sobota, 6 grudnia 2014

X


you'll never change what's been and gone



2013
Znowu biegnę. Czuję, jak moje serce podskakuje szaleńczo w narzuconym sobie szybkim rytmie, podczas gdy nogi wykonują dłuższe niż zwykle kroki. Cienka strużka potu spływa mi po plecach. Zaciskam odruchowo pięści. Oddech mam zaburzony, ciężki, w pewnym momencie wydaje mi się, że w ogóle nie potrafię złapać powietrza. Nie wiem, gdzie jestem i co to za miejsce, bo żaden z krajobrazów, które mijam, nie wydaje mi się choć trochę znajomy. Czy to jeszcze Norwegia? Czy to jeszcze Europa? Czy to jeszcze planeta Ziemia? Co tu robię? Dlaczego biegnę? Przecież tego nie lubię, nigdy nie lubiłam. Za czym właściwie tak gonię?
Przewracam się. Nagle, bez ostrzeżenia, wydając z siebie rozpaczliwy krzyk wywołany intensywnym bólem. Moja noga. Prawa łydka, zaatakowana w ułamek sekundy przez niezidentyfikowaną istotę. Chcę się obrócić, ale nie jestem w stanie zrobić nic poza wbiciem wzroku w trawę. Trawa. Zielona tak, jak wtedy, jak w maju. Zaciskam zęby. To chyba jakieś zwierzę, drapieżnik wgryzający się w moją skórę. Szpilki wbijane w nogę, coraz głębiej i mocniej. Wydzieram się na cały głos, do tego stopnia, że w gardle robi mi się sucho. Próbuję się wyrwać, ale zamiast tego mój oprawca tylko wzmacnia atak. Nie mogę wytrzymać. Ból jest niewiarygodny. Oczy zachodzą mi łzami, gdy wywrzaskuję błagalne prośby o pomoc, doskonale wiedząc, że nikt na nie nie zareaguje. Jestem tu sama. Ja i to coś, co mnie niszczy.
Nie gonię. Uciekam.
Umieram.
Przemykają mi przez głowę pojedyncze sceny z życia, jak na taśmie filmowej. Pojedyncze klatki, małe, prostokątne obrazki, moje dzieciństwo, moje liceum, moje studia, moje malarstwo, moje kobiety, moi mężczyźni, moje miasta, moje recepty, moje tabletki, moje żałosne, krótkie, beznadziejne życie, które właśnie się kończy, bo niemożliwe, żebym to wytrwała, umrę, na pewno, nie zdzierżę już tego bólu, nie zdzierżę już tego cierpienia, muszę umrzeć, do jasnej cholery, niechże się to skończy, nie wytrzymam, nie potrafię…
- Chloe? Wszystko w porządku?
Odruchowo podskakuję na wydźwięk własnego imienia, wreszcie odrywając wzrok od kolan. A jednak. Żyję. Oczywiście, że żyję. To przecież tylko zły sen. Koszmar, który wraca do mnie co noc, za każdym razem stając się coraz bardziej realistycznym, na tyle, że myślę o nim nawet w ciągu dnia. Na tyle, że wciąż czuję zęby wgryzające się w moją łydkę, choć tak naprawdę sobie to uroiłam.
Kiwam głową w ramach twierdzącej odpowiedzi. Bo rzeczywiście jest w porządku. Nie do końca może tak, jakbym chciała, ale czy ja właściwie w ogóle mam prawo czegoś chcieć? Czy mam prawo jeszcze czegokolwiek od życia wymagać? Odcinek prawej ręki od nadgarstka do łokcia, owinięty kilkoma warstwami elastycznego bandażu, przypomina mi o wszystkim, co zrobiłam. To niewymowny, wypalony znak potwierdzający moją winę. Moją słabość, moją kapitulację, moją białą flagę wystawioną na widok publiczny.
Wszystko jest w porządku. Muszę sobie to powtarzać. Wierzyć w to. Sprawić, by tak właśnie było.
- To twój wielki dzień.
Wielki dzień. Dzień, w którym wyznam swoje grzechy. Otworzę się na innych i pozwolę całej historii wyjść na jaw. Wyrzucę z siebie wszystko, co tłumię od kilku tygodni. Wcale nie jestem pewna, czy rzeczywiście czuję się gotowa. Tyle tylko, że wątpię, bym za rok czuła się bardziej gotowa niż w tej chwili.
- Więc jak? Opowiesz nam o sobie?
Patrzy na mnie badawczo, uważnie, bez presji, ale w sposób jednoznacznie sugerujący odpowiedź. Szatan. Tak go tutaj nazywamy, bo jego żelazna konsekwencja w zakresie prowadzenia terapii ociera się w naszych oczach niemalże o brutalność. Nie postrzega nas przez pryzmat naszego niedostosowania do społeczeństwa. Nie myśli o nas w kategorii ofiar własnej psychiki. Dla niego jesteśmy po prostu ludźmi.
Z problemami, zagubionymi, nieogarniętymi – ale wciąż ludźmi.
Moja współlokatorka z pokoju siedząca po drugiej stronie rzuca mi współczujące spojrzenie. Chłopak obok mnie lekko się wzdryga. Ruda dziewczyna o złośliwym wyrazie twarzy robi wymowną minę.
Prostuję niepewnie plecy.
- Od czego mam zacząć? – teoretycznie doskonale wiem, jak takie monologi przebiegają, uczęszczam na tę terapię od chwili przeniesienia na oddział otwarty. Kilka z nich już osobiście usłyszałam. Mimo to z jakiegoś powodu potrzebuję potwierdzenia, że moje wyobrażenie o tym, co mnie czeka, jest właściwe.
- Najlepiej od początku. – Wzdycha melodramatycznie, a identyfikator na jego piersi unosi się minimalnie do góry. Brynjar Heste. Niewiarygodne, że przetrwał tyle lat z takim imieniem. Jeszcze śmieszniejsze, że robi za terapeutę w szpitalu psychiatrycznym w Gaustad. – Jak się nazywasz. Ile masz lat. Czym się zajmujesz. Co cię do nas sprowadza.
Zapanowuje chwila niezręcznej ciszy. Czuję na sobie świdrujący wzrok rudzielca. No dalej. Już. Wielki dzień.
Przełykam nerwowo ślinę.
- Chloe Berger – przedstawiam się w końcu, rezygnując z drugiego imienia, które wydaje mi się zbędne. Zresztą dane osobowe to najmniej istotny element całej wypowiedzi. Ważne jest to, co przyjdzie później. – Urodziłam się w dzień niepodległości Paragwaju, 14 maja 1990 roku. Mam dwadzieścia trzy lata. – Wyrzucam z siebie kolejne zdania bardzo powoli, jakbym liczyła na to, że ktoś mi przerwie i zechce wyręczyć w tej roli, choć wiem, iż w żadnym razie do tego nie dojdzie. – Dorastałam w Lesji, w Oppland, do liceum chodziłam w Molde, a studiuję tutaj, w Oslo. Malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych. Mieszkam w centrum… to znaczy mieszkałam. – Zagryzam odruchowo dolną wargę, na co Brynjar rzuca mi kojące spojrzenie.
- Mieszkasz. – Jego głos jest spokojny, ale zdecydowany. – Do Gaustad wpadłaś na jakiś czas.
Zawsze to powtarza. Nie zabawicie tu długo, świat już na was czeka, nie ma sensu gnić w tych murach i tym podobne bzdety, mające zapewne działać mobilizująco. Ja akurat nie potrzebuję mobilizacji. Chcę stąd wyjść. To nie jest zły szpital – nie takie rzeczy się w życiu widziało – ale moja budowana latami nienawiść do psychiatryków działa jak tajfun. Tęsknię za swobodnym spacerowaniem po Oslo, za szumem wody płynącej w Aker i ściskiem w tramwajach, którego na ogół nie toleruję.
- Mieszkam. – Poprawiam się szybko, wiedząc, że tego się właśnie ode mnie oczekuje. Od pewnego czasu jestem mistrzynią w spełnianiu cudzych oczekiwań. Zgodnie z moimi przewidywaniami Heste robi zadowoloną minę.
- Diagnoza?
- Zaburzenie afektywne dwubiegunowe. Typ II. – Słyszę pojedyncze pomruknięcia, zapewne ze strony osób dzielących ze mną tę bolączkę. Moja współlokatorka wbija z zawstydzeniem wzrok w czubki swoich butów. Wrzucili nas do tej samej sali właśnie ze względu na łączące nas schorzenie.
- Jak tutaj trafiłaś? – kolejne ze standardowych pytań z wywiadu środowiskowego, wypowiedziane takim tonem, jakby dyskusja dotyczyła letniej ramówki telewizyjnej. Oczywiście nie mam żadnych szans na uniknięcie tego przesłuchania.
- Mniej więcej miesiąc temu ze Szpitala Uniwersyteckiego w Oslo. Najpierw… najpierw na oddział zamknięty. – Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze. – A potem mnie przenieśli.
- Dostałaś skierowanie w Szpitalu Uniwersyteckim. – Potwierdzam ruchem głowy. – Dlaczego?
Znowu chwila ciszy. Wszyscy na mnie patrzą. Mam wrażenie, że od ich spojrzeń staję się coraz mniejsza, że przemieniam się w mróweczkę, którą każdy jest w stanie rozdeptać obcasem. Mimowolnie kieruję wzrok w stronę swojej prawej ręki. Myślę o skórze ukrytej pod bandażem i o tym, że to, co na niej jest, prawdopodobnie nigdy nie zniknie. Nie ukryję tego. Nie zamiotę tego pod dywan. Nie wyrzucę tego z pamięci.
Stało się.
Spoglądam na mojego terapeutę. Wciąż czeka na odpowiedź, choć wszyscy w głębi serca doskonale ją znają. Biorę głęboki oddech, naiwnie wierząc, że to mi pomoże.
- Dlatego – mówię w końcu – że próbowałam się zabić.


*


1988
- Dobre te orzechy?
Męski głos zupełnie zaskoczył zbierającą z lady pojedyncze monety Vibeke. Była tak skoncentrowana na swoim przejmującym zajęciu, że dotąd nawet nie zdążyła zauważyć, iż ktoś za nią stoi. Zastygła na moment z mimowolną niepewnością, po czym wsunęła wydaną jej resztę do kieszeni i obróciła się, stając twarzą w twarz z autorem pytania.
Znała go. Wprawdzie tylko z widzenia, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, jakkolwiek wcale nie uważała się za osobę o dobrej pamięci do twarzy. Petter Uberholdt. Chłopak z równoległej klasy, artysta o nowobogackich korzeniach, w którym kochały się wszystkie dziewczyny. Musiał im się podobać – wysoki, przystojny, o niespotykanych, stalowych oczach i wyrazistych kościach policzkowych, na dodatek jeszcze będący synem udziałowca znanej, wpływowej firmy budowlanej. Nic dziwnego, że nie mógł się opędzić od wielbicielek, choć akurat Vibeke do nich nie należała. Unikała ludzi takich jak on, popularnych i powszechnie lubianych. Sama pochodziła z dokładnie odwrotnego świata.
- W porządku – mruknęła po kilku sekundach, gdy w końcu dotarło do niej, że skierował swoją wypowiedź do niej, nie do ekspedientki. – Znośne. – Tak naprawdę uważała je za swoje ulubione, ale nie widziała powodu, dla którego miałaby okazywać przed tym facetem jakiś zbędny entuzjazm. Nie okazując mu większego zainteresowania, pożegnała się chłodno ze sklepową i ruszyła w kierunku wyjścia. Zaraz za drzwiami szybko władowała do torby paczkę orzechów, robiąc to zdecydowanie zbyt nerwowo, by zauważyć wypadające z niej pudełko. Gdy po krótkim czasie usłyszała za plecami nawoływania, najprawdopodobniej dotyczące jej osoby, bez zastanowienia ruszyła prędzej do przodu. W typowy dla siebie, idiotyczny sposób liczyła na to, że go zgubi, ale typ był uparty. Łatwo ją dogonił i chwycił za ramię.
- Hej! – krzyknęła ze złością i odskoczyła od niego jak oparzona, co skwitował uniesieniem brwi do góry.
- Masz problemy ze słuchem?
- Co?
- Wołałem cię – uniósł rękę do góry, a Vibeke dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, że trzymał w niej opakowanie relanium. – Zdaje się, że coś upuściłaś. – Natychmiast wyrwała mu je z dłoni, instynktownie czując, że robi się czerwona.
- Dzięki – bąknęła i wcisnęła pudełko do torby tak sprawnie, jak tylko potrafiła. Nadal uważnie jej się przypatrywał. – Coś jeszcze? – zapytała, sekundę później z zażenowaniem dochodząc do wniosku, że zabrzmiało to trochę zbyt opryskliwie. Zrobił nieco zaskoczoną minę. Zapewne na co dzień nie spotykał się z takim traktowaniem.
- Nie – powiedział w końcu, choć przez moment sądziła, że usłyszy coś zgoła innego. – Chciałem ci tylko oddać twoją własność.
Zapanowała między nimi cisza.
- Dziękuję – powtórzyła i nie pragnąc bynajmniej kontynuować dyskusji, znów ruszyła przed siebie.
Tym razem nie poszedł za nią.


