czwartek, 2 października 2014

1.13


and in your head... do you feel what you're not supposed to feel?


Niebieski. Silny odcień niebieskiego kontrastujący z intensywną pomarańczą. I z mocną czernią oczu kobiety, o tyle zabawną, że przy całej swojej stanowczości pozwalała spojrzeniu zatrzymać wyraz rozkojarzenia. Zadumania, niemalże rozmarzenia, z wzrokiem niepewnie wbitym w punkt poza ramą. Kawałek białego płótna, którym była owinięta, jej dłonie ściskały tak, jakby w każdej chwili były gotowe na to, by go wypuścić. Pociągnięcia pędzla wydawały się zdecydowane i pewne swego, z od początku wyraźnie wskazanym kierunkiem działania. Chloe przysunęła się bliżej, wyciągając dłoń do przodu, choć oczywiście nie miała żadnej szansy na to, by móc dotknąć starannie chronionego obrazu. Mimo wszystko pragnęła trzymać się w jak najmniejszej odległości od niego. Szybko rejestrowała w głowie paletę różnorakich barw tworzących impresjonistyczną mapę. Po kąpieli, albo Mała kąpiąca się. Tak się właśnie nazywał. Pierre Auguste Renoir namalował go w 1887 roku.
Znała go na pamięć. Podobnie, jak i każde inne dzieło w tym muzeum, które odwiedzała średnio przynajmniej cztery razy na rok, wciąż i wciąż na nowo nasycając się tutejszą sztuką. Wiedziała dokładnie, w którą stronę iść, by zobaczyć Pracownię malarską przy rue Carcel Gauguina z 1881 i Autoportret z okaleczonym uchem Van Gogha z 1889, na co zawsze decydowała się po Renoirze. Maneta oglądała w tej samej kolejności, opierając się na dawno już ustalonym porządku przejścia od najciemniejszego obrazu do jaśniejszego, począwszy od Pani Manet w cieplarni, 1879, poprzez Zaskoczoną nimfę, 1861, na osławionym Widoku na Wystawę Światową w 1867 z tego samego roku kończąc. Potem z reguły przychodziła pora na sztukę krajową, przy czym szczególną uwagę poświęcała swojemu ulubionemu w tym gronie Efter solnedgang z 1886 autorstwa Kitty Kielland. Ponownie wracała do Gauguina, by móc przez chwilę podumać nad oschłą miną jego sportretowanej żony trzymającej od niechcenia wachlarz na płótnie znanym jako Mette Gauguin w wieczorowej sukni, 1884. Paula Cezanne’a i jego miękką zabawę z kolorami budującą fundamenty malowanego na przestrzeni lat 1878-1885 Pejzażu w pobliżu Jas-de-Bouffan zostawiała przy każdej wizycie na koniec, by móc na pożegnanie choć na parę minut utonąć w ciepłym zestawieniu zieleni i żółci.
Jednego obrazu nigdy nie uwzględniała w swoich wyliczankach.
Krzyk. Edvard Munch. Rok 1893. Olej, tempera i pastel na kartonie. Ten, który zawsze wywoływał w niej bardzo sprzeczne emocje, bo zarówno ją zachwycał, jak i po prostu złościł. Przez to, że przypominał najstarszego z piątki rodzeństwa, pewnego siebie mężczyznę obdarzonego pięknym, silnym głosem i taką charyzmą, że reszta zanikała gdzieś w cieniu, choć jego młodsza siostra doskonale rysowała, a brat urodził się jako geniusz matematyczny. Był trochę jak ten facet z Pocałunku niemalże pożerający kobietę. Czy może raczej na odwrót? Może to bardziej ona pożerała jego? Na tym właśnie polegała cała zabawa z Munchem. Na godzinnych analizach i wciąż rodzących się nowych wątpliwościach. Szczególnie w przypadku Krzyku, na który zawsze patrzyła dłużej, niż na jakikolwiek inny obraz. Ból egzystencjalny człowieka i zarazem ten ostry, mocny, ciepły kolor nieba. Niemalże optymistyczny. Szaleństwo na tle spokoju. Szedłem ścieżką z dwojgiem przyjaciół. Słońce miało się ku zachodowi. Nagle niebo wypełniła krwista czerwień. Zatrzymałem się, czując wyczerpanie i oparłem się na barierce. Nad czarno-błękitnym fiordem było widać krew oraz języki ognia. Moi przyjaciele szli dalej, a ja stałem tam i trząsłem się z wrażenia. Poczułem nieskończony krzyk przepływający przez naturę.
Najbardziej rozpoznawalne dzieło w historii norweskiej sztuki. Rozpropagowane do granic przyzwoitości, do tego stopnia, że nawet kompletne żółtodzioby identyfikowały je w mgnieniu oka. Na tym zresztą pewnie poprzestając, bo mocno wątpiła, by te same żółtodzioby potrafiły choćby przypisać odpowiednie tytuły do Madonny, Gwiaździstej nocy albo Dziewcząt na moście. Zastanawiała się bardzo często, co by powiedział sam Munch na widok tego szaleństwa. Czy byłby zadowolony z popularności swojego obrazu? Czy odpowiadałaby mu etykietka autora najwybitniejszego dzieła w historii malarstwa ekspresjonistycznego? Czy cieszyłby się z istnie ikonicznego charakteru własnego przelanego na karton strachu? Czy kreśląc poszczególne kreski mógł w ogóle przewidzieć, że za sto dwadzieścia lat stworzony przez niego wzór będzie dziergany na skarpetkach i przekopiowywany na ręcznie robioną biżuterię? Czy do tego właśnie dążył?
Stary, dobry Munch. Ten, który wiedział, jak to jest. Żyć z tym… czymś. Pośród emocjonalnych demonów i na wiecznej huśtawce. Raz czegoś chcąc, by chwilę później próbować z własnej woli to coś odepchnąć. Chyba by ją zrozumiał.
Świetnie znała jego sztukę. W sposób najbardziej rzeczywisty i namacalny, bo dzięki temu, że mieszkała w Oslo, mogła regularnie oglądać te obrazy. Z innymi, włączając w to Rubensa, szło już nieco trudniej. Ale też nieźle. Wiedziała o tym, ponieważ tak się składało, że w tym roku parę razy solidnie ją przepytano. Te wspomnienia wpadły jej do głowy nagle, nim jeszcze zdążyła je zatrzymać. Prędkość światła. I już miała je przed oczami. Miała przed oczami jego i zapał, z jakim ściągał jej książki z półki, by lada moment pokazywać jej wybrane na chybił trafił obrazy. Znasz to? A to? A tamto? No dawaj. Zaskocz mnie. Przypominał jej rozradowane dziecko, które pierwszy raz w życiu zabrano do ogrodu zoologicznego. Więc odpowiadała. Kuźnia Wulkana, Velazquez, 1630, olej na płótnie. Koncert, Tycjan, 1510, olej na drewnie. Pejzaż z kamiennym mostem, Rembrandt, 1637, olej na desce. Lekcja tańca, Degas, 1874, technika mieszana. Zatoka neapolitańska, Turner, 1817, akwarela. Kobieta siedząca przy oknie, Picasso, 1937, pastel. Melancholia I, Dürer, 1514, miedzioryt. Zdjęcie z krzyża, Rubens, tryptyk ołtarzowy datowany na lata 1611 – 1614, aktualnie w katedrze w Antwerpii, pieprzony olej na panelu, to była naprawdę żenująca próba, Emil.
Zaskocz mnie.
Zrobiła na nim wrażenie. Nie musiał jej tego mówić, poznała po oczach. Dobra jesteś w te klocki. Wzruszyła ramionami z nieco udawaną obojętnością. Do czegoś się muszę nadawać, nie? Jasne, że gdyby mogła wybierać, pewnie nie zdecydowałaby się na znajomość sławnych obrazów, ale lepszy chyba taki talent niż żaden. Poza tym… cóż, zaimponowała mu, mimo wszystko. A to na pewno należało traktować jako cholernie dobrą rzecz, nawet jeśli wtedy jeszcze nie potrafiła owego faktu otwarcie przyznać.
Do dzisiaj nie potrafiła.
Przygryzła nerwowo dolną wargę. Kolejne wspomnienie. Jego radosnego, donośnego śmiechu, gdy rozmawiali o grafice. Czy raczej ona mówiła, on zaś słuchał, albo przynajmniej udawał, że słucha, z przerwą na pojedyncze pytania. Akwatinta! Co to za ustrojstwo? Więc zaczęła mu tłumaczyć jak krowie na granicy z nauczycielską cierpliwością, na którą mogła zdobyć się wyłącznie w materii sztuki. Że to jedna z technik druku wklęsłego. Że polega na pokrywaniu płyty metalowej sproszkowaną kalafonią lub pyłem asfaltowym. Że kiedy kalafonia lub pył się podgrzeją, zaczynają się topić i w końcu przyklejają się do płyty. Że obraz nanosi się poprzez zasłonięcie pewnych fragmentów metalowej powierzchni ziarenkami werniksu, płaszczyzny odsłonięte zostają zaś strawione przez kwas azotowy, inaczej niż przy akwaforcie, gdzie trawi się linie. Że dzięki powielaniu czynności uzyskuje się zróżnicowanie głębokości wytrawionych miejsc, co z kolei pozwala uzyskać ciemniejsze tony. Że Francisco Goya był pierwszym z wielkich, który zaczął stosować tę technikę, i że w grafice wykorzystuje się ją do dziś. No, i może jeszcze, że zawsze chętnie na nią patrzyła.
Akwatinta. Wykorzystam to w Scrabble’ach. L’Abee-Lund zawsze mnie ogrywa. Wreszcie skopię mu dupę. Dzięki, Berger.
Boże, jak strasznie za nim tęskniła.
Było w tym coś potwornie smutnego. W tej tęsknocie. I w fakcie, że wszystko, co wokół siebie widziała, natrętnie jej o nim przypominało, jak na złość, bo przecież nie chciała pamiętać, tylko zapomnieć. Chciała wyrzucić go ze swojej głowy. Miała nadzieję, że przyjazd do Lesji jakoś jej w tym pomoże, że odcinając się od zwykłej codzienności i wklejając swoją osobę na nowo w sielski krajobraz małej miejscowości w centralnej części Norwegii stanie się to choć trochę prostsze. Ale nawet tam nie umiała się od niego uwolnić.
Żałowała, że nie może zobaczyć się z chłopcami. Ani tym bardziej zdobyć się na to, by ich z całą sprawą uczciwie zaznajomić. Nie potrafiła tego zrobić, nie potrafiła im powiedzieć na głos tego, co powiedziała Vegardowi. Nie chciała ich martwić. Byli szczęśliwi. Słyszała to w ich głosach, w tych obiecanych, codziennych telefonach, w hiszpańskich przyśpiewkach dobiegających gdzieś zza ich pleców. Como me duele el amor! Przyjedź do nas, señorita! Właściwie sama nie wiedziała, dlaczego jakoś się przed tym wstrzymuje. Dawno już olała uczelnię. A tutejsze życie coraz bardziej ją dobijało, szczególnie, gdy wspominali o Prado. Właśnie dlatego przyszła teraz do muzeum. Nie mogła być gorsza od nich. Szlag ją trafiał, że patrzyli na Rubensa, na płótna, których dotykał jej artystyczny przewodnik. Błagała, by o nich opowiadali, głównie Hansa, bo jeśli chodziło o obrazy, zawsze wolała jego emocjonalną rozwlekłość od chłodnej analityki Joergena. Co z kolorami? Co z powierzchnią? Jakie są? No mówże, do cholery! Więc mówił. Prawa dolna część Świętego Jerzego walczącego ze smokiem jest rzeczywiście trochę wyblakła, jak w tych twoich książkach… Za to czerwień w Ogrodzie miłości wydaje się bardziej intensywna. No wiesz, szata tego kolesia. Portret księcia Lermy też tu wisi… Ja pieprzę, Chloe, nie potrafię patrzeć na ten obraz z bliska. Po prostu kręci mi się w głowie, kiedy tylko stanę obok… To wprost niewiarygodne, jak silne wydają się kopyta tego cholernego konia! Trzy Gracje też widzieliśmy. Wcale nie są przereklamowane, Chlo. Kurwa, ależ by ci się to podobało… A żebyś zobaczyła Orfeusza i Eurydykę! Ile ten gość nad tym siedział? To najwspanialszy kontrast, jaki w życiu spotkałem… Nie rozumiem, jak on to zrobił, to po prostu niemożliwe… Żaden normalny malarz nie osiągnąłby takiego efektu…
Powinna być tam z nimi. Powinna śledzić te obrazy własnymi oczyma. Powinna wdychać ciepłe, południowe powietrze i słuchać Carlosa Santany.
Powinna tkwić jak najdalej od tego miejsca. I od zastanawiania się, jak Edvard Munch skomentowałby syf, w który się wpakowała.


