czwartek, 2 października 2014

1.12


and all the time i just ask myself why you're really here


- Wszystko w porządku?
Czujne spojrzenie Joergena przewiercało ją niemal na wylot niczym promienie rentgenowskie. Tak, jakby była książką, którą usiłował przeczytać. Miał ładne, niebieskie oczy. Wszystkie dziewczyny się w nim kochały. Nic dziwnego. Zdecydowanie zasługiwał na miano przystojniaka. A niebieskie oczy wygrywały z piwnymi. Każdy kolor wygrywał z piwnymi.
Nieważne.
- Owszem – zanurzyła twarde ciasteczko w swojej filiżance z kawą, ignorując jego skrzywioną minę. – Jak najbardziej w porządku. Dlaczego pytasz?
- Tak się tylko głośno zastanawiałem. – Nadal ją obserwował, patrząc na powoli wyciąganą przez nią z kieszeni paczkę z papierosami. Chętnie przychodzili wspólnie do tej knajpy właśnie z powodu palenia, które nikomu tu nie przeszkadzało. A tytoń i kofeina stanowiły niewątpliwie ich ulubione połączenie, szczególnie o stosunkowo wczesnej porze. – Nie rozumiem, jak możesz to lubić – wskazał ruchem palca na zmoczone ciasteczko.
- One od tego właśnie są, skarbie.
- O niebo lepiej smakują na sucho. Poza tym te okruchy w kawie są obleśne.
- Sam jesteś obleśny. Powiedziałbyś mi coś więcej o wyjeździe, zamiast chrzanić o ciastkach.
- Już ci wszystko powiedziałem. – Pociągnął solidny łyk ze swojej filiżanki. – Wylatuję za tydzień i wracam pod koniec lipca. Hans ma jakiś tam egzamin, więc dołączy do mnie siódmego. Zamierzam robić zdjęcia i dzwonić do ciebie codziennie. – Zgrabnie wysunął rękę, by wyciągnąć papierosa z ledwo co otwartego przez nią pudełka. – Zadowolona?
- Z braku laku dobry kit – uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła szukać zapalniczki. Na ten widok Joergen tylko parsknął, po czym wydobył z plecaka małą, podłużną zabawkę. – Dzięki. – Zaciągnęła się mocno. – Chwała Bogu, że Hans jedzie. Ktoś musi mieć na ciebie oko.
- Ach tak? – również odpalił swoją fajkę. – Nie darzysz mnie chyba zbyt wielkim zaufaniem, co?
- Powiedzmy, że lubię działać profilaktycznie.
- Jasne. Ty i profilaktyka to prawie jak synonimy. – Wciąż się uśmiechał, ale jego uważne spojrzenie nabrało odrobinę więcej powagi. – A kto będzie miał oko na ciebie?
- No nie wiem. Øystein?
Joergen wzniósł wzrok w kierunku sufitu.
- Nie rozśmieszaj mnie.
- W tatuśkowaniu ma największe doświadczenie.
- Pod warunkiem, że chodzi o małe dziecko, a nie o dwudziestotrzylatkę jeszcze bardziej rąbniętą od niego.
- Słuchaj no, rozumiem, że czujesz się niezastąpiony, ale wierz mi, że jakoś sobie poradzimy. – Strzepnęła popiół do plastikowego naczynia na środku stołu. – Jestem już dużą dziewczynką. Trochę za tobą popłaczę, a potem ładnie przejdę do porządku dziennego nad swoją smutną samotnością. Tym bardziej, że, jak twierdzisz, będziesz dzwonił every day. Pewnie nawet się nie zorientuję, kiedy wrócicie z powrotem.
- Chloe Annette Berger i optymistyczne podejście do świata? Tego jeszcze w kinie nie grali.
- Staram się. – Zanurzyła wargi w kawie. Była mocna i bez cukru, taka, jaką lubiła. – Poza tym, na wypadek, gdybyś się tak o mnie bardzo martwił, pragnę ci przypomnieć, że Veggie zawsze stoi na posterunku.
- Veggie? – Joergen znowu się roześmiał. – To miało zabrzmieć pieszczotliwie?
- Co by nie mówić, chłopak robi wszystko, żeby zgrywać mojego anioła stróża.
- Słusznie, bo potrzebujesz kogoś takiego – wypuścił z ust potężny kłąb dymu. – Chociaż gdyby mnie ktoś pytał o zdanie, wolałbym, żeby tę rolę pełnił ktoś inny niż Vegard Ringen. Rozumiem, że wiesz o imprezce, którą zorganizował w waszym mieszkaniu podczas twojej nieobecności?
Chloe wyszczerzyła zęby.
- Ależ z ciebie kabel, Joergenie Klausie Sanberg.
- Raczej twój specjalny wysłannik. Nie tylko Veggie stoi na posterunku. A poza tym przeszło mi przez myśl, że obecność niejakiej Lei Bellurt w twych cudownych czterech ścianach może cię zainteresować.
- Zaprosił ją?
- Dlaczegóżby nie? Zdaje się, że są ze sobą dosyć blisko, prawda?
- O, wierz mi, że ona chciałaby być znacznie bliżej – Chloe skrzywiła się na samo wyobrażenie i znów upiła sporo kawy. Joergen spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Każdy czegoś w życiu chce – zauważył filozoficznym tonem, obracając papierosa między palcami. – Lea chce Vegarda. Vegard chce ciebie. Ty pewnie też czegoś chcesz.
Zrobiło jej się odrobinę chłodniej.
- Zmierzasz do jakiejś konkretnej puenty?
- Jak było w Tromsø?
No tak. Ten moment musiał w końcu nadejść. I tak dosyć późno, biorąc pod uwagę, że wróciła stamtąd dwa dni temu. Biorąc pod uwagę ilość połączeń telefonicznych, które zdążyła od tamtej pory odrzucić.
- Dziwnie – odpowiedziała wreszcie, przyjmując taktykę trzymania się prawdy na tyle, na ile należało. Co znaczyło szczerą opowieść o matce i żadnych szczegółów dotyczących Emila, szybko bijącego serca, historii z palcami i całego incydentu jako takiego.
- Widziałaś się z nią? – na szczęście na razie trzymał się właściwej trasy. W głębi serca cicho odetchnęła z pewną dozą ulgi.
- Taaa. – Zorientowała się, że w filiżance zostało już stosunkowo niewiele zawartości, więc szybko ją odstawiła, by zostawić sobie resztę na inny moment. – Stwierdziła, że zeskrobałaby mnie, gdyby miała kasę. – Po raz kolejny zaciągnęła się papierosem, patrząc, jak źrenice Joergena gwałtownie się poszerzają.
- O kurwa. Naprawdę?
- Słowo harcerza.
- Co za suka.
- Prawie nic nie mówiła. Nie wiem, czy było jej głupio, czy po prostu wiedziała, że i tak bym ją zakrzyczała. W każdym razie nie wyglądała na osobę, która czegoś w życiu żałuje.
- Jak wygląda?
- Jest przeciętna. Dosyć wysoka i chuda.
- Podobna do ciebie?
- Raczej nie. – Chloe uśmiechnęła się wymownie z ironią. – Jej ojciec twierdzi, że urodę odziedziczyłam po tatusiu, nie po niej.
- Jej ojciec? Widziałaś się z jej ojcem?
- Przelotnie. Zapewne w tej rodzinie kobiety wygląd dostają po męskich przodkach. Gdyby ich ustawić obok siebie, gołym okiem widać, że są spokrewnieni.
- Planujesz poszukać swojego starego?
- Nie znam nazwiska. On twierdził, że go nie pamięta, a ona oświadczyła, że w ogóle nie wie, kto nim jest. To zwykła żmija. – Wzruszyła ramionami. – Nieważne. I tak nie zamierzam się z nią nigdy więcej spotykać. Cały ten wypad to była jedna, wielka pomyłka. – Dokończyła kawę, zaś Joergen popatrzył na nią poważnie, lekko zagryzając wargę.
- A jak tam twój kolega?
Przełknęła głośno ślinę.
- Mój kolega?
- No wiesz. Trondheim. – Wiedziała. Jasne, że wiedziała. Dlaczego miałaby nie wiedzieć? Mogło chodzić tylko o jedną osobę.