*


2013
- Nauczyłam się z tym żyć. Akceptować to, że jestem inna. Że muszę brać leki, by zachowywać się normalnie i że co miesiąc spotykam się z psychiatrą. Że jednego dnia mam mnóstwo energii, a następnego chowam się pod kołdrą i unikam kontaktów z ludźmi. Pogodziłam się z tym. – Im dłużej mówię, tym łatwiej mi to przychodzi. Brynjar chyba też zdał sobie z tego faktu sprawę, bo już nie zadaje żadnych pytań. Przypatruje mi się tylko spokojnym, pozbawionym większych emocji wzrokiem z gatunku wyrzuć to z siebie. Więc wyrzucam, choć jednocześnie sama nie wierzę, że rzeczywiście siedzę na terapii w szpitalu psychiatrycznym i opowiadam obcym ludziom o swoim żałosnym życiu. – Przynajmniej tak mi się wydawało. Właściwie wszystko miałam poukładane. Studia, znajomi, codzienne łykanie pigułek… Jakoś to szło. Na tyle spokojnie, na ile tylko się da przy dwubiegunówce. – Urywam na chwilę, bo sama nie jestem pewna, do czego zmierzam. Odnoszę wrażenie, że w mojej głowie tkwi tyle myśli, iż autentycznie się w nich gubię. Co zresztą zdarza mi się nie po raz pierwszy.
Gdy panująca cisza zaczyna przekraczać dopuszczalne niezapisane normy, Heste błyskawicznie wkracza do akcji.
- Co się zmieniło? – pyta łagodnym, typowo psychologicznym tonem, zapewne po to, by pomóc mi poskładać wypowiedź do kupy. Rzecz jasna, na usta ciśnie mi się multum słów.
Co się zmieniło?
Wszystko.
To chyba najprostsza riposta. Mało konkretna, ale jednocześnie najbardziej trafna. Wszystko się zmieniło. Świat, do którego należałam, się zmienił. Ludzie, którzy mnie otaczali, się zmienili. Emocje, które byłam skłonna poczuć, się zmieniły.
Ja się zmieniłam.
I to właśnie mówię na głos.
- W jakim sensie? – Brynjar uparcie ciągnie mnie za język. Zastanawiam się przez chwilę.
- Zaczęłam inaczej patrzeć na pewne rzeczy. – Chce mi się śmiać na wydźwięk tych słów, choć jednocześnie wiem, że nie umiem tego ująć inaczej. Bo przecież tak to właśnie wyglądało. Nagle interesowali mnie moi biologiczni rodzice. Nagle obchodziło mnie, co myśli o mnie mężczyzna. Nagle poczułam się taka… prawdziwa. Rzeczywista. Normalna. – Na… na innych ludzi. – Wiem, że to wszystko brzmi idiotycznie, i spodziewam się upartego drążenia tematu, ale zamiast tego nasz terapeuta tylko wzdycha i wyciąga z przewieszonej przez krzesło otwartej torby teczkę. Serce podchodzi mi na sekundę do gardła, gdy lustruje wzrokiem jej zawartość. Chwilę później znów przenosi swoje zainteresowanie na mnie.
- Dwunasty lipca – mówi lekko ściszonym głosem, a mnie natychmiast robi się zimno. Nie – ostatkiem sił powstrzymuję się przed wyrzuceniem z siebie tego słowa. Nie rozmawiajmy o tym. Nie. Proszę. Nie chcę. – To był dzień, w którym sobie to zrobiłaś. – Nie muszę się rozglądać wokół siebie, by wiedzieć, że wszyscy wpatrują się teraz w moją owiniętą bandażem prawą rękę. Ogarnia mnie dziecinna chęć schowania jej za plecy. – Pamiętasz coś z tamtego piątku?
Przełykam głośno ślinę. Przez głowę przemykają mi pojedyncze obrazy, które rozpaczliwie próbuję od siebie odepchnąć, odkąd tylko odzyskałam przytomność, jeszcze w miejskim szpitalu w centrum Oslo. Dwunasty lipca. Czym, do diabła, jest dla mnie teraz dwunasty lipca? Pomostem między starym a nowym życiem? Wyborem godnym pożałowania? Abstrakcją trącającą o czysty nonsens? Kolejnym znakiem na to, że w walce z choróbskiem przegrałam i to z kretesem?
Co on by na to wszystko powiedział?
- Pamiętam ładną pogodę. Świeciło słońce. – Tylko tyle potrafię z siebie wydobyć. Zdaję sobie sprawę, że w normalnym towarzystwie usłyszałabym już kilka prychnięć. Tutaj każdy milczy, usiłując mnie zrozumieć. I jednocześnie dopasować moją historię do swojej własnej. Połowa ludzi z tej ekipy ma swój prywatny dwunasty lipca, choć głęboko wątpię, by sięgali poziomu dramatyzmu godnego wybrania na ostatni dzień daty urodzin osób, które szczerze kochają.
Oto i ja. Takim właśnie jestem człowiekiem. Leżącym na dnie. Mieszkańcem psychiatrycznej wspólnoty. Marnym robaczkiem za kratami, z dwoma dziennymi, starannie wyselekcjonowanymi porcjami medykamentów podawanych o stałych godzinach, z możliwością jednego popołudniowego spaceru i uczestnictwa w warsztatach plastycznych, ale jedynie przy użyciu węgla w sztabce, bo ołówek jako narzędzie ostre stanowi zagrożenie. Czy należy mnie klasyfikować jako ofiarę dwunastego lipca? A może dwunasty lipca paradoksalnie mnie wyzwolił?
- Dlaczego akurat tamten piątek? – Brynjar zamyka teczkę, ja zaś mam ochotę krzyknąć. Tak bardzo nie chciałam usłyszeć tego pytania. Kogo to obchodzi?, chcę odwrzasnąć i gdybym była dawną Chloe, pewnie to bym właśnie zrobiła. Ale już nią nie jestem. Od dwunastego lipca już nie. – Ten dzień coś dla ciebie znaczył? Czy to raczej czysty przypadek?
Przypadek? Jaki, kurwa, przypadek? Myślę o dacie wyrytej na prawie jazdy. Myślę o decyzji podjętej na peronie stacji kolejowej w Trondheim. Myślę o kartkach wyrywanych z kalendarza tygodniami, doba po dobie, w gorzkim oczekiwaniu na tamten piątek, o swoim własnym odbiciu z jedenastego lipca, o dziewczynie z niebieskimi włosami biegnącej po żyletki. Tu nigdy nie było mowy o przypadku.
I wcale nie muszą o tym wiedzieć.
- Tak po prostu wyszło – odpowiadam, starając się brzmieć jak najbardziej pewnie i zdecydowanie. Na tyle, by nikt mnie nie oskarżył o kłamstwo, z którego nie mam ochoty się tłumaczyć.
Tak po prostu wyszło.


*


1988
W wolnych chwilach lubiła pływać. Trochę dla przyjemności, trochę z zamiarem poprawienia swojego stanu fizycznego, ale przede wszystkim dlatego, że nigdzie nie czuła się tak swobodnie, jak pod wodą. Miała wrażenie, że basen jest jej odskocznią, miejscem, w którym mogła się schować, gdy jej pragnienie ucieczki przed rzeczywistością wzrastało do szczególnie dużych rozmiarów. Bolączki codzienności na kilkadziesiąt minut wylatywały z jej przepełnionej zmartwieniami głowy. Stawała się zupełnie inną Vibeke. Kimś, kim wolała być. Kimś, kim powinna być.
Działała w sposób automatyczny, bez zastanowienia. Noga za nogą, ręka za ręką, byle do przodu, z odpowiednim, mocnym wysiłkiem. Wiedziała, że dobrze sobie z tym radzi. Mogłaby ćwiczyć jeszcze bardziej intensywnie i zacząć uczestniczyć w wyścigach. Wreszcie jakoś wybiłaby się z szarej przeciętności. Pokazałaby, że ma jednak pewien potencjał. Że do czegoś się mimo wszystko nadaje. Nie umiała logicznie wytłumaczyć własnej bierności w zakresie rozwijania jednego z nielicznych posiadanych talentów.
Tego dnia ktoś płynął obok niej. Kilka minut wcześniej pojawił się nagle na sąsiednim torze i od samego początku wyraźnie usiłował narzucić jej niewątpliwie ostre tempo. Niewymownie podjęła wyzwanie.
Miała niewątpliwie do czynienia z trudnym przeciwnikiem – prawdopodobnie mężczyzną. Szybkim, sprawnym i silnym. Grzbiecistą, którego wciąż nie potrafiła dogonić. Narastała w niej coraz większa frustracja. A on jakby to wyczuwał, dodatkowo wrzucając wyższy bieg. Zadowolony z siebie cwaniaczek. Po jednym z dystansów straciła cierpliwość. Wyłoniła się z wody i niemal natychmiast zatkało ją na widok kpiącego uśmiechu jej rywala opartego o ściankę. To był on. Chłopak od orzechów. I od relanium.
- Śledzisz mnie? – nie chciała zadawać tego pytania, wymsknęło się samo, jak zawsze wpędzając ją w stan permanentnego wstydu. Sądząc po jego parsknięciu, tylko go tym rozbawiła.
- Dobra jesteś – jego beztroski ton wydał jej się niemal bezczelny. – Masz niezłą technikę. Aczkolwiek mogłabyś jeszcze trochę przyspieszyć.
- Odczep się ode mnie.
- Po co ta spina? Chciałem ci tylko poradzić po przyjacielsku.
- Nie jesteśmy przyjaciółmi.
- Ale możemy być.
- Daruj sobie. – Nie zamierzała pozwolić mu na ciągnięcie tematu, więc ruszyła do przodu, by pokonać kolejny dystans. Z zupełnym, stoickim spokojem zrobił dokładnie to samo, ponownie zresztą wyprzedzając ją bez większego trudu.
- Mam wrażenie, że to nie jest maksimum twoich możliwości.
- Czy ja mówię po chińsku? – spytała odrobinę ostrzejszym tonem. W odpowiedzi wyszczerzył jedynie zęby.
- Nie udawaj, że nasza mała rywalizacja cię nie bawi, co?
- W ogóle mnie nie bawi. Tym bardziej, że nie ma racji bytu. Jesteś facetem.
- A ty płyniesz kraulem – zauważył sprytnie. – To chyba nieco wyrównuje nasze szanse.
- Nie wydaje mi się.
- Po prostu wciśnij gaz do dechy, panno… jak ci tam?
- Nieważne.
- Ciekawe imię.
- Odwal się.
- Ja jestem…
- Wiem, kim jesteś – przerwała mu chłodno. – Petter Uberholdt, dziedzic budowlanej fortuny i ulubieniec żeńskiej części szkolnej publiczności.
Jej wyraźnie krytyczny wzrok wcale nie wyprowadził go z równowagi.
- Zdaje się, że nie całej części.
- Słuszna uwaga. – Zrobiła kolejny nawrót i przepłynęła następne pięćdziesiąt metrów. Sąsiad z toru po prawej był jednak nieugięty.
- Słuchaj, masz świadomość, że ludzie przedstawiają się sobie w trochę inny sposób?
- Widocznie nie jestem przystosowana do społeczeństwa. – Tego również nie powinna mówić, bo i wcale nie chciała mu przypominać o tym, że nosi tabletki na uspokojenie w torebce. Ale może pamiętał. Nie wydawał się być zaskoczony jej docinkiem. I chyba relanium wcale mu nie przeszkadzało. Albo po prostu umiał to wyjątkowo zgrabnie ukrywać.
Teraz na przykład traktował ją zaskakująco normalnie, wyciągając wilgotną od wody rękę w jej kierunku i zgrabnie ignorując jej ostatnią wypowiedź.
- Tego akurat mogę cię nauczyć. Jestem Petter. – W jego geście było coś tak wymownego, że nie potrafiła go tak po prostu zignorować. Choć wcale jej się to nie podobało, uścisnęła jego dłoń z intensywnym przeczuciem, że nic dobrego z tego wszystkiego nie wyniknie. – To jest ten moment, w którym mówisz, jak masz na imię.
Przez moment milczała, zastanawiając się, co powinna zrobić. W końcu uznała, że tak czy siak się nie wymiga. Nie miała pojęcia, o co mu chodziło i dlaczego tak się nią zainteresował – pewnie postanowił się z niej trochę ponabijać, jak każdy – ale nie wyglądało na to, by łatwo było go spławić.
- Vibeke – odpowiedziała więc w końcu. – Mam na imię Vibeke.
Miała na imię Vibeke i właśnie po raz pierwszy nawiązała z kimś znajomość na krytym basenie w centrum Tromsø.


*


2013
Jedną z rzeczy, których najbardziej mi brakuje w psychiatryku, jest pływanie. Nawet nie dlatego, że to prawdopodobnie mój ulubiony sposób spędzania czasu, nawet nie dlatego, że poza malarstwem tylko to potrafię w życiu robić. Tęsknię za pływaniem, bo ono daje mi poczucie wolności. Pod wodą mam swobodę nieporównywalną z jakimkolwiek innym życiowym stanem. Nie potrafię jej znaleźć w żadnym innym miejscu i w żadnej innej czynności. Gdy pływam, jestem innym człowiekiem. Mój mózg się wyłącza. Moje ciało nabiera automatyzmu. Moja dusza odsuwa się od rzeczywistości. Jestem silna. Nie do zatrzymania i nie do złamania. Idealny stopień twardości.
Mówię o tym na głos. Wszystkie myśli wciąż mi się mieszają i przez to moja opowieść nabiera kompletnie chaotycznego charakteru, co w sumie ma sens. Chaotyczny – tym jednym przymiotnikiem można by idealnie opisać moje życie i mnie samą jako człowieka. Chaotyczna, niespójna, nieuporządkowana.
Ja. Urodzona w dzień niepodległości Paragwaju. Bękart ze schodów. Farbowane włosy. Sokół i jastrząb. Niedoszła samobójczyni. Jeszcze żyję. I czuję. I tęsknię. I kocham. Nieszczęśliwie.
Gdybym chociaż mogła pływać.
- Wrócisz do tego. Wrócisz do wszystkiego. – Brynjar patrzy na mnie swoim firmowym, ciepłym wzrokiem. Będzie dobrze. Musisz tylko chcieć. No właśnie. Muszę chcieć. Nic więcej. Tylko czy rzeczywiście chcę? Czy żałuję dwunastego lipca? Czy gdybym cofnęła się teraz do tamtego piątku, pozwoliłabym, by potoczył się on inaczej? Czy naprawdę chcę wyjść do rzeczywistości i spróbować znów żyć od nowa? Czy w ogóle chcę żyć?
- Nie mogę wrócić do wszystkiego. – Te słowa wysuwają się ze mnie bardzo naturalnie, jakby cały czas tylko czekały na odpowiedni moment, od dawna już tkwiąc na końcu mojego języka. Kilka osób wokół mnie zaczyna się nerwowo wiercić na krzesłach. Nasz terapeuta marszczy brwi.
- Właśnie, że możesz.
- Nie mogę. – Wcale nie mam ochoty się kłócić. A już tym bardziej głośno mówić o tym, co mi chodzi po głowie. Ale wiem, że długo już tego w sobie nie utrzymam. Nie w okolicznościach takich jak te, gdy tak naprawdę myślę wyłącznie o jednym.
Przypuszczam, że tak wygląda miłość – albo szaleństwo, choć niewykluczone, że w moim przypadku jedno jest po prostu tożsame z drugim. Jestem szalona i kocham. Kocham bez hamulców, na smutno, samotnie i po cichu. Kocham tak, jak nigdy nie chciałam, kocham tak, jak rozpaczliwie starałam się nie kochać. Kocham, gdy otwieram oczy o poranku, wpatrując się w poszarzały sufit, kocham, gdy je zamykam, wpadając w ciemność. Kocham, robiąc zwykłe, prozaiczne rzeczy. Kocham, jedząc, kocham, malując, kocham, chodząc. Kocham, patrząc przez okno na świat, od którego z własnej woli się odcięłam. Kocham, siedząc na terapii.
Jestem człowiekiem. Kocham człowieka.
Każdego dnia się nad tym zastanawiam i wciąż nie umiem zdefiniować tego uczucia. Trudno mi je opisać słowami – mam wrażenie, że nie da się tego zrobić, w każdym razie nie tak, jakbym tego pragnęła. Co gorsza, nie umiem również niczego z siebie wyrzucić za pomocą pędzla. Próbuję, ale po prostu nie potrafię. Wszystkie moje ruchy wydają mi się sztuczne i puste. Żaden z nich nawet nie zmierza w kierunku, w jakim chciałabym go popchnąć. Nigdy nic podobnego mi się wcześniej nie zdarzyło.
Krótko mówiąc, jestem zupełnie bezbronna.
- On mi tego nie daruje. – To jedna z nielicznych rzeczy, co do których mam stuprocentową pewność. Być może wręcz jedyna. Gardził mną na długo przed dwunastym lipca, przed swoimi dwudziestymi ósmymi urodzinami. Nie chcę myśleć, jak zacznie na mnie patrzeć, gdy już się dowie.
Rozdeptana jak mrówka.


