and in your
head... do you feel what you're not supposed to feel?
Niebieski. Silny odcień niebieskiego kontrastujący z
intensywną pomarańczą. I z mocną czernią oczu kobiety, o tyle zabawną, że przy
całej swojej stanowczości pozwalała spojrzeniu zatrzymać wyraz rozkojarzenia.
Zadumania, niemalże rozmarzenia, z wzrokiem niepewnie wbitym w punkt poza ramą.
Kawałek białego płótna, którym była owinięta, jej dłonie ściskały tak, jakby w
każdej chwili były gotowe na to, by go wypuścić. Pociągnięcia pędzla wydawały
się zdecydowane i pewne swego, z od początku wyraźnie wskazanym kierunkiem
działania. Chloe przysunęła się bliżej, wyciągając dłoń do przodu, choć
oczywiście nie miała żadnej szansy na to, by móc dotknąć starannie chronionego
obrazu. Mimo wszystko pragnęła trzymać się w jak najmniejszej odległości od
niego. Szybko rejestrowała w głowie paletę różnorakich barw tworzących
impresjonistyczną mapę. Po kąpieli, albo Mała kąpiąca się. Tak
się właśnie nazywał. Pierre Auguste Renoir namalował go w 1887 roku.
Znała go na pamięć. Podobnie, jak i każde inne dzieło
w tym muzeum, które odwiedzała średnio przynajmniej cztery razy na rok, wciąż i
wciąż na nowo nasycając się tutejszą sztuką. Wiedziała dokładnie, w którą
stronę iść, by zobaczyć Pracownię malarską przy rue Carcel Gauguina z
1881 i Autoportret z okaleczonym uchem Van Gogha z 1889, na co zawsze
decydowała się po Renoirze. Maneta oglądała w tej samej kolejności, opierając
się na dawno już ustalonym porządku przejścia od najciemniejszego obrazu do
jaśniejszego, począwszy od Pani Manet w cieplarni, 1879, poprzez Zaskoczoną
nimfę, 1861, na osławionym Widoku na Wystawę Światową w 1867 z tego
samego roku kończąc. Potem z reguły przychodziła pora na sztukę krajową, przy
czym szczególną uwagę poświęcała swojemu ulubionemu w tym gronie Efter
solnedgang z 1886 autorstwa Kitty Kielland. Ponownie wracała do Gauguina,
by móc przez chwilę podumać nad oschłą miną jego sportretowanej żony
trzymającej od niechcenia wachlarz na płótnie znanym jako Mette Gauguin w
wieczorowej sukni, 1884. Paula Cezanne’a i jego miękką zabawę z kolorami
budującą fundamenty malowanego na przestrzeni lat 1878-1885 Pejzażu w
pobliżu Jas-de-Bouffan zostawiała przy każdej wizycie na koniec, by móc na
pożegnanie choć na parę minut utonąć w ciepłym zestawieniu zieleni i żółci.
Jednego obrazu nigdy nie uwzględniała w swoich
wyliczankach.
Krzyk. Edvard Munch.
Rok 1893. Olej, tempera i pastel na kartonie. Ten, który zawsze wywoływał w
niej bardzo sprzeczne emocje, bo zarówno ją zachwycał, jak i po prostu złościł.
Przez to, że przypominał najstarszego z piątki rodzeństwa, pewnego siebie
mężczyznę obdarzonego pięknym, silnym głosem i taką charyzmą, że reszta
zanikała gdzieś w cieniu, choć jego młodsza siostra doskonale rysowała, a brat
urodził się jako geniusz matematyczny. Był trochę jak ten facet z Pocałunku niemalże
pożerający kobietę. Czy może raczej na odwrót? Może to bardziej ona pożerała
jego? Na tym właśnie polegała cała zabawa z Munchem. Na godzinnych analizach i
wciąż rodzących się nowych wątpliwościach. Szczególnie w przypadku Krzyku, na
który zawsze patrzyła dłużej, niż na jakikolwiek inny obraz. Ból egzystencjalny
człowieka i zarazem ten ostry, mocny, ciepły kolor nieba. Niemalże
optymistyczny. Szaleństwo na tle spokoju. Szedłem ścieżką z dwojgiem
przyjaciół. Słońce miało się ku zachodowi. Nagle niebo wypełniła krwista
czerwień. Zatrzymałem się, czując wyczerpanie i oparłem się na barierce. Nad
czarno-błękitnym fiordem było widać krew oraz języki ognia. Moi przyjaciele
szli dalej, a ja stałem tam i trząsłem się z wrażenia. Poczułem nieskończony
krzyk przepływający przez naturę.
Najbardziej rozpoznawalne dzieło w historii norweskiej
sztuki. Rozpropagowane do granic przyzwoitości, do tego stopnia, że nawet
kompletne żółtodzioby identyfikowały je w mgnieniu oka. Na tym zresztą pewnie
poprzestając, bo mocno wątpiła, by te same żółtodzioby potrafiły choćby
przypisać odpowiednie tytuły do Madonny, Gwiaździstej nocy albo Dziewcząt
na moście. Zastanawiała się bardzo często, co by powiedział sam Munch na
widok tego szaleństwa. Czy byłby zadowolony z popularności swojego obrazu? Czy
odpowiadałaby mu etykietka autora najwybitniejszego dzieła w historii
malarstwa ekspresjonistycznego? Czy cieszyłby się z istnie ikonicznego
charakteru własnego przelanego na karton strachu? Czy kreśląc poszczególne
kreski mógł w ogóle przewidzieć, że za sto dwadzieścia lat stworzony przez
niego wzór będzie dziergany na skarpetkach i przekopiowywany na ręcznie robioną
biżuterię? Czy do tego właśnie dążył?
Stary, dobry Munch. Ten, który wiedział, jak to
jest. Żyć z tym… czymś. Pośród emocjonalnych demonów i na wiecznej
huśtawce. Raz czegoś chcąc, by chwilę później próbować z własnej woli to coś
odepchnąć. Chyba by ją zrozumiał.
Świetnie znała jego sztukę. W sposób najbardziej
rzeczywisty i namacalny, bo dzięki temu, że mieszkała w Oslo, mogła regularnie
oglądać te obrazy. Z innymi, włączając w to Rubensa, szło już nieco trudniej.
Ale też nieźle. Wiedziała o tym, ponieważ tak się składało, że w tym roku parę
razy solidnie ją przepytano. Te wspomnienia wpadły jej do głowy nagle, nim
jeszcze zdążyła je zatrzymać. Prędkość światła. I już miała je przed oczami.
Miała przed oczami jego i zapał, z jakim ściągał jej książki z półki, by
lada moment pokazywać jej wybrane na chybił trafił obrazy. Znasz to? A to? A
tamto? No dawaj. Zaskocz mnie. Przypominał jej rozradowane dziecko, które
pierwszy raz w życiu zabrano do ogrodu zoologicznego. Więc odpowiadała. Kuźnia
Wulkana, Velazquez, 1630, olej na płótnie. Koncert, Tycjan, 1510, olej na
drewnie. Pejzaż z kamiennym mostem, Rembrandt, 1637, olej na desce. Lekcja
tańca, Degas, 1874, technika mieszana. Zatoka neapolitańska, Turner, 1817,
akwarela. Kobieta siedząca przy oknie, Picasso, 1937, pastel. Melancholia I,
Dürer, 1514, miedzioryt. Zdjęcie z krzyża, Rubens, tryptyk ołtarzowy datowany
na lata 1611 – 1614, aktualnie w katedrze w Antwerpii, pieprzony olej na
panelu, to była naprawdę żenująca próba, Emil.
Zaskocz mnie.
Zrobiła na nim wrażenie. Nie musiał jej tego mówić,
poznała po oczach. Dobra jesteś w te klocki. Wzruszyła ramionami z nieco
udawaną obojętnością. Do czegoś się muszę nadawać, nie? Jasne, że gdyby
mogła wybierać, pewnie nie zdecydowałaby się na znajomość sławnych obrazów, ale
lepszy chyba taki talent niż żaden. Poza tym… cóż, zaimponowała mu, mimo
wszystko. A to na pewno należało traktować jako cholernie dobrą rzecz, nawet
jeśli wtedy jeszcze nie potrafiła owego faktu otwarcie przyznać.
Do dzisiaj nie potrafiła.
Przygryzła nerwowo dolną wargę. Kolejne wspomnienie.
Jego radosnego, donośnego śmiechu, gdy rozmawiali o grafice. Czy raczej ona
mówiła, on zaś słuchał, albo przynajmniej udawał, że słucha, z przerwą na
pojedyncze pytania. Akwatinta! Co to za ustrojstwo? Więc zaczęła mu
tłumaczyć jak krowie na granicy z nauczycielską cierpliwością, na którą mogła
zdobyć się wyłącznie w materii sztuki. Że to jedna z technik druku wklęsłego.
Że polega na pokrywaniu płyty metalowej sproszkowaną kalafonią lub pyłem
asfaltowym. Że kiedy kalafonia lub pył się podgrzeją, zaczynają się topić i w
końcu przyklejają się do płyty. Że obraz nanosi się poprzez zasłonięcie pewnych
fragmentów metalowej powierzchni ziarenkami werniksu, płaszczyzny odsłonięte
zostają zaś strawione przez kwas azotowy, inaczej niż przy akwaforcie, gdzie
trawi się linie. Że dzięki powielaniu czynności uzyskuje się zróżnicowanie
głębokości wytrawionych miejsc, co z kolei pozwala uzyskać ciemniejsze tony. Że
Francisco Goya był pierwszym z wielkich, który zaczął stosować tę technikę, i
że w grafice wykorzystuje się ją do dziś. No, i może jeszcze, że zawsze chętnie
na nią patrzyła.
Akwatinta. Wykorzystam to w Scrabble’ach. L’Abee-Lund
zawsze mnie ogrywa. Wreszcie skopię mu dupę. Dzięki, Berger.
Boże, jak strasznie za nim tęskniła.
Było w tym coś potwornie smutnego. W tej tęsknocie. I
w fakcie, że wszystko, co wokół siebie widziała, natrętnie jej o nim
przypominało, jak na złość, bo przecież nie chciała pamiętać, tylko zapomnieć.
Chciała wyrzucić go ze swojej głowy. Miała nadzieję, że przyjazd do Lesji jakoś
jej w tym pomoże, że odcinając się od zwykłej codzienności i wklejając swoją
osobę na nowo w sielski krajobraz małej miejscowości w centralnej części
Norwegii stanie się to choć trochę prostsze. Ale nawet tam nie umiała się od
niego uwolnić.
