdfghjkl!), ale ponieważ mamy szczególny odcinek i szczególny okres, ustosunkowywać się do Twojej wypowiedzi będę tutaj :*
Usuńzacznę może od tego, że w sumie po trzynastce byłam zaskoczona, iż w ogóle pojawiła się jakaś wątpliwość co do tożsamości samobójczyni, chociaż to też może wynika z faktu, że mimo wszystko od początku wiedziałam, jak ten odcinek będzie wyglądał. bo tak na dobrą sprawę teraz wydaje mi się, że tę niejako autodestrukcyjną drogę, którą podążyła chloe, wymyśliłam dla niej już na początku. i właściwie to rzeczywiście była taniocha, ale dla mnie ona zawsze była tak rozchwianą i niestabilną osobą (choć może nie dawałam tego do zrozumienia jako narrator w takim stopniu, w jakim powinnam), że wydawało mi się to czymś oczywistym.
co do tego mojego planowania odcinków - pewnie trochę tak jest, chociaż ja szczerze mówiąc robię sobie w głowie bardzo ogólne zarysy. większość szczegółów i wątków rodzi się z czasem. schematy jakieś tam zawsze się pojawią, ale to, co najważniejsze, rodzi się z odcinka na odcinek, nie licząc może tych pojedynczych scen, które sobie raz na jakiś czas umyślam niejako na przyszłość.
"o faken sziten" brzmi bardzo po norwesku <3 i muszę powiedzieć, że abstrahując już od dnia urodzin słonecznego chłopca (no błagam, widać, że to złote dziecko wakacji!), bardzo mi ten lipiec był na rękę, bo tworzył klimat idealny dla okoliczności - ładna pogoda, wszyscy zadowoleni, czyli doskonały kontrast z tą narastającą depresją chloe. także to się akurat dosyć zgrabnie ułożyło.
szczerze to dla mnie ten odcinek był od początku najważniejszy i strasznie mnie drażniło to, jak się z nim męczyłam, bo sądziłam, że pójdzie prościej. ale to może właśnie dlatego, że miałam wobec niego tak duże oczekiwania. także możesz sobie wyobrazić, jak mnie Twoje słowa ucieszyły <3
i de facto strasznie się cieszę, że dochodzisz do takich wniosków, bo chyba właśnie o coś podobnego mi chodziło. niewątpliwie chloe jest najważniejszą postacią tego opowiadania (chociaż coraz częściej zastanawiam się nad tym by zmienić w drugiej części tendencję i niejako wyrównać znaczenie jej roli z rolą emila), i tak naprawdę im dłużej się temu przyglądam, tym częściej odnoszę wrażenie, że na dłuższą metę fabuła jest skupiona na przedstawianiu jej stopniowej zmiany jako postaci (w dużej mierze dzięki ehsowi). co mnie w sumie mimo wszystko cieszy, bo chociaż zawsze ją lubiłam, to jednak miała sporo za uszami. nie chcę tu w żadnym razie spoilerować, ale na pewno zajdzie spora metamorfoza między "chloe przed dwunastym" i "chloe po dwunastym".
powiem tak: gdyby ta dwójka tak bardzo nie żyła własnym życiem (nie wiem, czy to bardziej mój sukces, czy porażka), ona od razu by za nim pobiegła, a on od razu by jej darował, ale znając ich różnie z tym może być. mogę tylko się przyznać, że na samo zakończenie wstępny pomysł już mam.
ogólnie to, głupku, rozczuliłaś mnie, dowartościowałaś i trzy razy przeczytałam Twój komentarz żeby poprawić poczucie własnej wartości <3 nawet nie potrafię powiedzieć, ile Twoja opinia dla mnie znaczy. i to wcale nie była wypowiedź bez sensu, bo prawie w bek wpadłam!
Zatkało mnie. Właśnie skończyłam czytać to wszystko i WOW.