Mój kolega? Cóż, świetnie. Całowaliśmy się. Szczerze mówiąc, w chuj długo. Robi mi się gorąco, kiedy o nim myślę, co niestety trwa przez większość czasu, bo myślę o nim praktycznie non stop. Ach, poza tym kazałam mu się wypchać i od dwóch dni nie odbieram od niego telefonów, a dzwoni w odstępach mniej więcej półtoragodzinnych. Chcesz wiedzieć coś jeszcze czy możemy zmienić temat na taki, od którego dla odmiany nie będę mieć ciarek na plecach?
- W porządku. Pojechał sobie do Lillehammer czy gdzieś tam. – Nie miała pojęcia, gdzie, i nie zamierzała niczego zmieniać w kwestii swojej błogosławionej ignorancji.
- Lubisz go?
Cały Sanberg. Zawsze rozczytywał ją bezbłędnie. Czasem wręcz odnosiła wrażenie, że rozumiał ją lepiej, niż ona sama. Niczego nie potrafiła przed nim ukryć, i niewątpliwie nigdy ta świadomość nie wkurzała jej bardziej, niż teraz.
- Powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi? – czy byłaby tak samo nerwowa, gdyby sytuacja nie wymknęła jej się spod kontroli? Gdyby… incydent nie nastąpił i jej życie nadal zamykało się w bańce, w której nie było miejsca na jakiekolwiek uczucia względem drugiego człowieka? Spróbowała zachować spokój. Albo przynajmniej udać, że go zachowuje. Choć doskonale wiedziała, że z Joergenem nie uda jej się tak łatwo. Za dobrze ją znał.
- Po prostu myślę, że trochę dziwnie się zachowujesz – starał się brzmieć tak, jakby mówił od niechcenia, ale na szczęście jego umiejętność rozszyfrowywania jej nastrojów działała także i w drugą stronę. Była pewna, że od początku chciał poruszyć ten temat. – Wyjeżdżasz w tak osobistej sprawie z kolesiem, o którym nic nam nie mówisz i którego, jak sądzę, chyba nawet za dobrze nie znasz. To do ciebie niepodobne.
Zakochiwanie się też jest do mnie niepodobne.
Kurwa mać, Chloe, przestań.
- Kumplujemy się i tyle. Nic zobowiązującego. – Sama nie wiedziała, dlaczego nie potrafi się w tej kwestii otworzyć. Nawet przed Joergenem, któremu mówiła przecież o wszystkim. Chyba czuła, że jeśli na głos to z siebie wyrzuci, przekroczy jakąś ostateczną granicę między przypuszczaniem a przyznaniem się do istnienia sprawy. Tymczasem ona nie chciała się do niej przyznawać. Tym, czego chciała, było jej zlikwidowanie.
- Myślę, że coś przede mną ukrywasz.
- Myśl sobie, co chcesz.
- Mam zostać w Oslo?
- Słucham? – spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Jeżeli naprawdę coś czujesz do tego faceta, a na dodatek uparcie usiłujesz mi wmówić, że tak nie jest, to znaczy, że sprawa zabrnęła dość daleko. Jeżeli zabrnęła dość daleko, to znaczy, że być może nie powinienem wyjeżdżać i zostawiać cię tutaj samą na dwa miesiące.
- Rozmawialiśmy już o tym. – W głowie jej się nie mieściło, że w ogóle wpadł na coś podobnego. Zostać w Oslo! Chyba oszalał. Nigdy by do tego nie dopuściła. W sekundę uświadomiła sobie, że musi zrobić wszystko, by rozwiązać problem. A przede wszystkim, by przekonać go, że ów problem stanowi kwestię przelotną i mało znaczącą. Nawet, jeśli prawdopodobnie wcale tak nie było. – Nic mnie z nim nie łączy. To tylko kolega. I owszem, powinieneś wyjechać. Powinieneś za tydzień wylecieć do Madrytu i to właśnie zrobisz. Nie pozwolę ci zmarnować takiej szansy. Rozumiesz?
- Chloe…
- Rozumiesz? – patrzyła na niego tak uparcie i tak stanowczo, że wiedziała, iż go złamie. O to jej zresztą właśnie chodziło. Nie darowałaby sobie, gdyby zrezygnował z wyjazdu tylko dlatego, że wpakowała się w cały ten uczuciowy szajs.
Dotknął jej kciuka.
- Po prostu nie chcę, żeby coś ci się stało, kiedy mnie tu nie będzie.
Z trudem powstrzymała parsknięcie. Co też miałoby jej się niby stać? Mogłoby ją naprawdę spotkać coś gorszego od bagna, w którym pływała obecnie?
Wbiła wzrok w jego niebieskie tęczówki.
- Nic się nie stanie. – Docisnęła niedopałek do spodu popielniczki. – Obiecuję.
Chciała w to wierzyć.


*


To było jak choroba. Jak szkarlatyna, albo jak ospa wietrzna, albo jak ptasia grypa. Przychodziło nagle i wykańczało. Odbierało chęci do życia. Szczególnie komuś bez szczepionki, komuś, kto nie zdążył się do tego przygotować. Komuś, kto pewnego dnia obudził się i wyczuł pierwsze symptomy, a po kilku godzinach czuł się już jak kawał mięsa rozszarpywany na ulicy przez bezpańskie psy.
Tyle razy to widziała. Obrazy kotłujące się w jej umyśle. Pomyślała o Lei. O Vegardzie. O Joergenie z okresu, gdy Hans jeszcze nie odwzajemniał jego uczuć. O Øysteinie z czasów jego małżeńskiego kryzysu. O wszystkich znanych jej ofiarach choroby zakaźnej zwanej miłością.
Począwszy od czwartku dwudziestego trzeciego maja Chloe Berger podjęła swoją własną, osobistą terapię mającą na celu zwalczenie choroby.
Rozpoczęła od banalnego chwytu w postaci konsekwentnej ignorancji względem regularnie dzwoniącego telefonu. Tego się właśnie spodziewała. Emil nie był typem faceta skłonnego do łatwych ustępstw, a jej upór w kwestii odrzucania połączeń z całą pewnością tylko go nakręcał. Mimo to nawet przez moment nie przyszło jej do głowy, by odebrać ani tym bardziej odpisać na choćby jedną z wiadomości, których wysłał jej na szczęście niewiele. Wiedziała, że w końcu odpuści – znudzi się albo uzna, że nie ma ochoty być ścigany przez organy policyjne za stalking. Nie, żeby go o coś podobnego oskarżyła. Rozumiała jego zachowanie. Po prostu nie chciała z nim rozmawiać.
Rzeczywiście, w końcu dał za wygraną. Wcześniej robiąc jednocześnie coś, co dość mocno wyprowadziło ją z równowagi i czego niewątpliwie nie przewidziała.
Zdarzyło się to zaraz po tym, jak Hans wyleciał do Madrytu. Tydzień wcześniej niemal siłą wpakowała Joergena do samolotu, zapewniając go, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że doskonale sobie bez nich obu poradzi. Wymagało to od niej dużego nakładu pracy i energii, ale była zdeterminowana. Nie zniosłaby życia ze świadomością, że jej najlepszy przyjaciel wycofał się ze swojej życiowej szansy przez nią.
W tamten poniedziałek wychodziła właśnie z uczelni z wielką teczką dyndającą na ramieniu, gdy dostrzegła stojącą kilkadziesiąt metrów naprzeciwko męską sylwetkę, której stosownie do planu walki z chorobą nie planowała widzieć już nigdy więcej.
Zareagowała instynktownie, dziękując w myślach siłom niebieskim za to, że zajęcia z techniki fotografii skończyły się w tym samym czasie, co jej fakultet z malarstwa sztalugowego. Udając, że go nie zauważyła, rozejrzała się nieco nerwowo wokół. Wychwyciwszy wzrokiem Vegarda, zawołała go, a kiedy tylko do niej podszedł, objęła go i pocałowała w sposób tak bezceremonialny, by nie pozostawić żadnych wątpliwości co do intencji swojego zachowania.
Wiedziała, że to jedna z podlejszych opcji, jakie mogła wybrać, ale nie miało to dla niej większego znaczenia. Musiał wreszcie odpuścić. Postawić na niej krzyżyk, zapomnieć o niej i jednocześnie pozwolić jej na zapomnienie o nim.
Sądziła, że zadziałało. Gdy skończyła swoją szopkę, już go tam nie było, zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Chciała, by tak się stało, i uświadomiwszy sobie, że od tamtej pory telefon ani razu nie zadzwonił, wręcz uwierzyła, iż rzeczywiście do tego doszło.
Może naprawdę dał sobie spokój. Może w wirze pracy, codziennych obowiązków i miliona mniej lub bardziej znaczących spraw uda jej się z niego wyleczyć.