Żałowała, że nie może zobaczyć się z chłopcami. Ani
tym bardziej zdobyć się na to, by ich z całą sprawą uczciwie zaznajomić. Nie
potrafiła tego zrobić, nie potrafiła im powiedzieć na głos tego, co powiedziała
Vegardowi. Nie chciała ich martwić. Byli szczęśliwi. Słyszała to w ich głosach,
w tych obiecanych, codziennych telefonach, w hiszpańskich przyśpiewkach
dobiegających gdzieś zza ich pleców. Como me duele el amor! Przyjedź do nas,
señorita! Właściwie sama nie wiedziała, dlaczego jakoś się przed tym
wstrzymuje. Dawno już olała uczelnię. A tutejsze życie coraz bardziej ją dobijało,
szczególnie, gdy wspominali o Prado. Właśnie dlatego przyszła teraz do muzeum.
Nie mogła być gorsza od nich. Szlag ją trafiał, że patrzyli na Rubensa, na
płótna, których dotykał jej artystyczny przewodnik. Błagała, by o nich
opowiadali, głównie Hansa, bo jeśli chodziło o obrazy, zawsze wolała jego
emocjonalną rozwlekłość od chłodnej analityki Joergena. Co z kolorami? Co z
powierzchnią? Jakie są? No mówże, do cholery! Więc mówił. Prawa dolna
część Świętego Jerzego walczącego ze smokiem jest rzeczywiście trochę wyblakła,
jak w tych twoich książkach… Za to czerwień w Ogrodzie miłości wydaje się
bardziej intensywna. No wiesz, szata tego kolesia. Portret księcia Lermy też tu
wisi… Ja pieprzę, Chloe, nie potrafię patrzeć na ten obraz z bliska. Po prostu
kręci mi się w głowie, kiedy tylko stanę obok… To wprost niewiarygodne, jak
silne wydają się kopyta tego cholernego konia! Trzy Gracje też widzieliśmy.
Wcale nie są przereklamowane, Chlo. Kurwa, ależ by ci się to podobało… A żebyś
zobaczyła Orfeusza i Eurydykę! Ile ten gość nad tym siedział? To najwspanialszy
kontrast, jaki w życiu spotkałem… Nie rozumiem, jak on to zrobił, to po prostu
niemożliwe… Żaden normalny malarz nie osiągnąłby takiego efektu…
Powinna być tam z nimi. Powinna śledzić te obrazy
własnymi oczyma. Powinna wdychać ciepłe, południowe powietrze i słuchać Carlosa
Santany.
Powinna tkwić jak najdalej od tego miejsca. I od
zastanawiania się, jak Edvard Munch skomentowałby syf, w który się wpakowała.
*
Nie miała na plecach ani sokoła, ani jastrzębia. Ani
jakiegokolwiek innego tatuażu, który naruszałby nieskazitelną skórę w niemal
mlecznobiałym kolorze. Kilka drobnych, łatwych do policzenia pieprzyków
nieśmiało przykuwało jego uwagę. Po kolei dotykał każdego z nich opuszkiem
wskazującego palca.
- Próbuję zasnąć – szepnęła, nawet na niego nie
patrząc. Nabrał ochoty, by się zaśmiać. Środek dnia, słońce całkiem niedawno w
zenicie, a ona chce spać. Wariactwo.
To wszystko było wariactwem.
Gdyby ktoś mu jeszcze kilka tygodni temu powiedział,
że do czegoś podobnego dojdzie, pewnie by go wyśmiał. Bo przecież chodziło o
Leę, o tę słodką, lojalną, delikatną Leę, towarzyszkę od kieliszka, od rozmów o
życiu, od koncertów karaoke. Na pewno nie od pieprzenia. I to takiego na
trzeźwo, z pełną świadomością tego, co się robi. Choć właściwie w swoim
przypadku sam nie był do końca pewien. Czy aby rzeczywiście powinien mówić o
świadomości? W ogóle się nad tym nie zastanawiał. Ani tamtego wieczoru po
wyjeździe Chloe, ani kilka razy później, gdy już nie mógł usprawiedliwiać się
promilami, bezczelnie wsuwając jej rękę w majtki przy okazji kolejnego
opustoszenia małego mieszkania przy Rosenhoffgata. Nie myślał, jaki to może
mieć wpływ na ich relację, na ich przyjaźń, na to, kim do tej pory byli dla
siebie wzajemnie. Właściwie o niczym nie myślał.
Kilka razy. Spali ze sobą już kilka razy. I w żadnym z
tych przypadków nie żałował, choć nie mógł powiedzieć, by przeprowadzał jakieś
szczególne analizy. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to to, że z nią było
zupełnie inaczej, niż z Chloe. Jakoś tak… spokojniej. Nie zachowywała się
biernie ani ulegle, ale jednocześnie nie posuwała się do szaleństw. Postępowała
tak, jak w życiu, z umiarem i lekkim dystansem. A przy tym wciąż go
zaskakiwała, robiąc przy każdym z tych kilku razów coś, czego by się nie
spodziewał. Podobało mu się to wszystko. Jej miękkość. Jej kobiecość. Zapach
jej skóry, mieszanka mydła i perfum, których nie umiał jeszcze zidentyfikować.
To, jak jego imię brzmiało w jej ustach. Sposób, w jaki patrzyła na niego w
kulminacyjnym momencie. Ciche jęknięcia, gdy przesuwał palce w wiadomym
kierunku.
No i to, co najlepsze. Nie miała choroby afektywnej
dwubiegunowej.
Nie musiał się martwić, że nagle ni stąd, ni zowąd,
zacznie się obrażać i zamykać w sobie. Że w jednej chwili będzie czegoś
chciała, by w drugiej traktować go jak trędowatego. Czuł się tak, jakby zszedł
z karuzeli po wielu miesiącach jazdy w kółko, i jakby to zejście było o wiele
przyjemniejsze, niż się początkowo spodziewał.
Przesunął dłoń w kierunku jej piersi. Była taka…
ładna. W ubraniu i bez, przed seksem i po seksie. Przez tyle lat tego nie
dostrzegał. Nigdy wcześniej nie patrzył na nią jak na obiekt pożądania, co
zakrawało na absurd, biorąc pod uwagę jej popularność. Wiedział, że podobała
się bardzo wielu mężczyznom i oczywiście doskonale to rozumiał, jeszcze zanim
pierwszy raz wylądowali w łóżku. Ale do tamtego momentu nawet nie umiał sobie
wyobrazić, że cokolwiek mogłoby między nimi zajść, a teraz sam nie potrafił
uwierzyć we własną głupotę. Jasne, że musiał być uczciwy i przyznać, że w jej
ramiona tak naprawdę popchnęła go Chloe. Czy raczej Chloe i Martell VS. Tyle,
że od tamtej pory minęły jakieś dwa tygodnie, podczas których ani razu nie
sięgnął po koniak i ani razu nie spotkał swojej współlokatorki. Dwa tygodnie,
podczas których kilka razy z pełną przytomnością umysłu kochał się z Leą
Bellurt, swoją najlepszą przyjaciółką.
Wariactwo.
- Przestań. – Spróbowała odepchnąć jego dłoń, na co
tylko się roześmiał. Reakcja była błyskawiczna. Przekręciła się szybko w jego
stronę i spojrzała na niego wojowniczo. – Co cię tak bawi, głupku?
- Ty. – Uśmiechnął się tak szeroko, jak tylko
potrafił. – Ty mnie bawisz.
- Masz zatem bardzo dziwne poczucie humoru.
- Nigdy przedtem ci nie przeszkadzało.
- Przedtem nie macałeś mnie po cyckach, kiedy
usiłowałam się zdrzemnąć.
- Pewne rzeczy się zmieniły. – Wsunął jej palce między
włosy. Blond. Gęste, złociste, takie... norweskie. Niezniszczone farbą. Tego
też kiedyś nie dostrzegał. – Ładnie wyglądasz, kiedy się złościsz.
- Wytarte frazesy.
- Może i wytarte. Grunt, że celne.
Patrzyła na niego tak, jakby chciała coś powiedzieć.
Jakby chciała zapytać – po co to robisz? Albo dlaczego tu jesteśmy?
Co się z nami dzieje? Jak do tego doszło? A on błagał w myślach, by nie
wypowiadała żadnej z tych kwestii, bo naprawdę nie miał pojęcia, co by jej
wówczas powiedział. Sam chciał to wszystko zrozumieć. Znaleźć logiczne
wyjaśnienie tego, że leżał z nią w jednym łóżku, tym samym, które kiedyś
dzielił z Chloe, i że nagle zaczynał dostrzegać takie rzeczy, jakich nigdy
dotąd nie widział. Na przykład tę małą bliznę na brodzie. Czy miała ją
wcześniej? Albo kolejny pieprzyk, ten z kolei na szyi. Czy był w tym miejscu
kilka tygodni temu?
- Nie chcę, żebyś myślała, że… - urwał, bo sam do
końca nie wiedział, co właściwie usiłuje powiedzieć. Że próbuję cię
bajerować? Że chcę cię obsypywać jakimiś tanimi tekstami? Poczuł się jak
kretyn. Zanim jednak zdążył się odezwać, położyła mu palec na ustach.
- Ćśśś. – Tym razem to ona się uśmiechała. Ładnie.
Bardzo ładnie wręcz. – Nieważne. Rozumiem.
Rozumiała? Jakim cudem
rozumiała, skoro on sam nie rozumiał? Korciło go przez moment, by pociągnąć
temat. Ale potem nagle znów uderzyła go świadomość całej tej sytuacji, w
rzeczywistości bardzo banalnej i przejrzystej – tkwił pod jedną kołdrą z piękną
kobietą, z którą było mu dobrze, i nie pragnął niczego w tej chwili zmieniać.
Po co gadać? Po co się zastanawiać i zadawać głupie pytania? Świat leżał u jego
stóp. Nie zamierzał tego rozpieprzać.
Przysunął się do niej i ją pocałował, po czym pozwolił
jej i samemu sobie zapaść w stan letargu. Albo przynajmniej w coś do niego
podobnego, bo żadne z nich nie zdążyło zasnąć w ciągu dziesięciu minut. Tyle
upłynęło od tamtego momentu do chwili, w której Chloe Berger przekręciła klucz
w zamku wejściowym i zastała inną kobietę w swoim łóżku.
*
- Chyba sobie, kurwa, żartujesz.