OdpowiedzUsuńjestem. jestem, Pau. trochę zajęło mi dotarcie tutaj - począwszy od tego, jak długo zabierałam się za faded, a skończywszy na samym czytaniu. zostawiłam to sobie na ferie, żeby mieć więcej czasu, a tu jak na złość - wcale nie było go więcej. ale kiedy już znajdowałam sobie cichy kąt, w którym miałam względny spokój, z wielkim trudem odrywałam się od czytania. Pau, ty pieprzony, cholerny geniuszu. rzadko spotyka się opowiadanie, blog, który jest t a k napisany. śmiem nawet stwierdzić, że spośród setek różnych adresów i dziesiątek autorek, faded jest absolutnie wyjątkowe. tylko trzy osoby w tej całej blogosferze zachwyciły mnie w ten przedziwny, magiczny sposób. ty jesteś jedną z nich i - nie boję się tego powiedzieć - ty jesteś zdecydowanie n a j l e p s z a. często na tt wspominasz o książce, którą chcesz napisać. nie mam żadnych, nawet najmniejszych wątpliwości, że ci się to uda. że kiedyś kupię twoje dzieło i postawię je na półce obok Tołstoja, Schmitta i Victora Hugo. bo rzadko kiedy zdarza mi się czytać coś tak dobrego. tak nieprawdopodobnie dobrego. masz tak niesamowitą świadomość języka, jakby nie miał przed tobą żadnych tajemnic. jakbyś znała każdy najmniejszy jego sekret i śmiała się, ujawniając go innym. to widać - bawisz się pisaniem i robisz to niepospolicie. bardzo sprawnie operujesz wszelkimi środkami i mówię poważnie - to już jest poziom, na który wchodzą naprawdę nieliczni. natychmiast widać, jak wiele książek musiałaś w życiu przeczytać i jak dobrze je wybrałaś - doskonale cię ukształtowały jako pisarkę (mogę się mylić, ale wierzę, że to w dużej mierze wpływa na pisanie). masz przeolbrzymi talent, którego ci cholernie zazdroszczę i gratuluję. wiem, że go nie zmarnujesz. nie mogłabyś.
OdpowiedzUsuńwydawać by się mogło, że wizerunek zbuntowanej i nieprzeciętnej twardzielki jest niemiłosiernie wręcz oklepany i opisany w każdy możliwy sposób. ale właśnie - "wydawać" jest tutaj kluczowym słowem. poradziłaś sobie z Chloe genialnie, a jestem pewna, że nie było to proste zadanie. a ty zrobiłaś to po mistrzowsku. nie przesadzając w żadną stronę i odnajdując złoty środek, a nie wiem, czy to nie jest najtrudniejsze. każdy, nawet najdrobniejszy szczegół jest tak przemyślany i dopasowany do reszty opowiadania (choć jakoś dziwnie mi nazywać faded "opowiadaniem"). nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się zżyłam z jakimś fikcyjnym bohaterem. nie pamiętam, kiedy ostatnio jakiś bohater do tego stopnia przestał być dla mnie tylko literacką fikcją. i już nawet nie chodzi mi o to, że odnalazłam w Chloe sporą cząstkę siebie - bo to pływanie, rosyjski, picie mleka, to, że obie mamy kogo szukać na świecie - nie chodzi mi o te na pozór nieistotne rzeczy, które zbliżają cię do bohatera. ale o sposób, w jaki opisałaś jej uczucia. daję słowo, odczuwałam je, jakbym to ja nią była. były momenty, w który niemal fizycznie mnie bolało. przerażające jest to, jak dobrze można pisać. do jakiej perfekcji doprowadzić tę sztukę. Pau, jesteś cholernie blisko. idź w to, proszę. i nigdy się nie poddawaj.
pozwolisz, że pominę Emila, choć jest on tutaj tak ważny. na pewno wrócę do niego przy kolejnym komentarzu. teraz przejdę do rzeczy, która w całym faded jest dla mnie najpiękniejsza. wszystkie analogie między Chloe i jej matką, wszystkie podobieństwa i różnice. powtarzająca się historia. to jest niesamowite. magiczne. tak, zdecydowanie to jest to, co najbardziej ujęło mnie w faded.
choćbym pisała tutaj do rana, nigdy nie napiszę wszystkiego, co chciałabym ci przekazać. dlatego po prostu podziękuję. i proszę, Pau, cokolwiek się będzie działo, brnij w to. bo ja już robię miejsce na twoją książkę.