Malowała właśnie jeden z ostatnich aktów w tym roku akademickim, paląc fajkę przy akompaniamencie rockowej muzyki z radia Tango, gdy zadzwonił dzwonek. Zmarszczyła brwi, bo nie spodziewała się gości. Nie spiesząc się specjalnie do otworzenia, spokojnie zgasiła fajkę, wyłączyła radio, odstawiła pędzle i poczłapała z poczochranymi włosami do drzwi, w myślach stawiając na listonosza.
W ułamku sekundy serce niemal podskoczyło jej do gardła.
To był on. Właśnie on, ze wszystkich ludzi na świecie. Stał w wejściu do jej mieszkania, z ręką opartą o framugę. W dżinsach i w podkoszulku, bo przecież panował czerwiec, całkiem wysokie temperatury, nawet tutaj, w Norwegii. W czarnym podkoszulku, co jak najbardziej zasługiwało na odnotowanie.
Piwne oczy pełne chłodu. Usta zaciśnięte w kreskę. Wściekły, rozgoryczony, poirytowany.
Boże, zakochała się w nim.
Co za paranoja. Pieprzona ironia losu. Ona, Chloe, specjalistka w zakresie wykorzystywania ludzi. Teraz bliska prawdziwej, autentycznej rozpaczy, bo szczerze mówiąc, najchętniej w tej sekundzie wciągnęłaby go do tego mieszkania, zerwałaby z niego i z siebie wszystkie ciuchy i przytuliłaby się do niego, a przede wszystkim uczciwie powiedziałaby mu, co czuje. Że chciałaby, by znów ją pocałował, tak jak wtedy. Że chciałaby znów poczuć jego palce między swoimi włosami. Że chciałaby mieć go przy sobie zawsze i że nigdy wcześniej nic podobnego jej nie spotkało. Że w tamtą środę, w Tromsø, uświadomiła sobie coś, z czego do tej pory nie zdawała sobie sprawy, i że od tamtego momentu nic już nie jest takie, jak dawniej. Że chyba go kocha. Czy coś.
Nie. On nie mógł wiedzieć. Nie mógł. Nie teraz, gdy tak rozpaczliwie usiłowała to z siebie wyplenić. Tę… zarazę.
Nie chciała tak żyć. Miała przed oczami widok ciężarnej dziewczyny Sverrego i łzy spływające po jej pobladłych policzkach. Nie da się w coś takiego wciągnąć. Dość już miała schorzeń, nie potrzebowała miłości. Nie potrzebowała ogłupiającej więzi i chorej zależności, która z całą pewnością pociągnęłaby ją na dno. W pewnym sensie już to zrobiła.
Pierwszą rzeczą, jaka przyszła jej do głowy, było zamknięcie drzwi w tym samym momencie, w którym je otworzyła. Ale oczywiście ten wariant błyskawicznie przewidział, wsuwając w wejście lewą stopę z dynamiczną furią. Rozmiar czterdzieści pięć. Masz ładne buty, przemknęło jej przez myśl, zanim sobie uświadomiła, że nie mogła w tych okolicznościach wpaść na nic głupszego.
- Jeśli nie wpuścisz mnie drzwiami, wejdę oknem – wycedził i nie miała wątpliwości, że stać go było na wprowadzenie tego planu w życie. Tym bardziej, że wyglądał na zdeterminowanego. A zdążyła go już poznać na tyle, by wiedzieć, do czego mogła prowadzić jego determinacja.
Jak się na coś uprze, to nic go nie powstrzyma.
- Czego chcesz? – to zabrzmiało żałośnie, zdecydowanie zbyt żałośnie. Prawie, jakby go błagała, by się odczepił. W sumie trochę tak się właśnie czuła.
Zostaw mnie w spokoju. Pozwól mi się z tego wydostać. Pozwól mi zapomnieć, że kiedykolwiek cię znałam.
- Doskonale wiesz, czego chcę – warknął i gdy tylko odchyliła odrobinę drzwi w swoją stronę, wszedł do środka. Nie rób tego. Odchrzań się. Wynoś się z mojego życia. Chcę znowu być taka, jak kiedyś, a ty mi na to nie pozwalasz. – Jakaś odrobina wyjaśnienia chyba mi się należy. Tak sądzę. – Jego głos nie był agresywny, nie był nawet szczególnie wściekły. Teraz raczej nabrał po prostu chłodnego charakteru.
- Wyjaśnienia. – Zamknęła drzwi, ale trzymała się wciąż blisko nich, tak, że spokojnie mogłaby teraz dotknąć klamki. Albo uciec, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie bała się jego – bała się siebie, tego, co może zrobić, co może poczuć, do czego może się w tej sytuacji posunąć. O, że też musiała być sama, że też Vegard znów musiał wyjść! Ile by dała, by nie tkwić tu z nim sam na sam! – Co ty chcesz wyjaśniać?
- Właśnie to – nadal patrzył na nią w ten koszmarny, oskarżycielski sposób, który z trudem potrafiła znieść. I który przecież dało się jak najbardziej usprawiedliwić, biorąc pod uwagę okoliczności. – To, co w tej chwili robisz. To, co robisz od dwóch tygodni.
- A co ja niby robię? – nie miała lepszego pomysłu niż zgrywanie kretynki. Chociaż doskonale wiedziała, że doprowadzi go tym do szału, zakładając oczywiście optymistyczny wariant, że jeszcze tego nie uczyniła.
- Unikasz mnie – powiedział zimno głosem prezentera wiadomości radiowych. – Nie odbierasz moich telefonów. Nie odpowiadasz na wiadomości. Udajesz martwą. Rozumiem, że nie przyszło ci do głowy, że mogę się martwić.
- Ustaliliśmy chyba, że nie będziemy się już ze sobą kontaktować.
- Niczego nie ustaliliśmy. Ty to ustaliłaś. A ja nie zamierzam się dostosowywać do twoich popapranych rozkazów. Nie masz prawa mi mówić, jak powinienem postępować.
- Za to ty nie masz prawa zmuszać mnie do rozmowy. Szczególnie, jeśli wszystko między nami zostało już dawno wyjaśnione.
- Co zostało wyjaśnione? – zmrużył oczy jeszcze bardziej i uświadomiła sobie, że naprawdę zdołała go solidnie wkurzyć. – To, że najpierw całowaliśmy się przez pół godziny na środku pieprzonego trawnika, po czym odepchnęłaś mnie bez słowa i kazałaś mi nigdy więcej do ciebie nie dzwonić, choć nic nie wskazywało na to, byś rzeczywiście chciała zrywać ze mną kontakty, kiedy pakowałaś mi język do gardła? Czy może masz na myśli moment, gdy przelizałaś się z tym kolesiem, do którego nic nie czujesz, bo wiedziałaś, że to widzę? – pokręcił głową z niedowierzaniem. – Wytłumaczysz mi wreszcie coś z tego czy dalej będziemy udawać, że sytuacja jest najzupełniej normalna?
- Jezu, dobrze, całowaliśmy się na środku trawnika, i co w związku z tym? – straciła cierpliwość. Nie zamierzała dłużej słuchać jego pretensjonalnego tonu. Nieważne, że miał rację. Nieważne, że rzeczywiście nic nie czuła do Vegarda i że zrobiła to z powodów, które oboje doskonale znali. Pragnęła tylko, by się w końcu zamknął i zostawił ją wreszcie w spokoju. – Powiedz mi, do cholery, co w związku z tym? Było, minęło. Co, myślisz, że będę teraz dumać o tym dniami i nocami?! Że jesteś pierwszym facetem w moim życiu?
- Chcesz wiedzieć, co myślę?
- Słucham!
- Myślę, że coś wtedy poczułaś – oświadczył przez zaciśnięte zęby, tak, jakby rozmawiali o czymś naprawdę banalnym, a nie o sprawie, która przewróciła jej życie do góry nogami. – Myślę, że to nie była jakaś tam zwykła piąta baza. I owszem, mogłaś całować się z połową pierdolonej populacji. To nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Ważne jest to, że coś wtedy poczułaś. W stosunku do mnie. Coś więcej. Wydaje mi się, że nadal to czujesz.
Ty draniu. Pieprzony, zasrany draniu.
- Twoje mniemanie o sobie jest stanowczo zbyt wysokie. Nawet jak na mistrza olimpijskiego. – Najchętniej by go teraz uderzyła. A potem przytuliła. I może coś jeszcze. Boże, w najgorszych koszmarach nie przewidziałaby czegoś podobnego. – Jedną rzecz w tym monologu ująłeś we właściwy sposób. Wydaje ci się.