*


Nie miała na plecach ani sokoła, ani jastrzębia. Ani jakiegokolwiek innego tatuażu, który naruszałby nieskazitelną skórę w niemal mlecznobiałym kolorze. Kilka drobnych, łatwych do policzenia pieprzyków nieśmiało przykuwało jego uwagę. Po kolei dotykał każdego z nich opuszkiem wskazującego palca.
- Próbuję zasnąć – szepnęła, nawet na niego nie patrząc. Nabrał ochoty, by się zaśmiać. Środek dnia, słońce całkiem niedawno w zenicie, a ona chce spać. Wariactwo.
To wszystko było wariactwem.
Gdyby ktoś mu jeszcze kilka tygodni temu powiedział, że do czegoś podobnego dojdzie, pewnie by go wyśmiał. Bo przecież chodziło o Leę, o tę słodką, lojalną, delikatną Leę, towarzyszkę od kieliszka, od rozmów o życiu, od koncertów karaoke. Na pewno nie od pieprzenia. I to takiego na trzeźwo, z pełną świadomością tego, co się robi. Choć właściwie w swoim przypadku sam nie był do końca pewien. Czy aby rzeczywiście powinien mówić o świadomości? W ogóle się nad tym nie zastanawiał. Ani tamtego wieczoru po wyjeździe Chloe, ani kilka razy później, gdy już nie mógł usprawiedliwiać się promilami, bezczelnie wsuwając jej rękę w majtki przy okazji kolejnego opustoszenia małego mieszkania przy Rosenhoffgata. Nie myślał, jaki to może mieć wpływ na ich relację, na ich przyjaźń, na to, kim do tej pory byli dla siebie wzajemnie. Właściwie o niczym nie myślał.
Kilka razy. Spali ze sobą już kilka razy. I w żadnym z tych przypadków nie żałował, choć nie mógł powiedzieć, by przeprowadzał jakieś szczególne analizy. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to to, że z nią było zupełnie inaczej, niż z Chloe. Jakoś tak… spokojniej. Nie zachowywała się biernie ani ulegle, ale jednocześnie nie posuwała się do szaleństw. Postępowała tak, jak w życiu, z umiarem i lekkim dystansem. A przy tym wciąż go zaskakiwała, robiąc przy każdym z tych kilku razów coś, czego by się nie spodziewał. Podobało mu się to wszystko. Jej miękkość. Jej kobiecość. Zapach jej skóry, mieszanka mydła i perfum, których nie umiał jeszcze zidentyfikować. To, jak jego imię brzmiało w jej ustach. Sposób, w jaki patrzyła na niego w kulminacyjnym momencie. Ciche jęknięcia, gdy przesuwał palce w wiadomym kierunku.
No i to, co najlepsze. Nie miała choroby afektywnej dwubiegunowej.
Nie musiał się martwić, że nagle ni stąd, ni zowąd, zacznie się obrażać i zamykać w sobie. Że w jednej chwili będzie czegoś chciała, by w drugiej traktować go jak trędowatego. Czuł się tak, jakby zszedł z karuzeli po wielu miesiącach jazdy w kółko, i jakby to zejście było o wiele przyjemniejsze, niż się początkowo spodziewał.
Przesunął dłoń w kierunku jej piersi. Była taka… ładna. W ubraniu i bez, przed seksem i po seksie. Przez tyle lat tego nie dostrzegał. Nigdy wcześniej nie patrzył na nią jak na obiekt pożądania, co zakrawało na absurd, biorąc pod uwagę jej popularność. Wiedział, że podobała się bardzo wielu mężczyznom i oczywiście doskonale to rozumiał, jeszcze zanim pierwszy raz wylądowali w łóżku. Ale do tamtego momentu nawet nie umiał sobie wyobrazić, że cokolwiek mogłoby między nimi zajść, a teraz sam nie potrafił uwierzyć we własną głupotę. Jasne, że musiał być uczciwy i przyznać, że w jej ramiona tak naprawdę popchnęła go Chloe. Czy raczej Chloe i Martell VS. Tyle, że od tamtej pory minęły jakieś dwa tygodnie, podczas których ani razu nie sięgnął po koniak i ani razu nie spotkał swojej współlokatorki. Dwa tygodnie, podczas których kilka razy z pełną przytomnością umysłu kochał się z Leą Bellurt, swoją najlepszą przyjaciółką.
Wariactwo.
- Przestań. – Spróbowała odepchnąć jego dłoń, na co tylko się roześmiał. Reakcja była błyskawiczna. Przekręciła się szybko w jego stronę i spojrzała na niego wojowniczo. – Co cię tak bawi, głupku?
- Ty. – Uśmiechnął się tak szeroko, jak tylko potrafił. – Ty mnie bawisz.
- Masz zatem bardzo dziwne poczucie humoru.
- Nigdy przedtem ci nie przeszkadzało.
- Przedtem nie macałeś mnie po cyckach, kiedy usiłowałam się zdrzemnąć.
- Pewne rzeczy się zmieniły. – Wsunął jej palce między włosy. Blond. Gęste, złociste, takie... norweskie. Niezniszczone farbą. Tego też kiedyś nie dostrzegał. – Ładnie wyglądasz, kiedy się złościsz.
- Wytarte frazesy.
- Może i wytarte. Grunt, że celne.
Patrzyła na niego tak, jakby chciała coś powiedzieć. Jakby chciała zapytać – po co to robisz? Albo dlaczego tu jesteśmy? Co się z nami dzieje? Jak do tego doszło? A on błagał w myślach, by nie wypowiadała żadnej z tych kwestii, bo naprawdę nie miał pojęcia, co by jej wówczas powiedział. Sam chciał to wszystko zrozumieć. Znaleźć logiczne wyjaśnienie tego, że leżał z nią w jednym łóżku, tym samym, które kiedyś dzielił z Chloe, i że nagle zaczynał dostrzegać takie rzeczy, jakich nigdy dotąd nie widział. Na przykład tę małą bliznę na brodzie. Czy miała ją wcześniej? Albo kolejny pieprzyk, ten z kolei na szyi. Czy był w tym miejscu kilka tygodni temu?
- Nie chcę, żebyś myślała, że… - urwał, bo sam do końca nie wiedział, co właściwie usiłuje powiedzieć. Że próbuję cię bajerować? Że chcę cię obsypywać jakimiś tanimi tekstami? Poczuł się jak kretyn. Zanim jednak zdążył się odezwać, położyła mu palec na ustach.
- Ćśśś. – Tym razem to ona się uśmiechała. Ładnie. Bardzo ładnie wręcz. – Nieważne. Rozumiem.
Rozumiała? Jakim cudem rozumiała, skoro on sam nie rozumiał? Korciło go przez moment, by pociągnąć temat. Ale potem nagle znów uderzyła go świadomość całej tej sytuacji, w rzeczywistości bardzo banalnej i przejrzystej – tkwił pod jedną kołdrą z piękną kobietą, z którą było mu dobrze, i nie pragnął niczego w tej chwili zmieniać. Po co gadać? Po co się zastanawiać i zadawać głupie pytania? Świat leżał u jego stóp. Nie zamierzał tego rozpieprzać.
Przysunął się do niej i ją pocałował, po czym pozwolił jej i samemu sobie zapaść w stan letargu. Albo przynajmniej w coś do niego podobnego, bo żadne z nich nie zdążyło zasnąć w ciągu dziesięciu minut. Tyle upłynęło od tamtego momentu do chwili, w której Chloe Berger przekręciła klucz w zamku wejściowym i zastała inną kobietę w swoim łóżku.