Już dawno nie widział w jej oczach tak intensywnego
błysku. Błysku będącego kwintesencją wszystkiego, przed czym zawsze tak bardzo
się w jej przypadku wzbraniał. Pogardy. Obrzydzenia. Prawdziwego zdegustowania.
Niedowierzania. I zaskakująco ludzkiej złości. Takiej zwyczajnej, prostej,
wynikającej ze zdarzenia nieprzewidzianego i łamiącego na zawsze dotychczasowe
ideały. Nie spodziewała się tego. A on wprawdzie wiedział, że to podłe,
ale nie umiał powstrzymać jednej, jedynej, tętniącej mu w głowie myśli. Jesteśmy
kwita. Przeszedł dokładnie przez to samo, gdy kilka dni wcześniej
wypowiadała słowa mające mu utkwić w pamięci na zawsze. Zakochałam się. Wciąż
jeszcze je słyszał. Ona, on i jeszcze jeden on. Nie mógł tego przewidzieć. Tak,
jak Chloe nie mogła przewidzieć, że zastanie go w takich okolicznościach i
takim towarzystwie.
Byli kwita.
- Co ty tu robisz? – wiedział, że to niewłaściwe
pytanie i że tylko ją nim dodatkowo rozwścieczy. Ten fakt wcale go jednak
specjalnie nie obchodził. Pierwszy raz od bardzo dawna to, co czuła i myślała,
nie miało dla niego wielkiego znaczenia. Co chyba należało odnotować w
kalendarzu.
- Ja? – zacisnęła wargi. Cienka kreska.
Doskonale znana mu klasyczna oznaka gniewu. – Ja tu mieszkam. A to jest moje
łóżko, w którym, jak sądzę, jeszcze pięć minut temu rżnąłeś tę kurwę.
- Licz się ze słowami – warknęła Lea, ciasno trzymając
kołdrę przy ciele. Chloe zmiażdżyła ją jedynie nienawistnym wzrokiem i ponownie
spojrzała na Vegarda.
- Jestem pod wrażeniem – niemalże wyzgrzytała każde z
tych słów przez zaciśnięte zęby. – Nie opierdalasz się, gdy mnie nie ma. Brawo.
Poczuł, jak nagle i jego ogarnia złość. Ni stąd, ni
zowąd, w ułamek sekundy. Właściwie na jakiej podstawie stosowała ten cały
pretensjonalny ton? Przecież sama zwiała stąd z podkulonym ogonem, gdy w końcu
znalazła w sobie raptem szczyptę odwagi, by przyznać, że ma kogoś na boku. I
jasne, teoretycznie nie mógł się nawet o to do niej przypieprzać, biorąc pod
uwagę to, że formalnie właściwie nie byli parą. Nie musiała mu mówić. Ale
który facet nie poczułby się w takiej sytuacji oszukany? No i czy fakt, że
bzykając się z jakimś typem za jego plecami jednocześnie robiła mu scenę
zazdrości, bo zaczął spotykać się z inną, nie trącił lekką hipokryzją?
- Sama nie jesteś lepsza. – Chwycił slipy i spodnie i
nasunął na siebie tak szybko, jak tylko potrafił, po czym wydostał się z łóżka.
Kątem oka widział, że Lea również usiłuje doprowadzić się pod kołdrą do porządku,
najwyraźniej rozdrażniona brakiem posiadania na sobie jakiejkolwiek części
garderoby przy jednoczesnej obecności Chloe w pokoju. – Dobrze się bawiłaś ze
swoim casanovą?
- Byłam u rodziców, Vegard. Mówiłam ci.
- Jasne.
- A żebyś wiedział, że jasne. – Odstawiła terrarium i
otworzyła drzwiczki, umożliwiając jaszczurce wydostanie się na zewnątrz. Chwilę
później grzebała już z furią w plecaku, by wyciągnąć z niego pokaźne,
plastikowe pudełko, które odstawiła wściekłym ruchem na półkę. – Knedle. Dla ciebie.
Domowej roboty. – Na widok jej spojrzenia aż przeszedł go dreszcz. Knedle? –
Mama pamiętała, że je lubisz, więc kazała mi przywieźć. A mój casanova, jak
go szumnie nazywasz, nie chce mnie znać, ponieważ wychujałam go jak nikogo
innego na świecie, włączając w to ciebie. Nie wiem, co zamierzałeś osiągnąć
przez pierdolenie się z nią – raz jeszcze zerknęła w tym momencie zawistnie na
Leę – ale jeżeli chodziło ci o zemstę, to niestety efekt końcowy daleki jest od
spektakularnego. Choć oczywiście doceniam starania.
Zapadła cisza. Vegard sądził, że będzie trwała dłużej
niż kilka sekund. Pomylił się jednak.
- Puścił cię kantem? – Lea była już ubrana. Siedziała
teraz po turecku na tej samej kołdrze, którą jeszcze parę minut wcześniej tak
starannie się otulała, i patrzyła na Chloe przez zmrużone oczy z szyderczym
niemal uśmieszkiem pełnym lekkiego niedowierzania. – Wreszcie znalazł się na
tej planecie ktoś, kto się na tobie poznał? – spodziewał się jakiejś
błyskawicznej odpowiedzi, złośliwego kontrataku, zdecydowanej próby obrony
opartej na ciosach idealnie wycelowanych w szybko odnalezione słabe punkty. Ze
zdumieniem jednak uświadomił sobie, że z Chloe dosłownie uszło powietrze. Jej
wbity teraz w Leę wzrok pozbawiony był jakiegokolwiek wyrazu. Wyglądała tak,
jakby nawet nie zamierzała podejmować walki. Jakby pierwszy raz w życiu
zdecydowała się oddać ją walkowerem, bo od początku wiedziała, że nie ma
większych szans. – Możesz podać jego adres? Wycałuję gościa po stopach.
- Zamknij się. – Tylko tyle. Dwa puste, zbolałe słowa
nasuwające mu na myśl wywieszoną na maszt białą flagę. Poddała się. Nigdy
wcześniej tego nie widział, a przecież znał ją już od tylu lat.
- Pewnie to cię właśnie w nim najbardziej pociąga,
prawda? To, że za tobą nie skacze. Że nie daje się nabierać na twoje gierki.
- To ja go wystawiłam.
- Oczywiście. Ty go wystawiłaś. Każdego
wystawiasz. Tylko że wszyscy faceci, których dotąd wysyłałaś na drzewo, koniec
końców zawsze do ciebie wracali. Zadowalali się tym, że traktujesz ich jak
ścierki do podłogi, bo z nieznanych mi niestety przyczyn woleli być przez
ciebie wykorzystywani, niż wcale nie mieć z tobą kontaktu. A z nim tak nie
jest. – Vegard wiedział, że te słowa są skierowane po to, by zranić Chloe, nie
jego, jednak i tak nie mógł powstrzymać rozgoryczenia. Jeden z wielu. Nie
to, co tamten. – On nie chce być twoją ścierką do podłogi. I nie postąpi
tak, jak inni. Nie wróci. Nie zacznie się nagle zadowalać byle czym. Nie
przewidziałaś tego, dobrze myślę? – Lea wyrzucała z siebie kolejne zdania tak,
jakby od dawna przygotowywała tę mówkę. Przez chwilę wręcz przemknęło mu przez
myśl, że już wcześniej o wszystkim wiedziała. Że wiedziała o nim. Że
może nawet wiedziała, jak się nazywał. - Bezradność to musi być
paskudne uczucie, co?
Na wydźwięk tego pytania Chloe niemalże zatrzęsła się
jak osika.
- Ty pieprzona szmato – wymamrotała i w jednej
chwili rzuciła się na Leę z furią. Vegard zareagował instynktownie. Chwycił ją
mocno od tyłu i przycisnął do siebie, nim zdążyła choćby podrapać blondynkę,
która nie mogła powstrzymać mimowolnego krzyku. – Nie dotykaj mnie, padalcu! –
wyrwała mu się niemal natychmiast. Nie próbowała jednak kontynuować swojego
ataku. Zamiast tego cofnęła się aż do drzwi, ciężko oddychając. Wyglądała,
jakby dostała szału. Patrząc na nią, czuł przebiegające mu po plecach dreszcze.
Jeszcze nigdy nie widział jej tak wściekłej. – Nie waż się mnie tknąć. Nigdy.
Nie chcę mieć z tobą do czynienia.
- Chloe – zaczął, ale uniosła rękę do góry w geście
sugerującym, że w tym momencie tylko i wyłącznie ona ma prawo zabierać głos.
- Rżniesz ją w moim łóżku. Na moim
materacu. Pod moją pościelą. – Zacisnęła pięści i przez moment wydawało
mu się, że go uderzy. Nadal jednak stała w tym samym miejscu, wyraźnie
roztrzęsiona. Widział, jak jej ciało niemal się trzęsie, jak dygocze od
rozsadzającego ją gniewu. – Nie mogę na ciebie patrzeć. Nie wspominając już o
dzieleniu mieszkania. Wynoś się stąd.
- Słucham? – omal się nie roześmiał. Czy naprawdę
właśnie usiłowała go wyrzucić z domu? Tego samego, który w sensie prawnym nie
należał do żadnego z nich, a w stosunku do którego miał dokładnie takie
przywileje, jak ona? Nawet w jej ustach tego typu zagrywka brzmiała wręcz
absurdalnie. – To nie jest twoja własność, Chloe. Nie możesz mnie tak po prostu
wyrzucić.
- Nie wyrzucam cię. Sam się wyprowadzisz. – O dziwo,
jej głos wydawał się całkiem poważny. – Kwestie finansowe biorę na siebie. Od
tej pory zamierzam w całości regulować wszystkie rachunki bez twojej
ingerencji. Nie chcę od ciebie niczego wyłudzić. Chcę, żebyś znalazł sobie inne
lokum.
Autentycznie nie wierzył w to, co słyszy.
- Oszalałaś.
- Całkiem możliwe. Albo po prostu mdli mnie na twój
widok. Ze wszystkich kobiet na świecie musiałeś zacząć pieprzyć akurat ją. Ze
wszystkich miejsc na świecie musiałeś wybrać akurat moje łóżko. – Gdyby
spojrzenia miały zabójczą moc, dawno już byłby martwy. – Powiedz mi,
wystartowałeś z tym zaraz po moim wyjeździe? Czy też jakimś cudem zachowałeś na
tyle przyzwoitości, żeby poczekać regulaminowe dwa dni? – pokręciła głową, a
jej włosy energicznie zatrzepotały. – Nie, nieważne. Nie chcę wiedzieć. –
Pstryknęła palcami, jak zawsze, gdy usiłowała przywołać jaszczurkę. Kucnęła,
pozwalając gadowi wskoczyć na ramię. – Wyjeżdżam. I kiedy jutro wrócę, liczę na
to, że zastanę mieszkanie puste. Ma cię tu nie być. Rozumiesz?