- Wiesz, dlaczego go wtedy pocałowałaś? Tam, przed uczelnią? Wiesz? Bo chciałaś, żebym był zazdrosny. Chciałaś, żeby mnie bolało. Nie mam pojęcia, dlaczego, bo nic ci nie zrobiłem. Dzwoniłem, ponieważ zamierzałem z tobą pogadać. Wyjaśnić tę kwestię. Po ludzku. Nie odbierałaś, więc przyjechałem. Z tego samego powodu. A ty chciałaś mi dokopać. Zastosowałaś najbardziej tani chwyt, ponieważ doskonale zdajesz sobie sprawę, że też coś do ciebie wtedy poczułem. Masz tego pełną świadomość.
- Super diagnoza – czuła, jak poziom ciśnienia we krwi jej się podnosi, choć jednocześnie dopiero co usłyszane słowa jak na ironię spowalniały pracę serca. Też coś do ciebie wtedy poczułem. Jasne. Pewnie uznał, że jest dobra w całowaniu. Z całą pewnością nie złapał choróbska. Na stówę. Wściekał się, bo nie lubił, gdy sobie z nim pogrywano. Nie chodziło o nic więcej. On by się w niej nie zakochał. Był na to za bystry. Za silny. Nie wlazłby w to gówno z taką naiwną głupotą, jak ona. Po prostu. – Do czego ty zmierzasz, do kurwy nędzy?! Dopadła cię strzała Amora? To mi chcesz powiedzieć?
- A ty? – przez moment pomyślała, że ze złości zacznie się z nią szarpać, ale w głębi serca wiedziała, że tego nie zrobi. Choćby nie wiem, jak bardzo się wkurzał, nie podniósłby na nią ręki, nigdy. – Kochasz mnie? Dlatego usiłujesz mnie zmusić do zazdrości? Dlatego konsekwentnie mnie olewasz? Dlatego udajesz, że nic się nie stało?
- Bo się nie stało! – wrzasnęła i poczuła, jak traci jakiekolwiek hamulce. Chciałaś, żeby mnie bolało. Miał rację. Chciała tego, szczególnie w tym momencie, jak niczego innego na świecie. Pragnęła mu dopiec. Pragnęła go ukarać za to, że wszystko jej zaburzył, ot tak, bez pozwolenia, bez zapowiedzi, za to, że stał się jej cholerną szkarlatyną, której póki co wciąż nie pokonała, choć robiła, co tylko się dało. Nie prosiła się o to. Nie prosiła się o te bezsenne noce, o zadziwiającą tęsknotę, o brak apetytu i ból związany z samotnością, do tej pory tak przecież dla niej komfortową. Nie prosiła się o dziurę w żołądku i atakujące każdego dnia z coraz to większą siłą wspomnienie dwudziestego drugiego maja. Nie prosiła się o chorobę. Gdyby nie on, wszystko byłoby normalne, takie, jak kiedyś. Nienawidziła go za to. – Co ty sobie właściwie myślisz?! Za kogo się uważasz?! Sądzisz, że nagle stałeś się całym sensem mojego życia? Że po nocach piszę do ciebie miłosne listy i że roztkliwiam się nad naszym jakże znaczącym pocałunkiem? Nie przyszło ci do głowy, że mogłam się tobą po prostu znudzić?! – wyrzucała słowa jak pociski z karabinu, szybko, bez zastanowienia, bez jakiegokolwiek planu, po prostu, w jednym, banalnym celu – by go wykończyć, by go dobić, by zapędzić w ślepą ulicę i zranić do stopnia, dzięki któremu nigdy więcej już nie zbliży się do niej z własnej woli. To był jedyny sposób na jego upór, na jego cwaniactwo, na to, że tak doskonale czytał jej myśli. Wiedział, a ta świadomość doprowadzała ją do szału. Nie chciała go kochać. Nie chciała, by wiedział, że go kocha. Nie chciała niczego poza powrotem do starego życia, w którym nie było dla niego miejsca. Musiała zrobić wszystko, by znów się do niego dostać. - Naprawdę uważasz, że cokolwiek do ciebie czuję?! Okej, było miło, nawet bardzo. Jesteś dobry w te klocki. I tyle. Oto wszystko, co mam ci do powiedzenia odnośnie tamtego popołudnia. Nic więcej. Bo dla mnie nadal pozostajesz tylko jednym z wielu punktów na mapie, rozumiesz? Jednym z wielu. Nikim szczególnym. Facetem, który świetnie całuje i który pomógł mi znaleźć matkę. Tylko tyle. Teraz nic już nas nie łączy. Wiesz, z iloma kolesiami się przespałam przez te dwa tygodnie? Wiesz, ilu jeszcze przelecę w ciągu dwóch następnych? I co, sądzisz, że w jakikolwiek sposób się wyróżniasz, że twoje nazwisko jest podkreślone na mojej w pizdu długiej liście? Że za kilka miesięcy będę w ogóle pamiętać, że pojawiłeś się w moim życiu?! – łgarstwa, łgarstwa, same łgarstwa, im bardziej bolesne, tym lepiej. Byle tylko trafić w jego czułe punkty. – Chcesz szczerości?! Takiej stuprocentowej?! Proszę bardzo. Żałuję jednej rzeczy w całej tej historii. Nie całowania. Ani tym bardziej odrzucania od ciebie telefonów czy tego, co zaszło między mną a Vegardem. Nie. Zdajesz sobie sprawę, czego żałuję? Powiem ci. Żałuję, że cię nie zerżnęłam jak należy. Tak, żeby móc cię porównać z innymi punktami i zorientować się, na ile rzeczywiście jesteś wyjątkowy. I tyle. To jest właśnie ta jedna rzecz, która mi się nie udała. Jedna rzecz, dzięki której rzeczywiście w pewnym sensie wybijasz się z listy. Możemy załatwić sprawę tu i teraz albo też możesz się w tej chwili stąd wynieść i zrozumieć, że niczego już od ciebie nie chcę. A jeśli rzeczywiście cokolwiek do mnie czujesz, to jest mi naprawdę przykro, ale niestety gówno mnie to obchodzi. – Byle trafić. Byle trafić. Byle trafić. Strzały na opak, z byle jakiej, nieprzemyślanej broni. Niech cię boli, do cholery! Niech cię boli, żebyś wreszcie zostawił mnie w spokoju, żebyś pozwolił mi z tego wyjść, żebym mogła znów być sobą!
Jego spojrzenie nie wydawało się już nienawistne. Ani zagniewane. Ani chłodne, ani nawet pogardliwe. Zrozumiała, że widzi w nim rozczarowanie, i pojęła, że jej się udało. Trafiła. Zabolało. Zabolało i to cholernie. Mógł się nie przyznać, ale ona i tak wiedziała.
Wiedziała, że na zawsze zapamięta jej te słowa i że nigdy, przenigdy ich jej nie daruje.
- Wiesz co? – słyszała zgrzytanie jego zębów. – Niech cię szlag.
Nie miała na to sensownej riposty i nie chciała jej szukać. Pragnęła tylko, by wyniósł się wreszcie z jej życia.
- Niech cię szlag jasny trafi, Berger – powtórzył i wyszedł, trzaskając drzwiami. Oparła się o nie bezwiednie. Usiadła na podłodze i przysunęła nogi do siebie.
Nie zorientowała się nawet, gdy zaczęła płakać.
Znowu wygrał.
Nieważne, jak wiele paskudnych rzeczy by mu powiedziała. Nieważne, jak bardzo starałaby się go skrzywdzić.
Zawsze będzie z nią wygrywał.
Ponieważ się w nim zakochała.


*


Przypatrywał jej się kątem oka, starając się zachować możliwie jak największą dyskrecję. Nie lubiła, gdy ktokolwiek się na nią gapił, co zresztą zdarzało się aż nazbyt często, choćby z uwagi na kolor jej włosów. Wydawało mu się to wręcz paradoksalne – niby nie chciała wzbudzać zainteresowania, a jednak i tak notorycznie robiła coś, co wyróżniało ją z tłumu. Pomyślał, że to bardzo w jej stylu. Zawsze była pełna sprzeczności.