*


1988
Nie narzucał się. W żadnym wypadku. Gdy mijali się na korytarzu, witał ją standardowym pozdrowieniem, gdy wpadali na siebie na basenie, ingerował krótkie, pozbawione podtekstów pogawędki. Był miły, ale nie w przesadny sposób. Tak, jakby czuł, że potrzebowała dystansu. Sama nie miała pewności, kiedy zaczęło jej zależeć na tej znajomości, tak przecież spontanicznej i w gruncie rzeczy kompletnie pozbawionej jakiejkolwiek logiki. Nie należała do dziewcząt, którymi chłopak jego pokroju mógłby się zainteresować. Nie wyróżniała się. Nie poszłaby z nim na szkolną dyskotekę, bo nie umiała i nie lubiła tańczyć. Nie porozmawiałaby z nim o sztuce, bo się na niej nie znała. Wyobrażała sobie siebie jako ludzki kontur odrysowany na szarej ścianie wtopiony w tłum. Smutna, chora, bezbarwna Vibeke.
Ale on z jakiegoś powodu ją lubił. Tak po prostu, po ludzku, w zwyczajny, koleżeński sposób. Chętnie towarzyszył jej po szkole w drodze na przystanek. Opowiadał dowcipy, a ona się śmiała. Przebywanie z nim przynosiło jej dziwny rodzaj nieznanej jej do tej pory przyjemności, której nigdy dotąd nie czerpała z niczyjego towarzystwa. Oczywiście mu tego nie powiedziała. Pewnie tylko by ją wykpił.
Dawno już zdążyła zauważyć, że interesowało go mnóstwo rzeczy. W sumie nie było tematu, w którym nie miałby czegoś do powiedzenia. Chętnie rozmawiał o sporcie i o muzyce, o filmach i o podróżach. O tym, dokąd chciałby w przyszłości pojechać i co już zdążył w dużej mierze dzięki rodzicom zobaczyć. Ciągnęło go do świata, do obcych kultur i nieznanych miejsc.
Najbardziej jednak kochał sztukę. Tak jako sposób spędzania wolnego czasu, jak i zapełniacz luk w ich wspólnych rozmowach, gdy oboje na kilka minut pogrążali się w ciszy. Wtedy nagle zaczynał mówić o swoich ulubionych malarzach i rzeźbach, a choć Vibeke kompletnie się na nich nie znała, nie przerywała mu, bo zawsze się wówczas uśmiechał, w ten swój radosny, chłopięcy sposób. W sposób, na który uwielbiała patrzeć.
O tym również mu jak dotąd nie wspomniała.
W sumie w ogóle niewiele się odzywała, on zaś nie próbował jej do niczego zmuszać na siłę. Czasem o coś pytał, ale jeśli widział, że nie miała ochoty odpowiadać, wycofywał się na bardziej neutralny grunt. Nigdy nie poruszył kwestii nieszczęsnego relanium i nie wykazał najmniejszych oznak potępienia, gdy przyznała, że nie wybiera się na studia – co przecież wcale nie brzmiało optymistycznie, biorąc pod uwagę, iż on sam snuł na głos wielkie plany o malowaniu w Paryżu.
- Koncepcje koncepcjami, a i tak będzie, co ma być – wzruszył ramionami z uśmiechem w ramach jedynego komentarza. Popatrzyła na niego pogodnie. W sumie się z tym zgadzała.
Będzie, co ma być.


*


2013
- Jestem kurewsko egocentryczna. Zawsze byłam. Odkąd pamiętam, to ludzie troszczyli się o mnie, nie odwrotnie. Całe życie ktoś mi ustępował. Rodzice robili wszystko, żeby dobrze mi się wiodło, jakby chcieli mi wynagrodzić tych kilka lat spędzonych w sierocińcu, których teraz nawet nie potrafię odtworzyć. W szkole nie miałam przyjaciół, ale nikt mi w sumie nie dogryzał – myślę, że w dużej mierze ze strachu. Dzieci się mnie bały, bo zachowywałam się dziwnie. Zawsze na uboczu w swoim własnym świecie. Poza rysowaniem nic mnie nie interesowało. Nie chciałam chodzić na tańce ani grać w przedstawieniach. Olewałam zdjęcia klasowe. Wkurzało mnie siedzenie w szkolnej ławce i klepanie historycznych dat na pamięć, więc kiedy tylko trochę podrosłam, zaczęłam sporo wagarować, bo nigdy nie lubiłam się uczyć. Nie rozumiałam matematyki, gardziłam analizami wierszy na norweskim. Biologia mnie nudziła, a do języków obcych kompletnie nie miałam drygu. Prześlizgiwałam się z klasy do klasy, zastanawiając się, co mnie może czekać w przyszłości. Wszystko wydawało mi się bezcelowe.
Nikt mi nie przerywa. Nikt o nic nie pyta. Czekają w napięciu, aż przeprowadzę ich przez całą swoją żałosną opowieść.
- Tak naprawdę nie wiedziałam, czego oczekuję od życia. Bywały takie dni, kiedy miewałam jakieś cele, ale częściej po prostu budziłam się z myślą, że jestem w całym tym syfie zupełnie zagubiona. Od początku chciałam iść na ASP, to wydawało mi się oczywiste… i tylko to. Poza tym nie miałam pojęcia, co się ze mną będzie później działo. Żyłam w kategoriach bazowania na teraźniejszości, choć to wcale nie znaczy, że rozumiałam dziś lepiej niż jutro. Po prostu nigdy nie umiałam patrzeć w sposób długodystansowy. Nie zastanawiałam się nad konsekwencjami własnych zachowań. Coś mnie do nich pchało, więc się na nie decydowałam, nie myśląc o skutkach. To też chyba dość egocentryczne. Albo najzwyczajniej w świecie głupie.
 Tudzież jedno i drugie.
- Tak czy siak nigdy nie myślałam o drugim człowieku. Cokolwiek by się nie działo, każda rzecz, którą robiłam, i każda decyzja, którą podejmowałam, nakierunkowana była wyłącznie na moje własne dobro. Nie zastanawiałam się, co czują moi rodzice, gdy przez kilka dni pod rząd nie pojawiałam się w szkole. Chodziłam do łóżka z każdym, kto tylko pociągał mnie fizycznie, nie wykazując najmniejszego zainteresowania faktem, że spory procent tych osób chciał ode mnie czegoś więcej niż jednorazowej przygody. Potrafiłam wyzwać najlepszego przyjaciela od bezmózgich kutasów, tylko dlatego, że pokrzyżował mi jakieś skrzętnie ustawione plany. I nawet go za to nie przepraszałam. Stosowałam prostą koncepcję - miało mi być w życiu wygodnie. Miało być tak, jak ja chciałam. Zawsze.
Dopiero, gdy mówię o tym na głos, uświadamiam sobie, że rzeczywiście to jest proste. Bardzo proste. Wszystko sprowadza się do najgorszych cech mojego charakteru. Oraz do kolosalnych braków w zakresie współdziałania z ludźmi.
Pytanie, czy tego rodzaju problemy w ogóle da się naprawić.
Z twarzy osób, którzy teraz mi się przyglądają, nie sposób wyczytać na nie jakiejkolwiek odpowiedzi. Obserwują mnie stosunkowo beznamiętnie, czekając, aż przejdę do meritum. Są ciekawi, może nawet zainteresowani, ale jednocześnie mają na głowie własne kłopoty, znacznie dla nich ważniejsze. Rozumiem to. Sama zawsze dość mocno się męczę, gdy muszę tu siedzieć i słuchać o życiu schizofreników. Co nie zmienia faktu, iż jest to i tak dużo lepsze niż bycie takim mówiącym schizofrenikiem. Czuję się tak, jakbym powoli pozbywała się kolejnych części ubrania na ich oczach, do momentu, aż całkowicie się obnażę, zdając się tym samym na ich łaskę. Gdybym mogła, najchętniej po prostu bym stąd uciekła.
Nie mogę.
Brynjar posyła mi wymowne spojrzenie. Kontynuuj, Chloe. Rozbierz się do rosołu. Wyłóż kawę na ławę. I wiem, że ma rację, wiem, że to właśnie muszę zrobić. Dla siebie. Po to, by nie trzymać całego tego cholerstwa w sobie, by go w sobie nie ściskać, bo zawsze koniec końców nadchodzi taki moment, w którym się pęka. Tak, jak ja pękłam dwunastego lipca. A gdyby nie zdarzył się ten dzień, to nadszedłby inny, przynosząc takie same skutki. Z perspektywy czasu widzę to bardzo wyraźnie, jakby tych kilka miesięcy spędzonych w psychiatryku wyostrzyło mój zmysł wzroku, pozwalając mi spojrzeć na przeszłość nieco inaczej. Konsekwentnie zmierzałam do takiego rozwiązania. Każde moje zachowanie było kolejnym krokiem w stronę wanny, żyletek i muzyki z radia, o mały włos nie stanowiącej ostatniego usłyszanego przeze mnie za życia dźwięku. To musiało się tak skończyć.
Zatem mówię dalej, zdecydowana nieco ukrócić opowieść, zanim chłopak siedzący po mojej prawicy zacznie chrapać.
- Poznaliśmy się w Szwecji w listopadzie ubiegłego roku. Przysiadł się do mnie, zapaliliśmy po fajce, pogadaliśmy. Ot tak, bez żadnych większych zobowiązań. Nie wiem, jakim cudem po pewnym czasie sama się do niego odezwałam, z przyczyn, które teraz naprawdę wydają mi się idiotyczne. Może już wtedy coś czułam, może już wtedy coś było na rzeczy. Nie potrafię tego wyjaśnić. Tak czy siak – zadzwoniłam. Podjęłam inicjatywę. Nigdy tego nie robię. Zawsze to o mnie ktoś zabiega. Interesuje się, wysyła wiadomości, zadaje pytania. Tym razem role jakby się odwróciły, coś się poprzestawiało, choć właściwie tylko na moment, bo potem to głównie on zaczynał rozmowę. Krótkie, sporadyczne telefony, najczęściej opierające się na jakichś pierdołach. Bazowaliśmy na tym do maja.
Cała ta historia wydaje mi się coraz bardziej absurdalna i głupia. Parę telefonów, jeden Oberhof i pieprzony maj. Tylko tyle. A jednak teraz siedzę w zakładzie psychiatrycznym po nieudanej próbie samobójczej, opowiadając obcym ludziom o swojej beznadziejnej egzystencji. Wystarczyło tych kilka głupich, nieistotnych miesięcy.
Po co mi to było?
Do jasnej cholery – przecież lubiłam swoje życie. Cieszyłam się nim. Miałam przyjaciół. Malowałam. Zapominałam o chorobie. Dlaczego pozwoliłam, żeby to wszystko się spieprzyło? Dlaczego się nie wycofałam, gdy jeszcze istniała ku temu sposobność? Czy naprawdę nie dało się przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie ta relacja, czy to po prostu kwestia mojej osobistej ślepoty?
Zmuszam się, by ciągnąć temat.
- Potem się skrzyknęliśmy. Chciałam, żeby mi w czymś pomógł. To była bardzo osobista sprawa. Dlaczego go w nią wmieszałam? Nie potrafię powiedzieć. Z perspektywy czasu zaczynam się zastanawiać, czy… - urywam na chwilę, świadoma, że jeśli raz wyrzucę z siebie te słowa, już nigdy nie uda mi się wymazać ich z pamięci tych, którzy je usłyszą. Nabiorą one oficjalnego i pełnego charakteru, a wcale nie mam pewności, czy chcę, by do tego doszło. Ale z drugiej strony, co mam do stracenia? Jutro ktoś inny będzie siedział na moim miejscu i opowiadał o tym, co doprowadziło go do tego punktu, do tego budynku, do tego pomieszczenia. Wszyscy pływamy w takim samym gównie. Ta myśl trochę mnie pociesza i w końcu decyduję się dokończyć swoją żenującą historyjkę. – Zaczynam się zastanawiać, czy podświadomie nie zależało mi przypadkiem na tym, by po prostu trzymać się blisko niego. – No i proszę. Powiedziałam to. I nawet nie spotkałam się z jakąś nadmiernie ekspresywną reakcją mogącą mnie skutecznie wyprowadzić z rytmu. – Lubiłam z nim rozmawiać. Lubiłam się z nim śmiać. Lubiłam z nim palić papierosy. Lubiłam go jako człowieka. Moi kumple mi dogryzali, że mi na nim zależy, a ja sobie z nich kpiłam. Wydawało mi się to skrajnym idiotyzmem, bzdurą wynikającą z ich przesadnie rozwiniętej wyobraźni. Do głowy by mi nie przyszło, że wyjdzie z tego coś poważnego.
- A wyszło? – Brynjar spogląda na mnie niemal ze współczuciem. Kiwam twierdząco głową. Kiedyś może jeszcze bym się zastanawiała. Teraz czuję, że niewielu rzeczy w życiu byłam równie pewna.
- Tak – odpowiadam, obserwując z zapałem własne kolana. – Wyszło z tego coś poważnego.


*


1988
- Co chciałbyś robić w przyszłości? – zapytała go Vibeke pewnego popołudnia, gdy poszli razem nad wodę, by rozmawiać o głupotach i marnować wolny czas na wpatrywanie się w typowe, norweskie krajobrazy rozpostarte za kołem podbiegunowym.
Był przyjemny, dość ciepły jak na te warunki wtorek, a ona i tak nie miała nic lepszego do roboty. Zaproponował, żeby się przeszli, więc się zgodziła. Nie widziała powodu, by mu odmówić. Lubiła jego towarzystwo. I w sumie podobało jej się, że to on jako pierwszy wykazywał zainteresowanie. Dzięki temu nie odnosiła wrażenia, że jest względem niego nachalna czy męcząca.
Uśmiechnął się na dźwięk tego pytania. Przyjaźnie, szczerze i chłopięco. Nieważne, że skończył w styczniu siedemnaście lat – w takich momentach zawsze wyglądał niemalże jak dziecko.
- Zamierzam malować – odpowiedział swobodnie, z jednej strony rozmarzonym, z drugiej poważnym tonem. Patrzył na horyzont, jakby wyczytywał z niego coś niezwykle ciekawego. Być może tak rzeczywiście było. Należał do artystów, do ludzi, którzy we wszystkim potrafili dostrzec trudne do zrozumienia drugie dno. Czasami posługiwał się niezrozumiałymi dla Vibeke metaforami. W pewnym sensie miał swój własny świat, co wcale jej nie przeszkadzało, bo przecież ona też taki miała. - Najlepiej w Paryżu. Albo gdzieś indziej we Francji.
- Dlaczego akurat we Francji? – zaciekawiło ją to. Nigdy nie wyjeżdżała za granicę. Nie umiała sobie nawet wyobrazić życia poza Norwegią. Zresztą chyba nawet nie chciała. Pewnie nie wiedziałaby, jak się zachowywać w innych krajach.
- Bo Francja ma w sobie coś inspirującego. Jest taka… barwna. Zróżnicowana. Przeplatają się w niej mieszanki różnych kultur. Nosi ze sobą luksus i biedę jednocześnie. Odgrywa cholernie ważną rolę. Bez niej Europa przypominałaby puzzle pozbawione najbardziej charakterystycznego kawałka. A Paryż… Kurczę, w Paryżu tworzyli najwięksi. Niemal wszyscy, którzy jakoś wpłynęli na sztukę. Myślę, że to wspaniałe. W takim mieście malowanie musi być łatwiejsze. I przynosi pewnie więcej przyjemności.
Prawdę mówiąc zapytała go o to, bo spodziewała się, że zacznie mówić o swoich ulubionych zabawach z pędzlem. A gdy to robił, jego twarz nabierała niezwykłego entuzjazmu, na który naprawdę, naprawdę lubiła patrzeć.
W ogóle lubiła go całego.
- Pewnie rzeczywiście tak jest – bąknęła, choć nie miała o tym najmniejszego pojęcia. Wątpiła, by kiedykolwiek przyszło jej w życiu zobaczyć Paryż na żywo. Za to jego potrafiła sobie w tej obcej scenerii wyobrazić bez trudu – wysoki, przystojny mężczyzna o skandynawskiej urodzie, z torbą przewieszoną przez ramię i wystającą z niej bagietką we francuskim stylu, gwiżdżący pod nosem i maszerujący pewnym krokiem przez klimatyczne ulice. Przypuszczała, że natychmiast oczarowałby całą tamtejszą publikę swoją doskonałą aparycją.
Ponownie się uśmiechnął. Tym razem nieco inaczej, niemalże zawadiacko, jakby nagle coś zadziwiającego przyszło mu do głowy.
- Wiesz, co jeszcze chciałbym w przyszłości zrobić? – spytał, a ona zerknęła na niego niepewnie i pokręciła powoli głową na znak własnej niedomyślności. – Chciałbym cię namalować.
Zmarszczyła brwi bez zastanowienia, czując z jednej strony narastające zdumienie, z drugiej dreszcz gorąca przebiegający po plecach. Zaskoczył ją. Bez wątpienia nie tego się spodziewała. Chciałby ją namalować? Dobry Boże, dlaczego? Przecież była brzydka i nudna, właściwie kompletnie pozbawiona osobowości czy jakichkolwiek interesujących cech. Szara myszka wklejona w blondwłosy tłum na północy Europy. Z jedną tylko rzeczą, która ją wyróżniała i którą jak na złość psychiatrzy kwalifikowali jako chorobę. A może właśnie o to chodziło? O to, że należała do rąbniętych? Może dzięki temu jednak stawała się ciekawym materiałem na inspirację? Bez problemu mógłby ją ośmieszyć, sportretować jako świruskę i określić to mianem nowoczesnej awangardy. Dobrze sobie radził z pędzlem, wiedziała, że umiałby to zrobić w doskonały sposób. Gdyby wszystko poszło, jak należy, pewnie za parę lat rozpoznawałoby ją dzięki niemu pół Europy.
Ogarnęła ją złość. Co on sobie myślał? Że była jakimś cholernym pomnikiem, który można wypromować za pomocą farby i kawałka papieru? Nabrała nagłej ochoty, by jak najszybciej wrócić do domu i zostawić go tutaj samego.
- Lepiej nie – mruknęła, podciągając kolana aż do brody i łapiąc się za kostki. Cała ta rozmowa w sekundę przestała jej się podobać. Najwyraźniej to zrozumiał, bo jego twarz nabrała nieco poważnego wyrazu.
- Nie myślałem o akcie, jeśli o to ci chodzi – wymamrotał pospiesznie, a jej niemalże zrobiło się słabo. O akcie! To nawet nie przyszło jej do głowy! Miałaby się rozbierać? Pokazywać cycki przed światem, by mógł realizować swoje popaprane, artystyczne wizje? Czy on już doszczętnie zgłupiał? Powinna była się spodziewać, że od początku chodziło mu o coś podobnego. Koleżeństwo. Też coś. Cóż, czegokolwiek by nie planował, i tak nie widziała szansy na powodzenie jego koncepcji. Choćby dlatego, że nie zamierzała się w żadnym razie zgadzać na żadne malowanie. Ani w ubraniu, ani bez niego. – Zwykły, normalny portret, bez żadnych…
- Nie – przerwała mu, nie mogąc dłużej powstrzymywać irytacji. – Nie ma mowy, Petter.
Przygryzł lekko dolną wargę. Domyślała się, że chciał ją zapytać o przyczyny odmowy, ale wolał tego nie robić, bo bał się jej reakcji. Słusznie zresztą. Nie planowała mu tego tłumaczyć.
- Nikomu bym tego nie pokazywał – powiedział w końcu powoli, spoglądając na nią po kilku sekundach nieprzyjemnej ciszy. – To byłaby nasza prywatna sprawa. Mógłbym ci nawet dać ten obraz, gdyby ci się podobał.
Podobnej propozycji się nie spodziewała i szczerze mówiąc, nie bardzo pasowała ona do koncepcji rozpropagowania jej wizerunku, ale sama myśl o pozowaniu sprawiała, że robiło jej się niedobrze, więc w żadnym razie nie zamierzała zmieniać zdania, bez względu na jego rozczarowanie.
- Nie chcę tego robić – oświadczyła jeszcze bardziej stanowczo, gotowa, by w każdej chwili wstać i odejść. Poczuła się nagle dziwnie osaczona i uwiązana.
Z całą pewnością nie taką odpowiedź pragnął usłyszeć. I z całą pewnością liczył chociaż na jakieś logiczne uzasadnienie. Mimo wszystko jednak nie dopytywał. Po prostu podobnie jak ona podciągnął do góry kolana i oparł się o nie z wyraźną rezygnacją.
- Jasne – w tym słowie nie było złości czy żalu, po prostu zwykła kapitulacja. – Przepraszam. Zapomnij o tym.
Próbowała się dostosować do tego polecenia. Właściwie starała się przez kilka miesięcy. Usiłowała zapomnieć.
Tylko że z jakiegoś powodu nie potrafiła.