- Dokąd twoim zdaniem miałbym się przeprowadzić w
przeciągu dwudziestu czterech godzin? – zapytał ostro, czując, jak jej złość
przenosi się na niego niczym wirus grypy bostońskiej. W odpowiedzi tylko
wzruszyła ramionami.
- Jestem pewna, że twoja nowa dziewczyna chętnie
udostępni ci swoje cztery kąty, dopóki sobie czegoś nie znajdziesz. –
Popatrzyła na Leę, która tylko uśmiechnęła się złowieszczo, odsuwając kosmyk
włosów za ucho. – Usatysfakcjonowana? – spytała zimno. – Wreszcie ci się udało.
Trochę wody w rzece upłynęło, ale chyba wreszcie masz, co chciałaś, prawda?
- Jakbyś czytała mi w myślach. – Blondynka wcale nie
wydawała się przerażona perspektywą kolejnej konfrontacji. – Szkoda, że nie
można tego samego powiedzieć o tobie. Jak sądzisz, długo ci zajmie szukanie
kolejnego chuja do dymania?
- Na pewno mniej niż tobie, dziwko.
- Chloe! – chciał jakoś ugasić ten pożar, choć
wiedział, że i tak ma tu najmniej do powiedzenia. Zresztą Lea sprawiała
wrażenie niemal zadowolonej z przebiegu rozmowy.
- Nie zawracaj sobie nią głowy, Vegard. Szkoda języka.
– Jej usta nadal wyginały się w pełnym satysfakcji uśmiechu. Wpatrywała się w
Chloe z zadowoleniem, którego już dawno u niej nie widział. – Wiesz co? Kiedy
znów spotkasz tego faceta, choćby nawet i przypadkiem, koniecznie przekaż mu
ode mnie szczere gratulacje. Zrobić taką kurwę jak ty w bambuko to naprawdę
wielka sztuka. – Aż zrobiło mu się zimno. Pomyślał, że jego współlokatorka znów
wyciągnie pięści. Ona jednak przez chwilę stała jak słup soli, bez ruchu,
niczym po uderzeniu otwartą dłonią w twarz. A potem chwyciła jaszczurkę w dłoń,
odwróciła się i wybiegła z mieszkania, pozostawiając go w przerażająco pewnym
poczuciu, że nieprędko ją po raz kolejny zobaczy.
*
Znała to miasto na pamięć. Za dobrze wręcz, biorąc pod
uwagę, jak rzadko z reguły przywiązywała się do miejsca, jak bardzo lubiła
wiecznie zmieniać lokalizację, byle tylko nigdzie na dłużej nie ugrzęznąć.
Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z własnej więzi z Oslo. Świadomość maszerowania
tak po prostu w kierunku dworca, w ramach realizacji zrodzonej w sekundę idei,
z doskonałą orientacją przestrzenną i znakomitym doinformowaniem co do
przebiegu całej drogi uderzała ją w tym momencie jak torpeda. Była tak wściekła
i tak roztrzęsiona, że teoretycznie nie powinna w ogóle umieć określić własnego
położenia, a tymczasem jej nogi przemieszczały się same, niemalże bez kontaktu
z umysłem, jakby zaprogramowały się na tę podróż. I na jakąkolwiek inną
ewentualną wycieczkę po stolicy. Z przedmieściami może nie zdążyła się jeszcze
zaprzyjaźnić, ale centrum zakodowała sobie w głowie tak grubym markerem, że
nawet w stanie prawdziwej furii potrafiła doskonale ocenić, w którą stronę się
kierować.
- Masz herę? – blady jak trup chłopak z wyrazem obłędu
w oczach zaczepił ją nagle na skrzyżowaniu z Hammersborggata. Może uznał, że
jako osoba farbująca włosy na niebiesko nie stroniła od prochów. Nie, żeby to
miało w jej odczuciu jakikolwiek związek, ale kto by nadążył za ćpunami. A ten
gość ewidentnie był na głodzie. – Dam wszystko, co mi zostało.
- Spieprzaj. – Odepchnęła go i przyspieszyła kroku.
- Głupia pipa.
Wystawiła w jego stronę wyprostowany środkowy palec,
nawet na niego nie patrząc. Pierdolone ćpuny. Zasrańcy z dobrych domów,
którym zachciało się bawić w nastoletni bunt. Szukaj dalej, patałachu.
Aż się trzęsła ze złości. W dalszym ciągu, choć przez
ostatnich kilka minut powinna się przynajmniej teoretycznie uspokoić. Ale tak
naprawdę im dalej szła, tym bardziej czuła się rozwścieczona. Nie mogła
uwierzyć w to, co zobaczyła, jakkolwiek jednocześnie wiedziała, że nie ma
żadnych podstaw do aż takiego szału. I niewykluczone, że zdołałaby się
rzeczywiście opanować, gdyby nie ta suka. Gdyby nie jej słowa. Sterta pocisków
wymierzonych z taką precyzją, jakiej sama by się nie powstydziła. Każde wbite
prosto w serce, odbierając zarazem i rozum.
On nie chce być twoją ścierką do podłogi. I nie
postąpi tak, jak inni. Nie wróci. Nie zacznie się nagle zadowalać byle czym.
Zrobić taką kurwę jak ty w bambuko to naprawdę wielka
sztuka.
Pieprzona, mała żmija. Zakłamana franca, która tylko
czekała na ten moment i teraz rozkoszowała się jej porażką.
Bezradność to musi być paskudne uczucie, co?
To samo pytanie ona, Chloe, zadała jej pół roku
wcześniej. Była wtedy z Emilem. Zasrana ironia losu.
Najbardziej bolesna w tym wszystkim wydawała się
celność wystrzałów. To, że Lea nie pomyliła się nawet w jednym zdaniu.
Skojarzyła fakty, to wydawało się oczywiste. Doskonale pamiętała styczeń. Może
wyczuła sytuację Chloe nawet prędzej, niż ona sama.
Chciało jej się krzyczeć.
Nie miała pojęcia, po co w ogóle wróciła do Oslo.
Przecież nie podeszła do egzaminów. Ot tak, po prostu, w ramach banalnej
decyzji. Rodzicom nakłamała, że zdała wszystko przedterminowo. Nie wiedziała,
dlaczego to zrobiła. Chyba najzwyczajniej w świecie przestało jej zależeć. Albo
nie czuła się na siłach. Zdarzało jej się to już wcześniej. Nic szczególnego.
Żaden koniec świata. Może, jeśli się przez wakacje ogarnie i poukłada sobie
sytuację, spróbuje we wrześniu.
Może.
Do dworca nie było daleko. Oczywiście, najszybciej
dostałaby się tam tramwajem, ale z jakiegoś powodu chciała przejść ten dystans
pieszo, choć zaczęło padać, a nie miała przy sobie parasola. Pieprzyć to. Z
cukru jej nie ulepiono, nie rozpuści się. Niestety.
Byleby tylko iść. I to możliwie jak najszybciej.
Spróbowała przypomnieć sobie nowo ustalony przed tygodniem rozkład, kątem oka
śledząc ruch wskazówek na zegarku. Do kurwy nędzy, jak to było? Ten pociąg o
drugiej czterdzieści siedem leciał do Trondheim, czy tylko do Lillehammer? Czy
oni nie mogliby po prostu ustalić stałego planu, zamiast co trzy miesiące
wprowadzać jakieś popieprzone zmiany? Szlag ją trafiał.
Znalazła się już na Storgata. Świetnie. Lada moment
doczłapie do Skippergata, a stamtąd wystarczyło rzucić beretem. Nigdy w życiu
nie wyniosłaby się z własnej woli z tego mieszkania. Choćby z powodu doskonałej
lokalizacji. No i przede wszystkim dlatego, że posuwanie Lei Bellurt, ostatniej
osoby, z którą chciałaby go widzieć, w jej własnym łóżku, należało klasyfikować
jako grzech ciężki. Nawet względem niej, kobiety teoretycznie przynajmniej
pozbawionej zainteresowania jego życiem osobistym, nie wspominając już o
jakichkolwiek uczuciach.
Teoretycznie. Teoretycznie nic nie czuła.
Do niego rzeczywiście nie.
Lekki kapuśniaczek został szybko zastąpiony przez
silny deszcz. Zrobiło jej się zimno, ale nie chciała zwalniać kroku.
Szczególnie w aktualnej sytuacji, gdy dochodziła czternasta trzydzieści dwie, a
ona nadal nie była pewna, dokąd jedzie ten pieprzony pociąg.
Szybciej, kretynko, szybciej.
Nie mogła się nadziwić własnej głupocie. Temu, że sama
z własnej woli wpakowała się w całe to gówno. Że pozwoliła Vegardowi przespać
się z Leą. Że pozwoliła sobie olać najważniejszy moment roku akademickiego i wpuścić
się w stan niebezpiecznie bliski depresji. Że pozwoliła Emilowi na zawsze
wyprowadzić się z jej życia.
Nie chciał jej znać. To pewne. Zresztą wcale mu się nie dziwiła.
Przecież o to jej właśnie chodziło.
Przyzwyczaiła się już dawno do tego, że nigdy nie wie,
czego tak naprawdę chce. Urok cyklofrenii. Raz na górze, raz na dole. Najpierw
robimy wszystko, by odepchnąć od siebie faceta, po czym uświadamiamy sobie, że
bez niego świat okazuje się po prostu chujowy.
On nie wróci.
Jasne, że nie wróci. Wiedziała to od początku, od
chwili, gdy tylko trzasnął wtedy drzwiami. Nie był z tych, którzy wybaczali.
Nie był z tych, którzy dawali drugie szanse. Nigdy już jej do siebie nie
dopuści. Pod tym względem nie miała żadnych złudzeń.
Sama się o to prosiła. Chciała, żeby się od niej odpieprzył. Posunęła się do najbardziej
prymitywnych kroków. Zrealizowała własny plan, a teraz zaczynała świrować. Miła,
zawsze logiczna choroba afektywna dwubiegunowa.
Jaka ty jesteś popieprzona, Chloe.
Była popieprzona. Nawet bardzo. Za bardzo. Za bardzo
dla niego i dla całego świata w ogóle. Jej oszałamiająca tępota miała jedną
zaletę – teraz mógł sobie spokojnie znaleźć zdrową na umyśle dziewczynę, która
w pełni by go doceniła i która dla odmiany umiałaby w odpowiedni sposób oszacować
własne pragnienia. Dziewczynę, która w przeciwieństwie do niej by na niego
zasługiwała.