Leżała na łóżku, wpatrzona w sufit. Tak, jakby usiłowała w nim dostrzec coś szczególnego. Albo jakby próbowała znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania i oczekiwała, że biała powierzchnia rozciągnięta ponad jej głową jej w tym pomoże. Sprytnie wytresowana jaszczurka przemykała wyćwiczoną trasą, począwszy od jej lewej dłoni, przez całą rękę i szybki sprint tuż przed podbródkiem w kierunku drugiej ręki. Wzdrygnął się mimowolnie na ten widok. Nie znosił gadów, wszelkiego rodzaju. Nie tyle się ich bał, co raczej po prostu brzydził, i zupełnie nie rozumiał, dlaczego ktoś chciałby trzymać podobne zwierzę w domu. Ale w jej przypadku trudno było tak naprawdę zrozumieć cokolwiek. Wszystko, co robiła, wydawało się być na dłuższą metę pozbawione większego sensu.
Ostatnio zachowywała się dziwnie. Jeszcze dziwniej niż zazwyczaj. Sprawiała wrażenie nieobecnej, czymś wytrąconej z równowagi. Takie sytuacje, jak ta – bezczynne gapienie się w sufit – zdarzały jej się dotąd dość sporadycznie, a teraz przyłapywał ją na nich coraz częściej. Właśnie teraz, jak na ironię, kilka dni przed egzaminami. Spodziewał się na okrągło widywać ją przy sztaludze z pędzlem i fajką w ustach. Nie śmiał jednak pytać, dlaczego spędza przy nich tak mało czasu. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, jak zabrzmiałaby odpowiedź.
Nie wtrącaj się.
Więc się nie wtrącał. Nawet, jeśli gołym okiem widział, że coś nie grało. Gdy się kochali, najpierw energicznie przejmowała inicjatywę, a potem nagle stawała się apatyczna i osowiała, mniej więcej taka, jak w tej chwili. Cieleśnie mogła znajdować się blisko niego, ale myślami odpływała w cholernie oddalone rejony.
Zawiązał mocno sznurówkę i poprawił kaptur. Naprawdę potrzebował wysiłku fizycznego. Całe dnie spędzał aktualnie przy obróbkach komputerowych, którymi nigdy nie lubił się zajmować. Każdy moment z daleka od ekranu laptopa traktował jak błogosławieństwo. Świadomość, że sobotnia impreza sprzed paru tygodni była ostatnią przed wakacjami wciąż dość mocno go dołowała.
- To nie działa. – Jej głos przeszkodził mu w poszukiwaniu kluczy. Zmarszczył brwi i popatrzył na nią skonsternowanym wzrokiem. Nadal przyglądała się sufitowi, podczas gdy jaszczurka pomykała precyzyjnie po tej samej trasie z jednej ręki na drugą i z powrotem.
- Co nie działa? – zbliżył się o kilka kroków do łóżka. Patrząc na jej płaski brzuch i długie nogi, przemknęło mu przez myśl, że znów zdążyła jakimś cudem zeszczupleć. No tak, jadła teraz jakoś mniej, niż zwykle. Dodając do tego dodatkowy przedsesyjny stres właściwie nie powinien się dziwić. Ale i tak nie umiał powstrzymać niepokoju. Odnosił wrażenie, że przy tym wzroście powinna trochę przybrać na wadze.
Miała taką minę, jakby od bardzo dawna chciała mu coś powiedzieć, ale za każdym razem koniec końców się powstrzymywała. Jakby coś ją intensywnie dręczyło, jednak brakowało jej siły, by to z siebie wyrzucić. Spróbował zachować cierpliwość, choć tak naprawdę najchętniej by nią potrząsnął i zażądał wreszcie jakichś bardziej precyzyjnych wyjaśnień. Co się z tobą dzieje, u licha?
- Wszystko. – Obdarzyła go przelotnym spojrzeniem, by znów wbić je w sufit. Odpływała. Cały czas. W przenośni i dosłownie, bo teraz większość wolnych chwil spędzała na basenie, a wokół jej sportowych ciuchów unosił się charakterystyczny zapach chloru przenikający także do powietrza w mieszkaniu.
Nagle dotarło do niego, że brak mu cierpliwości do tego rodzaju zabaw.
- Nie wiem, o co ci chodzi. – Odwrócił się i ruszył w kierunku kurtki, dochodząc do wniosku, że klucze najpewniej znajdują się w jej kieszeni. W myślach ustalał już plan trasy. Dziś zamierzał wybrać tę dość standardową, z której często korzystał – przez Bernt Ankers gate w kierunku Torggata, a stamtąd prosto do parku i wzdłuż rzeki Aker, tak długo, dopóki nogi porządnie go nie rozbolą. Chciał się wreszcie solidnie zmęczyć. – Dumaj sobie dalej, a ja idę pobiegać.
Nie czekał na jakąkolwiek reakcję ani tym bardziej na pożegnanie. Wyciągnął klucze i schował je do kieszonki luźnych spodenek. Odezwała się dokładnie w tym samym momencie, w którym miał już nacisnąć klamkę frontowych drzwi.
- Zakochałam się.
Mózg zareagował w sposób automatyczny, zmuszając go do tego, by przystanąć w miejscu i bardzo powoli spojrzeć na nią z zupełnym niedowierzaniem. Już nie gapiła się w sufit. Teraz siedziała i patrzyła prosto na niego, zaś jej wzrok wydawał się zupełnie przytomny, jakby miała pełną świadomość tego, co mówi. Zatem to on musiał się przesłyszeć. Bo przecież to niemożliwe, żeby…
- Co powiedziałaś?
Nawet się nie zorientował, w którym momencie na nowo przybliżył się do łóżka. Halucynacje? Omamy? Od nadmiaru godzin spędzonych przed komputerem zaczął wariować? Ale po jej minie widział, że wcale się nie pomylił. Wyraziła się bardzo jasno. I z całą pewnością sobie tego nie uroił.
- Zakochałam się – powtórzyła, wciąż na niego patrząc.
W następnej chwili uświadomił sobie, że musi usiąść.
Jej wargi nie drżały, oczy też nie nabrały podejrzanie dużych rozmiarów. To znaczyło, że nie przesadziła z lekami ani z nich nie zrezygnowała. Zresztą rano widział, jak przełykała swoją dzienną dawkę. Czy to jakiś przedziwny atak jej choroby, z którym się do tej pory nie zetknął? Sztuczka? Dowcip? Zbyt niewyrafinowany nawet jak na nią?
 - Robię wszystko, żeby się z tego wyleczyć – nadal mu się przyglądała, choć wciąż odnosił to samo, dziwne wrażenie, że jej myśli tkwiły zdecydowanie poza ich mieszkaniem. – Wszystko. Pływam. Maluję. Chodzę na wykłady. Naprawdę się staram. Ale to nie działa. Nic nie działa.
- Żartujesz sobie ze mnie? – czuł, jak każdy jego mięsień sztywnieje. Serce zaczynało bić nieco szybciej, a oddech stawał się niepewny. Zakochała się? Ale jak to? Jakim cudem? Kiedy? Dlaczego? I najważniejsze – w kim? Czy to w ogóle możliwe? Czy to możliwe, że jej dziwne zachowanie dało się wytłumaczyć w ten najprostszy z istniejących sposobów? Nigdy nawet nie przeszedł mu on przez myśl, bo przecież Chloe Berger się nie zakochiwała. Nie ona. Nie ta zimna, bezuczuciowa twardzielka. Teraz siedziała naprzeciw niego – naprzeciw człowieka, który sam ją kochał – i mówiła mu coś, czego by się w żadnym razie nie mógł spodziewać, na dodatek standardowym i typowym dla siebie bezosobowym tonem. W co ona z nim grała? Co usiłowała osiągnąć? Chciała go rozzłościć? Rozdrażnić? Wyprowadzić z równowagi? Zakpić sobie z niego, z tego naiwnego, zadurzonego w niej głupca? Przypomniał sobie, jak kilka dni wcześniej pocałowała go tuż przed uczelnią. Nigdy tego nie robiła. Mówiła, że nienawidzi publicznego okazywania emocji. A jednak wtedy przycisnęła go do siebie na oczach wszystkich studentów. Tamtego dnia uprawiali potem wyjątkowo długi seks. W ogóle ostatnio kochali się częściej, niż zwykle, tak, że ani razu nie spotkał się w przeciągu tych kilku tygodni z Hilde, którą zawsze chętnie odwiedzał, gdy atmosfera między nim a Chloe robiła się gęsta. Jednego wieczoru, kiedy oboje przesadzili nieco z whisky, spontanicznie nawet zapytał, czy nie myślała nigdy o tym, by zostali małżeństwem. Ot tak, po prostu, jakby to był zwyczajny temat poruszany standardowo po ostrej randce w łóżku. Co ciekawe, wcale nie miał wówczas pewności, czy rzeczywiście żartuje. I tak już żyjemy prawie jak para. Dzielimy praktycznie wszystko. A Chloe Ringen brzmiałaby lepiej niż Chloe Berger. Czemu nie? Roześmiała się. Oczywiście zaraz przed tym, jak odmówiła, z radosnymi iskierkami w swoich cudownych, szarych oczach. Jesteś pijany.