*


- Chyba sobie, kurwa, żartujesz.
Już dawno nie widział w jej oczach tak intensywnego błysku. Błysku będącego kwintesencją wszystkiego, przed czym zawsze tak bardzo się w jej przypadku wzbraniał. Pogardy. Obrzydzenia. Prawdziwego zdegustowania. Niedowierzania. I zaskakująco ludzkiej złości. Takiej zwyczajnej, prostej, wynikającej ze zdarzenia nieprzewidzianego i łamiącego na zawsze dotychczasowe ideały. Nie spodziewała się tego. A on wprawdzie wiedział, że to podłe, ale nie umiał powstrzymać jednej, jedynej, tętniącej mu w głowie myśli. Jesteśmy kwita. Przeszedł dokładnie przez to samo, gdy kilka dni wcześniej wypowiadała słowa mające mu utkwić w pamięci na zawsze. Zakochałam się. Wciąż jeszcze je słyszał. Ona, on i jeszcze jeden on. Nie mógł tego przewidzieć. Tak, jak Chloe nie mogła przewidzieć, że zastanie go w takich okolicznościach i takim towarzystwie.
Byli kwita.
- Co ty tu robisz? – wiedział, że to niewłaściwe pytanie i że tylko ją nim dodatkowo rozwścieczy. Ten fakt wcale go jednak specjalnie nie obchodził. Pierwszy raz od bardzo dawna to, co czuła i myślała, nie miało dla niego wielkiego znaczenia. Co chyba należało odnotować w kalendarzu.
- Ja? – zacisnęła wargi. Cienka kreska. Doskonale znana mu klasyczna oznaka gniewu. – Ja tu mieszkam. A to jest moje łóżko, w którym, jak sądzę, jeszcze pięć minut temu rżnąłeś tę kurwę.
- Licz się ze słowami – warknęła Lea, ciasno trzymając kołdrę przy ciele. Chloe zmiażdżyła ją jedynie nienawistnym wzrokiem i ponownie spojrzała na Vegarda.
- Jestem pod wrażeniem – niemalże wyzgrzytała każde z tych słów przez zaciśnięte zęby. – Nie opierdalasz się, gdy mnie nie ma. Brawo.
Poczuł, jak nagle i jego ogarnia złość. Ni stąd, ni zowąd, w ułamek sekundy. Właściwie na jakiej podstawie stosowała ten cały pretensjonalny ton? Przecież sama zwiała stąd z podkulonym ogonem, gdy w końcu znalazła w sobie raptem szczyptę odwagi, by przyznać, że ma kogoś na boku. I jasne, teoretycznie nie mógł się nawet o to do niej przypieprzać, biorąc pod uwagę to, że formalnie właściwie nie byli parą. Nie musiała mu mówić. Ale który facet nie poczułby się w takiej sytuacji oszukany? No i czy fakt, że bzykając się z jakimś typem za jego plecami jednocześnie robiła mu scenę zazdrości, bo zaczął spotykać się z inną, nie trącił lekką hipokryzją?
- Sama nie jesteś lepsza. – Chwycił slipy i spodnie i nasunął na siebie tak szybko, jak tylko potrafił, po czym wydostał się z łóżka. Kątem oka widział, że Lea również usiłuje doprowadzić się pod kołdrą do porządku, najwyraźniej rozdrażniona brakiem posiadania na sobie jakiejkolwiek części garderoby przy jednoczesnej obecności Chloe w pokoju. – Dobrze się bawiłaś ze swoim casanovą?
- Byłam u rodziców, Vegard. Mówiłam ci.
- Jasne.
- A żebyś wiedział, że jasne. – Odstawiła terrarium i otworzyła drzwiczki, umożliwiając jaszczurce wydostanie się na zewnątrz. Chwilę później grzebała już z furią w plecaku, by wyciągnąć z niego pokaźne, plastikowe pudełko, które odstawiła wściekłym ruchem na półkę. – Knedle. Dla ciebie. Domowej roboty. – Na widok jej spojrzenia aż przeszedł go dreszcz. Knedle? – Mama pamiętała, że je lubisz, więc kazała mi przywieźć. A mój casanova, jak go szumnie nazywasz, nie chce mnie znać, ponieważ wychujałam go jak nikogo innego na świecie, włączając w to ciebie. Nie wiem, co zamierzałeś osiągnąć przez pierdolenie się z nią – raz jeszcze zerknęła w tym momencie zawistnie na Leę – ale jeżeli chodziło ci o zemstę, to niestety efekt końcowy daleki jest od spektakularnego. Choć oczywiście doceniam starania.
Zapadła cisza. Vegard sądził, że będzie trwała dłużej niż kilka sekund. Pomylił się jednak.
- Puścił cię kantem? – Lea była już ubrana. Siedziała teraz po turecku na tej samej kołdrze, którą jeszcze parę minut wcześniej tak starannie się otulała, i patrzyła na Chloe przez zmrużone oczy z szyderczym niemal uśmieszkiem pełnym lekkiego niedowierzania. – Wreszcie znalazł się na tej planecie ktoś, kto się na tobie poznał? – spodziewał się jakiejś błyskawicznej odpowiedzi, złośliwego kontrataku, zdecydowanej próby obrony opartej na ciosach idealnie wycelowanych w szybko odnalezione słabe punkty. Ze zdumieniem jednak uświadomił sobie, że z Chloe dosłownie uszło powietrze. Jej wbity teraz w Leę wzrok pozbawiony był jakiegokolwiek wyrazu. Wyglądała tak, jakby nawet nie zamierzała podejmować walki. Jakby pierwszy raz w życiu zdecydowała się oddać ją walkowerem, bo od początku wiedziała, że nie ma większych szans. – Możesz podać jego adres? Wycałuję gościa po stopach.
- Zamknij się. – Tylko tyle. Dwa puste, zbolałe słowa nasuwające mu na myśl wywieszoną na maszt białą flagę. Poddała się. Nigdy wcześniej tego nie widział, a przecież znał ją już od tylu lat.
- Pewnie to cię właśnie w nim najbardziej pociąga, prawda? To, że za tobą nie skacze. Że nie daje się nabierać na twoje gierki.
- To ja go wystawiłam.
- Oczywiście. Ty go wystawiłaś. Każdego wystawiasz. Tylko że wszyscy faceci, których dotąd wysyłałaś na drzewo, koniec końców zawsze do ciebie wracali. Zadowalali się tym, że traktujesz ich jak ścierki do podłogi, bo z nieznanych mi niestety przyczyn woleli być przez ciebie wykorzystywani, niż wcale nie mieć z tobą kontaktu. A z nim tak nie jest. – Vegard wiedział, że te słowa są skierowane po to, by zranić Chloe, nie jego, jednak i tak nie mógł powstrzymać rozgoryczenia. Jeden z wielu. Nie to, co tamten. – On nie chce być twoją ścierką do podłogi. I nie postąpi tak, jak inni. Nie wróci. Nie zacznie się nagle zadowalać byle czym. Nie przewidziałaś tego, dobrze myślę? – Lea wyrzucała z siebie kolejne zdania tak, jakby od dawna przygotowywała tę mówkę. Przez chwilę wręcz przemknęło mu przez myśl, że już wcześniej o wszystkim wiedziała. Że wiedziała o nim. Że może nawet wiedziała, jak się nazywał. - Bezradność to musi być paskudne uczucie, co?
Na wydźwięk tego pytania Chloe niemalże zatrzęsła się jak osika.
- Ty pieprzona szmato – wymamrotała i w jednej chwili rzuciła się na Leę z furią. Vegard zareagował instynktownie. Chwycił ją mocno od tyłu i przycisnął do siebie, nim zdążyła choćby podrapać blondynkę, która nie mogła powstrzymać mimowolnego krzyku. – Nie dotykaj mnie, padalcu! – wyrwała mu się niemal natychmiast. Nie próbowała jednak kontynuować swojego ataku. Zamiast tego cofnęła się aż do drzwi, ciężko oddychając. Wyglądała, jakby dostała szału. Patrząc na nią, czuł przebiegające mu po plecach dreszcze. Jeszcze nigdy nie widział jej tak wściekłej. – Nie waż się mnie tknąć. Nigdy. Nie chcę mieć z tobą do czynienia.
- Chloe – zaczął, ale uniosła rękę do góry w geście sugerującym, że w tym momencie tylko i wyłącznie ona ma prawo zabierać głos.
- Rżniesz ją w moim łóżku. Na moim materacu. Pod moją pościelą. – Zacisnęła pięści i przez moment wydawało mu się, że go uderzy. Nadal jednak stała w tym samym miejscu, wyraźnie roztrzęsiona. Widział, jak jej ciało niemal się trzęsie, jak dygocze od rozsadzającego ją gniewu. – Nie mogę na ciebie patrzeć. Nie wspominając już o dzieleniu mieszkania. Wynoś się stąd.
- Słucham? – omal się nie roześmiał. Czy naprawdę właśnie usiłowała go wyrzucić z domu? Tego samego, który w sensie prawnym nie należał do żadnego z nich, a w stosunku do którego miał dokładnie takie przywileje, jak ona? Nawet w jej ustach tego typu zagrywka brzmiała wręcz absurdalnie. – To nie jest twoja własność, Chloe. Nie możesz mnie tak po prostu wyrzucić.
- Nie wyrzucam cię. Sam się wyprowadzisz. – O dziwo, jej głos wydawał się całkiem poważny. – Kwestie finansowe biorę na siebie. Od tej pory zamierzam w całości regulować wszystkie rachunki bez twojej ingerencji. Nie chcę od ciebie niczego wyłudzić. Chcę, żebyś znalazł sobie inne lokum.
Autentycznie nie wierzył w to, co słyszy.
- Oszalałaś.
- Całkiem możliwe. Albo po prostu mdli mnie na twój widok. Ze wszystkich kobiet na świecie musiałeś zacząć pieprzyć akurat ją. Ze wszystkich miejsc na świecie musiałeś wybrać akurat moje łóżko. – Gdyby spojrzenia miały zabójczą moc, dawno już byłby martwy. – Powiedz mi, wystartowałeś z tym zaraz po moim wyjeździe? Czy też jakimś cudem zachowałeś na tyle przyzwoitości, żeby poczekać regulaminowe dwa dni? – pokręciła głową, a jej włosy energicznie zatrzepotały. – Nie, nieważne. Nie chcę wiedzieć. – Pstryknęła palcami, jak zawsze, gdy usiłowała przywołać jaszczurkę. Kucnęła, pozwalając gadowi wskoczyć na ramię. – Wyjeżdżam. I kiedy jutro wrócę, liczę na to, że zastanę mieszkanie puste. Ma cię tu nie być. Rozumiesz?
- Dokąd twoim zdaniem miałbym się przeprowadzić w przeciągu dwudziestu czterech godzin? – zapytał ostro, czując, jak jej złość przenosi się na niego niczym wirus grypy bostońskiej. W odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.
- Jestem pewna, że twoja nowa dziewczyna chętnie udostępni ci swoje cztery kąty, dopóki sobie czegoś nie znajdziesz. – Popatrzyła na Leę, która tylko uśmiechnęła się złowieszczo, odsuwając kosmyk włosów za ucho. – Usatysfakcjonowana? – spytała zimno. – Wreszcie ci się udało. Trochę wody w rzece upłynęło, ale chyba wreszcie masz, co chciałaś, prawda?
- Jakbyś czytała mi w myślach. – Blondynka wcale nie wydawała się przerażona perspektywą kolejnej konfrontacji. – Szkoda, że nie można tego samego powiedzieć o tobie. Jak sądzisz, długo ci zajmie szukanie kolejnego chuja do dymania?
- Na pewno mniej niż tobie, dziwko.
- Chloe! – chciał jakoś ugasić ten pożar, choć wiedział, że i tak ma tu najmniej do powiedzenia. Zresztą Lea sprawiała wrażenie niemal zadowolonej z przebiegu rozmowy.
- Nie zawracaj sobie nią głowy, Vegard. Szkoda języka. – Jej usta nadal wyginały się w pełnym satysfakcji uśmiechu. Wpatrywała się w Chloe z zadowoleniem, którego już dawno u niej nie widział. – Wiesz co? Kiedy znów spotkasz tego faceta, choćby nawet i przypadkiem, koniecznie przekaż mu ode mnie szczere gratulacje. Zrobić taką kurwę jak ty w bambuko to naprawdę wielka sztuka. – Aż zrobiło mu się zimno. Pomyślał, że jego współlokatorka znów wyciągnie pięści. Ona jednak przez chwilę stała jak słup soli, bez ruchu, niczym po uderzeniu otwartą dłonią w twarz. A potem chwyciła jaszczurkę w dłoń, odwróciła się i wybiegła z mieszkania, pozostawiając go w przerażająco pewnym poczuciu, że nieprędko ją po raz kolejny zobaczy.