*


2013
- Nie jestem pewna, kiedy się w nim zakochałam. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że to było właśnie w maju, że wcześniej rzeczywiście wszystko wyglądało tak, jak sądziłam. Że nadszedł konkretny moment i nagle, w środku wiosny, doznałam niespodziewanego olśnienia. I owszem, przed majem w ogóle nie myślałam o nim w takich kategoriach, a gdy ktoś mi coś podobnego sugerował, śmiałam mu się prosto w twarz. Teraz widzę, że praktycznie wszyscy, z wyjątkiem mnie, widzieli, co się dzieje. Dostawałam ostrzeżenia, wyraźne sygnały, i mimo to konsekwentnie brnęłam w ten syf. – Czuję lekki ścisk w gardle i znów na siłę muszę tłumić w sobie chęć ucieczki z tego miejsca. W tej chwili już każdy, bez wyjątku, wpatruje się we mnie natarczywie, oczekując sprawnego poprowadzenia opowieści i wyznania czegoś, co sprawi, że ich osobisty ból stanie się lżejszy i mniej uciążliwy. Tak to właśnie jest w życiu człowieka, szczególnie chorego psychicznie. Cudze nieszczęście w pewnym stopniu zmniejsza nasze własne. Albo przynajmniej pozwala spojrzeć na nie z innej, bardziej pozytywnej perspektywy. O ile w ogóle da się odnaleźć w nieszczęściu coś pozytywnego. – Szczerze mówiąc myślę, że kochałam go od samego początku. Że już wtedy, w Szwecji, coś do niego poczułam i że nie było to zwykłe zauroczenie. Oczywiście wówczas nie miałam o tym pojęcia. Nie miałam pojęcia i nie chciałam go mieć. Nic nas nie łączyło. Znajomy mojego starszego rodzeństwa, który słuchał gównianej muzyki i popalał cholerne, czerwone Marlboro, gdy nikt nie patrzył. Widziałam w nim wszystko to, co chciałam dostrzec w sobie – ambicję, samozaparcie, siłę, upór, spryt i to pieprzone, energiczne podejście do świata. Dla niego nie istniało nie mogę, nie potrafię, nie dam rady. Nie ograniczał się w żaden sposób, nie dostrzegał takich poprzeczek, których by nie umiał przeskoczyć. Zawsze do przodu i zawsze po swojemu. Nie obchodziły go sugestie innych. Wiedział, jak pragnie żyć, i nie pozwalał nikomu namieszać w swoim wymyślonym w pośpiechu scenariuszu. A przede wszystkim był twardy. Kurewsko twardy. Nieważne, ile razy by go popchnęli i przewrócili, zawsze się podnosił, sam, bez niczyjej pomocy, jakby uważał, że skorzystanie z cudzego wsparcia w jakiś sposób mu uwłacza. Kochałam go za to i nienawidziłam, bo sama chciałam się stać kimś takim… Nie, wróć. Nadal go za to kocham i nienawidzę jednocześnie. – To moja najdłuższa, jak dotąd, wypowiedź w tym pomieszczeniu bez przerwy, i doskonale wiem, dlaczego. Ponieważ mówię o nim. A o nim naprawdę mogę opowiadać bardzo długo, nieskończenie długo, nie krępując się ograniczeniami czasowymi ani zniecierpliwionymi spojrzeniami, które teraz łatwo dostrzegam. W ogóle mnie one nie obchodzą. Grunt, że wreszcie mogę wyrzucić z siebie ten natłok pędzących myśli zbiegających się w jednym punkcie, w jego osobie. Wreszcie mogę pozbyć się tego balastu. On i miliony związanych z nim wspomnień – chrupanie rzodkiewki w moim mieszkaniu, wykłócanie się o miejsce w łóżku, dźwiganie proszków do prania, wsuwanie stopy w wejście, by nie udało mi się zamknąć drzwi. On zawsze i wszędzie, w każdym momencie mojego żałosnego życia za ścianami zakładu dla świrów.
Kontynuuj, Chloe.
- Nie chciałam tego. Nie chciałam go kochać. Nie chciałam czuć, że jestem zależna od drugiego człowieka, a kochając go, byłam wręcz sakramencko uzależniona. Od niego. To zabrzmi banalnie, ale gdy dzielił nas długi dystans, przypominałam ćpunkę na głodzie. Potrzebowałam go jak tlenu. Stał się moją cholerną heroiną. Miałam wrażenie, że wpadłam w ślepy zaułek, że kompletnie zwariowałam. Nie umiałam o nim nie myśleć. Nie umiałam za nim nie tęsknić. Nie umiałam normalnie funkcjonować. Traciłam grunt pod nogami i co gorsza wiedziałam, że tak jest, ale za chuja nie potrafiłam tego powstrzymać. Nie dało się z niego tak po prostu wyleczyć. Tak jak nie można po prostu wyjść z ćpania. Nawet, jeżeli się długo nie bierze, to jedynie dodatkowo się głupieje, a gdy tylko towar gdzieś ci błyśnie przed oczami… Po prostu wpadasz w błędne koło. Nienawidzisz siebie za tę słabość i jednocześnie nie istnieje na świecie taka siła, która by cię przed nią uchroniła. On był dla mnie właśnie czymś takim, moją własną, prywatną heroiną. Nie chciałam jej brać i wiedziałam, że to niewłaściwe, a zarazem gdy tylko pojawiała się obok mnie, pragnęłam ją chwytać garściami i nigdy nie odstawiać. Przerażało mnie to. Bałam się. Gardziłam sobą. Patrzenie w lustro sprawiało, że miałam ochotę zwymiotować. Nie poznawałam siebie, nie poznawałam swojego nowego ja, nie poznawałam własnego odbicia. Nie poznawałam niczego. Jakby posadzili mnie na karuzeli i kazali się kręcić w kółko. Nie o takim życiu marzyłam. Nie tak miał wyglądać mój świat. Winiłam go za to i chciałam, by cierpiał, bo nie mogłam zdzierżyć myśli, że tak bardzo mnie od siebie uzależnił. Nieważne, że w sumie sama się na tej karuzeli usadowiłam. Pragnęłam się najzwyczajniej w świecie zemścić. Złość na siebie i na niego kumulowała się we mnie miesiącami. W końcu pękłam. – Brutalnie długi i brutalnie prawdziwy monolog. Tak to wszystko właśnie wygląda z mojej perspektywy. Oto, czym się stałam. Gdzie się podziała ta dawna Chloe Berger, którą kiedyś byłam? I czy kiedykolwiek uda mi się do niej wrócić – teraz, gdy na zawsze już z nim skończyłam i muszę nauczyć się żyć od nowa? Chciałabym kogoś o to zapytać i pozyskać odpowiedź. Najlepiej taką względnie chociaż mnie satysfakcjonującą.
Nikt się nie odzywa. Wszyscy wciąż bacznie mi się przyglądają. Chrząkam pod nosem, zdecydowana doprowadzić historię bez zbędnych przerw do mety.
- Odtrąciłam go. Ot tak, po prostu, jakby nic dla mnie nie znaczył, jakby był zupełnie nieistotnym punktem mojego życia. Jakbym wcale nie czuła się gotowa pójść za nim w ogień, gdyby zaszła taka potrzeba. Zresztą może rzeczywiście wtedy się tak nie czułam. Przede wszystkim się denerwowałam. Na niego, za to, że ośmielił się tak namieszać w mojej głowie, za to, że zaburzył każdą moją dotychczasową ideę. Podstawił bombę i wysadził budynek wraz z fundamentami. Nie mogłam mu tego darować. Więc go odepchnęłam. Myślałam, że jeśli to zrobię, jeśli zacznę się od niego trzymać z daleka, to uda mi się wrócić do przeszłości i odnaleźć dawną siebie. Sądziłam, że to kwestia z gatunku co z oczu, to z serca i że zerwanie kontaktów jakoś mi pomoże. Chyba naprawdę w to wierzyłam, przynajmniej w tamtym okresie. – W gardle niemalże mi zasycha, ale postanowiłam definitywnie, że nie chcę nawet na moment wybijać się z rytmu. Wiem, że jeśli raz to zrobię, już nie odważę się ponownie zabrać głosu. – Ale to nic nie dało. Zupełnie nic się nie zmieniło. Zaczęło mnie tylko jeszcze bardziej boleć, bo do idiotycznego zakochania dołączyła tęsknota. Żyłam ze świadomością, że spaliłam za sobą wszystkie mosty, rozpaczliwie pragnąc jednocześnie choć na kilka chwil go zobaczyć. Więc nadal się denerwowałam, wciąż i wciąż na niego, tym razem za to, że żadna koncepcja wyleczenia się z jego osoby nie działała. Tak, jakby to było jego winą. Nie myślałam racjonalnie. Pragnęłam go ukarać. Za to, co mi zrobił. Za to, w kogo się przez niego zamieniłam.
Na moment zapanowuje cisza. Brynjar spogląda na mnie poważnie.
- Dlatego próbowałaś się zabić?
- Poniekąd. – Tego też nigdy nikomu na głos nie powiedziałam. Chyba podświadomie od początku czułam, że to idiotyczne. I że wyraźnie świadczy o tym, iż od początku problem tkwił tylko i wyłącznie we mnie. W moim popapranym sposobie myślenia. W całym moim popapraństwie. – Chciałam mu dopieprzyć. Chciałam, żeby go bolało, nawet bardziej niż wtedy, gdy go od siebie odepchnęłam. Był wyczulony na samobójców, pół roku wcześniej pochował kumpla, który się zastrzelił. Wiedziałam, że go to zmiażdży. – Dopiero teraz dociera do mnie, jak podle brzmią te wszystkie słowa. Oto i nowa ja. Pogardzam każdym centymetrem mojego ciała, każdą rzeczą związaną ze mną jako człowiekiem. Tu nawet nie chodzi o nienawiść. To po prostu obrzydzenie. Brzydzę się sobą. – Wariowałam. Życie mnie wykańczało. Każdy dzień przypominał walkę o przetrwanie, o to, by wytrzymać do następnego. Nie umiałam tego dłużej ciągnąć. Najpierw o nim myślałam, potem ogarniała mnie wściekłość, że myślę. I znów zaczynałam myśleć. Wciąż i wciąż to samo, jakbym na okrągło kręciła się na tej pieprzonej karuzeli. Więc podjęłam decyzję. Sądziłam, że to jedyne wyjście. Naprawdę tak właśnie wtedy uważałam.
Milczenie po raz trzeci. Zastanawiam się, czy padną jakieś pytania. Zastanawiam się, czy będę potrafiła na nie odpowiedzieć.
Nie ma ich. Żadnego. Zamiast nich słyszę jedynie prychnięcie, które jest bardziej wymowne niż jakiekolwiek słowa.