Owszem, był. Był pijany. Niewykluczone, że rzeczywiście chodziło o nadmiar alkoholu w organizmie. Bo może i żyli jak para, ale fakt nadal pozostawał następujący – on ją kochał, ona jego nie. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Wiedział również, że nigdy w życiu nie wpakowałaby się z własnej woli w małżeństwo. Jednak wtedy, w tym jednym, absurdalnym momencie, ten pomysł wydawał mu się niemal dobry, i co jeszcze zabawniejsze, całkiem możliwy do zrealizowania. Jakby przez te ostatnie dni zdążył uwierzyć, że mimo wszystko ma u niej jakieś szanse. Że sukces jest prawdopodobny, jeśli będzie się odpowiednio starał.
Rzecz jasna, powiedziała nie. A on już więcej nie wracał do sprawy, choć im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniejszą miał pewność co do tego, czy aby naprawdę wówczas sobie dowcipkował.
Tak czy siak, wybór tego właśnie momentu na podobne żarty z jej strony wydawał mu się wciąż wyjątkowo okrutny.
- Nie. – Pokręciła głową. Zdecydowanie, na tyle, by dać mu do zrozumienia, że jest pewna tego, co mówi. – To nie żart.
Może jednak wolałby twierdzącą odpowiedź.
Żałował, że nie siedzi do niego tyłem, dzięki czemu mógłby popatrzeć na wytatuowane na jej plecach dwa potężne ptaki. Zawsze go uspokajały. Gdy się im przyglądał, widział oczyma wyobraźni precyzyjne ruchy igły. Ledwo znał faceta, który stworzył to arcydzieło. Chloe często przesiadywała u niego z tym dupkiem Sanbergiem i jego chłopakiem z architektury. W wakacje czasem tam pracowała. Byli ze sobą dosyć blisko. Bez namysłu zaczął się zastanawiać, czy koleś wiedział. Albo czy wiedział Sanberg. Pewnie tak. Zawsze o wszystkim mu mówiła. Za to nie znosił go najbardziej. Za to, że to Joergen Sanberg, a nie on, Vegard, zdołał bez większego zresztą wysiłku zdobyć jej zaufanie. Może spędzała z nim ostatnio więcej czasu niż zwykle tylko dlatego, że ci dwaj wyjechali do Madrytu i mieli wrócić dopiero pod koniec lipca? Może tak chętnie zgadzała się na godzinne wylegiwanie w łóżku, bo ludzie, z którymi najczęściej widywała się w wolnych chwilach, znajdowali się aktualnie jakieś trzy tysiące kilometrów od Oslo?
- Musiałam to z siebie wyrzucić. – Tym razem nie patrzyła na niego. Wzrok miała wbity w jaszczurkę, teraz zatrzymującą się na jej otwartej dłoni, jakby dostrzegła coś ciekawego między jej palcami. – Chociaż pewnie nie powinnam ci mówić.
Niby dlaczego? Bo w sumie parę dni temu praktycznie ci się oświadczyłem? Bo zawsze twierdziłaś, że nie jesteś zdolna do miłości, a teraz obudziłaś się nagle z ręką w nocniku?
- Już chyba odrobinę za późno. – Nie umiał pohamować narastającej w głosie goryczy. Zresztą nawet nie próbował. Nie miała prawa oczekiwać od niego wyrozumiałości. Doskonale wiedziała, co do niej czuł. – Kto to jest? – tak naprawdę nie chciał żadnych innych informacji. Nie chciał informacji o tym, kiedy, ani jak, ani dlaczego. W głębi serca pragnął jedynie, by było to obce nazwisko, które nic mu nie powie. By nie czuł się aż tak oszukanym. I by nie miał żadnych wyrzutów sumienia, gdy już dorwie sukinsyna i zabije. Z jakiegoś powodu od początku zakładał, że to facet, choć przy jej panseksualizmie wcale nie należało tego uważać za pewnik. Być może kierowała nim jakaś dziwaczna intuicja. Po prostu tak mu się wydawało. Facet, który odebrał mu nadzieję, który zrobił to, czego on nie potrafił. Który był w czymś lepszy od niego. Imię, nazwisko, ewentualnie miejsce zamieszkania. Nawet i nie. Wystarczyło tylko imię i nazwisko. Tak czy siak go znajdzie. I wykończy. Czuł, jak narasta w nim nieznana mu dotąd niechęć, niemalże nienawiść do tego wciąż anonimowego człowieka. – Kto to jest, Chloe? Bo przecież nie chodzi o mnie, prawda? - znów gest zaprzeczenia, wcale niezaskakujący, ale wciąż bolesny. Jasne, że nie chodziło o niego. – Więc kto?
- To już nie ma znaczenia, Vegard.
- Dla mnie ma.
- A dla mnie nie. – Wstała z łóżka i chwyciła podkoszulek. Znał ten t-shirt. Wydrukowała go sobie dwa miesiące temu w studiu fotograficznym, w którym dzięki wakacyjnym praktykom miał stałe zniżki. Zdjęcie zadumanego Edvarda Muncha siedzącego na krześle bokiem do aparatu. Szara kolorystyka przypominająca odcień jej oczu. Vegard wiedział, że Munch też cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową. Nie był jej ulubionym malarzem – nim był Peter Paul Rubens – ale twierdziła, że najlepiej rozumie właśnie jego i jego sztukę. Chętnie jeździła na Tøyengata do muzeum, w którym wisiały jego obrazy. Pamiętał, że zawsze wkurzało ją to, jak bardzo Krzyk przesłaniał całą twórczość Muncha, jak drażnił ją fakt, że  jego sława odbierała zarazem popularność pozostałym dziełom, upodabniając tym samym autora do człowieka jednego sukcesu. A w jej odczuciu to wcale nie była nawet najlepsza rzecz, jaką w życiu stworzył. Z tego, co kojarzył, gdy raz pojechali do muzeum wspólnie, najbardziej lubiła serię znaną jako Pocałunek, ze szczególnym uwzględnieniem akwaforty. Spójrz na nich. Żadnych twarzy. Pożerają się wzajemnie. Jedno wsysa drugie. Stają się bezkształtną masą. To zawsze kończy się tak samo.
Przypomniał sobie słowa, które Munch kiedyś zapisał, a o których ona powiedziała mu dawno temu, wypowiadając każde z nich z nabożną czcią utwierdzającą go w przekonaniu, że zgadzała się z nimi w stu procentach. Starożytni mieli rację, gdy uważali miłość za pożar. W końcu, jak pożar, pozostawia ona po sobie tylko hałdę popiołów.
Popiół. Pierwszy raz pomyślał, że coś w tym może być. Rzeczywiście czuł się teraz tak, jakby zamieniał się w popiół.
- To mężczyzna, prawda? – nie zamierzał ustępować. Musiał wiedzieć. Znaleźć tego gościa. Spojrzeć mu w oczy. Zrozumieć, dlaczego go wybrała. Co takiego w sobie miał, czego nie miał on, Vegard Ringen. Co wreszcie wydobyło z niej człowieczeństwo. – Pochodzi stąd? Jest Norwegiem?
- Owszem – odpowiedziała zimno, patrząc na niego niemal z wyrzutem, jakby drażnił ją fakt, że tak uparcie usiłował wyciągnąć od niej informacje. - I to wszystko, co zamierzam ci przekazać na jego temat, więc możesz sobie darować resztę przesłuchania.
- Chcę wiedzieć, co to za facet – wywarczał stanowczo zbyt ostro przez zaciśnięte zęby. Chloe w odpowiedzi tylko związała włosy w kucyk.
- Powiedziałam już, że to nie ma najmniejszego znaczenia. – Ruszyła w stronę kuchni, a jaszczurka pomknęła za nią. Otworzyła lodówkę, wyciągnęła z niej butelkę wody mineralnej i wróciła, by schować ją do plecaka razem ze stosem pospiesznie wyciągniętych z szafy ciuchów, portfelem i dwoma ołówkami leżącymi dotąd na biurku. Vegard uniósł brwi.
- Mogę wiedzieć, co właściwie robisz?
- Pakuję się. – Nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem.