Właściwie w pewnym sensie go wyzwoliła. Choć
oczywiście uznawała hipotezę o odwzajemnionych uczuciach za głęboko wątpliwą,
żeby nie powiedzieć absurdalną. Jej egzystencję podtrzymywało wciąż dudniące w
jej głowie też coś do ciebie wtedy poczułem. Ale czuć można masę rzeczy.
I rzadko kiedy chodzi o miłość.
Prawie nigdy nie chodzi o miłość.
Gdy wreszcie wpadła na dworzec, była już mokra od
cholernego deszczu. Jaszczurka nerwowo wiła jej się we wciśniętej do kieszeni
prawej dłoni.
Czternasta czterdzieści siedem do Trondheim. Bingo.
Doskonale znała tę trasę. Lillestrøm, Gardermoen, Hamar, Lillehammer,
Hunderfossen, Ringebu, Vinstra, Otta. I Dombås,
dziewiąta stacja, ta, na której zawsze wysiadała po mniej więcej czterech
godzinach podróży.
Zawsze, poza dniem dzisiejszym.
Zerknęła nerwowo na zegarek. Niespełna sto
pięćdziesiąt minut temu wracała tutaj tym samym pociągiem z przeciwnego
kierunku. A teraz znów wyjeżdżała. Tym razem nie do Dombås. Co powie, jeśli
ktoś zadzwoni i zapyta, gdzie jest? Co powie, jeśli ten ktoś zapyta, po co
jedzie tam, dokąd zamierzała się udać?
Nie wiedziała. Nic już nie wiedziała.
- Dokąd? – kasjerka spojrzała na nią ze znudzeniem.
Czternasta czterdzieści dwie na zegarku. Powinna zdążyć. Musi zdążyć.
- Trondheim. Studencki.
*
Dwudziesta pierwsza szesnaście.
W tym kraju pociągi zawsze były punktualne.
Odjeżdżały, kiedy trzeba, i przyjeżdżały, kiedy trzeba. Tylko jakaś prawdziwa
katastrofa potrafiła wywołać opóźnienie, z reguły zresztą minimalne.
Podczas tej podróży katastrofa nie nastąpiła.
Stosownie do rozkładu miała wysiąść na dworcu w Trondheim o dwudziestej
pierwszej szesnaście i tak też się stało.
Pamiętała doskonale moment, w którym ostatni raz
widziała to miejsce. Styczeń i ten dziwny, nietypowy dla niej napad
wrażliwości. Chciałam ci jakoś pomóc. Już wtedy powinna była wiedzieć,
już wtedy należało się od niego odciąć. Gdyby to zrobiła, sytuacja nie
zabrnęłaby tak daleko.
Teraz to już chyba nie miało większego znaczenia.
Dojechała do celu w niemalże pełnym pociągu. Nie
dziwiło jej to. Tą linią zawsze przemieszczało się mnóstwo osób. Nic
zaskakującego. Ważny węzeł komunikacyjny między stolicą a największym
przemysłowym miastem środkowej Norwegii. Idąc na północ, nie dało się już
znaleźć takiego skupiska ludzi. Jak na ich standardy, Trondheim należało
uznawać za potężną i co najważniejsze prężnie rozwijającą się miejscowość.
Jeszcze w dzieciństwie zdarzyło jej się tu kilka razy
przyjechać z rodzicami. W sumie brała nawet tę opcję pod uwagę, gdy szukała
sobie liceum plastycznego z internatem. W końcu zdecydowała się na Molde, z
czystej przekory, bo wszyscy uważali, że powinna wybrać właśnie Trondheim, a
ona nie chciała słuchać wszystkich.
Mimo woli zaczęła cicho wyliczać w głowie. Miała wtedy
szesnaście lat. On zatem musiał mieć dwadzieścia jeden. To znaczyło, że już
dawno tu wówczas nie mieszkał i że perspektywę spotkania go w podobnych
okolicznościach należało uznawać za mało prawdopodobną.
Nad czymkolwiek by się nie zastanawiała, koniec końców
wszystkie jej myśli sprowadzały się do jego osoby.
Widziała oczyma wyobraźni jego nieco młodszą wersję.
Czasy, kiedy był w jej wieku. Kiedy był uczniem liceum. Kiedy był małym bąblem,
którego mama prowadziła za rączkę właśnie tymi ulicami.
Odjeżdżał na zgrupowania z tego dworca. Chodził do
jednej ze szkół w tym mieście. Tutaj stawiał pierwsze kroki na nartach i uczył
się strzelać do tarczy. Oddychał tym powietrzem.
Jeszcze całkiem niedawno przebywali tu razem.
Razem. To brzmiało tak
dziwnie. Ocierało się niemalże o absurd.
Razem.
No cóż, to już skończone. Jej telefon od kilku tygodni
nie dzwonił. Kontakt został zerwany, zgodnie z tym, czego sobie zażyczyła.
Z własnej woli skazała się na tortury, maszerując przez
całą noc po jego rodzinnej miejscowości i czując ból rozszarpujący jej serce na
kawałki. Nie zastanawiała się, dokąd właściwie zmierza. Nogi kierowały się
same. Potrafiła myśleć wyłącznie o tym, że chodzi po jego terytorium. To było jego
miasto. Jego zakamarki. Przypuszczała, że choć dawno już wyprowadził
się do Lillehammer, nadal nie miał tu najmniejszych problemów z orientacją.
Kiedyś udeptywał każdy z tych chodników. Być może na
jednej z tych ulic wypalał pierwsze papierosy. Była więcej niż pewna, że musiał
tędy chodzić w kapturze, jeśli chciał uniknąć nadmiernego zainteresowania.
Tęsknota. Niczym
pieprzona gangrena. Przerzuty do całego ciała, do każdego płata skóry, do
każdego mięśnia, włącznie z tymi, o których istnieniu w ogóle nie miała pojęcia.
Szła tak po prostu, bez żadnego planu. Byle tylko się
przemieszczać i nie stać w miejscu. By chłonąć kolejne elementy tego miasta, by
kodować je w pamięci, by móc je sobie przypominać po wielu miesiącach, choć
nawet nie wiedziała, po co miałaby je wspominać.
Trzecie co do wielkości miasto w Norwegii.
Tęsknota. Taka prosta i
banalna. Taka, której Chloe wcześniej nie znała. Za jego donośnym śmiechem. Za
bystrością jego oczu. Za sposobem, w jaki palił papierosa, trzymając go między
kciukiem a palcem wskazującym. Za gwizdaniem w rytm muzyki z radia. Za twardym,
charakterystycznym dialektem wyćwiczonym w tym właśnie miejscu.
Za nim.
Wpadła na amen.
Zaczynała już powoli godzić się z myślą, że nie pokona
tej choroby. Intensywne tygodnie walki nie przynosiły żadnych efektów. Odnosiła
raczej wrażenie coraz silniejszego zaplątywania się w kokon.
Nie tak miało być, do diabła.
Wcale nie chciało jej się spać. Może dzięki temu, że
zdrzemnęła się w pociągu. Albo wstąpiły w nią jakieś dziwne moce, które kazały
jej maszerować przez kilka godzin, niemalże bez przerwy, aż do momentu, gdy
słońce powoli zaczynało pojawiać się na horyzoncie, zwiastując nadejście nowego
dnia. Całą noc spędziła na chodzeniu. Przejechała pół kraju po to, by chodzić
po jego mieście.
Tylko ona mogła wpaść na coś podobnego.
Dworzec wydawał się opustoszony, gdy przekraczała jego
próg, gotowa spojrzeć na rozkład i sprawdzić najbliższy odjazd do Oslo. W holu
nie spotkała nikogo, a w kasie musiała zapukać, zanim wyraźnie zaspana kobieta
pojawiła się wreszcie przy okienku ze śmiertelnie obrażoną miną. Po dobrych
paru minutach udało jej się uzyskać bilet na godzinę piątą pięćdziesiąt jeden.
Zostało jej jeszcze trochę czasu, więc postanowiła się przejść po peronach. Jej
pociąg widniał na samym szczycie listy z odjazdami, zaraz przed pospiesznym do
Bergen, co znaczyło, że w przeciągu najbliższych minut żaden pojazd stąd nie
wystartuje.
Maszerowała powoli, bez pośpiechu, analizując każdy
omijany element.
Z oczywistych powodów tutejsza stacja kolejowa była
znacznie mniejsza, niż w Oslo. Jednocześnie prezentowała się całkiem
przyjemnie. Sztandarowy, norweski, czysty i uporządkowany dworzec, na którym
nic nie dzieje się bez przyczyny. Przystanęła na chwilę, by dać zaczerpnąć
trochę więcej świeżego powietrza jaszczurce. Nie powinna jej tak ze sobą wozić.
I to jeszcze bez terrarium. Dobrze, że chociaż miała w plecaku najważniejsze
akcesoria, dzięki czemu jej zwierzątko przynajmniej nie umrze z głodu i
pragnienia. Mimo wszystko nie należało jej więcej narażać na takie stresy. W
sumie i tak była dzielna.
Gdy po kilku minutach trafiła na peron drugi, dotarło
do niej, że ktoś już tam siedział.
Dziewczyna. Szczupła, o długich ciemnych włosach, z
plecami wyprostowanymi do tego stopnia, jakby połknęła kij. Wpatrywała się w milczeniu
w widniejące przed nią tory. Na dźwięk kroków idącej po schodach Chloe obróciła
się i obdarzyła ją przelotnym spojrzeniem pozbawionym większych emocji, na co
panna Berger omal nie krzyknęła.
To była brunetka z pogrzebu.
Ta sama, która wybiegała z cmentarza z płaczem i
nieśmiało uwypuklonym ciążowym brzuchem. Teraz już go nie miała. Tkwiła tu
zupełnie sama, wczesnym porankiem. Za godzinę z kawałkiem miał stąd odjechać
pociąg do Bergen.
Chloe nie potrafiła ocenić, czy została przez nią
rozpoznana. Z jej twarzy nie dało się niczego wyczytać. Zresztą w tej chwili
znów siedziała do niej tyłem, obserwując szyny bez słowa.
Nie wiedząc do końca, jak powinna się zachować,
wybrała w końcu paradoksalnie najdziwniejszą opcję i zajęła miejsce obok niej.
Dziewiętnaście lat. To Czeszka, skminili się w Bergen.