*


1988
Po raz pierwszy pocałował ją w poniedziałek, jedenastego lipca. Tak, jakby uważał, iż początek tygodnia to idealny dzień na wyskoczenie z prawdziwą bombą. Bo przecież to była bomba – choćby dlatego, że Vibeke zupełnie się jej nie spodziewała. Inna sprawa, że z perspektywy czasu zaczęła dostrzegać pewne bardzo subtelne fakty, których wcześniej zupełnie nie zauważała. Na przykład od jakichś kilku tygodni odprowadzał ją do domu częściej i chętniej niż zwykle, co zdawało się tym dziwniejsze, że rok szkolny dobiegł już końca i to dosyć dawno. Albo nagle, ni z tego, ni z owego, pojawiał się pod jej domem i proponował, by się gdzieś razem wybrali, a gdy odmawiała, nawet nie próbował ukrywać rozczarowania. Wysyłał jej mało subtelne sygnały, ale ponieważ zupełnie nie umiała ich odczytywać, jedenastego lipca dosłownie ją zamurowało. Nikt jej dotąd nigdy wcześniej nie pocałował, i to jeszcze w taki sposób – zdecydowanie nie po przyjacielsku i zdecydowanie nie w klimacie, który mógłby pozostawiać jakiekolwiek wątpliwości. Może doszedł wreszcie do słusznego wniosku, że delikatne aluzje do niej nie przemawiały. Pod tym względem przypominała trochę mężczyznę.
Oczywiście, stała jak ten kołek, zupełnie ogłupiona, nie mając najmniejszego pojęcia, jak się zachować. Pocałował ją. Ich wargi się zetknęły, ich ciała się zbliżyły, jego palce przebiegły po jej plecach, na tyle sprytnie, że w pierwszym momencie nawet w ogóle nie dotarła do niej świadomość ich dotyku. Tkwiła tam, na środku ulicy, całowana przez jedną z najlepszych partii w Tromsø, nie potrafiąc zebrać nawet jednej sensownej myśli, nie wspominając już o odpowiednim postępowaniu. Gdy wróciła do domu, czuła się kompletnie zahipnotyzowana. Przez trzy dni nie zamienili ani słowa, w czwartek wieczorem zadzwonił. Jeżeli cię to skrępowało, przepraszam, tylko tyle powiedział. Żadnego dodatkowego tłumaczenia ani żadnych wyrzutów, że się przez ten czas nie odezwała. Nie spodziewałam się, bąknęła w końcu idiotycznym tonem, choć niewątpliwie było to zgodne z prawdą. Rzeczywiście się nie spodziewała.
Rozmyślała o tym przez cały piątek i sobotę, dochodząc do takiego rozkojarzenia, że praktycznie spaliła garnek z ziemniakami na obiad i w efekcie przez pół dnia słuchała o swojej skrajnej nieodpowiedzialności. Może jeszcze należało puścić z dymem cały dom! W ogóle nie docierały do niej pełne rozdrażnienia słowa matki. Pocałował ją. Nie po przyjacielsku. Tak naprawdę. Tak, jak chłopak całuje dziewczynę.
W niedzielę doszła do wniosku, że tę sprawę należy wyjaśnić nieco obszerniej niż za pośrednictwem dwóch zdań wymienionych przez telefon.
Nie chciała go odwiedzać w domu – mieszkał w bogatej, eleganckiej dzielnicy, w której osobistości jej pokroju zapewne nie należały do pożądanych – więc umówiła się z nim w parku, czy raczej nakazała mu się tam stawić o pewnej godzinie, na początku w ślepym przekonaniu, że sama nie znajdzie w sobie na tyle odwagi, by pojawić się na tym spotkaniu. Ale znalazła ją. Może przez zwykłe zmęczenie całym tym analizowaniem, może przez przeczucie, że chodzi o coś naprawdę ważnego. Albo może ot tak, zwyczajnie, bez logicznego wyjaśnienia.
Poszła i zaatakowała go niemal od razu, gdy tylko na jej widok zdążył podnieść się z ławki.
- Czego ty właściwie chcesz? – zapytała go bezpardonowo, myśląc o agresywnej wersji samej  siebie z czasów ich pierwszej rozmowy i zastanawiając się, jaką odpowiedź pragnęłaby właściwie usłyszeć.
- A ty? – znowu ją zaskoczył, tym razem zgrabnie odbijając piłeczkę. On. Zawsze umiał zrobić coś takiego, co ją wybijało z rytmu. Nieważne, jak bardzo starała się przewidzieć jego potencjalne zagranie.
Poczuła na plecach przypływ gorąca.
- Byłam pierwsza – rzuciła głupio, nie, nie głupio wręcz, raczej zupełnie idiotycznie, ale co, do licha, powinna właściwie powiedzieć? Nie miała pojęcia, jak to jest prowadzić tego rodzaju relacje z chłopakami. Szczególnie z chłopakami jego pokroju. Naprawdę mogła mu się podobać tak po ludzku, po prostu? Jak gdyby nigdy nic? To w ogóle było fizycznie możliwe?
- Jeszcze tego do końca nie ustaliłem – odparł ściszonym głosem, co właściwie na początku również do niej za bardzo nie dotarło. W sumie czuła się tak, jakby tkwili na tym świecie zupełnie sami. – Najlepiej, gdybyśmy oboje chcieli tego samego, prawda?
W gardle zrobiła jej się gula. Duża. Uciążliwa. Taka, którą nie bardzo dało się zignorować.
- Chyba tak – szepnęła, przypatrując mu się trochę niepewnie. On też na nią patrzył. Ze znacznie większą stanowczością i zdecydowaniem. Wiedział, czego chce. A ona? Czy wiedziała? Czy potrafiła stanąć tak przed nim i oświadczyć wprost, czego oczekuje?
- No więc? – pytający ton przeszedł na jego stronę. Trochę w stylu oszacuj się wreszcie, z subtelnie uniesioną do góry jedną brwią – co właściwie bardzo jej się podobało, bo ten gest wydawał jej się niezwykle wymowny. Oczekiwał od niej pełnej szczerości. Dobrze się składało – wcale nie miała ochoty bawić się z nim w kotka i myszkę. Diabli wiedzą, kiedy się to ostatni raz zdarzyło.
Po dobrych kilku latach nijak nie umiała odtworzyć dokładnego przebiegu tej sceny. Nie była pewna, czy cokolwiek wówczas powiedziała, czy padło z jej ust jakiekolwiek słowo, zanim ich wargi znowu się zetknęły. Tym razem na więcej niż kilka sekund. I tym razem już czuła się przygotowana.
Tym razem chyba tego chciała.
Chyba na pewno.


*


2013
Ma cienkie włosy w kolorze dorodnej marchewki, zapadniętą twarz i oczy pełne złośliwości, teraz bez wątpienia skierowanej w moją stronę. Znam ją bardzo pobieżnie, żeby nie powiedzieć, że wcale. Nosi obrączkę na serdecznym palcu prawej dłoni. Zdaniem mojej współlokatorki ponoć jest wdową, którą śmierć męża doprowadziła ją do szaleństwa. Wcale nie wygląda jednak na szaloną – co najwyżej tylko zaniedbaną i mocno zgorzkniałą. Sprawia wrażenie niewiele starszej ode mnie. Sądzę, że na skali wiekowej oscyluje gdzieś pośrodku dystansu między mną a Emilem.
Prycha nadzwyczaj pogardliwie i aż nazbyt jednoznacznie. Trudno ten gest interpretować w sposób inny aniżeli wyrażenie ostrej dezaprobaty wobec usłyszanych słów. Uważa mnie za śmieszną i zamierza jasno dać mi to do zrozumienia. W przeciągu jednej sekundy zaczynam nagle żałować wszystkiego, do czego się przyznałam.
- Twoim zdaniem to jest miłość? – wydaje się niemalże rozbawiona tą sugestią, jakby to rzeczywiście należało kwalifikować jako zabawne. Automatycznie ogarnia mnie złość. Nie potrzebuję teraz kpiny ani tym bardziej podważania własnych uczuć. Jeśli to nie jest miłość, to co to jest, pieprzona idiotko? Chcę ją o to zapytać. Pragnę ją o to zapytać. A mimo to milczę. Ja, nowa Chloe, która nie potrafi się bronić i nie umie uciec spod topora. Siedzę i patrzę na nią, usiłując zdzierżyć to perfidne, wycelowane we mnie i pozbawione skrupułów spojrzenie. – Poważnie?
- Lana – nasz terapeuta spogląda na nią ostrzegawczo. Doskonale wyczuwa kierunek jej działania. Wszyscy go wyczuwają. – Pytania zadajemy na końcu.
- To nie jest pytanie. Po prostu nie mogę już słuchać tego pierdolenia. – Akcentuje ostatnie słowo w sposób tak dobitny, że aż wyczuwam na ramionach gęsią skórkę. Pieprzona suko, myślę. I oczywiście zachowuję to dla siebie, podczas gdy ona kontynuuje swój zgrabny teatrzyk. – Jak można chcieć zranić kogoś, kogo się kocha? – niemalże piorunuje mnie niechętnym wzrokiem. Mam wrażenie, jakbym znajdowała się na sali sądowej naprzeciwko odartego z wszelkiej subtelności prokuratora gotowego do wyliczenia mi listy zarzutów. Po raz kolejny tego dnia nabieram ochoty, by uciec jak najdalej od tego pomieszczenia. – Jak można chcieć sprawić mu ból?
Nie umiem odpowiedzieć. Bo i dlaczego miałabym umieć? Nigdy wcześniej nie kochałam. Brak mi w tym doświadczenia. Brak mi rozeznania. Nie radzę sobie z bardzo wieloma aspektami w tym względzie. Czego ona właściwie oczekuje?
Najwyraźniej nie jakiejkolwiek sensownej riposty z mojej strony, bo przejmuje głos zdecydowanie zbyt szybko, bym w ogóle miała czas ją sformułować.
- Nie można. Ty nie kochasz tego faceta. Ty dopiero dojrzewasz do tego, by go kochać. – Wypowiada te słowa tak, jakby szykowała je już od bardzo dawna, jakby od co najmniej kilku minut aż ją świerzbiło, by je tylko wypowiedzieć. Cholerna specjalistka od miłości. Odsuwa kosmyk włosów za ucho, migając mi obrączką przed oczami. Zapewne specjalnie. – Czy raczej, póki co, robisz wszystko, by wyrzucić go z głowy, bo z jakiegoś idiotycznego powodu uroiłaś sobie, że wszelkie uczucia są oznaką słabości. A ty nie chcesz być słaba.
To bez wątpienia atak. I bez wątpienia należałoby go odeprzeć – najlepiej również za pomocą ataku. Tyle, że w tym momencie nie przychodzi mi do głowy żadne sensowne zdanie, dzięki któremu mogłabym się choć trochę wybronić. Zamiast tego zalewa mnie fala niewiarygodnych wyrzutów sumienia – doskonały efekt prokuratorskiej przemowy. Myślę o Emilu, o tych pojedynczych, łączących nas rzeczach, o jego bystrym spojrzeniu i o naszych zetkniętych ze sobą dłoniach, i zaczynam wprost niewiarygodnie za nim tęsknić. Samo wspominanie jego osoby sprawia mi nieprzeciętny ból.
- Nie sądzę, byś to rozumiała. – To jedyna rzecz, na którą mogę się zdobyć. Po jej minie widzę, że podobnie jak ja uważa ten fakt za żałosny.
- I masz rację. – Znów prycha pod nosem, nadal w ten sam, lekceważący sposób. – Bo rzeczywiście nie rozumiem.
Nie rozumie. Reszta pewnie też nie, sądząc po ich zupełnie zagubionych spojrzeniach.
Pytanie brzmi – czy ja rozumiem.


*


1988
Mam chłopaka, napisała Vibeke na zaparowanej szybie w łazience, po czym błyskawicznie wymazała te słowa dłonią, dochodząc do wniosku, że podobnego rodzaju pamiętnikowe wyznania są w jej wieku czymś niedopuszczalnym. W końcu niedawno skończyła siedemnaście lat. Większość jej rówieśniczek traktowała taką sytuację jako najzupełniej normalną.
Dla niej nie było to ani trochę normalne.
Miała chłopaka. I to nie byle jakiego. Nie świra z psychiatryka, nie chuligana z osiedla. Miała chłopaka, którego pozazdrościłaby jej każda laska ze szkoły, gdyby tylko zaczęli obnosić się ze swoim związkiem.
Zdecydowali się jednak tego nie robić. A właściwie, to Vibeke zdecydowała, dochodząc do wniosku, że nie zniesie pełnych zazdrości, złośliwych spojrzeń, pytających co, u licha, Petter Uberholdt widzi w kimś takim jak ona. Sama zastanawiała się nad tym wystarczająco często. Nie potrzebowała dodatkowego zainteresowania.
Widywali się więc po cichu, bez świadków, co im w zupełności wystarczyło. W każdym razie przynajmniej jej. Odwiedzali różne dziwne miejsca, by najpierw rozmawiać bez końca, a potem przytulać się w milczeniu. Trwało to w sumie już od ponad dwóch miesięcy.
Przyznali się pojedynczym osobom – on swojemu bratu Marcusowi, ona kuzynce z Sarpsborga, Annette, z którą zawsze miała najlepsze kontakty z całej rodziny. W pewnym momencie po prostu poczuła, że musi to z siebie wyrzucić, komuś o tym opowiedzieć, pochwalić się, że wreszcie nie jest sama, że znalazł się ktoś, kto pokochał ją taką, jaką była, ze wszystkimi jej wadami, chorobą afektywną dwubiegunową i pokręconym podejściem do świata. W żadnym stopniu nie wątpiła w prawdziwość jego uczuć, nawet jeżeli do końca ich nie rozumiała.
Miał takie ładne oczy. I włosy. I uśmiech. I dłonie. I doskonale malował, i świetnie mówił po niemiecku, i w ogóle wszystko wydawało jej się w nim perfekcyjne.
Wygrała los na loterii.


*


2013
- Masz po prostu kompletnie popieprzone podejście do życia – mówi Lana, cedząc słowa z tak soczystą i chłodną precyzją, że po plecach przechodzą mi ciarki. – Kompletnie. Wymyśliłaś sobie swój świat i rysujesz go swoimi kredkami. I spoko, wielu ludzi tak robi. Tylko że ty oceniasz innych przez jego pryzmat. Co jest totalnie niedorzeczne, bo on w żaden sposób nie łączy się z rzeczywistością. – Znowu prycha pod nosem, jakby nie mogła uwierzyć, że w ogóle prowadzi tę rozmowę. – Poznałaś faceta. Zakumplowaliście się. Potem się w nim zabujałaś. Kurewsko banalny scenariusz. O to chodziło? Nie chciałaś być banalna?
Czuję, że się rumienię.
- Nie – mamroczę, autentycznie zdumiona tą sugestią. – Oczywiście, że… oczywiście, że nie.
- Nie wiem, czy to takie oczywiste. Normalni ludzie chcą być z tymi, których kochają, zamiast ich odtrącać.
- Może nie jestem normalna.
- Może na pewno.
- Lana, wydaje mi się, że nie ty powinnaś oceniać stan psychiczny koleżanki – zauważa sensownie Brynjar, usiłując mnie wybawić w opresji. Lany rzecz jasna ani trochę to nie obchodzi.
- W miłości nie ma niczego złego – mówi lodowato przez zaciśnięte zęby, patrząc na mnie niemalże z nienawiścią. W jednej chwili uświadamiam sobie, że plotki na temat przyczyn jej pobytu tutaj są co najmniej uzasadnione, o ile nie prawdziwe. – Niczego. Miłość nie świadczy o słabości. Nie świadczy o problemie. Jeżeli w ogóle o czymś świadczy, to tylko o człowieczeństwie. Jesteśmy stworzeni do kochania. Mamy prawo kochać i być kochanymi.
- Wcale nie twierdzę, że tak nie jest – zauważam słabo. – Ja tylko…
- …spanikowałaś, dochodząc do wniosku, że tracisz kontrolę nad swoim życiem. Świetnie. Co w żaden sposób nie tłumaczy, dlaczego go tak potraktowałaś. A już na pewno nie jest to powód do podcinania sobie żył.
Wiem, że ma rację, więc nie próbuję się bronić. Milczę, gdy wysuwa kolejne, boleśnie rzeczowe argumenty, pogrążając mnie w oczach całego towarzystwa.
- Jeżeli się kogoś naprawdę kocha, to zrobi się dla tej osoby absolutnie wszystko. Byle tylko była szczęśliwa. Byle czuła, że ma oparcie. Na tym właśnie polega miłość. Nagle schodzisz na drugi plan, bo pojawia się ktoś jeszcze ważniejszy. To trochę tak, jak w macierzyństwie. Masz do wyboru wepchnąć tę drugą osobę do wody albo sama utonąć i od razu uświadamiasz sobie, że to tak naprawdę żaden wybór, że możliwość jest tylko jedna. Więc toniesz. I nawet przez moment nie żałujesz, że to zrobiłaś, bo to przecież było oczywiste. – W jej spojrzeniu pojawia się dziwny rodzaj żalu. – Pewnego dnia się z tym pogodzisz. Obudzisz się nad ranem i w końcu przestaniesz z tym walczyć. Tak po prostu. Zrozumiesz, o co w tym chodzi. Zrozumiesz, że nie ma takiej rzeczy, której byś dla niego nie zrobiła. Że jeśli zechce, byś wyprasowała mu koszulę, zrobisz to. Że jeśli zechce, byś wsadziła rękę do ognia, zrobisz to. Że jeśli zechce, byś zafundowała mu laskę na tyłach jego zajebistej beemki, zrobisz to. Nie tylko dlatego, że on będzie sobie tego życzył. Przede wszystkim dlatego, że ty zapragniesz dać mu szczęście. Dlatego, że jego szczęście stanie się tożsame z twoim. – Jestem już w tym momencie więcej niż pewna, że mówi nie tylko o mojej sytuacji, ale także i o swojej własnej. – Tego dnia będziesz mogła mówić o miłości.