- To widzę. – podszedł do niej i złapał za ramię. Odsunęła się błyskawicznie, jakby poraził ją prądem. – Zastanawiam się raczej, dokąd się w tej chwili wybierasz.
- Jadę na jakiś czas do rodziców.
- Teraz? – to brzmiało zbyt absurdalnie nawet jak na nią. – Lada moment mamy sesję.
- Zdaję sobie z tego sprawę – oświadczyła sucho, upychając ubrania.
- Nie wydaje mi się – prychnął i zmienił lokalizację tak, by spojrzeć na nią od innej strony. Odwróciła wzrok. – Popatrz na mnie. – Zero reakcji. – Popatrz na mnie, do cholery!
Wreszcie spojrzała. Znów tak beznamiętnie, jak tylko ona potrafiła.
- Co?
- Co? – miał ochotę się zaśmiać. Boże, jaka ona bywała momentami bezczelna. – Co? To ja się pytam, co! Mówisz, że zakochałaś się w jakimś kutasie, a teraz ni z tego, ni z owego wyjeżdżasz sobie do rodziców?
- Nie nazywaj go tak. – Nerwowym ruchem zapięła plecak i przerzuciła sobie na ramię, po czym skierowała się w stronę terrarium, wciąż nawet na niego nie patrząc. – Chcę się zobaczyć ze starymi, więc jadę. Nic ci do tego.
- Serio? I to nie ma nic wspólnego z tym, o czym mnie właśnie jakże subtelnie powiadomiłaś?
- Jeśli próbujesz przez to spytać, czy uciekam, to odpowiedź brzmi być może – oświadczyła i pstryknęła palcami. Jaszczurka błyskawicznie wskoczyła do klatki. – Albo po prostu potrzebuję pobyć przez jakiś czas sama. Bądź tak dobry i spróbuj to uszanować.
- Bardzo proszę – warknął i zazgrzytał zębami. – Rób, co ci się żywnie podoba. Jedź sobie do rodziców. Albo do tego swojego fagasa. I tak przecież masz w dupie, co o tym wszystkim myślę. – Nie obchodziły go wpatrzone w jego sylwetkę szare oczy, które przez moment wydawały się niemal prosić o zrozumienie. Nie mógł dłużej znieść jej obecności obok siebie. Na szczęście nie zdążył jeszcze ściągnąć kurtki.
Wybiegł z mieszkania tak prędko, jak tylko potrafił. Nie miał pojęcia, że nie był jedynym mężczyzną, który zdążył w ciągu ostatnich kilku tygodni trzasnąć ich wejściowymi drzwiami.


*


Zawsze lubił szybką jazdę. Taką, przy której tracił do pewnego stopnia kontrolę, ale jednocześnie w najważniejszym momencie wiedział, kiedy przenieść ciężar stopy z pedału gazu na hamulec. Miał w zwyczaju mówić, że w życiu stawia na stopniowalną adrenalinę. Ojciec go tego nauczył. Uważał, że wszystko jest dla ludzi, byle z umiarem.
Ostatnio częściej pozwalał sobie na takie ekspresowe wycieczki. Wiązały się oczywiście z dużym ryzykiem, bo w Norwegii za przekraczanie prędkości groziły naprawdę surowe sankcje. Jednak nawet restrykcyjne podejście systemu prawnego do potencjalnych piratów drogowych czasem nie potrafiło go powstrzymać. Szczególnie, że jego sytuacja nieco różniła się od sztampowego przykładu przeciętnego kierowcy w tym kraju. W pewnych przypadkach naprawdę opłacało się być bogatym. A tym bardziej bogatym i sławnym. Za swoje małe grzeszki płacił z reguły upomnieniem i fotografią u boku umundurowanego policjanta, pełnego młodzieńczej ekscytacji. Dobry Boże, złapałem do kontroli następcę wielkiego Bjoerndalena! Emil już dawno dał sobie spokój z tłumaczeniem, że tak naprawdę nigdy nie będzie w stanie zastąpić Olego. Że nigdy nie będzie miał jego werwy, determinacji i wrodzonego spokoju, nie wspominając już o chęci kontynuowania kariery do piątej dekady swojego życia. Do jasnej cholery, przecież tak naprawdę różnił się od niego tak bardzo, jak to tylko możliwe. Ale czy to właściwie miało jakiekolwiek znaczenie? Grunt, że wyrabiali odpowiednią normę, prawda? A on dzięki temu mógł sobie spokojnie odjechać wozem bez żadnych większych konsekwencji, choć w każdych normalnych okolicznościach musiałby uporać się co najmniej z dość paskudnym mandatem. Inna sprawa, że w swoich drogowych szaleństwach zawsze trzymał się pewnych granic. Jeździł szybko na drogach rzadko uczęszczanych, w dobrych warunkach atmosferycznych i o takiej porze, by dzielić asfalt z jak najmniejszą ilością samochodów. Poza tym nigdy nie przekraczał pewnej określonej prędkości. Grunt to umiar.
No dobra. Może i odcinek wzdłuż Mjøsy trudno było nazwać rzadko uczęszczanym. Ale z drugiej strony aut dostrzegał wokół siebie rzeczywiście niewiele, a wskaźnik pomiarowy jeszcze nawet nie świecił się na pomarańczowo w ramach akcji ostrzegawczej. Jechał po prostu szybko, bez szaleństwa.
Odkąd po raz ostatni widział się z Chloe, cały czas jeździł szybko.
Niewykluczone, że chciał w ten sposób coś z siebie wyrzucić. Na przykład frustrację, wylewającą się z niego jak woda z przepełnionej filiżanki. Albo złość, na siebie, że się w to wpakował, na własną głupotę, na swoją naiwność, na wszystko właściwie.
Sam był sobie winien.
Ironia. Zawsze uważał, że zna się na ludziach. Przyjaciół dobierał sobie na zasadzie luźnych, lecz bystrych obserwacji, które nigdy dotąd go nie rozczarowały. Sądził, że ma do tego nosa. Owszem, zdarzyło mu się parę razy sparzyć, ale kto na tym świecie jest nieomylny? Nawet pan Bóg popełnia błędy. Wystarczy spojrzeć na prasowych palantów emocjonujących się zaawansowaną ciążą księżnej Cambridge.
Mimo wszystko na nikim się chyba jeszcze tak nie przejechał, jak na Chloe Berger.
Niewątpliwie był głupi. I prawdopodobnie na tym należało poprzestać, analizując całą sytuację. Przede wszystkim dlatego, że jako ostatni zorientował się, że w ogóle jakiś problem istnieje. Prawdę powiedziawszy aż do dwudziestego drugiego maja autentycznie nie zdawał sobie sprawy z… cóż, jak to w ogóle należało określić? Ze swoich dosyć niestandardowych uczuć względem jej osoby? Nawet nie potrafił tego nazwać. Albo nie chciał. Nieważne.
Dowaliła mu. Ostro. Nigdy nie był specjalnie wrażliwy, miał podwyższony poziom tolerancji na ból zarówno czysto fizyczny, jak i psychiczny. Skończył pod tym względem dobrą szkołę. Ale jej jakimś cudem udało mu się dokopać. I to dość solidnie, na tyle mocno, by po kilku dniach wciąż wszystko aż się w nim gotowało.
Potraktowała go jak śmiecia.
Najlepsze, że sam się właściwie prosił. No bo czego on na dobrą sprawę oczekiwał? Ostrzegano go od początku. Tarjei uparcie twierdził, że wchodzenie w ten syf na kilometr zalatuje sakramenckim gównem. Ale on oczywiście musiał wiedzieć najlepiej. I wyobrażał sobie cholera wie co, szczególnie po Tromsø, gdy noc w noc miał sakramenckie problemy z zaśnięciem, bo nigdy dotąd nie przyłapał siebie na tak silnych uczuciach względem jakiejkolwiek kobiety. Uroił sobie, że podłapała coś podobnego, jakby z góry zakładał, że to działa w obie strony. A nie działało. Teraz był już tego pewien. On może i się w niej zakochał, ona po prostu się nim zabawiła i tyle.
Zakochał się. Śmieszne. Dziecinne. Beznadziejne.
Bardzo dawno się już w nikim nie zakochiwał. G’woli ścisłości, ostatni raz plus minus osiem i pół roku temu. Tamto trwało długo. Ciarki mu przeszły po plecach, gdy wyobraził sobie osiem lat wzdychania do królowej śniegu.