*


Znała to miasto na pamięć. Za dobrze wręcz, biorąc pod uwagę, jak rzadko z reguły przywiązywała się do miejsca, jak bardzo lubiła wiecznie zmieniać lokalizację, byle tylko nigdzie na dłużej nie ugrzęznąć. Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z własnej więzi z Oslo. Świadomość maszerowania tak po prostu w kierunku dworca, w ramach realizacji zrodzonej w sekundę idei, z doskonałą orientacją przestrzenną i znakomitym doinformowaniem co do przebiegu całej drogi uderzała ją w tym momencie jak torpeda. Była tak wściekła i tak roztrzęsiona, że teoretycznie nie powinna w ogóle umieć określić własnego położenia, a tymczasem jej nogi przemieszczały się same, niemalże bez kontaktu z umysłem, jakby zaprogramowały się na tę podróż. I na jakąkolwiek inną ewentualną wycieczkę po stolicy. Z przedmieściami może nie zdążyła się jeszcze zaprzyjaźnić, ale centrum zakodowała sobie w głowie tak grubym markerem, że nawet w stanie prawdziwej furii potrafiła doskonale ocenić, w którą stronę się kierować.
- Masz herę? – blady jak trup chłopak z wyrazem obłędu w oczach zaczepił ją nagle na skrzyżowaniu z Hammersborggata. Może uznał, że jako osoba farbująca włosy na niebiesko nie stroniła od prochów. Nie, żeby to miało w jej odczuciu jakikolwiek związek, ale kto by nadążył za ćpunami. A ten gość ewidentnie był na głodzie. – Dam wszystko, co mi zostało.
- Spieprzaj. – Odepchnęła go i przyspieszyła kroku.
- Głupia pipa.
Wystawiła w jego stronę wyprostowany środkowy palec, nawet na niego nie patrząc. Pierdolone ćpuny. Zasrańcy z dobrych domów, którym zachciało się bawić w nastoletni bunt. Szukaj dalej, patałachu.
Aż się trzęsła ze złości. W dalszym ciągu, choć przez ostatnich kilka minut powinna się przynajmniej teoretycznie uspokoić. Ale tak naprawdę im dalej szła, tym bardziej czuła się rozwścieczona. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła, jakkolwiek jednocześnie wiedziała, że nie ma żadnych podstaw do aż takiego szału. I niewykluczone, że zdołałaby się rzeczywiście opanować, gdyby nie ta suka. Gdyby nie jej słowa. Sterta pocisków wymierzonych z taką precyzją, jakiej sama by się nie powstydziła. Każde wbite prosto w serce, odbierając zarazem i rozum.
On nie chce być twoją ścierką do podłogi. I nie postąpi tak, jak inni. Nie wróci. Nie zacznie się nagle zadowalać byle czym.
Zrobić taką kurwę jak ty w bambuko to naprawdę wielka sztuka.
Pieprzona, mała żmija. Zakłamana franca, która tylko czekała na ten moment i teraz rozkoszowała się jej porażką.
Bezradność to musi być paskudne uczucie, co?
To samo pytanie ona, Chloe, zadała jej pół roku wcześniej. Była wtedy z Emilem. Zasrana ironia losu.
Najbardziej bolesna w tym wszystkim wydawała się celność wystrzałów. To, że Lea nie pomyliła się nawet w jednym zdaniu. Skojarzyła fakty, to wydawało się oczywiste. Doskonale pamiętała styczeń. Może wyczuła sytuację Chloe nawet prędzej, niż ona sama.
Chciało jej się krzyczeć.
Nie miała pojęcia, po co w ogóle wróciła do Oslo. Przecież nie podeszła do egzaminów. Ot tak, po prostu, w ramach banalnej decyzji. Rodzicom nakłamała, że zdała wszystko przedterminowo. Nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Chyba najzwyczajniej w świecie przestało jej zależeć. Albo nie czuła się na siłach. Zdarzało jej się to już wcześniej. Nic szczególnego. Żaden koniec świata. Może, jeśli się przez wakacje ogarnie i poukłada sobie sytuację, spróbuje we wrześniu.
Może.
Do dworca nie było daleko. Oczywiście, najszybciej dostałaby się tam tramwajem, ale z jakiegoś powodu chciała przejść ten dystans pieszo, choć zaczęło padać, a nie miała przy sobie parasola. Pieprzyć to. Z cukru jej nie ulepiono, nie rozpuści się. Niestety.
Byleby tylko iść. I to możliwie jak najszybciej. Spróbowała przypomnieć sobie nowo ustalony przed tygodniem rozkład, kątem oka śledząc ruch wskazówek na zegarku. Do kurwy nędzy, jak to było? Ten pociąg o drugiej czterdzieści siedem leciał do Trondheim, czy tylko do Lillehammer? Czy oni nie mogliby po prostu ustalić stałego planu, zamiast co trzy miesiące wprowadzać jakieś popieprzone zmiany? Szlag ją trafiał.
Znalazła się już na Storgata. Świetnie. Lada moment doczłapie do Skippergata, a stamtąd wystarczyło rzucić beretem. Nigdy w życiu nie wyniosłaby się z własnej woli z tego mieszkania. Choćby z powodu doskonałej lokalizacji. No i przede wszystkim dlatego, że posuwanie Lei Bellurt, ostatniej osoby, z którą chciałaby go widzieć, w jej własnym łóżku, należało klasyfikować jako grzech ciężki. Nawet względem niej, kobiety teoretycznie przynajmniej pozbawionej zainteresowania jego życiem osobistym, nie wspominając już o jakichkolwiek uczuciach.
Teoretycznie. Teoretycznie nic nie czuła.
Do niego rzeczywiście nie.
Lekki kapuśniaczek został szybko zastąpiony przez silny deszcz. Zrobiło jej się zimno, ale nie chciała zwalniać kroku. Szczególnie w aktualnej sytuacji, gdy dochodziła czternasta trzydzieści dwie, a ona nadal nie była pewna, dokąd jedzie ten pieprzony pociąg.
Szybciej, kretynko, szybciej.
Nie mogła się nadziwić własnej głupocie. Temu, że sama z własnej woli wpakowała się w całe to gówno. Że pozwoliła Vegardowi przespać się z Leą. Że pozwoliła sobie olać najważniejszy moment roku akademickiego i wpuścić się w stan niebezpiecznie bliski depresji. Że pozwoliła Emilowi na zawsze wyprowadzić się z jej życia.
Nie chciał jej znać. To pewne. Zresztą wcale mu się nie dziwiła.
Przecież o to jej właśnie chodziło.
Przyzwyczaiła się już dawno do tego, że nigdy nie wie, czego tak naprawdę chce. Urok cyklofrenii. Raz na górze, raz na dole. Najpierw robimy wszystko, by odepchnąć od siebie faceta, po czym uświadamiamy sobie, że bez niego świat okazuje się po prostu chujowy.
On nie wróci.
Jasne, że nie wróci. Wiedziała to od początku, od chwili, gdy tylko trzasnął wtedy drzwiami. Nie był z tych, którzy wybaczali. Nie był z tych, którzy dawali drugie szanse. Nigdy już jej do siebie nie dopuści. Pod tym względem nie miała żadnych złudzeń.
Sama się o to prosiła. Chciała, żeby się od niej odpieprzył. Posunęła się do najbardziej prymitywnych kroków. Zrealizowała własny plan, a teraz zaczynała świrować. Miła, zawsze logiczna choroba afektywna dwubiegunowa.
Jaka ty jesteś popieprzona, Chloe.
Była popieprzona. Nawet bardzo. Za bardzo. Za bardzo dla niego i dla całego świata w ogóle. Jej oszałamiająca tępota miała jedną zaletę – teraz mógł sobie spokojnie znaleźć zdrową na umyśle dziewczynę, która w pełni by go doceniła i która dla odmiany umiałaby w odpowiedni sposób oszacować własne pragnienia. Dziewczynę, która w przeciwieństwie do niej by na niego zasługiwała.
Właściwie w pewnym sensie go wyzwoliła. Choć oczywiście uznawała hipotezę o odwzajemnionych uczuciach za głęboko wątpliwą, żeby nie powiedzieć absurdalną. Jej egzystencję podtrzymywało wciąż dudniące w jej głowie też coś do ciebie wtedy poczułem. Ale czuć można masę rzeczy. I rzadko kiedy chodzi o miłość.
Prawie nigdy nie chodzi o miłość.
Gdy wreszcie wpadła na dworzec, była już mokra od cholernego deszczu. Jaszczurka nerwowo wiła jej się we wciśniętej do kieszeni prawej dłoni.
Czternasta czterdzieści siedem do Trondheim. Bingo.
Doskonale znała tę trasę. Lillestrøm, Gardermoen, Hamar, Lillehammer, Hunderfossen, Ringebu, Vinstra, Otta. I Dombås, dziewiąta stacja, ta, na której zawsze wysiadała po mniej więcej czterech godzinach podróży.
Zawsze, poza dniem dzisiejszym.
Zerknęła nerwowo na zegarek. Niespełna sto pięćdziesiąt minut temu wracała tutaj tym samym pociągiem z przeciwnego kierunku. A teraz znów wyjeżdżała. Tym razem nie do Dombås. Co powie, jeśli ktoś zadzwoni i zapyta, gdzie jest? Co powie, jeśli ten ktoś zapyta, po co jedzie tam, dokąd zamierzała się udać?
Nie wiedziała. Nic już nie wiedziała.
- Dokąd? – kasjerka spojrzała na nią ze znudzeniem. Czternasta czterdzieści dwie na zegarku. Powinna zdążyć. Musi zdążyć.
- Trondheim. Studencki.