Dobrych kilka minut tkwiły na jednej ławce w
milczeniu. Przeszło jej przez myśl, że powinna kontrolować czas, tym bardziej,
że jej pociąg startował z innego peronu. Gdy już zamierzała wstać i sobie
pójść, dziewczyna nagle chrząknęła.
- Całkiem tu przyjemnie ranem, prawda? – Chloe nie
miała pojęcia, czy kieruje tę wypowiedź do niej, czy raczej do siebie. –
Zupełnie inaczej niż w ciągu dnia. To jedyna pora, o której lubię to miejsce. O
której lubię to miasto. – Mówiła ze specyficznym akcentem potwierdzającym
zapewne jej środkowoeuropejskie pochodzenie.
- Ja zawsze je lubię. – Odpowiedź nasunęła jej się
sama. Brunetka przyjrzała jej się teraz z większym zainteresowaniem, jakby
dostrzegła w tym zdaniu coś ciekawego.
- Chyba już cię kiedyś widziałam – wymamrotała powoli
z lekką dozą niepewności. – Poznaję po włosach. Gdzieś mi mignęłaś.
- Styczeń. Cmentarz. – Nie była pewna, jakiej reakcji
się spodziewać. Wolałaby udzielić innej odpowiedzi. Szczególnie mając w pamięci
jej obraz sprzed pięciu miesięcy. Ale dziewczyna nie pobladła, a jej oczy nie
przeszkliły się łzami. Zachowywała kamienną twarz pozbawioną emocji.
- Pogrzeb Sverrego. – Ot, stwierdzenie faktu. – Z kim
tam wtedy byłaś?
- Z nikim. – Chloe wzruszyła ramionami i przełknęła
głośno ślinę. – Przyjechałam do faceta. – Chyba tak to należało określić. Nazywajmy
rzeczy po imieniu.
- Zabawny zbieg okoliczności. Ja też.
No tak. Ona też. Ona też przyjechała wtedy do
faceta. Też do członka drużyny z Leangen. Tyle tylko, że jeden z nich był żywy,
a drugi martwy.
- Chloe. Oslo. – Wysunęła dłoń na powitanie.
Dziewczyna uścisnęła ją niemalże bezsilnie.
- Petra. Bergen. – Prawie się uśmiechnęła i Chloe
miała wrażenie, że przez sekundę jest w stanie usłyszeć jej myśli.
- Oslo, Bergen i Trondheim. Prawdziwie mieszczuchowaty
skład.
- A jakże. – Brunetka sprawiała wrażenie zamyślonej. –
Pociągi do stolicy chyba startują z innego peronu.
- Spacerowałam. Mam jeszcze trochę czasu.
- Często tak tutaj spacerujesz o piątej rano?
- To jednorazowy incydent. – Chloe aż korciło, by
zapytać ją, co tutaj robi, ale jakoś nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. –
Wpadłam wczoraj wieczorem.
- Kolejne odwiedziny u faceta? – obie zdobyły się w
tym samym czasie na spontaniczne uśmiechy. Pokręciła głową.
- Tym razem nie chodzi o niego.
Petra westchnęła ciężko.
- Pozazdrościć – powiedziała, znów spoglądając na
tory. – W moim przypadku motywacja jest zawsze taka sama.
Mogła się tylko domyślać, jak to rozumieć.
- Też z reguły przyjeżdżam wieczorem – oświadczyła i
przez głowę przemknęła Chloe hipoteza, że prawdopodobnie nigdy z nikim o tym
nie rozmawiała. – Nie mogę zdzierżyć tego miasta za dnia. Chyba… chyba jeszcze
sobie tego wszystkiego do końca nie poukładałam.
- Pewnie po prostu potrzebujesz czasu.
- Sverre zabił się w styczniu. To nie jest kwestia
czasu. – Podciągnęła kolano do brody, by zawiązać sznurówkę. – Myślę, że za
dziesięć lat nadal będę do niego przyjeżdżać w nocy. Chociaż zawsze zamykają
bramy i muszę przełazić przez płot. Wciąż się tego za dobrze nie nauczyłam. –
Podwinęła rękaw, pokazując niewielką szramę na ręce. – Załatwiłam się tak na
jednym z drutów w kwietniu. Ciekawa jestem, czy się kiedyś zagoi. – Sądząc po
jej minie, też w to wątpiła. – No dobrze, skoro nie przyjechałaś do faceta, to dlaczego
tu jesteś? – to pytanie w końcu musiało paść. Mimo to Chloe wciąż nie znała na
nie odpowiedzi.
- Nie wiem – oświadczyła cicho zgodnie z prawdą. –
Potrzebowałam przestrzeni.
- W Oslo jej nie ma?
- Po prostu musiałam się stamtąd wyrwać. Chociaż na chwilę.
Petra zagryzła wargę, wbijając spojrzenie w
przeciwległy peron.
- Chodzi o niego, prawda? – wpatrywała się w horyzont
z zaskakującą stanowczością. – Który to? Kasjer? Haker? Mały przestępca?
- Chłopak od karabinu – odpowiedziała Chloe bez
zastanowienia, co brunetka skwitowała uśmiechem.
- Chłopak od karabinu. – Jej mina wyrażała
niemalże lekki podziw. – No proszę. – Znów wyprostowała plecy. – On jest
naprawdę dobry. W tych całych biegach. Ma do tego smykałkę. Sverre zawsze tak
strasznie mu kibicował. To było dla mnie dziwne. Myślałam, że Norwegia kocha
Bjoerndalena, a tu niespodzianka. – Kolejne, ciężkie westchnięcie. – Cholernie
ciężki kawałek chleba, nie? Najpierw musisz pędzić, ile sił w nogach, tylko po
to, żeby chwilę później stać jak posąg i strzelać do maleńkiego kółka. Ciekawe,
jak on to robi.
- Mówił mi, że kiedy był mały, non stop pudłował.
Wygrywał jedynie dlatego, że biegał potwornie szybko. – Aż zrobiło jej się
chłodno, gdy sobie to przypomniała, jeden z tych zgoła innych momentów, gdy to
on opowiadał, a ona słuchała bez słowa. Chowałem się pod łóżkiem, żeby nie
chodzić na treningi. Wcale nie miałem ochoty wiecznie popierdalać na nartach. A
ponieważ byłem kurduplem, nigdy nie mogli mnie nigdzie znaleźć. Wszystkich
doprowadzałem do szału. Wydawało jej się to bardzo w jego stylu.
- Twardy facet. Chyba ciężko go złamać. – Petra
przypatrzyła jej się uważnie. – Dlaczego wam nie wyszło?
Wyjątkowo dobre pytanie.
Chloe spodziewała się je usłyszeć podczas wizyty u
psychiatry. Zakładając, że w ogóle się do wszystkiego przyzna. Padło jednak
wcześniej, a ona musiała znaleźć odpowiedź.
Nagle uświadomiła sobie, że to tak naprawdę dość
proste.
- Przestraszyłam się. – Oto i cała filozofia. Przestraszyła
się. Tej nowej siebie, tej niekontrolującej zupełnie własnych emocji, tej
uzależnionej od innego człowieka, tej tęskniącej i kochającej. Tej, której
nigdy wcześniej nie znała i której nie spodziewała się widzieć, patrząc w
lustro. – Spanikowałam. Nie umiem tego lepiej wyjaśnić. Nie wiem, czy to w
ogóle możliwe. – Czuła gęsią skórkę robiącą jej się na rękach. – On jest silny.
Ja jestem słaba. – Ta świadomość była bolesna, ale nie dało się od niej dłużej
uciekać. Była słaba. Zbyt słaba.
- Sverre też był słaby. – Petra wpatrywała się w swoje
buty. – Często nazywał siebie najsłabszym ogniwem. Najsłabsze ogniwa
odpadają jako pierwsze. Tak mówił. Uważałam to za głupie.
W gardle Chloe powstała potężna gula. Nagle
uświadomiła sobie, że choć to kompletnie niewłaściwe, musi zapytać.
- A dziecko?
Nie należało tego uznać za zbyt kulturalne posunięcie.
Ale pragnęła wiedzieć, najzwyczajniej w świecie.
- Zeskrobałam. – Jedno słowo, to, którego się
spodziewała. Zeskrobane. Usunięte. Wyeliminowane. Jakby nigdy nie istniało.
– Ja również jestem słaba, Chloe. Prawie wszyscy jesteśmy.
Z tym się akurat zgadzała. Prawie wszyscy byli
słabi.
To nie ona powinna się czuć wyjątkowa. Nie ona. Ona
nie miała w sobie zawziętości. Nie miała prawdziwego uporu. Nie miała talentu
do przebrnięcia przez największe bagno. Nie umiała szybko biegać tylko po to,
by chwilę później stanąć jak posąg i strzelać do maleńkiego kółka.
Najsłabsze ogniwa odpadają jako pierwsze.
Im dłużej o tym myślała, tym bardziej wydawało jej się
to oczywiste.
*
Johannes Torstein Hummel zawsze lubił podróżować. Zawsze,
to znaczy niemalże od maleńkości, bo już jako dziecko z chęcią jeździł z
rodzicami i młodszą siostrą na wakacje. Przypuszczał, że miłość do odkrywania
świata i poznawania nowych kultur wyssał jeszcze z mlekiem matki. Nie chodziło
o brak więzi z Norwegią, wręcz przeciwnie. W ojczyźnie czuł się doskonale. Nie
myślał nigdy o wyprowadzce. Tyle, że po prostu nie znosił stagnacji. Nie znosił
tkwić zbyt długo w jednym miejscu, szczególnie ze świadomością, że jest jeszcze
tyle rzeczy i miejsc do zobaczenia. Nikomu w sumie o tym głośno nie powiedział,
ale dawno nic już go tak nie ucieszyło, jak ten nieplanowany przecież wyjazd.
Potrzebował takiej zmiany otoczenia, i to znacznie bardziej, niż początkowo
sądził. Szczególnie, że tutaj nie musiał się martwić ewentualnym przypływem
niskich temperatur, a ludzie wydawali się weselsi i szczęśliwsi. Każdego dnia
poznawał obcą mu do tej pory część hiszpańskiej stolicy, wdychając ciepłe
powietrze i stając się częścią tłumu opalonych, rozradowanych twarzy okalanych
przeważnie ciemnymi włosami, tak bardzo dla niego zaskakujących. Niewątpliwie
trochę się dzięki swojej klasycznej, północnej urodzie wyróżniał. I jeżeli mógł
wzbudzić jeszcze większe zainteresowanie niż u boku Joergena, to tylko właśnie
w takich okolicznościach, jak teraz, gdy szedł ulicami Madrytu tuż obok bladej
dziewczyny z niebieską czupryną. Także i tutaj nie był to zbyt popularny kolor
włosów.