*


1988
Trochę się bała. To jasne. Nie wspominając już o wstydzie. Do końca nie mogła uwierzyć, że rzeczywiście to zrobiła.
A jednak.
Wyobraziła sobie, co pomyśleliby wszyscy, którzy ją znali, gdyby tylko wiedzieli. Gdyby w ogóle wiedzieli o jej związku. Stała się jedną z tych panienek, nastawionych na jeden, podstawowy cel – uszczęśliwić swojego chłopaka. I, co ciekawe, wcale nie czuła się przez to w jakikolwiek sposób ograniczona. Wręcz przeciwnie. Uwielbiała sprawiać mu przyjemność, patrzeć, jak się uśmiecha, jak jego cudowne, szare oczy napełniają się iskrami radości, niczym u dziecka z przedszkola obdarzonego wymarzoną zabawką. Zawsze chciała go takim widzieć.
Długo nie mogła się zdecydować na ten krok. Dwa miesiące. Z kawałkiem. Czy to nie za szybko? Ale z drugiej strony, dlaczego miałaby właściwie zwlekać? Nie wiedziała, jak będzie wyglądać ich przyszłość. Co ich czeka chociażby za kilka tygodni. A jeśli jedno z nich przedwcześnie wpadnie pod tramwaj? Albo jeżeli coś jej odbije? W końcu nie dało się tego wykluczyć. W jej przypadku naprawdę wszystko było możliwe.
Ponieważ nie znalazła rozsądnej odpowiedzi na żadne z tych pytań, siedziała teraz na łóżku owinięta w prześcieradło, starając się wyglądać na możliwie jak najmniej skonsternowaną, gdy wmaszerował do jej pokoju. Na jej widok niemal natychmiast wytrzeszczył oczy, zgodnie zresztą z jej przewidywaniem.
- Zamknij na klucz – powiedziała cicho, odruchowo przyciskając śnieżnobiałą płachtę do prześcieradła. Zrobił to automatycznie i bez zastanowienia, najwyraźniej zupełnie zszokowany całą sytuacją.
- O co chodzi? – zapytał nieco niepewnie, na co przygryzła lekko wargę.
- Namaluj mnie.
Ot, i cała tajemnica. Ta, którą skrzętnie przed nim od kilku dni skrywała, mówiąc przyjdź do mnie w piątek. Papier, pędzle i farby skombinowała sama za część swoich oszczędności, nie chcąc wzbudzić w nim jakichkolwiek podejrzeń. Zamierzała mu zrobić niespodziankę.
Sądząc po jego minie, chyba jej się udało.
- Myślałem, że nie jesteś tym zainteresowana. – Nadaremnie usiłował powstrzymać nasuwający mu się na twarz uśmiech, co tylko lekko ją poirytowało. Chciała, by się uśmiechał. By się cieszył. By mógł zrobić to, czego od dawna już pragnął, a przed czym ona tak intensywnie się wzbraniała, choć z perspektywy czasu nawet nie umiała powiedzieć, dlaczego.
Chciała mu pozować. Stać się jego muzą, kimś naprawdę dla niego ważnym, kimś, kogo nigdy nie zapomni, bez względu na to, jak potoczą się ich losy.
- Sporo się od tamtego czasu zmieniło. – To w sumie było niedopowiedzenie stulecia, biorąc pod uwagę, że poza prześcieradłem nie miała nic na sobie, czego się chyba zresztą po cichu domyślał, choć jak dotąd jeszcze o to nie spytał. – Jeżeli to jeszcze aktualne…
- Jasne, że aktualne. – Wreszcie przestał udawać, że sytuacja go nie ucieszyła. – Chociaż… wiesz, urodziny mam dopiero za cztery miesiące.
- I jeden dzień. – Oczywiście, że wiedziała. Dwudziesty czwarty stycznia. Najważniejsza data w jej kalendarzu od chwili, gdy zaczęli się spotykać, choć jak dotąd jeszcze nie mieli okazji wspólnie jej obchodzić.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- I jeden dzień. – Spojrzał na nią szelmowsko, po czym z typowym dla siebie skupieniem zaczął rozstawiać sprzęt. Owszem – zainwestowała nawet w sztalugę. Kosztowało ją to sporo, ale czuła, że się opłaci. Patrzyła w milczeniu, jak starannie zaczyna sobie układać stanowisko pracy, mieszać farby na palecie i dobierać odpowiednie pędzle. Sam ten widok był zaskakująco przyjemny. Rzadko kiedy widywała go w twórczym amoku. Z tej perspektywy nie zdarzyło jej się to jak dotąd nigdy.
- Mogę siedzieć tyłem? – spytała, na co skinął głową. Obróciła się więc o kilkadziesiąt stopni. – Postaram się na ciebie patrzeć – dodała. Po raz kolejny przytaknął.
- Jeśli tylko będzie ci wygodnie – odparł i uznała to za doskonały moment, by wreszcie pozbyć się prześcieradła.
Nigdy dotąd nie widział jej nago. Nie doszli jeszcze do tego etapu. Nadal nie była pewna, czy rzeczywiście czuje się na to gotowa, choć ku jej własnemu zdumieniu wcale nie ogarnęło jej aż tak duże zawstydzenie. Pewnie dlatego, że w sumie głównie zmusiła go do gapienia się na jej plecy. To się dało znieść.
Nie umiała do końca odczytać jego spojrzenia. Czy ją analizował? Oceniał? Porównywał z innymi dziewczynami? Czy może zastanawiał się nad czysto technicznymi sprawami związanymi z obrazem? Trudno jej było cokolwiek wychwycić. Miała na końcu języka kilka głupich pytań, które zachowała dla siebie ostatkami silnej woli.
- Na pewno tego chcesz? – zapytał najzupełniej poważnym tonem. Niewymownie udzieliła mu twierdzącej odpowiedzi.
Tego właśnie chciała.


*


2013
Siedzę na łóżku z podciągniętymi do brody kolanami i wpatruję się w krajobraz za oknem. Pogoda jest ładna, jak to w sierpniu – przyjemnie wysoka temperatura, promienie słońca, umiarkowany wiatr. Właśnie wróciłam ze spaceru. Żałuję, że mamy ograniczone czasowo wyjścia, przez co czuję się zawsze tak, jakbym tkwiła w więzieniu. Pocieszam się, że już niedługo opuszczę to miejsce na dobre, przechodząc do świata, w którym nie trzeba liczyć na zegarku minut spędzonych na powietrzu.
Niedługo. Tak sobie intensywnie powtarzam, choć tak naprawdę nie wiem, co w tym przypadku znaczy niedługo. Od dwunastego lipca minęło niespełna pięć tygodni. Mam dobre prognozy i całe moje leczenie przebiega jak najbardziej poprawnie, ale rana na ręce wciąż wydaje się daleka od zagojenia. Nikt jak dotąd nawet nie wspomina o wypisie, a ja nie pytam. Nie chcę czuć rozczarowania, gapić się bezsensownie w kalendarz, wyobrażając sobie, że któraś z tych dat oznacza dzień mojego wyjścia. Zamiast tego próbuję sobie znaleźć zajęcie – robótki ręczne, warsztaty z komunikacji, pomoc w kuchni. Wszystko, byle nie poświęcać się bezczynności. Na taki moment jak ten pozwalam sobie bardzo rzadko, żeby nie powiedzieć, że wcale. Chyba ze strachu, z obawy przed refleksjami, do których mogę dojść, siedząc i myśląc. Teraz jednak nie mogę się zachować inaczej. Potrzebuję trochę własnej, osobistej przestrzeni, chwili dla siebie, poukładania sobie klocków i lekko zaburzonej po moich głośnych wyznaniach konstrukcji. Przeżyłam terapię i niewątpliwie należy to traktować jako wyczyn. Czuję się jednak bardzo dziwnie. Trochę tak, jakbym po wyrzuceniu z siebie tłumionych bolączek stała się zupełnie pusta.
Słyszę dźwięk otwieranych, a następnie zamykanych drzwi. Odwracam się odruchowo. Moja współlokatorka trzyma w ręku kubek z letnią herbatą.
- Lana była dla ciebie dzisiaj naprawdę sukowata – stwierdza, sadowiąc się na swoim łóżku i pociągając spory łyk. Wzruszam ramionami i ponownie spoglądam w okno. Co mogę powiedzieć? Jasne, że była. I co z tego? Miała rację.
Miała cholerną, sakramencką rację.
- Uderzyłaś w jej czuły punkt – mówi Agathe odrobinę ściszonym głosem. – Po śmierci męża zupełnie oszalała. Cały świat jej się zawalił. Musieli ją tu przywieźć, bo o mało sama nie odjechała na dobre. Taka była zdołowana.
Kiedyś tego rodzaju scenariusz tylko by mnie rozbawił. Wykpiłabym ją, zastanawiając się, jakiego rodzaju człowiekiem trzeba być, by aż tak się załamać.
Teraz sytuacja wygląda zupełnie, zupełnie inaczej.
- Pewnie nie chciała ci tak mocno dopierdolić – kontynuuje moja współlokatorka, widząc, że nie zamierzam się odzywać. – Ona jest w porządku. Znaczy… no, dzisiaj niekoniecznie. Ale z reguły zachowuje się znośnie. Da się z nią pogadać. I pożyczyła mi ostatnio bluzę, pamiętasz.
- Pamiętam.
- Nie miej jej tego za złe. Tego… no, tego, co ci dzisiaj powiedziała.
Tak właśnie postępuje Agathe. Dobry duch całego psychiatryka, specjalistka w zakresie odkrywania w ludziach porządnych cech. Serce mi pęka, gdy widzę ją w tym miejscu, mając świadomość tego, ile mogłaby dać światu poza ograniczającymi nas murami.
 Nie chcę wałkować tematu. Dość już dzisiaj powiedziałam.
- Idę na telewizję – oświadczam i wychodzę z pokoju.


*


1989
Często myślała o tamtym dniu. Odtwarzała go w pamięci niczym film wideo, każdą, cholerną minutę, z analizą na części pierwsze. Kilka bitych godzin spędzonych na łóżku. Dźwięk przemieszczającego się pędzla. Duma na jego twarzy, gdy pokazywał jej efekt końcowy. Wymieniane pocałunki, które z czasem przekształciły się w coś dużo, dużo poważniejszego.
Dla niego to też był pierwszy raz, co wydawało jej się zabawne, biorąc pod uwagę powodzenie, jakie miał u dziewczyn. Po wszystkim długo się do siebie przytulali i patrzyli na siebie w milczeniu, uznając ciszę za idealną na tamten moment. Nie przebiegło to może szczególnie przyjemnie – raczej boleśnie, jeśli już, czego się zresztą spodziewała – ale nie żałowała nawet przez moment. Głównie dlatego, że właśnie wtedy dotarło do niej, że naprawdę, naprawdę się w nim zakochała, i że może w wieku siedemnastu lat nie dało się mówić o miłości, jednak bez wątpienia chodziło o coś przynajmniej do niej podobnego.
Dwudziesty trzeci września przekręcił jej świat do góry nogami.
A teraz minęło od niego ponad trzy miesiące i nadal tkwiła w cudownym, uszczęśliwiającym ją związku, u boku najważniejszego dla niej człowieka, momentami wręcz bojąc się samej siebie i swoich zadziwiających uczuć. To, że aż tak się od niego uzależniła, zaczynało ją niejednokrotnie przerażać. Co by się z nią stało, gdyby teraz nagle zniknął z jej życia?
Próbowała o tym nie myśleć.
Często rozmawiali o przyszłości, zawsze rozpatrując ją wyłącznie w pozytywny sposób. Marzenia do spełnienia, plany do zrealizowania. Raz, chyba w dużej mierze przez wino, które wypili, odważyła się wspomnieć o potencjalnych dzieciach, które za jakieś dwadzieścia lat być może zechciałaby mieć. Od razu pożałowała wyciągnięcia tak idiotycznego tematu. Pomyślała, że się przestraszy i ucieknie, ale on tylko się uśmiechnął – ku jej nieukrywanej radości – i stwierdził: za dwadzieścia lat? Niezły scenariusz. Mnie to pasuje.
Potem podpytała o imiona, które by im nadał. Zamyślił się na moment. Pewnie coś z francuskiego, rzucił pogodnym tonem. Christian dla chłopca. Chloe dla dziewczynki.
To były dziwne propozycje. Wcale nie miała pewności, czy jej się podobają, i w końcu doszła do wniosku, że wolałaby Bjoerna i Irene. Potem uznała, że i tak czeka ich jeszcze sporo czasu, by dojść w tym względzie do porozumienia.
Tak przynajmniej wówczas sądziła.