*


Dwudziesta pierwsza szesnaście.
W tym kraju pociągi zawsze były punktualne. Odjeżdżały, kiedy trzeba, i przyjeżdżały, kiedy trzeba. Tylko jakaś prawdziwa katastrofa potrafiła wywołać opóźnienie, z reguły zresztą minimalne.
Podczas tej podróży katastrofa nie nastąpiła. Stosownie do rozkładu miała wysiąść na dworcu w Trondheim o dwudziestej pierwszej szesnaście i tak też się stało.
Pamiętała doskonale moment, w którym ostatni raz widziała to miejsce. Styczeń i ten dziwny, nietypowy dla niej napad wrażliwości. Chciałam ci jakoś pomóc. Już wtedy powinna była wiedzieć, już wtedy należało się od niego odciąć. Gdyby to zrobiła, sytuacja nie zabrnęłaby tak daleko.
Teraz to już chyba nie miało większego znaczenia.
Dojechała do celu w niemalże pełnym pociągu. Nie dziwiło jej to. Tą linią zawsze przemieszczało się mnóstwo osób. Nic zaskakującego. Ważny węzeł komunikacyjny między stolicą a największym przemysłowym miastem środkowej Norwegii. Idąc na północ, nie dało się już znaleźć takiego skupiska ludzi. Jak na ich standardy, Trondheim należało uznawać za potężną i co najważniejsze prężnie rozwijającą się miejscowość.
Jeszcze w dzieciństwie zdarzyło jej się tu kilka razy przyjechać z rodzicami. W sumie brała nawet tę opcję pod uwagę, gdy szukała sobie liceum plastycznego z internatem. W końcu zdecydowała się na Molde, z czystej przekory, bo wszyscy uważali, że powinna wybrać właśnie Trondheim, a ona nie chciała słuchać wszystkich.
Mimo woli zaczęła cicho wyliczać w głowie. Miała wtedy szesnaście lat. On zatem musiał mieć dwadzieścia jeden. To znaczyło, że już dawno tu wówczas nie mieszkał i że perspektywę spotkania go w podobnych okolicznościach należało uznawać za mało prawdopodobną.
Nad czymkolwiek by się nie zastanawiała, koniec końców wszystkie jej myśli sprowadzały się do jego osoby.
Widziała oczyma wyobraźni jego nieco młodszą wersję. Czasy, kiedy był w jej wieku. Kiedy był uczniem liceum. Kiedy był małym bąblem, którego mama prowadziła za rączkę właśnie tymi ulicami.
Odjeżdżał na zgrupowania z tego dworca. Chodził do jednej ze szkół w tym mieście. Tutaj stawiał pierwsze kroki na nartach i uczył się strzelać do tarczy. Oddychał tym powietrzem.
Jeszcze całkiem niedawno przebywali tu razem.
Razem. To brzmiało tak dziwnie. Ocierało się niemalże o absurd.
Razem.
No cóż, to już skończone. Jej telefon od kilku tygodni nie dzwonił. Kontakt został zerwany, zgodnie z tym, czego sobie zażyczyła.
Z własnej woli skazała się na tortury, maszerując przez całą noc po jego rodzinnej miejscowości i czując ból rozszarpujący jej serce na kawałki. Nie zastanawiała się, dokąd właściwie zmierza. Nogi kierowały się same. Potrafiła myśleć wyłącznie o tym, że chodzi po jego terytorium. To było jego miasto. Jego zakamarki. Przypuszczała, że choć dawno już wyprowadził się do Lillehammer, nadal nie miał tu najmniejszych problemów z orientacją.
Kiedyś udeptywał każdy z tych chodników. Być może na jednej z tych ulic wypalał pierwsze papierosy. Była więcej niż pewna, że musiał tędy chodzić w kapturze, jeśli chciał uniknąć nadmiernego zainteresowania.
Tęsknota. Niczym pieprzona gangrena. Przerzuty do całego ciała, do każdego płata skóry, do każdego mięśnia, włącznie z tymi, o których istnieniu w ogóle nie miała pojęcia.
Szła tak po prostu, bez żadnego planu. Byle tylko się przemieszczać i nie stać w miejscu. By chłonąć kolejne elementy tego miasta, by kodować je w pamięci, by móc je sobie przypominać po wielu miesiącach, choć nawet nie wiedziała, po co miałaby je wspominać.
Trzecie co do wielkości miasto w Norwegii.
Tęsknota. Taka prosta i banalna. Taka, której Chloe wcześniej nie znała. Za jego donośnym śmiechem. Za bystrością jego oczu. Za sposobem, w jaki palił papierosa, trzymając go między kciukiem a palcem wskazującym. Za gwizdaniem w rytm muzyki z radia. Za twardym, charakterystycznym dialektem wyćwiczonym w tym właśnie miejscu.
Za nim.
Wpadła na amen.
Zaczynała już powoli godzić się z myślą, że nie pokona tej choroby. Intensywne tygodnie walki nie przynosiły żadnych efektów. Odnosiła raczej wrażenie coraz silniejszego zaplątywania się w kokon.
Nie tak miało być, do diabła.
Wcale nie chciało jej się spać. Może dzięki temu, że zdrzemnęła się w pociągu. Albo wstąpiły w nią jakieś dziwne moce, które kazały jej maszerować przez kilka godzin, niemalże bez przerwy, aż do momentu, gdy słońce powoli zaczynało pojawiać się na horyzoncie, zwiastując nadejście nowego dnia. Całą noc spędziła na chodzeniu. Przejechała pół kraju po to, by chodzić po jego mieście.
Tylko ona mogła wpaść na coś podobnego.
Dworzec wydawał się opustoszony, gdy przekraczała jego próg, gotowa spojrzeć na rozkład i sprawdzić najbliższy odjazd do Oslo. W holu nie spotkała nikogo, a w kasie musiała zapukać, zanim wyraźnie zaspana kobieta pojawiła się wreszcie przy okienku ze śmiertelnie obrażoną miną. Po dobrych paru minutach udało jej się uzyskać bilet na godzinę piątą pięćdziesiąt jeden. Zostało jej jeszcze trochę czasu, więc postanowiła się przejść po peronach. Jej pociąg widniał na samym szczycie listy z odjazdami, zaraz przed pospiesznym do Bergen, co znaczyło, że w przeciągu najbliższych minut żaden pojazd stąd nie wystartuje.
Maszerowała powoli, bez pośpiechu, analizując każdy omijany element.
Z oczywistych powodów tutejsza stacja kolejowa była znacznie mniejsza, niż w Oslo. Jednocześnie prezentowała się całkiem przyjemnie. Sztandarowy, norweski, czysty i uporządkowany dworzec, na którym nic nie dzieje się bez przyczyny. Przystanęła na chwilę, by dać zaczerpnąć trochę więcej świeżego powietrza jaszczurce. Nie powinna jej tak ze sobą wozić. I to jeszcze bez terrarium. Dobrze, że chociaż miała w plecaku najważniejsze akcesoria, dzięki czemu jej zwierzątko przynajmniej nie umrze z głodu i pragnienia. Mimo wszystko nie należało jej więcej narażać na takie stresy. W sumie i tak była dzielna.
Gdy po kilku minutach trafiła na peron drugi, dotarło do niej, że ktoś już tam siedział.
Dziewczyna. Szczupła, o długich ciemnych włosach, z plecami wyprostowanymi do tego stopnia, jakby połknęła kij. Wpatrywała się w milczeniu w widniejące przed nią tory. Na dźwięk kroków idącej po schodach Chloe obróciła się i obdarzyła ją przelotnym spojrzeniem pozbawionym większych emocji, na co panna Berger omal nie krzyknęła.
To była brunetka z pogrzebu.
Ta sama, która wybiegała z cmentarza z płaczem i nieśmiało uwypuklonym ciążowym brzuchem. Teraz już go nie miała. Tkwiła tu zupełnie sama, wczesnym porankiem. Za godzinę z kawałkiem miał stąd odjechać pociąg do Bergen.
Chloe nie potrafiła ocenić, czy została przez nią rozpoznana. Z jej twarzy nie dało się niczego wyczytać. Zresztą w tej chwili znów siedziała do niej tyłem, obserwując szyny bez słowa.
Nie wiedząc do końca, jak powinna się zachować, wybrała w końcu paradoksalnie najdziwniejszą opcję i zajęła miejsce obok niej.
Dziewiętnaście lat. To Czeszka, skminili się w Bergen.