Przyjechała pięć dni temu, z jednym tylko plecakiem,
terrarium i dziwnie szerokim uśmiechem na ustach, który wydawał mu się podejrzany.
Albo może po prostu pasował do jego teorii, że coś złego dzieje się z Chloe,
zrodzonej w jego głowie zaraz po tym, jak Joergen wysunął swoją hipotezę na jej
temat. Liczył po cichu, że uda mu się coś z niej wyciągnąć, tym bardziej, że w
przeciwieństwie do swojego całkowicie zaabsorbowanego kursem chłopaka miał
całkiem sporo wolnego czasu. Ale nie potrafił się zmusić, by zapytać ją wprost,
a ona niczym się nie zdradzała. Chciała latać po muzeach i na okrągło
wypytywała, jak im upłynął ten miesiąc, jednocześnie prawie się nie
wypowiadając na temat swojego życia w Oslo. Powiedziała jedynie – tonem
niepozbawionym wcale oznak zbulwersowania – że nakryła Vegarda z Leą w swoim
własnym łóżku i że kazała mu się wynieść z mieszkania.
- I co teraz będzie? – zapytał Hans, jak zwykle za nią
goniąc. Zawsze cholernie szybko chodziła. Zastanawiał się czasem, czy nie
próbowała w ten sposób zdystansować otoczenia. – Rzeczywiście się wyprowadził?
- Owszem – oświadczyła, grzebiąc w torbie w
poszukiwaniu kartonu soku pomarańczowego, po czym pociągnęła z niego solidny
łyk. – Chcesz?
- Dzięki – pokręcił głową. – Gdzie teraz mieszka?
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Musimy o nim w
tej chwili rozmawiać? – zerknęła na niego z lekkim poirytowaniem, na co
wzruszył jedynie ramionami.
- Po prostu lekko mnie zaskoczyłaś.
- Uwierz mi, że ja również niekoniecznie się
tego spodziewałam. – Wydęła wargi na znak wciąż dręczącej ją złości. –
Nieważne. Niech ją sobie posuwa. Byle jak najdalej ode mnie. Pójdziemy do
Prado?
- Przecież byliśmy tam trzy dni temu.
- Proszę. – Tylko westchnął na widok jej błagalnego
spojrzenia. Jej obsesja na punkcie Rubensa niemalże go rozczulała. Niewątpliwie
kochała tego faceta.
- Niech ci będzie. – Nigdy nie potrafił jej odmawiać,
inaczej niż Joergen, który z ich dwójki był pod tym względem zdecydowanie
bardziej stanowczy. Zresztą nie miała w zwyczaju prosić, jeśli jej na czymś
bardzo nie zależało.
Wsiedli więc w autobus i pojechali, a jej reakcja na
widok wszystkich ukochanych obrazów, dotąd znanych tylko z książek i opowieści,
wydawała mu się identyczna, jak za pierwszym razem.
Na każdy z nich patrzyła długo i wzrokiem
przewiercającym na wylot, kiwając głową bez większego zainteresowania w
odpowiedzi na jego sporadycznie wypowiadane komentarze. Prawdopodobnie nawet
ich nie słyszała, nie docierały do tego świata, do którego przenosiła się wraz
z barwnymi, obserwowanymi przez siebie płótnami. Domyślał się, co siedziało w
jej głowie – to wszystko wyszło spod ręki El Greco, Goyi, Velazqueza,
Tycjana, Boscha, Bruegla, Rembrandta, Dürera. Rubensa. On naprawdę żył, był
autentyczną, realną istotą, namalował to, patrzył na to, pędzel w jego dłoni
przesuwał się po tym materiale. Przemknęło mu w pewnym momencie przez
głowę, że Chloe się rozpłacze, ale nic takiego się nie stało. Po prostu
wgapiała się w kolejne obrazy z taką intensywnością, jakby od tego zależało jej
życie.
Żałował czasem, że nie może wejść do jej mózgu i
usłyszeć przewijających się przez niego myśli. Co tak naprawdę czuła? Czy
rzeczywiście coś przed nimi ukrywała? A może jednak tylko to sobie uroili, może
szukali dziury w całym? Nie wydawała się cierpieć, przynajmniej teoretycznie.
Ale była przecież dobrą aktorką, specjalistką w zakresie tajemnic i zamykania
się na otoczenie. Pod tym względem miała duży talent i choć sądził, że obaj
dość dobrze ją znają, wiedział również, że nawet ich potrafiłaby oszukać, gdyby
tylko zechciała. Czy więc powinien się bać? Czy powinien drążyć temat, do
którego istnienia nawet się dotąd nie przyznała?
Czy o czymś nam nie powiedziałaś?
- Jesteś szczęśliwy? – odezwała się ot tak,
mimochodem, patrząc na Adama i Ewę. Z wrażenia omal nie podskoczył.
- Co?
- Pytam, czy jesteś szczęśliwy, Johannes.
Skrzywił się na wydźwięk swojego imienia, którego
nigdy nie lubił.
- Jasne. Chociaż myślę, że byłbym jeszcze
szczęśliwszy, gdybyś mnie tak nie nazywała.
Uśmiechnęła się pod nosem.
- Wybacz. – Wzięła głęboki oddech. – Czyli odpowiedź
brzmi twierdząco?
- Przecież powiedziałem.
- A Joergen?
- Co z nim?
- Myślisz, że jest szczęśliwy?
Z jakiegoś powodu nie podobał mu się kierunek, jaki
obrała ta rozmowa.
- O co ci chodzi, co?
- Po prostu chcę wiedzieć.
- Więc raczej to jego powinnaś zapytać.
- Nie widzę go tutaj.
- Bo jest na zajęciach. Pogadasz z nim wieczorem.
- Muszę to ustalić teraz. – Wciąż na niego nie
patrzyła, jakby rozmawiała z obrazem, nie z nim. Przewrócił oczami ze
zniecierpliwieniem.
- Dobrze. Świetnie. Teraz. Okej. W moim
odczuciu Joergen jest szczęśliwy. A przynajmniej wszystko na to wskazuje. Robi
to, co lubi. Podoba mu się w Madrycie. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio na
coś narzekał. Według mnie sytuacja kształtuje się na dobrym poziomie.
Zadowolona?
Skinęła głową.
- Chciałam się upewnić.
- Że jesteśmy szczęśliwi? – Zerknął na nią ironicznie.
Kolejne skinięcie.
- Tak – powiedziała, westchnęła i znów wbiła wzrok w
rubensowskie płótno. – Chciałam się upewnić, że jesteście szczęśliwi.
*
- Muszę powiedzieć, że niewiele rzeczy uszczęśliwia
mnie tak mocno, jak lipcowe piątki. Też tak macie? Bo ja zawsze lubiłam lato.
Teraz na przykład wyglądam przez okno i widzę krajobraz, który sprawia, że chce
mi się żyć. Słońce świeci, na niebie nie ma żadnych chmur, a dzień jest bardzo
długi. I na dodatek kiedy wyjdę ze studia, będę mieć przed sobą cudowny, wolny
weekend. Jeszcze nie ustaliłam, co będę przez ten czas robić. Może wy
wpadniecie na jakieś fajne pomysły? Nasza radiowa skrzynka jest zawsze otwarta
i czeka na wasze propozycje. Telefony też chętnie odbieramy! Dzwońcie i
przedstawcie nam swoje sugestie na sobotę i niedzielę. A teraz pora na wasz
ulubiony hit i zwycięzcę VG-Listy z poprzedniego tygodnia.
Sugestie na sobotę i niedzielę.
Właściwie jeszcze do niedawna byłyby pewnie w jej
przypadku zgoła inne. Na pewno nie zadzwoniłaby z nimi do radia, ale mimo
wszystko musiała uczciwie przyznać, że jeszcze powiedzmy dwa miesiące temu
raczej inaczej to sobie wyobrażała. Takich decyzji nie podejmuje się w kilka
dni! Słyszała w głowie mędrkujące tony i tylko się krzywiła. Takich
decyzji w ogóle się nie podejmuje. Nie ma na nie odpowiedniego okresu, ani
odpowiedniego momentu, ani odpowiedniego wyjaśnienia. Nie ma słów, którymi
dałoby się je racjonalnie wytłumaczyć.
A co jest?
Pustka. Smutek. To dziwne, bolesne poczucie bezsensu.
Godziny wpatrywania się w sufit, godziny wsłuchiwania się w radiowe audycje,
godziny oglądania wiadomości, godziny spacerowania bez celu, godziny czytania
Dostojewskiego po rosyjsku, godziny myślenia o czymś, co nawet nie miało
kształtu. Godziny w samotności, godziny w tęsknocie, godziny w narastającej,
żałosnej rozpaczy.
Po prostu nie wiedziała już, czego chce. Była
kompletnie, absurdalnie zagubiona. Była chomikiem biegnącym w kółku tak długo,
że aż zakręciło mu się w głowie.
Miliony wspomnień, obrazów, dźwięków, zapachów,
smaków, płaszczyzn mknących jej przez głowę. Trzy tatuaże ze współrzędnymi
Oslo, Lesji i Sarpsborga. Dwa ptaki na plecach. Pudełko wypełnione odstawionymi
tabletkami. Flaga Norwegii zwisająca ze ściany. Kartki z kalendarza zrzucone na
podłogę. Gorąca woda w wannie, stosownie do prawa Dastre’a-Morata. Tego, które
mówi, że pod wpływem ciepła naczynia krwionośne obwodowe się rozszerzają, a
jamy brzusznej i klatki piersiowej zwężają, więc przepływ krwi się zwiększa.
Radio wciąż włączone, jakby usiłowała uciec przed
ciszą.
Takich decyzji w ogóle się nie podejmuje.
Powinna zastosować inną metodę. Wiedziała o tym. Ta
gwarantowała niewielką skuteczność. Ale musiała ją wybrać. Musiała znów poczuć
to, co się wtedy czuje. Brakowało jej tego.
Linia wzdłuż, nie w poprzek. Trzeba to zrobić
umiejętnie. Na szczęście miała doświadczenie.
Nie czuła strachu. Ani nawet szczególnej niepewności.
Może tylko wstyd na samą siebie. Inaczej nie potrafiła. Nie potrafiła udawać,
że stoi, podczas gdy dawno już upadła.
Najsłabsze ogniwa odpadają jako pierwsze.