*


2013
W sali telewizyjnej jak zwykle jest tłoczno. Spora grupa gra w karty, kilka osób mruczy lub nuci coś pod nosem, reszta siedzi na krzesłach i sofach, wgapiając się w ekran. Trochę jak w ulu. Na trzecim kanale NRK leci Top Gear. Uśmiecham się na widok Jeremy’ego Clarksona i już chcę zająć miejsce gdzieś z tyłu, by w spokoju pooglądać odcinek, gdy zauważam charakterystyczną, marchewkową czuprynę i jej wciśniętą w róg właścicielkę, układającą w skupieniu wieżę z klocków Jenga.
Czuję, że nie powinnam jej przeszkadzać, ale nie potrafię się powstrzymać. Wszystkie jej oskarżycielskie słowa dudnią mi w głowie, zapewne dlatego, że podświadomie się z nimi zgadzam – co bez wątpienia jest w tym wszystkim najgorsze. Ona ma rację. Ma cholerną, pieprzoną rację.
- Cześć – mówię cicho. Nawet na mnie nie spogląda. – Mogę się dosiąść?
Wzrusza ramionami.
Zajmuję miejsce obok i patrzę, jak powoli, starannymi ruchami układa klocki, starając się żadnego z nich nie przewrócić. To jedno z naszych ulubionych zajęć w tych murach. Jenga, domino, domki z kart. Wszystko, byle tylko zabić czas i udowodnić sobie, że coś się jeszcze potrafi. Nawet, jeżeli to tylko jakaś durna, bezużyteczna konstrukcja.
Nie wiem, dlaczego chcę tu siedzieć. Zresztą może wcale nie chcę. Może po prostu autentycznie nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić. Albo pragnę usłyszeć kolejny ochrzan.
- Przepraszam – słyszę nagle.
To jej słowa. Skierowane w moją stronę. Razem ze spojrzeniem, wreszcie oderwanym od teraz już dość wysokiej wieży, w tej chwili skupionym na mnie. Jej wzrok jest mętny i niepewny, ale jednocześnie szczery. Wiem, że nie mówi tego po to, by mnie pocieszyć czy wcisnąć mi jakiś kit.
Naprawdę jest jej przykro.
- Byłam wstrętna – mówi, na nowo wgapiając się w klocki, jakby tych kilka sekund kontaktu wzrokowego wyczerpało ją psychicznie. – I przeszkodziłam ci w terapii. Nie miałam prawa.
To celna uwaga, choć nie zamierzam jej tego wypominać. Przypomina mi się Agathe. Nie miej jej tego za złe.
- Po prostu myślę, że popełniłaś cholerny błąd – dodaje w stronę wieży Jenga. – Że naprawdę okropnie się pomyliłaś.
- Bo pewnie tak było – w końcu znajduję w sobie siłę, by się odezwać. Znowu na moment mi się przypatruje, by później na nowo skoncentrować się na swoim zajęciu.
- Kiedy ja się zakochałam… wydawało mi się, że życie ma same zalety. Że jest piękne i cudowne, i że w sumie cokolwiek złego by się nie działo, koniec końców bilans będzie zawsze dodatni. Budziłam się z radością. Zasypiałam z radością. Czułam się taka ważna. Taka potrzebna. I jednocześnie też kogoś potrzebowałam. Idealna równowaga. Wszystko układało się do kupy, w jedną, doskonałą całość. – Zaciska wargi. – Byliśmy razem. Długo. Totalnie zakręceni na swoim punkcie. Oświadczył mi się, a ja się zgodziłam. Zostaliśmy małżeństwem. Pobraliśmy się w takim małym kościółku w pobliżu Arendal. Kameralna impreza. Najpiękniejszy dzień mojego życia. – Jeden z klocków zaczyna się chwiać. Wypuszcza go z palców bardzo powoli. – Mieszkaliśmy w Oslo przez trzy lata. Byłam szczęśliwa. Zaczynaliśmy myśleć o dzieciach. – Z przerażeniem uświadamiam sobie, że jej oczy zaczynają się szklić. – A potem on umarł.
Wgapiam się w swoje paznokcie jak skończona idiotka. Lana cicho pociąga nosem, próbując powstrzymać płacz.
- Po prostu umarł. Wykryli u niego glejaka, a półtora roku później płaciłam za jego pieprzony pogrzeb. – Kilka pojedynczych łez spływa jej po policzkach, palce zaś niebezpiecznie drżą, grożąc stabilności klockowej układanki. – Obiecał, że mnie nie zostawi. Że zawsze ze mną będzie. Tak mówił. – Już nie stara się pohamować narastającej rozpaczy. Jej głos wydaje się kompletnie złamany, podobnie jak i ona sama. – Przysięgał mi. I gdzie jest teraz? Gdzie? – kolejne pociągnięcie nosem. – Pod ziemią. Jest pod ziemią. Nigdy już go nie zobaczę. – Jej widok przypomina mi Petrę. A myśl o Petrze przypomina mi Trondheim. A myśl o Trondheim przypomina mi jego. Wciąż i wciąż to samo. Jakbym na okrągło kręciła się na pieprzonej karuzeli. – Nigdy, rozumiesz?! – podnosi nieco głos, na tyle, że część ekipy od Top Gear przenosi zainteresowanie z telewizora na miejsce, które zajmujemy. Staram się ją uspokoić, widząc, że sytuacja się komplikuje. Łapię ją za rękę. Szybko wyrywa ją z mojego nieśmiałego uchwytu i jednym sprawnym ruchem niszczy wieżę. Co najmniej połowa klocków z rumorem upada na ziemię.
- Nie denerwuj się – mówię, na co zapłakana Lana patrzy na mnie wzrokiem pełnym boleśnie autentycznego cierpienia.
- Tak cholernie wszystko spieprzyłaś – szepcze tak cicho, że ledwo ją słyszę.
- Wiem.
- Musisz to naprawić.
Nie jestem pewna, jak mam to rozumieć.
- Posłuchaj, ja…
Przerywa mi w pół zdania.
- Jeżeli rzeczywiście go kochasz… jeżeli to naprawdę aż tak poważna sprawa… - co chwila siąka nosem i wiem, że lada moment wpadnie w histerię. – Jeżeli tak jest, to musisz go odzyskać. Musisz stąd wyjść i nareperować to, co schrzaniłaś. Kapujesz?
- Lana, to…
- …nie będzie łatwe – dokańcza, niemalże trafiając w moją myśl, choć mnie akurat przychodziło do głowy sformułowanie to niemożliwe. – Oczywiście. Oczywiście, że nie. Ale musisz spróbować, rozumiesz? Zrób wszystko, co się tylko da. Jedź za nim na koniec świata, jeśli to konieczne. Wylej z siebie ostatnie poty. Błagaj go na kolanach, żeby wrócił. Na pierdolonych klęczkach. – Łzy leją się z jej oczu ciurkiem. – Kurwa mać, po prostu napraw to. Póki się jeszcze da. – Zanurza twarz w dłoniach i płacze, na tyle głośno, by ściągnąć uwagę pielęgniarek. Błyskawicznie zabierają ją z sali. Jedna z nich rzuca mi oskarżycielskie spojrzenie. Udaję, że go nie widzę, okazując nadmierne zainteresowanie własnym kolanom.
Znowu ma rację.


*


1989
Muszę wyjechać.
Tak powiedział. Na wstępie, od razu, bez żadnego przywitania ani buziaka, za pomocą którego zawsze rozpoczynali wspólne popołudnia. Wzrok miał poważny i zdecydowany. I zanim zdążyła otworzyć usta, zapoczątkował monolog, z którego docierało do niej co piąte słowo. Ojciec. Inwestycje. Nowe budowy. Szkocja. Rodzinny biznes. Do odziedziczenia. Kurs. Specjalne praktyki. Obowiązek. Powrót. Za dwa, może trzy lata.
Nie chcę. Muszę. Dostaniemy te udziały w całości. Będzie praca. Będą pieniądze. Obiecaliśmy mu, ja i Marcus. Chodzi o wykształcenie. To nie potrwa długo.
Przysięgam, wrócę.
Łzy powstrzymywała jedynie do momentu przekroczenia progu swojego pokoju. Gdy miała pewność, że nikt już nie może jej zobaczyć, straciła kontrolę. Przepłakała w poduszkę całą noc, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała.
Wyjeżdżał.
Zostawiał ją.
Znowu miała być sama.
Tak bardzo się tego bała. Najbardziej na świecie. Bardziej niż choroby, niż trzęsienia ziemi, niż czegokolwiek innego. Z nim przebrnęłaby przez wszystko.
Ale wyjeżdżał. Oddalał się od niej. Żadną siłą nie była w stanie go zatrzymać.
Traciła go.


*


2013
- Za niedługo wychodzisz. – Tora uśmiecha się do mnie przyjaźnie, w jeden z tych typowych, terapeutycznych sposobów, który w sobie wyrobiła, spędzając ze mną całe lata pod jednym dachem. Stara się nie przejmować krzykami dochodzącymi zza ścian, stanowiącymi tutaj boleśnie przykrą normę. Może już się do tego przyzwyczaiła. Odwiedza mnie zaskakująco często, niemal na równi z rodzicami. – Cieszysz się?
Przytakuję skinięciem głowy.
Ciągle nie ustaliłam, czy wie. O mnie i o Emilu. O Emilu i o mnie. O nas.
Chociaż w sumie nie ma czegoś takiego, jak my. Nie licząc Tromsø, my nigdy nie istnieliśmy jako oddzielny byt. Dwa atomy funkcjonujące w różnych układach. On tam. Ja tutaj. Dwa światy.
Wiem, że by go winiła. Za dobrze ją znam. I w głębi serca mimowolnie usiłuję ustalić, jak mogłabym ją odsunąć od takiego rozumowania, gdyby zaszła ku temu potrzeba. Jak mogłabym jej wytłumaczyć, że o wszystkim zadecydowałam tylko i wyłącznie ja. I że obciążanie go za moją postawę jakąkolwiek odpowiedzialnością byłoby skończonym świństwem.
Nic jednak w jej zachowaniu nie sugeruje mi jej doinformowania co do całego tematu. Postępuje jak standardowa starsza siostra świruski – dużo mówi, dużo się śmieje, co chwila pyta o moje samopoczucie. Nie mogę wyciągnąć z tego jakichkolwiek wniosków. Zaczynam już wierzyć, że nie ma o niczym pojęcia, gdy nagle wypowiada zdanie, które wybija mnie z rytmu i nieco zaburza moje dotychczasowe przekonania.
- Przykro mi z powodu tego, co się stało – oświadcza, przy czym wcale na mnie nie patrzy. Przygląda się swoim dłoniom, zaś jej twarz nieco blednie. – Naprawdę nie sądziłam, że… że to się tak potoczy. – Ja też nie, chcę wtrącić, ale z jakiegoś powodu nie umiem się na to zdobyć. Przełykam głośno ślinę, a Tora przygryza nerwowo dolną wargę. – Prosiłam go, by trzymał się od ciebie z daleka. Obiecał mi.
Robi mi się zimno.
Więc jednak.
- Przysiągł mi. I mu uwierzyłam. Skurwiel.
- Przestań – błyskawicznie wpadam jej w słowo. Wiem już, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa, i nie chcę dopuścić, by rzeczywiście do niego dobrnęła.
- Co on ci zrobił, Chloe? Skrzywdził cię?
- Nie. Przestań.
- To przez niego, prawda? Próbowałaś się przez niego zabić. O mało tego nie zrobiłaś. Prawie cię straciliśmy. Z jego powodu.
- Nie. – Powtarzam przeczenie, intensywnie kręcę głową, zaciskam pięści. Każdym sposobem usiłuję ją odciągnąć od tego toku myślenia. Nie mogę tego znieść. Właśnie w ten sposób tu trafiłam. Przez zrzucanie winy na niego. Przez szukanie problemu w nim, a nie we mnie.
Gdybym tego nie robiła, niewykluczone, że w ogóle by mnie w tym miejscu teraz nie było.
- Nie możesz tego zwalać na niego, Tora. Nie masz prawa.
- On nie miał prawa ci się wpieprzać w życie – głos mojej siostry się łamie i na ułamek sekundy zaczynam się bać powtórki z Lany, choć wiem, że do niej nie dojdzie. Tora bardzo rzadko płacze. To jedna z jej najlepszych cech. – Czułam, że to się może tak skończyć. On taki jest. Znam go już tyle lat. Nigdy się nie zmieni. Pieprzony, cholerny don Juan. – Rzuca nerwowe spojrzenie na bok. Jej umysł wymierza dwa pociski wycelowane w znalezionych przez nią podejrzanych. W Emila i w nią samą.
Tak, jakby mogła to w jakikolwiek sposób powstrzymać.
- Obiecał mi – powtarza bezradnie i tylko ostatkiem sił zmuszam się do tego, by nie uderzyć pięścią w stół.
- Nic go nie łączy z tą sprawą – mówię tak twardo i stanowczo, jak tylko umiem. Zastanawiam się, jakim cudem odkryła prawdę. W jaki sposób doszła do końca kłębka, wpadając na prawidłowe rozwiązanie.
Z drugiej strony, to już nie ma najmniejszego znaczenia. Podobnie jak i moje protesty. Nie zmieni swojego podejścia. Dopadła winnego. I zaraz pewnie wyciągnie karabin, by się z nim policzyć.


*


1989
Od początku powinna była to przewidzieć.
W jej życiu nigdy nic nie mogło się toczyć zbyt pięknie. Zawsze koniec końców przychodziło jakieś ale, cholerne zaburzenie rytmu, komplikacja przewracająca całą misternie budowaną konstrukcję. Należało się spodziewać, że stanie się tak i w tym przypadku. Co ona sobie wyobrażała?
Nie potrafiła tak. Po prostu. Nie umiała na niego czekać. Nie dlatego, że ciągnęło ją do innych, nie dlatego, że zmieniła obiekt zainteresowań. Nie zmieniła. Kochała go jak nikogo innego na świecie. Ta kwestia wydawała jej się oczywista, bo nie wyobrażała sobie, że mogłaby przerzucić to uczucie na kogoś, kto nie był Petterem. Ale funkcjonowanie z daleka od niego stanowiło dla niej mordęgę. Każdy dzień przypominał walkę o przetrwanie w pustym świecie pozbawionym jego obecności. Tęsknota za nim zżerała ją od środka jak paskudny, nieuleczalny wirus. W pewnym momencie przyłapała się na myśli, że chciałaby się odkochać, bo wtedy przynajmniej nie czułaby się tak beznadziejnie i samotnie.
Obiecał, że wróci, ale wcale nie uznawała tego za oczywiste. Nie mógł podać żadnej konkretnej daty, żadnej pewnej informacji, żadnego sensownego punktu odniesienia. Mówił tylko – kiedyś. A to kiedyś naprawdę doprowadzało ją do rozpaczy.
Była przerażona własną słabością. Tym, jak bardzo marnym i smętnym stała się człowiekiem. Nigdy nie lubiła samej siebie, ale teraz wręcz nie potrafiła patrzeć w lustro.
A potem odkryła, że zaszła w ciążę i kompletnie się poddała.
Poczuła, iż grunt wymyka jej się spod nóg. Niczego już nie kontrolowała. Z trudem zmusiła się, by powiedzieć o wszystkim rodzicom, co zresztą zrobiła tylko dlatego, że musiała. Mieli świadomość, że spotykała się z Petterem, gdy czasem odwiedzał ją w domu, parę razy się na niego natknęli. Nigdy jednak z nimi o tym nie rozmawiała. Próbowała powstrzymać łzy, gdy się na nią wydzierali, myślami sunąc już w kierunku planowanej od dawna telefonicznej konwersacji.
Nie widziała innego rozwiązania. Coś w niej pękło, nieodwołalnie. Nie chodziło o uczucia względem jego osoby. Chodziło o nią. O to, że chciała przestać cierpieć. I że pragnęła go odsunąć od tego całego problemu, jak w głębi duszy określała dojrzewający w niej zarodek. Dziecko zniszczyłoby wszystko. Rodzina pewnie by go wydziedziczyła. Nie pragnął wcale kariery w budowlance, ale ustabilizowana sytuacja finansowa pomogłaby mu zrealizować marzenia związane z Paryżem. Nie bez powodu pojechał do Szkocji.
Musiała z tym skończyć. Z ich związkiem, który na odległość i tak nie miał racji bytu, a który teraz na dodatek zrujnowałby mu życie. Stała się obciążeniem. Kulą u nogi.
Od dawna planowaną formułę wyrzuciła z siebie tak szybko i machinalnie, że sama była przerażona jej brzmieniem. Na jego pełne rozżalenia i wyraźnego wstrząsu pytania odpowiadała zdawkowo albo wcale. Zaoferował, że przyjedzie do Norwegii, by mogli, jak to ujął, spokojnie porozmawiać. To już zupełnie ją dobiło. Nie powinniśmy się więcej spotykać, Petter, niemalże jęknęła w słuchawkę. Nigdy.
Przez bardzo długi okres czasu oboje milczeli. W końcu znów się odezwał, nasuwając oczom jej wyobraźni swój zgorzkniały, pełen ubolewania wizerunek.
- Przecież ja cię kocham, Vibeke – powiedział szeptem, jakby chciał zachować te słowa tylko dla nich dwojga. Aż jej się zebrało na płacz. Też go kochała. Kochała go tak mocno, że pękało jej serce.
Kochała go, a mimo to musiała pozwolić mu odejść.
- Przykro mi – wymamrotała cicho, ocierając kilka pojedynczych łez. Potem odłożyła słuchawkę.
To był najgorszy dzień jej życia.


*


2013
Biorę głęboki oddech. A właściwie kilka, jeden po drugim, niemalże łapczywie, rozkoszując się nieograniczoną ilością świeżego powietrza. Zaciągam się nim niczym więzień wypuszczony wreszcie na wolność po wielu latach spędzonych za kratami.
Nie mam pojęcia, co przyniesie jutro. Ani wszystkie jutra po jutrze, zakładając, że w ogóle nadejdą. Nie chcę niczego planować, nie chcę tworzyć scenariuszy, których potem nie zrealizuję. Pragnę nauczyć się po prostu żyć. Pogodzić się z tym, czego nie jestem w stanie poukładać, i naprawić to, co zależy ode mnie. Zaakceptować siebie jako człowieka i zaprzyjaźnić się ze wszystkimi swoimi emocjami. Przemyka mi przez głowę jedna z moich ulubionych melodii, słyszę głosy Bono i Bruce’a Springsteena, zlewające się w jednym wersie. Wciąż nie odnalazłam tego, czego szukam.
Myślę, że jestem blisko. Że być może tak naprawdę już zdążyłam to znaleźć, tylko wtedy jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Prawdopodobnie muszę się cofnąć. Jechać na koniec świata, jakby to powiedziała Lana. Zrobić wszystko, co się tylko da, by zdobyć to, czego szukam.
Jestem gotowa. I mam czas.
Mam całe nowe życie.