Dobrych kilka minut tkwiły na jednej ławce w milczeniu. Przeszło jej przez myśl, że powinna kontrolować czas, tym bardziej, że jej pociąg startował z innego peronu. Gdy już zamierzała wstać i sobie pójść, dziewczyna nagle chrząknęła.
- Całkiem tu przyjemnie ranem, prawda? – Chloe nie miała pojęcia, czy kieruje tę wypowiedź do niej, czy raczej do siebie. – Zupełnie inaczej niż w ciągu dnia. To jedyna pora, o której lubię to miejsce. O której lubię to miasto. – Mówiła ze specyficznym akcentem potwierdzającym zapewne jej środkowoeuropejskie pochodzenie.
- Ja zawsze je lubię. – Odpowiedź nasunęła jej się sama. Brunetka przyjrzała jej się teraz z większym zainteresowaniem, jakby dostrzegła w tym zdaniu coś ciekawego.
- Chyba już cię kiedyś widziałam – wymamrotała powoli z lekką dozą niepewności. – Poznaję po włosach. Gdzieś mi mignęłaś.
- Styczeń. Cmentarz. – Nie była pewna, jakiej reakcji się spodziewać. Wolałaby udzielić innej odpowiedzi. Szczególnie mając w pamięci jej obraz sprzed pięciu miesięcy. Ale dziewczyna nie pobladła, a jej oczy nie przeszkliły się łzami. Zachowywała kamienną twarz pozbawioną emocji.
- Pogrzeb Sverrego. – Ot, stwierdzenie faktu. – Z kim tam wtedy byłaś?
- Z nikim. – Chloe wzruszyła ramionami i przełknęła głośno ślinę. – Przyjechałam do faceta. – Chyba tak to należało określić. Nazywajmy rzeczy po imieniu.
- Zabawny zbieg okoliczności. Ja też.
No tak. Ona też. Ona też przyjechała wtedy do faceta. Też do członka drużyny z Leangen. Tyle tylko, że jeden z nich był żywy, a drugi martwy.
- Chloe. Oslo. – Wysunęła dłoń na powitanie. Dziewczyna uścisnęła ją niemalże bezsilnie.
- Petra. Bergen. – Prawie się uśmiechnęła i Chloe miała wrażenie, że przez sekundę jest w stanie usłyszeć jej myśli.
- Oslo, Bergen i Trondheim. Prawdziwie mieszczuchowaty skład.
- A jakże. – Brunetka sprawiała wrażenie zamyślonej. – Pociągi do stolicy chyba startują z innego peronu.
- Spacerowałam. Mam jeszcze trochę czasu.
- Często tak tutaj spacerujesz o piątej rano?
- To jednorazowy incydent. – Chloe aż korciło, by zapytać ją, co tutaj robi, ale jakoś nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. – Wpadłam wczoraj wieczorem.
- Kolejne odwiedziny u faceta? – obie zdobyły się w tym samym czasie na spontaniczne uśmiechy. Pokręciła głową.
- Tym razem nie chodzi o niego.
Petra westchnęła ciężko.
- Pozazdrościć – powiedziała, znów spoglądając na tory. – W moim przypadku motywacja jest zawsze taka sama.
Mogła się tylko domyślać, jak to rozumieć.
- Też z reguły przyjeżdżam wieczorem – oświadczyła i przez głowę przemknęła Chloe hipoteza, że prawdopodobnie nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. – Nie mogę zdzierżyć tego miasta za dnia. Chyba… chyba jeszcze sobie tego wszystkiego do końca nie poukładałam.
- Pewnie po prostu potrzebujesz czasu.
- Sverre zabił się w styczniu. To nie jest kwestia czasu. – Podciągnęła kolano do brody, by zawiązać sznurówkę. – Myślę, że za dziesięć lat nadal będę do niego przyjeżdżać w nocy. Chociaż zawsze zamykają bramy i muszę przełazić przez płot. Wciąż się tego za dobrze nie nauczyłam. – Podwinęła rękaw, pokazując niewielką szramę na ręce. – Załatwiłam się tak na jednym z drutów w kwietniu. Ciekawa jestem, czy się kiedyś zagoi. – Sądząc po jej minie, też w to wątpiła. – No dobrze, skoro nie przyjechałaś do faceta, to dlaczego tu jesteś? – to pytanie w końcu musiało paść. Mimo to Chloe wciąż nie znała na nie odpowiedzi.
- Nie wiem – oświadczyła cicho zgodnie z prawdą. – Potrzebowałam przestrzeni.
- W Oslo jej nie ma?
- Po prostu musiałam się stamtąd wyrwać. Chociaż na chwilę.
Petra zagryzła wargę, wbijając spojrzenie w przeciwległy peron.
- Chodzi o niego, prawda? – wpatrywała się w horyzont z zaskakującą stanowczością. – Który to? Kasjer? Haker? Mały przestępca?
- Chłopak od karabinu – odpowiedziała Chloe bez zastanowienia, co brunetka skwitowała uśmiechem.
- Chłopak od karabinu. – Jej mina wyrażała niemalże lekki podziw. – No proszę. – Znów wyprostowała plecy. – On jest naprawdę dobry. W tych całych biegach. Ma do tego smykałkę. Sverre zawsze tak strasznie mu kibicował. To było dla mnie dziwne. Myślałam, że Norwegia kocha Bjoerndalena, a tu niespodzianka. – Kolejne, ciężkie westchnięcie. – Cholernie ciężki kawałek chleba, nie? Najpierw musisz pędzić, ile sił w nogach, tylko po to, żeby chwilę później stać jak posąg i strzelać do maleńkiego kółka. Ciekawe, jak on to robi.
- Mówił mi, że kiedy był mały, non stop pudłował. Wygrywał jedynie dlatego, że biegał potwornie szybko. – Aż zrobiło jej się chłodno, gdy sobie to przypomniała, jeden z tych zgoła innych momentów, gdy to on opowiadał, a ona słuchała bez słowa. Chowałem się pod łóżkiem, żeby nie chodzić na treningi. Wcale nie miałem ochoty wiecznie popierdalać na nartach. A ponieważ byłem kurduplem, nigdy nie mogli mnie nigdzie znaleźć. Wszystkich doprowadzałem do szału. Wydawało jej się to bardzo w jego stylu.
- Twardy facet. Chyba ciężko go złamać. – Petra przypatrzyła jej się uważnie. – Dlaczego wam nie wyszło?
Wyjątkowo dobre pytanie.
Chloe spodziewała się je usłyszeć podczas wizyty u psychiatry. Zakładając, że w ogóle się do wszystkiego przyzna. Padło jednak wcześniej, a ona musiała znaleźć odpowiedź.
Nagle uświadomiła sobie, że to tak naprawdę dość proste.
- Przestraszyłam się. – Oto i cała filozofia. Przestraszyła się. Tej nowej siebie, tej niekontrolującej zupełnie własnych emocji, tej uzależnionej od innego człowieka, tej tęskniącej i kochającej. Tej, której nigdy wcześniej nie znała i której nie spodziewała się widzieć, patrząc w lustro. – Spanikowałam. Nie umiem tego lepiej wyjaśnić. Nie wiem, czy to w ogóle możliwe. – Czuła gęsią skórkę robiącą jej się na rękach. – On jest silny. Ja jestem słaba. – Ta świadomość była bolesna, ale nie dało się od niej dłużej uciekać. Była słaba. Zbyt słaba.
- Sverre też był słaby. – Petra wpatrywała się w swoje buty. – Często nazywał siebie najsłabszym ogniwem. Najsłabsze ogniwa odpadają jako pierwsze. Tak mówił. Uważałam to za głupie.
W gardle Chloe powstała potężna gula. Nagle uświadomiła sobie, że choć to kompletnie niewłaściwe, musi zapytać.
- A dziecko?
Nie należało tego uznać za zbyt kulturalne posunięcie. Ale pragnęła wiedzieć, najzwyczajniej w świecie.
- Zeskrobałam. – Jedno słowo, to, którego się spodziewała. Zeskrobane. Usunięte. Wyeliminowane. Jakby nigdy nie istniało. – Ja również jestem słaba, Chloe. Prawie wszyscy jesteśmy.
Z tym się akurat zgadzała. Prawie wszyscy byli słabi.
To nie ona powinna się czuć wyjątkowa. Nie ona. Ona nie miała w sobie zawziętości. Nie miała prawdziwego uporu. Nie miała talentu do przebrnięcia przez największe bagno. Nie umiała szybko biegać tylko po to, by chwilę później stanąć jak posąg i strzelać do maleńkiego kółka.
Najsłabsze ogniwa odpadają jako pierwsze.
Im dłużej o tym myślała, tym bardziej wydawało jej się to oczywiste.