*
Dźwięki z kategorii niedosłyszalnych. Przymknięcie
drzwi. Niepewne kroki. Głos tonący w odmętach muzyki wydobywającej się z
radiowego głośnika.
Kilka przyspieszonych stąpnięć. Nerwowość w każdym
ruchu. Nawoływania bez odpowiedzi. Zwrot w kierunku łazienki.
Zduszony krzyk mężczyzny mieszający się ze słowami
kobiety.
- Dochodzi czwarta, na mnie już czas! Dzięki za
wszystkie maile i telefony, na pewno niektóre z nich wykorzystam. Oby tylko
pogoda dopisała. Bawcie się dobrze i nie zapomnijcie o naszej poweekendowej
audycji! Piątek, dwunasty lipca, pora na popołudniowe wiadomości.
Pora na wiadomości. Pora na weekend. Pora na
wypoczynek.
Pora na nowe życie.
Albo i nie.
Uznałam, że komentarz zostawię tutaj, choć strasznie mnie kusiło, żeby tradycyjnie odezwać się na tumblrze. Bo lubię to tumblrowe komentowanie, jest trochę inne, dużo bardziej... intymne? No nie wiem, w każdym razie jest jakieś takie prywatne, tylko między nami. Ale w sumie co mi szkodzi, równie dobrze mogę uzewnętrznić się tutaj. O ile coś sensownego przyjdzie mi do głowy. Jak zawsze mam ochotę zacząć od samego końca, a tak nie powinno się robić, bo skupię się tylko na tej końcówce, zapominając o wszystkim, co do niej doprowadziło. W ogóle to czytałam ten rozdział w najgorszy z możliwych sposobów, w doskokach, na 3 razy, przez tydzień i mam wrażenie, że to jakieś takie nie fair i z pewnością jeszcze do niego wrócę, żeby to sobie trochę w głowie poukładać. Zresztą, zrobię to już teraz, żeby jakoś się ustosunkować do początku, który czytałam bodaj w niedzielę. Od czego by tu zacząć? Może od Chloe. Teraz, jak kończyłam czytać ten rozdział, uderzyła mnie taka myśl, że właściwie z upływem czasu zaczyna się dziać to, co w moim czytelniczym doświadczeniu dzieje się bardzo często i co staje się dość niepokojące, a mianowicie - główny bohater/bohaterka zaczyna mi coraz bardziej działać na nerwy. Irytować. I zaczynam go nie lubić. Przez moment wystraszyłam się dzisiaj, że to samo zaczyna dziać się w mojej głowie z Chloe. Nie chodzi nawet o to, że czasami jej zupełnie nie rozumiem i nie ogarniam jej postępowania. Chodzi o to, że po prostu jakoś tak... zniechęca mnie do siebie. Nawet nie wiem skąd się to wzięło. Po prostu, kończąc czytać ten rozdział zdałam sobie sprawę, że dużo bardziej zaczynam dbać o innych bohaterów, o wszelkie poboczne wątki niż o samą Chloe. Może to dlatego, że ona teraz jest w takiej dziwnej fazie. Ale z drugiej strony jak tak sobie to analizuje, to wydaje mi się, że właśnie teraz powinnam lubić ją najbardziej. Bo jest zagubiona, bo nie wie, co czuje, bo ucieka, bo się boi. Zawsze jakoś jednało mi to bohaterów. A w jej wypadku wydaje się być zupełnie inaczej. Nie wiem jak duży wpływ ma na to fakt, że potraktowała Emila w najgorszy z możliwych sposobów. Ale potem zrobiła to samo w stosunku do Vegarda i chyba zaczęła trochę przekraczać jakąś linię. Okej, nie zrobiła "tego samego", ale Vegarda też potraktowała paskudnie i w mojej ocenie mocno niesprawiedliwie. I jakoś nie mogę przejść nad tym do porządku. Cały czas wydaje mi się to cholernie niefajne. Wiem, że miała swoje racje, staram się to ogarnąć, ale i tak... jakoś nie mogę. Wiem, że to wypływa z tego jaka Chloe jest, z jej choroby, z psychiki, dlatego to nie jest tak, że ją skreślam, czy coś. Mi jest wręcz smutno, że to poczułam. Że poczułam, że jej nie lubię. Bo chcę ją lubić. Tylko czasami chyba po prostu nie mogę.
OdpowiedzUsuńJak mówię, w pewnym momencie dużo bardziej zaczęło mi zależeć na bohaterach z drugiego planu. Wiesz dobrze, że uwielbiam Leę i Vegarda. I powiem szczerze, cieszy mnie to w jaką stronę poszli. Jakby to ująć - ich stosunek do siebie nadal jest jakiś taki mglisty, mam wrażenie, że oboje nie za bardzo wiedzą, czego chcą. Może inaczej, Lea wie, przecież go kocha, a on jest trochę jak takie dziecko we mgle, nagle stanął przed zupełnie nową sytuacją, ale przed tym nie ucieka, nie przeszkadza mu to. Chciałabym, żeby Vegard ją pokochał. Żeby uwolnił się od tego uczucia do Chloe, które trochę wyżera go od środka i jest cholernie niefajne, żeby dostrzegł, że może mieć coś o wiele lepszego, żeby "przejrzał na oczy". Myślę, że to powoli zaczyna się dziać. Te wszystkie fragmenty o tym, że kiedyś nie dostrzegał piękna jej włosów i tak dalej, to daje mi strzępek nadziei na to, że może naprawdę się im uda. A przynajmniej, że będą mieli szansę. Vegard zaczyna patrzeć na to wszystko inaczej.
A Lea, cóż, myślę, że ona też może sobie trochę wszystko przewartościować. Jej uczucie do Vegarda do tej pory w ogromnej części opierało się na zazdrości, tak sądzę. Zazdrości o Chloe. Mam wrażenie, że czasem ta zazdrość była większa niż teoretyczna "miłość" do niego. Chciałabym, żeby teraz Lea też trochę zmieniła swój stosunek, żeby potrafiła od nowa się w nim zakochać. Wiedząc, że może go mieć. Że nie jest to z góry skazane na porażkę. Myślę, że to może być dobry start dla nich obojga. Strasznie ściskam za nich kciuki. A tak na marginesie, ciekawi mnie, gdzie wyniósł się Vegard po tym, jak Chloe wywaliła go z mieszkania. I przyznam szczerze, że chyba nawet za bardzo nie chcę, żeby wylądował u Lei. Mam wrażenie, że u nich teraz wszystko zadziało się tak szybko, że potrzebują zwolnienia. Momentu na oddech, na poukładanie sobie wszystkiego. Niech się umówią na randkę, niech spróbują tak jakby od początku. Wtedy to mogłoby wypalić. Myślę, że mają dobry grunt do tego, by zacząć na nim coś budować. I nie muszą się tak bardzo spieszyć.
UsuńKońcówka jest zastanawiająca i chyba ma działać na zasadzie cliffhangera. A ja nienawidzę cliffhangerów. Ale tutaj jestem jakoś dziwnie spokojna. Znaczy tak, oczywiście pomyślałam o Chloe. Ale już doczytując ostanie zdania, uznałam, że nie. I stawiam na Petrę. Boże, zabrzmiało to okrutnie. Ale wydaje mi się, że to jej dotyczyła końcówka. Choć oczywiście mogę się mylić. Tylko że jakoś ona mi doskonale do tej sytuacji pasuje. I nie mogę się pozbyć tej myśli, nie umiem sobie dopasować w głowie do tej sceny kogokolwiek innego. I jest mi źle. Smutno i przykro. Bo historia tej dziewczyny jest beznadziejnie tragiczna. A teraz znowu sobie przeczytałam końcówkę i już nie jestem taka pewna. Może jednak chodzi o Chloe? Wzmianki o ptakach na plecach, o odstawionych tabletkach, o mężczyźnie w drzwiach. Kto to by mógł być w przypadku Petry? Ona wydaje się tak bezgranicznie samotna, że nawet pewnie nie miałby jej kto uratować. Ale Chloe była w Hiszpanii, tak? A radio wydaje się być norweskie. A Dostojewski po rosyjsku? Kto tam znał rosyjski? Petra to Czeszka, o ile dobrze pamiętam. "Godziny myślenia o czymś, co nawet nie miało kształtu" - do głowy przychodzi mi tylko dziecko Petry, taka dość przejmująca aluzja do jej aborcji. Och, cholera, nie wiem, sama nie wiem, siejesz zamęt w mojej głowie i niczego już nie jestem pewna. Ale lubię to, wiesz? Takie siedzenie nad tekstem, porównywanie kolejnych zdań, doszukiwanie się w nich drugiego i piątego dna, próba znalezienia odpowiedzi.
Ale generalnie mam z tym rozdziałem jeden duży problem. Gdzie jest Emil? Strasznie mocno mi go tutaj zabrakło. Chociaż małego fragmentu. Bo teraz przecież nawet nie wiem kiedy znowu coś napiszesz, a ja już za Svendsenem tęsknię. Zresztą, chciałabym poczytać dużo, dużo i jeszcze więcej o tym, co się z nim teraz dzieje. Po tym jak Chloe tak go zdewastowała. Zabrakło mi go tutaj.
Mam wrażenie, że to jeszcze nie jest moment, w którym powinnam oceniać całość, bo przecież to nie jest koniec, ale nijak nie potrafię przed tym uciec. Więc chociaż jednym zdaniem, bardzo krótko. Uwielbiam to, co udało Ci się tu stworzyć. UWIELBIAM. Uwielbiam bohaterów, to, że jest ich tak wielu, a żaden z nich nie jest sztuczny, uwielbiam wątki, uwielbiam historię, uwielbiam wszystkie aluzje, choć momentami nawiązań do sztuki było dla mnie odrobinę za dużo, bo jestem w tym temacie kompletnie zielona, ale rozumiem, że oczywiście były potrzebne i wynikają z samej konstrukcji postaci Chloe, uwielbiam Emila i biathlonowy światek, który ze sobą wnosi, uwielbiam Leę, Vegarda, kumpli Chloe, których imion wciąż nie pamiętam, ale ja po prostu nie grzeszę pamięcią do szczegółów. Przydałaby mi się taka rozpiska z imionami i dopiskami kto kim jest, bo mieszają mi się przyjaciele Chloe, mieszają mi się przyjaciele Emila z dzieciństwa, ale to nic. To mój problem. Chciałam tylko powiedzieć, że naprawdę jestem pod wrażeniem tego świata, który udało Ci się w tym opowiadaniu wyczarować. I co mogę dodać? Czekam na więcej!