*


1990
Chloe Annette.
Niecałe trzy kilogramy wagi, czterdzieści siedem centymetrów. Osiem punktów w skali Apgar. Zodiakalny Byk. Urodzona 14 maja 1990 roku w Sarpsborgu kilka minut po godzinie dziewiętnastej. Poród był długi i wyczerpujący, w trakcie przerażającej burzy, która o mało nie doprowadziła Vibeke do zawału. Polało się sporo łez, a zbolały krzyk słyszało chyba w akompaniamencie uderzających piorunów całe miasto.
I wreszcie nadszedł koniec.
To już. Koniec tych dziewięciu miesięcy, tych kilkunastu wspólnie spędzonych tygodni. Wkrótce rozstaną się na dobre i prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczą. Pójdą w dwie różne strony. Czekają na nie dwie różne historie, dwa scenariusze do rozegrania, dwie opowieści do spisania.
Będą sobie obce. Matka i córka. Córka i matka. Dwie kobiety rozdzielone murem nie do zburzenia.
Vibeke długo o tym myślała. Zadawała sobie pytania i szukała na nie odpowiedzi. W wielu przypadkach jej się nie udawało. Za każdym razem wszystko sprowadzało się do Pettera i do tęsknoty za nim. Nie miała pojęcia, czy będzie żałować. Nie miała pojęcia, co ją czeka. Nie widziała horyzontu rozpostartego za zakrętem. Mogła jedynie iść prosto przed siebie, w przyszłość, wierząc w to, że sobie poradzi.
Na Chloe czekało nowe życie. I na nią też.

5 komentarzy:

  1. dobra. w końcu jestem! z koszmarnym poślizgiem, ale miało być w święta i jest w święta, także i tak się cieszę, że udało mi się wyrobić. ale, boże święty, co ty mi w ogóle tutaj fundujesz. takiego emocjonalnego rolloercoastera to się nie spodziewałam. i to już od samego początku!
    okej. to jednak była chloe. pamiętam, że przy ostatnim rozdziale miałam przy końcówce wielką rozkminę na temat tego, kto to próbował popełnić samobójstwo. wszystkie karty odkryte i to jednak była chloe. pewnie gdyby pisał to ktokolwiek inny, powiedziałabym "żenada i tani chwyt", ale nie mogę, nie mam najmniejszego prawa tego powiedzieć, bo cholera jasna, pau, rozwalasz system. uwielbiam to, że to opowiadanie jest tak bardzo przemyślane, że ma koncepcję. nawet nie wiesz jak Cię za to podziwiam. serio, ja nigdy tak nie umiałam. czytając ten rozdział, ma się wrażenie, że Ty masz wszystko dokładnie przemyślane, ułożone w głowie, że nic nie dzieje się przez przypadek. a to jest dla mnie, jako czytelnika, cholernie ważne. to chyba też dlatego tak dobrze mi się tę część czytało. w ogóle uwielbiam ten motyw przeplatania się przeszłości i teraźniejszości, perspektywy matki i córki, tego jak ich historie się nawzajem uzupełniają. fantastico!
    przechodząc do konkretów. mało nie padłam na zawał, czytając te słowa: "Połowa ludzi z tej ekipy ma swój prywatny dwunasty lipca, choć głęboko wątpię, by sięgali poziomu dramatyzmu godnego wybrania na ostatni dzień daty urodzin osób, które szczerze kochają." moja szczęka wylądowała na podłodze. dosłownie. pierwsze co, to otwieram nową kartę i wpisuję sobie "emil hegle svendsen", żeby sprawdzić, kiedy ten pan ma urodziny. no i mi się wyświetla na wikipedii ten pieprzony 12 lipca! jestem na 99 procent pewna, że w tym momencie z moich ust wydobyło się iście poetyckie stwierdzenie "o faken sziten" lub coś w ten deseń. i mam na to świadków! dokładnie jednego, w postaci mojej mamy, która akurat się przypałętała do mojego pokoju, żeby coś wyprasować (tak, tak, jak dziecko sobie pojechało do torunia, to z mojego pokoju urządziła sobie coś w rodzaju prasowalni, ale to tak na marginesie). w każdym razie - w tym zdaniu zrzuciłaś na mnie dwie emocjonalne bomby, bo nie dość, że ten 12 lipca, to jeszcze "osób, które szczerze kochają". o matuuulu. co ja mam w ogóle powiedzieć? "o faken sziten", cokolwiek miałoby to znaczyć, najlepiej chyba podsumowuje to, co w tym momencie działo się w mojej głowie.
    nazywasz ten rozdział czymś w rodzaju przerywnika, o ile dobrze pamiętam, ale dla mnie, szczerze mówiąc, jest to chyba jeden z najlepszych, które się tu pojawiły. a już na pewno jeden z moich ulubionych. przede wszystkim podbiła moje serce jego konstrukcja, jak już wspominałam. te przeplatające się perspektywy chloe i vibeke, to jak ich losy są na pozór różne, a mimo tego jak dobrze się uzupełniają, to, że w końcu dowiedziałam się jak to było z biologicznymi rodzicami chloe, jak się wszystko między nimi potoczyło. niby tak to skrótowo opisane, ale wszystko, co powinno tam być, jest. o motywie psychiatryka nawet nie będę chyba mówić. to było takie... idealne. chloe mnie zdziwiła, tak. nie spodziewałam się, że tak szybko to do niej dotrze, to, że kocha emila. nie spodziewałam się, że będzie w stanie otworzyć się przed innymi ludźmi. nie spodziewałam się tej jej późniejszej rozmowy z laną. chloe była taka... inna. zupełnie jak nie ona. ale z drugiej strony, czy mogła być taka sama jak wcześniej? po tym, jak próbowała się zabić? nie sądzę. ale właśnie chyba w tej ostatniej rozmowie z laną zaskoczyła mnie najbardziej. spodziewałam się czegoś zupełnie innego, spodziewałam się, że zaatakuje, że będzie okropna i okrutna. że będzie chciała się odpłacić za to, co wcześniej powiedziała jej lana. ale nie. i wiesz co? jestem tym absolutnie zachwycona. tym jak ta rozmowa się potoczyła, tym jaką rolę przyjęła w niej chloe. już nawet nie chodzi o to, co lana mówiła, choć oczywiście ma to ogromne znaczenie. ale sama postawa chloe, tak inna od tego, do czego mnie przyzwyczaiła... no wow!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jestem niesamowicie ciekawa, co będzie dalej. zważywszy na to, że od próby samobójczej minęło sporo czasu. ciekawe co będzie teraz, gdy będzie już poza murami szpitala. jak sobie poradzi. a, zapomniałam wspomnieć: niesamowicie cieszy mnie to, co przemyciłaś w rozmowie chloe z torą. to, że ona nie wini emila (czego, szczerze mówiąc można by się po chloe trochę spodziewać. a przynajmniej na pewno by to nikogo nie dziwiło.), że bierze pełną odpowiedzialność na siebie. to, że w końcu zaczyna dużo rozumieć, mam wrażenie, że bardzo dorośleje, dojrzewa. to niesamowicie ważne i cieszę się, że to następuje. z tej mąki może jeszcze być chleb, jak to mawiają. ale daleka droga przed nią, nie ma, co się oszukiwać. po trochu liczę na to, że pojedzie na ten koniec świata i będzie go przepraszać na kolanach, nawet jeśli podobna wizja wydaje mi się wysoce nieprawdopodobna. ale co tam, nadzieja umiera ostatnia.
      jestem zachwycona! proszę o więcej. dziękuję za uwagę. wybacz, że tak chaotycznie i pewnie zupełnie bez sensu, ale przedświąteczna gorączka w połączeniu z tym, co zafundowałaś mi w tym rozdziale, dały właśnie taki efekt. wrzucaj następny!

      Usuń
    2. normalnie odpowiadałabym na tumblrze (bo, słodki jezusku, jest na co odpowiadać! asdfghjkl!), ale ponieważ mamy szczególny odcinek i szczególny okres, ustosunkowywać się do Twojej wypowiedzi będę tutaj :*
      zacznę może od tego, że w sumie po trzynastce byłam zaskoczona, iż w ogóle pojawiła się jakaś wątpliwość co do tożsamości samobójczyni, chociaż to też może wynika z faktu, że mimo wszystko od początku wiedziałam, jak ten odcinek będzie wyglądał. bo tak na dobrą sprawę teraz wydaje mi się, że tę niejako autodestrukcyjną drogę, którą podążyła chloe, wymyśliłam dla niej już na początku. i właściwie to rzeczywiście była taniocha, ale dla mnie ona zawsze była tak rozchwianą i niestabilną osobą (choć może nie dawałam tego do zrozumienia jako narrator w takim stopniu, w jakim powinnam), że wydawało mi się to czymś oczywistym.
      co do tego mojego planowania odcinków - pewnie trochę tak jest, chociaż ja szczerze mówiąc robię sobie w głowie bardzo ogólne zarysy. większość szczegółów i wątków rodzi się z czasem. schematy jakieś tam zawsze się pojawią, ale to, co najważniejsze, rodzi się z odcinka na odcinek, nie licząc może tych pojedynczych scen, które sobie raz na jakiś czas umyślam niejako na przyszłość.
      "o faken sziten" brzmi bardzo po norwesku <3 i muszę powiedzieć, że abstrahując już od dnia urodzin słonecznego chłopca (no błagam, widać, że to złote dziecko wakacji!), bardzo mi ten lipiec był na rękę, bo tworzył klimat idealny dla okoliczności - ładna pogoda, wszyscy zadowoleni, czyli doskonały kontrast z tą narastającą depresją chloe. także to się akurat dosyć zgrabnie ułożyło.
      szczerze to dla mnie ten odcinek był od początku najważniejszy i strasznie mnie drażniło to, jak się z nim męczyłam, bo sądziłam, że pójdzie prościej. ale to może właśnie dlatego, że miałam wobec niego tak duże oczekiwania. także możesz sobie wyobrazić, jak mnie Twoje słowa ucieszyły <3
      i de facto strasznie się cieszę, że dochodzisz do takich wniosków, bo chyba właśnie o coś podobnego mi chodziło. niewątpliwie chloe jest najważniejszą postacią tego opowiadania (chociaż coraz częściej zastanawiam się nad tym by zmienić w drugiej części tendencję i niejako wyrównać znaczenie jej roli z rolą emila), i tak naprawdę im dłużej się temu przyglądam, tym częściej odnoszę wrażenie, że na dłuższą metę fabuła jest skupiona na przedstawianiu jej stopniowej zmiany jako postaci (w dużej mierze dzięki ehsowi). co mnie w sumie mimo wszystko cieszy, bo chociaż zawsze ją lubiłam, to jednak miała sporo za uszami. nie chcę tu w żadnym razie spoilerować, ale na pewno zajdzie spora metamorfoza między "chloe przed dwunastym" i "chloe po dwunastym".
      powiem tak: gdyby ta dwójka tak bardzo nie żyła własnym życiem (nie wiem, czy to bardziej mój sukces, czy porażka), ona od razu by za nim pobiegła, a on od razu by jej darował, ale znając ich różnie z tym może być. mogę tylko się przyznać, że na samo zakończenie wstępny pomysł już mam.
      ogólnie to, głupku, rozczuliłaś mnie, dowartościowałaś i trzy razy przeczytałam Twój komentarz żeby poprawić poczucie własnej wartości <3 nawet nie potrafię powiedzieć, ile Twoja opinia dla mnie znaczy. i to wcale nie była wypowiedź bez sensu, bo prawie w bek wpadłam!

      Usuń
  2. Zatkało mnie. Właśnie skończyłam czytać to wszystko i WOW.

    OdpowiedzUsuń
  3. jestem. jestem, Pau. trochę zajęło mi dotarcie tutaj - począwszy od tego, jak długo zabierałam się za faded, a skończywszy na samym czytaniu. zostawiłam to sobie na ferie, żeby mieć więcej czasu, a tu jak na złość - wcale nie było go więcej. ale kiedy już znajdowałam sobie cichy kąt, w którym miałam względny spokój, z wielkim trudem odrywałam się od czytania. Pau, ty pieprzony, cholerny geniuszu. rzadko spotyka się opowiadanie, blog, który jest t a k napisany. śmiem nawet stwierdzić, że spośród setek różnych adresów i dziesiątek autorek, faded jest absolutnie wyjątkowe. tylko trzy osoby w tej całej blogosferze zachwyciły mnie w ten przedziwny, magiczny sposób. ty jesteś jedną z nich i - nie boję się tego powiedzieć - ty jesteś zdecydowanie n a j l e p s z a. często na tt wspominasz o książce, którą chcesz napisać. nie mam żadnych, nawet najmniejszych wątpliwości, że ci się to uda. że kiedyś kupię twoje dzieło i postawię je na półce obok Tołstoja, Schmitta i Victora Hugo. bo rzadko kiedy zdarza mi się czytać coś tak dobrego. tak nieprawdopodobnie dobrego. masz tak niesamowitą świadomość języka, jakby nie miał przed tobą żadnych tajemnic. jakbyś znała każdy najmniejszy jego sekret i śmiała się, ujawniając go innym. to widać - bawisz się pisaniem i robisz to niepospolicie. bardzo sprawnie operujesz wszelkimi środkami i mówię poważnie - to już jest poziom, na który wchodzą naprawdę nieliczni. natychmiast widać, jak wiele książek musiałaś w życiu przeczytać i jak dobrze je wybrałaś - doskonale cię ukształtowały jako pisarkę (mogę się mylić, ale wierzę, że to w dużej mierze wpływa na pisanie). masz przeolbrzymi talent, którego ci cholernie zazdroszczę i gratuluję. wiem, że go nie zmarnujesz. nie mogłabyś.
    wydawać by się mogło, że wizerunek zbuntowanej i nieprzeciętnej twardzielki jest niemiłosiernie wręcz oklepany i opisany w każdy możliwy sposób. ale właśnie - "wydawać" jest tutaj kluczowym słowem. poradziłaś sobie z Chloe genialnie, a jestem pewna, że nie było to proste zadanie. a ty zrobiłaś to po mistrzowsku. nie przesadzając w żadną stronę i odnajdując złoty środek, a nie wiem, czy to nie jest najtrudniejsze. każdy, nawet najdrobniejszy szczegół jest tak przemyślany i dopasowany do reszty opowiadania (choć jakoś dziwnie mi nazywać faded "opowiadaniem"). nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się zżyłam z jakimś fikcyjnym bohaterem. nie pamiętam, kiedy ostatnio jakiś bohater do tego stopnia przestał być dla mnie tylko literacką fikcją. i już nawet nie chodzi mi o to, że odnalazłam w Chloe sporą cząstkę siebie - bo to pływanie, rosyjski, picie mleka, to, że obie mamy kogo szukać na świecie - nie chodzi mi o te na pozór nieistotne rzeczy, które zbliżają cię do bohatera. ale o sposób, w jaki opisałaś jej uczucia. daję słowo, odczuwałam je, jakbym to ja nią była. były momenty, w który niemal fizycznie mnie bolało. przerażające jest to, jak dobrze można pisać. do jakiej perfekcji doprowadzić tę sztukę. Pau, jesteś cholernie blisko. idź w to, proszę. i nigdy się nie poddawaj.
    pozwolisz, że pominę Emila, choć jest on tutaj tak ważny. na pewno wrócę do niego przy kolejnym komentarzu. teraz przejdę do rzeczy, która w całym faded jest dla mnie najpiękniejsza. wszystkie analogie między Chloe i jej matką, wszystkie podobieństwa i różnice. powtarzająca się historia. to jest niesamowite. magiczne. tak, zdecydowanie to jest to, co najbardziej ujęło mnie w faded.
    choćbym pisała tutaj do rana, nigdy nie napiszę wszystkiego, co chciałabym ci przekazać. dlatego po prostu podziękuję. i proszę, Pau, cokolwiek się będzie działo, brnij w to. bo ja już robię miejsce na twoją książkę.

    OdpowiedzUsuń