*


Johannes Torstein Hummel zawsze lubił podróżować. Zawsze, to znaczy niemalże od maleńkości, bo już jako dziecko z chęcią jeździł z rodzicami i młodszą siostrą na wakacje. Przypuszczał, że miłość do odkrywania świata i poznawania nowych kultur wyssał jeszcze z mlekiem matki. Nie chodziło o brak więzi z Norwegią, wręcz przeciwnie. W ojczyźnie czuł się doskonale. Nie myślał nigdy o wyprowadzce. Tyle, że po prostu nie znosił stagnacji. Nie znosił tkwić zbyt długo w jednym miejscu, szczególnie ze świadomością, że jest jeszcze tyle rzeczy i miejsc do zobaczenia. Nikomu w sumie o tym głośno nie powiedział, ale dawno nic już go tak nie ucieszyło, jak ten nieplanowany przecież wyjazd. Potrzebował takiej zmiany otoczenia, i to znacznie bardziej, niż początkowo sądził. Szczególnie, że tutaj nie musiał się martwić ewentualnym przypływem niskich temperatur, a ludzie wydawali się weselsi i szczęśliwsi. Każdego dnia poznawał obcą mu do tej pory część hiszpańskiej stolicy, wdychając ciepłe powietrze i stając się częścią tłumu opalonych, rozradowanych twarzy okalanych przeważnie ciemnymi włosami, tak bardzo dla niego zaskakujących. Niewątpliwie trochę się dzięki swojej klasycznej, północnej urodzie wyróżniał. I jeżeli mógł wzbudzić jeszcze większe zainteresowanie niż u boku Joergena, to tylko właśnie w takich okolicznościach, jak teraz, gdy szedł ulicami Madrytu tuż obok bladej dziewczyny z niebieską czupryną. Także i tutaj nie był to zbyt popularny kolor włosów.
Przyjechała pięć dni temu, z jednym tylko plecakiem, terrarium i dziwnie szerokim uśmiechem na ustach, który wydawał mu się podejrzany. Albo może po prostu pasował do jego teorii, że coś złego dzieje się z Chloe, zrodzonej w jego głowie zaraz po tym, jak Joergen wysunął swoją hipotezę na jej temat. Liczył po cichu, że uda mu się coś z niej wyciągnąć, tym bardziej, że w przeciwieństwie do swojego całkowicie zaabsorbowanego kursem chłopaka miał całkiem sporo wolnego czasu. Ale nie potrafił się zmusić, by zapytać ją wprost, a ona niczym się nie zdradzała. Chciała latać po muzeach i na okrągło wypytywała, jak im upłynął ten miesiąc, jednocześnie prawie się nie wypowiadając na temat swojego życia w Oslo. Powiedziała jedynie – tonem niepozbawionym wcale oznak zbulwersowania – że nakryła Vegarda z Leą w swoim własnym łóżku i że kazała mu się wynieść z mieszkania.
- I co teraz będzie? – zapytał Hans, jak zwykle za nią goniąc. Zawsze cholernie szybko chodziła. Zastanawiał się czasem, czy nie próbowała w ten sposób zdystansować otoczenia. – Rzeczywiście się wyprowadził?
- Owszem – oświadczyła, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu kartonu soku pomarańczowego, po czym pociągnęła z niego solidny łyk. – Chcesz?
- Dzięki – pokręcił głową. – Gdzie teraz mieszka?
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Musimy o nim w tej chwili rozmawiać? – zerknęła na niego z lekkim poirytowaniem, na co wzruszył jedynie ramionami.
- Po prostu lekko mnie zaskoczyłaś.
- Uwierz mi, że ja również niekoniecznie się tego spodziewałam. – Wydęła wargi na znak wciąż dręczącej ją złości. – Nieważne. Niech ją sobie posuwa. Byle jak najdalej ode mnie. Pójdziemy do Prado?
- Przecież byliśmy tam trzy dni temu.
- Proszę. – Tylko westchnął na widok jej błagalnego spojrzenia. Jej obsesja na punkcie Rubensa niemalże go rozczulała. Niewątpliwie kochała tego faceta.
- Niech ci będzie. – Nigdy nie potrafił jej odmawiać, inaczej niż Joergen, który z ich dwójki był pod tym względem zdecydowanie bardziej stanowczy. Zresztą nie miała w zwyczaju prosić, jeśli jej na czymś bardzo nie zależało.
Wsiedli więc w autobus i pojechali, a jej reakcja na widok wszystkich ukochanych obrazów, dotąd znanych tylko z książek i opowieści, wydawała mu się identyczna, jak za pierwszym razem.
Na każdy z nich patrzyła długo i wzrokiem przewiercającym na wylot, kiwając głową bez większego zainteresowania w odpowiedzi na jego sporadycznie wypowiadane komentarze. Prawdopodobnie nawet ich nie słyszała, nie docierały do tego świata, do którego przenosiła się wraz z barwnymi, obserwowanymi przez siebie płótnami. Domyślał się, co siedziało w jej głowie – to wszystko wyszło spod ręki El Greco, Goyi, Velazqueza, Tycjana, Boscha, Bruegla, Rembrandta, Dürera. Rubensa. On naprawdę żył, był autentyczną, realną istotą, namalował to, patrzył na to, pędzel w jego dłoni przesuwał się po tym materiale. Przemknęło mu w pewnym momencie przez głowę, że Chloe się rozpłacze, ale nic takiego się nie stało. Po prostu wgapiała się w kolejne obrazy z taką intensywnością, jakby od tego zależało jej życie.
Żałował czasem, że nie może wejść do jej mózgu i usłyszeć przewijających się przez niego myśli. Co tak naprawdę czuła? Czy rzeczywiście coś przed nimi ukrywała? A może jednak tylko to sobie uroili, może szukali dziury w całym? Nie wydawała się cierpieć, przynajmniej teoretycznie. Ale była przecież dobrą aktorką, specjalistką w zakresie tajemnic i zamykania się na otoczenie. Pod tym względem miała duży talent i choć sądził, że obaj dość dobrze ją znają, wiedział również, że nawet ich potrafiłaby oszukać, gdyby tylko zechciała. Czy więc powinien się bać? Czy powinien drążyć temat, do którego istnienia nawet się dotąd nie przyznała?
Czy o czymś nam nie powiedziałaś?
- Jesteś szczęśliwy? – odezwała się ot tak, mimochodem, patrząc na Adama i Ewę. Z wrażenia omal nie podskoczył.
- Co?
- Pytam, czy jesteś szczęśliwy, Johannes.
Skrzywił się na wydźwięk swojego imienia, którego nigdy nie lubił.
- Jasne. Chociaż myślę, że byłbym jeszcze szczęśliwszy, gdybyś mnie tak nie nazywała.
Uśmiechnęła się pod nosem.
- Wybacz. – Wzięła głęboki oddech. – Czyli odpowiedź brzmi twierdząco?
- Przecież powiedziałem.
- A Joergen?
- Co z nim?
- Myślisz, że jest szczęśliwy?
Z jakiegoś powodu nie podobał mu się kierunek, jaki obrała ta rozmowa.
- O co ci chodzi, co?
- Po prostu chcę wiedzieć.
- Więc raczej to jego powinnaś zapytać.
- Nie widzę go tutaj.
- Bo jest na zajęciach. Pogadasz z nim wieczorem.
- Muszę to ustalić teraz. – Wciąż na niego nie patrzyła, jakby rozmawiała z obrazem, nie z nim. Przewrócił oczami ze zniecierpliwieniem.
- Dobrze. Świetnie. Teraz. Okej. W moim odczuciu Joergen jest szczęśliwy. A przynajmniej wszystko na to wskazuje. Robi to, co lubi. Podoba mu się w Madrycie. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio na coś narzekał. Według mnie sytuacja kształtuje się na dobrym poziomie. Zadowolona?
Skinęła głową.
- Chciałam się upewnić.
- Że jesteśmy szczęśliwi? – Zerknął na nią ironicznie. Kolejne skinięcie.
- Tak – powiedziała, westchnęła i znów wbiła wzrok w rubensowskie płótno. – Chciałam się upewnić, że jesteście szczęśliwi.


*


- Muszę powiedzieć, że niewiele rzeczy uszczęśliwia mnie tak mocno, jak lipcowe piątki. Też tak macie? Bo ja zawsze lubiłam lato. Teraz na przykład wyglądam przez okno i widzę krajobraz, który sprawia, że chce mi się żyć. Słońce świeci, na niebie nie ma żadnych chmur, a dzień jest bardzo długi. I na dodatek kiedy wyjdę ze studia, będę mieć przed sobą cudowny, wolny weekend. Jeszcze nie ustaliłam, co będę przez ten czas robić. Może wy wpadniecie na jakieś fajne pomysły? Nasza radiowa skrzynka jest zawsze otwarta i czeka na wasze propozycje. Telefony też chętnie odbieramy! Dzwońcie i przedstawcie nam swoje sugestie na sobotę i niedzielę. A teraz pora na wasz ulubiony hit i zwycięzcę VG-Listy z poprzedniego tygodnia.
Sugestie na sobotę i niedzielę.
Właściwie jeszcze do niedawna byłyby pewnie w jej przypadku zgoła inne. Na pewno nie zadzwoniłaby z nimi do radia, ale mimo wszystko musiała uczciwie przyznać, że jeszcze powiedzmy dwa miesiące temu raczej inaczej to sobie wyobrażała. Takich decyzji nie podejmuje się w kilka dni! Słyszała w głowie mędrkujące tony i tylko się krzywiła. Takich decyzji w ogóle się nie podejmuje. Nie ma na nie odpowiedniego okresu, ani odpowiedniego momentu, ani odpowiedniego wyjaśnienia. Nie ma słów, którymi dałoby się je racjonalnie wytłumaczyć.
A co jest?
Pustka. Smutek. To dziwne, bolesne poczucie bezsensu. Godziny wpatrywania się w sufit, godziny wsłuchiwania się w radiowe audycje, godziny oglądania wiadomości, godziny spacerowania bez celu, godziny czytania Dostojewskiego po rosyjsku, godziny myślenia o czymś, co nawet nie miało kształtu. Godziny w samotności, godziny w tęsknocie, godziny w narastającej, żałosnej rozpaczy.
Po prostu nie wiedziała już, czego chce. Była kompletnie, absurdalnie zagubiona. Była chomikiem biegnącym w kółku tak długo, że aż zakręciło mu się w głowie.
Miliony wspomnień, obrazów, dźwięków, zapachów, smaków, płaszczyzn mknących jej przez głowę. Trzy tatuaże ze współrzędnymi Oslo, Lesji i Sarpsborga. Dwa ptaki na plecach. Pudełko wypełnione odstawionymi tabletkami. Flaga Norwegii zwisająca ze ściany. Kartki z kalendarza zrzucone na podłogę. Gorąca woda w wannie, stosownie do prawa Dastre’a-Morata. Tego, które mówi, że pod wpływem ciepła naczynia krwionośne obwodowe się rozszerzają, a jamy brzusznej i klatki piersiowej zwężają, więc przepływ krwi się zwiększa.
Radio wciąż włączone, jakby usiłowała uciec przed ciszą.
Takich decyzji w ogóle się nie podejmuje.
Powinna zastosować inną metodę. Wiedziała o tym. Ta gwarantowała niewielką skuteczność. Ale musiała ją wybrać. Musiała znów poczuć to, co się wtedy czuje. Brakowało jej tego.
Linia wzdłuż, nie w poprzek. Trzeba to zrobić umiejętnie. Na szczęście miała doświadczenie.
Nie czuła strachu. Ani nawet szczególnej niepewności. Może tylko wstyd na samą siebie. Inaczej nie potrafiła. Nie potrafiła udawać, że stoi, podczas gdy dawno już upadła.
Najsłabsze ogniwa odpadają jako pierwsze.


*


Dźwięki z kategorii niedosłyszalnych. Przymknięcie drzwi. Niepewne kroki. Głos tonący w odmętach muzyki wydobywającej się z radiowego głośnika.
Kilka przyspieszonych stąpnięć. Nerwowość w każdym ruchu. Nawoływania bez odpowiedzi. Zwrot w kierunku łazienki.
Zduszony krzyk mężczyzny mieszający się ze słowami kobiety.
- Dochodzi czwarta, na mnie już czas! Dzięki za wszystkie maile i telefony, na pewno niektóre z nich wykorzystam. Oby tylko pogoda dopisała. Bawcie się dobrze i nie zapomnijcie o naszej poweekendowej audycji! Piątek, dwunasty lipca, pora na popołudniowe wiadomości.
Pora na wiadomości. Pora na weekend. Pora na wypoczynek.
Pora na nowe życie.
Albo i nie.

2 komentarze:

  1. Uznałam, że komentarz zostawię tutaj, choć strasznie mnie kusiło, żeby tradycyjnie odezwać się na tumblrze. Bo lubię to tumblrowe komentowanie, jest trochę inne, dużo bardziej... intymne? No nie wiem, w każdym razie jest jakieś takie prywatne, tylko między nami. Ale w sumie co mi szkodzi, równie dobrze mogę uzewnętrznić się tutaj. O ile coś sensownego przyjdzie mi do głowy. Jak zawsze mam ochotę zacząć od samego końca, a tak nie powinno się robić, bo skupię się tylko na tej końcówce, zapominając o wszystkim, co do niej doprowadziło. W ogóle to czytałam ten rozdział w najgorszy z możliwych sposobów, w doskokach, na 3 razy, przez tydzień i mam wrażenie, że to jakieś takie nie fair i z pewnością jeszcze do niego wrócę, żeby to sobie trochę w głowie poukładać. Zresztą, zrobię to już teraz, żeby jakoś się ustosunkować do początku, który czytałam bodaj w niedzielę. Od czego by tu zacząć? Może od Chloe. Teraz, jak kończyłam czytać ten rozdział, uderzyła mnie taka myśl, że właściwie z upływem czasu zaczyna się dziać to, co w moim czytelniczym doświadczeniu dzieje się bardzo często i co staje się dość niepokojące, a mianowicie - główny bohater/bohaterka zaczyna mi coraz bardziej działać na nerwy. Irytować. I zaczynam go nie lubić. Przez moment wystraszyłam się dzisiaj, że to samo zaczyna dziać się w mojej głowie z Chloe. Nie chodzi nawet o to, że czasami jej zupełnie nie rozumiem i nie ogarniam jej postępowania. Chodzi o to, że po prostu jakoś tak... zniechęca mnie do siebie. Nawet nie wiem skąd się to wzięło. Po prostu, kończąc czytać ten rozdział zdałam sobie sprawę, że dużo bardziej zaczynam dbać o innych bohaterów, o wszelkie poboczne wątki niż o samą Chloe. Może to dlatego, że ona teraz jest w takiej dziwnej fazie. Ale z drugiej strony jak tak sobie to analizuje, to wydaje mi się, że właśnie teraz powinnam lubić ją najbardziej. Bo jest zagubiona, bo nie wie, co czuje, bo ucieka, bo się boi. Zawsze jakoś jednało mi to bohaterów. A w jej wypadku wydaje się być zupełnie inaczej. Nie wiem jak duży wpływ ma na to fakt, że potraktowała Emila w najgorszy z możliwych sposobów. Ale potem zrobiła to samo w stosunku do Vegarda i chyba zaczęła trochę przekraczać jakąś linię. Okej, nie zrobiła "tego samego", ale Vegarda też potraktowała paskudnie i w mojej ocenie mocno niesprawiedliwie. I jakoś nie mogę przejść nad tym do porządku. Cały czas wydaje mi się to cholernie niefajne. Wiem, że miała swoje racje, staram się to ogarnąć, ale i tak... jakoś nie mogę. Wiem, że to wypływa z tego jaka Chloe jest, z jej choroby, z psychiki, dlatego to nie jest tak, że ją skreślam, czy coś. Mi jest wręcz smutno, że to poczułam. Że poczułam, że jej nie lubię. Bo chcę ją lubić. Tylko czasami chyba po prostu nie mogę.
    Jak mówię, w pewnym momencie dużo bardziej zaczęło mi zależeć na bohaterach z drugiego planu. Wiesz dobrze, że uwielbiam Leę i Vegarda. I powiem szczerze, cieszy mnie to w jaką stronę poszli. Jakby to ująć - ich stosunek do siebie nadal jest jakiś taki mglisty, mam wrażenie, że oboje nie za bardzo wiedzą, czego chcą. Może inaczej, Lea wie, przecież go kocha, a on jest trochę jak takie dziecko we mgle, nagle stanął przed zupełnie nową sytuacją, ale przed tym nie ucieka, nie przeszkadza mu to. Chciałabym, żeby Vegard ją pokochał. Żeby uwolnił się od tego uczucia do Chloe, które trochę wyżera go od środka i jest cholernie niefajne, żeby dostrzegł, że może mieć coś o wiele lepszego, żeby "przejrzał na oczy". Myślę, że to powoli zaczyna się dziać. Te wszystkie fragmenty o tym, że kiedyś nie dostrzegał piękna jej włosów i tak dalej, to daje mi strzępek nadziei na to, że może naprawdę się im uda. A przynajmniej, że będą mieli szansę. Vegard zaczyna patrzeć na to wszystko inaczej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A Lea, cóż, myślę, że ona też może sobie trochę wszystko przewartościować. Jej uczucie do Vegarda do tej pory w ogromnej części opierało się na zazdrości, tak sądzę. Zazdrości o Chloe. Mam wrażenie, że czasem ta zazdrość była większa niż teoretyczna "miłość" do niego. Chciałabym, żeby teraz Lea też trochę zmieniła swój stosunek, żeby potrafiła od nowa się w nim zakochać. Wiedząc, że może go mieć. Że nie jest to z góry skazane na porażkę. Myślę, że to może być dobry start dla nich obojga. Strasznie ściskam za nich kciuki. A tak na marginesie, ciekawi mnie, gdzie wyniósł się Vegard po tym, jak Chloe wywaliła go z mieszkania. I przyznam szczerze, że chyba nawet za bardzo nie chcę, żeby wylądował u Lei. Mam wrażenie, że u nich teraz wszystko zadziało się tak szybko, że potrzebują zwolnienia. Momentu na oddech, na poukładanie sobie wszystkiego. Niech się umówią na randkę, niech spróbują tak jakby od początku. Wtedy to mogłoby wypalić. Myślę, że mają dobry grunt do tego, by zacząć na nim coś budować. I nie muszą się tak bardzo spieszyć.
      Końcówka jest zastanawiająca i chyba ma działać na zasadzie cliffhangera. A ja nienawidzę cliffhangerów. Ale tutaj jestem jakoś dziwnie spokojna. Znaczy tak, oczywiście pomyślałam o Chloe. Ale już doczytując ostanie zdania, uznałam, że nie. I stawiam na Petrę. Boże, zabrzmiało to okrutnie. Ale wydaje mi się, że to jej dotyczyła końcówka. Choć oczywiście mogę się mylić. Tylko że jakoś ona mi doskonale do tej sytuacji pasuje. I nie mogę się pozbyć tej myśli, nie umiem sobie dopasować w głowie do tej sceny kogokolwiek innego. I jest mi źle. Smutno i przykro. Bo historia tej dziewczyny jest beznadziejnie tragiczna. A teraz znowu sobie przeczytałam końcówkę i już nie jestem taka pewna. Może jednak chodzi o Chloe? Wzmianki o ptakach na plecach, o odstawionych tabletkach, o mężczyźnie w drzwiach. Kto to by mógł być w przypadku Petry? Ona wydaje się tak bezgranicznie samotna, że nawet pewnie nie miałby jej kto uratować. Ale Chloe była w Hiszpanii, tak? A radio wydaje się być norweskie. A Dostojewski po rosyjsku? Kto tam znał rosyjski? Petra to Czeszka, o ile dobrze pamiętam. "Godziny myślenia o czymś, co nawet nie miało kształtu" - do głowy przychodzi mi tylko dziecko Petry, taka dość przejmująca aluzja do jej aborcji. Och, cholera, nie wiem, sama nie wiem, siejesz zamęt w mojej głowie i niczego już nie jestem pewna. Ale lubię to, wiesz? Takie siedzenie nad tekstem, porównywanie kolejnych zdań, doszukiwanie się w nich drugiego i piątego dna, próba znalezienia odpowiedzi.
      Ale generalnie mam z tym rozdziałem jeden duży problem. Gdzie jest Emil? Strasznie mocno mi go tutaj zabrakło. Chociaż małego fragmentu. Bo teraz przecież nawet nie wiem kiedy znowu coś napiszesz, a ja już za Svendsenem tęsknię. Zresztą, chciałabym poczytać dużo, dużo i jeszcze więcej o tym, co się z nim teraz dzieje. Po tym jak Chloe tak go zdewastowała. Zabrakło mi go tutaj.
      Mam wrażenie, że to jeszcze nie jest moment, w którym powinnam oceniać całość, bo przecież to nie jest koniec, ale nijak nie potrafię przed tym uciec. Więc chociaż jednym zdaniem, bardzo krótko. Uwielbiam to, co udało Ci się tu stworzyć. UWIELBIAM. Uwielbiam bohaterów, to, że jest ich tak wielu, a żaden z nich nie jest sztuczny, uwielbiam wątki, uwielbiam historię, uwielbiam wszystkie aluzje, choć momentami nawiązań do sztuki było dla mnie odrobinę za dużo, bo jestem w tym temacie kompletnie zielona, ale rozumiem, że oczywiście były potrzebne i wynikają z samej konstrukcji postaci Chloe, uwielbiam Emila i biathlonowy światek, który ze sobą wnosi, uwielbiam Leę, Vegarda, kumpli Chloe, których imion wciąż nie pamiętam, ale ja po prostu nie grzeszę pamięcią do szczegółów. Przydałaby mi się taka rozpiska z imionami i dopiskami kto kim jest, bo mieszają mi się przyjaciele Chloe, mieszają mi się przyjaciele Emila z dzieciństwa, ale to nic. To mój problem. Chciałam tylko powiedzieć, że naprawdę jestem pod wrażeniem tego świata, który udało Ci się w tym opowiadaniu wyczarować. I co mogę dodać? Czekam na więcej!

      Usuń