Stop. Dosyć. Jakie znowu wzdychanie? Przejdzie mu. Może to w ogóle nie jest żadne zakochanie. Może najzwyczajniej w świecie mu odbiło. Może go przyćmiło od tego klejenia się do niej w tamtą środę. Nie była pierwszą ani ostatnią kobietą, z którą się całował. Niebieskowłosa wariatka. Pieprzona egoistka. Naprawdę chciałby mieć z nią do czynienia? Chciałby dzielić z nią w życiu cokolwiek poza miejscem w tym samym łóżku?
Zabawne, że nawet się ze sobą nie przespali.
Nie wiedział za bardzo, dlaczego. Czy z powodu Tory, czy dlatego, że podświadomie pragnął czegoś więcej. Wciągnięcie jej pod swoją pościel nie było dla niego żadnym wyzwaniem, choć w sumie nigdy nawet na dobrą sprawę nie podejmował żadnych kroków w tym względzie. Właściwie w ogóle przez dłuższy okres czasu nie patrzył na nią jak na obiekt seksualny. Mniej więcej wtedy dopiero dotarło do niego, że chętnie posunąłby się z nią znacznie dalej, niż do piątej bazy. Haczyk tkwił w tym, że również i baza dziesiąta by go nie zadowoliła.
Chciał więcej.
I niemalże jej to powiedział. Tamtego popołudnia, kiedy to na siłę wepchnął się do jej mieszkania, żądając wyjaśnień. Nie miał pojęcia, na co wówczas tak naprawdę liczył. Na jakieś zrozumienie? Na coś w rodzaju też to poczułam? Na powtórzenie tego… incydentu? Czymkolwiek by to nie było – przeliczył się. Zadrwiła sobie z niego. Praktycznie podał jej własną głowę na tacy, a ona wbiła mu widelec w oko.
Wybrał nieodpowiednią kobietę.
I musiał to jak najprędzej odkręcić. Im szybciej, tym lepiej. Skończyć z nią raz na zawsze. Przypominała truciznę. Pułapkę, w którą cholernie łatwo się zaplątać. Koniec z telefonami, koniec z myśleniem, koniec z pragnieniem zobaczenia jej, choć bolesna prawda przedstawiała się tak, że oddałby wiele, by móc teraz znów na nią patrzeć, by móc dotykać jej skóry, czuć jej zapach i dobierać się do zapięcia jej stanika. Musiał ją wyrzucić z głowy. Natychmiast. W tej chwili. Od razu i bez zastanowienia. Zapomnieć. O wszystkim, co kiedykolwiek między nimi było. O tym, że w ogóle ją spotkał.
Musiał zapomnieć o Chloe Berger. Raz na zawsze.
Wskaźnik prędkościomierza gwałtownie przechylił się w prawą stronę, gdy mocno docisnął pedał gazu.


*


W mieszkaniu było pusto.
To się rzadko zdarzało. Szczególnie o tej porze roku, tuż przed egzaminami, w okresie standardowego, sesyjnego szaleństwa, zakuwania po nocach i ogólnej, wszechobecnej paniki. Ale okoliczności tym razem wydawały się wyjątkowe. Ingrid zdała wszystkie przedmioty poza jednym w ramach przedterminu i wybrała się na ponad dwa tygodnie do domu, a Martine zakochała się w jakimś facecie z Kløfta, u którego prawdopodobnie zamierzała spędzić tę noc. Przynajmniej na to wskazywała dopiero co odczytana przez Leę wiadomość. Świetnie. Jej wybór. Była już dużą dziewczynką, poza tym gość wydawał się przyzwoity. Nie, żeby miała jakiekolwiek pojęcie o mężczyznach i o tym, których z nich należy sobie wybierać na partnerów. Nie uznawała swojego gustu za specjalnie godzien pochwały.
Czasem naprawdę sama traciła do siebie cierpliwość.
Rozsadowiła się przed telewizorem z zamiarem obejrzenia przynajmniej kilku epizodów czwartego sezonu Ostrego dyżuru. Zawsze lubiła te odcinki z Clooneyem. Do tej pory nie darowała mu rezygnacji z roli doktora Rossa.
Ktoś zadzwonił do drzwi mniej więcej w połowie When the Bough Breaks.
Może Martine jednak zdecydowała się wrócić. Albo jeden z ziomków z naprzeciwka znów pomylił mieszkania. Koleś naprawdę przeginał z zielskiem. Z jakiegoś powodu zawsze, gdy był zjarany, uważał, że powinien pukać pod siódemkę, nie pod ósemkę. Szczerze mówiąc zaczynało ją to już nieco wkurzać.
Otworzyła i ze zdumieniem rozpoznała w niechcianym gościu Vegarda.
- Wpuścisz mnie? – nawet, gdyby nie odezwał się chwiejnym głosem, i tak zidentyfikowałaby błyskawicznie klasyczny przykład zalania w trupa. Garbił się, a oczy miał lekko nieprzytomne. Stał wprawdzie dość pewnie, ale śmiała przypuszczać, że nie potrwa to długo.
- Upiłeś się. – Nie powinna używać tak moralizatorskiego tonu. Działało mu to na nerwy, szczególnie po alkoholu. Nie mogła się jednak powstrzymać. Czasem bywał taki nieodpowiedzialny. Jak wtedy, kiedy – również po pijanemu - wpadł na genialny pomysł wejścia na dach najwyższego wieżowca w Oslo, żeby móc rzekomo oglądać miejską panoramę w środku nocy. Albo jak po przyjęciu tego zakładu o przebiegnięciu trzynastu przejść dla pieszych w ostatniej sekundzie migającego zielonego światła. Głupek. Najgorsze, że mogła mu tłumaczyć do woli, a on i tak koniec końców zawsze robił swoje.
- No. – Wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu. – Mam sobie iść?
Westchnęła melodramatycznie.
- Nie musisz. – Otworzyła drzwi szerzej, by umożliwić mu swobodne wejście.
Rozejrzał się niepewnie po mieszkaniu, co Lea uznała za intensywną analizę panującej wokół ciszy. Najwyraźniej albo sam znalazł sensowne wytłumaczenie, albo stwierdził, że tak naprawdę wcale go to nie obchodzi, bo w końcu powoli zdjął buty i skierował się w stronę telewizora.
- Czyżby to był doktor Geeeeorgie? – zapytał niemalże z rozradowaniem, zaś Lea przewróciła oczami.
- Owszem. Czwarty sezon. Jak widzisz, ździebko mi przeszkadzasz.
- I tak oglądałaś to już z dzie… dziesięć razy. – Oczywiście miał rację.
- Po prostu lubię seriale. – Chwyciła pilota i wyłączyła odbiornik, na co automatycznie się skrzywił.
- Nie przyszło ci do głowy, że też chcę wiedzieć, co się dzieje w Seee… Seattle?
- Szczerze? Jakoś nieszczególnie. – Gestem zmusiła go do tego, by usiadł, po czym sama zajęła miejsce obok niego. – No dobra. Z kim się tym razem spiłeś?
- Z nikim – spróbował jej wyrwać pilota, ale w odpowiednim momencie cofnęła rękę. – No weeeeeź.
- Nie będziemy oglądać razem telewizji, Vegard. Jesteś nawalony.
- No to co?
- To, że za chwilę i tak pójdziesz spać.
- Nie mam och… ochoty spać.
- Z kim chlałeś?
- Powiedziałem już. Z nikim.
- Jasne.
- Nie kłamię, okej? Naprawdę byłem sam. – Głos na przemian to mu się chwiał, to nabierał nagłej pewności. – Zawsze patrzysz na mnie tak pod…. podejrzliwie. To wkurwiające.
- Nigdy nie chodzisz pić sam.
- Szczególna ok… okazja.
Uniosła lewą brew do góry.
- A co to ma niby znaczyć?
- Nic.
- Vegard!
- Nie krzycz.
- To powiedz mi, co się stało.
Chwila ciszy.
- Chloe się rżnie z jakimś sanczo panczo. – Przerwa na czknięcie. – To się, kurwa, stało. – Kolejna przerwa. – Kocha go. Tak powiedziała. Lo… love is in the air.
- Co takiego? – Lea nie wierzyła własnym uszom. – Z jakim znowu sanczo panczo?
- A bo ja wiem? Szczegółów nie znam. – Wzruszył ramionami z niewątpliwie mocno wymuszoną obojętnością. – Przyniesiesz mi wody?
Skinęła głową i pomaszerowała możliwie jak najszybciej do kuchni.
Co on właściwie przed chwilą oświadczył? Że Chloe Berger zakochała się w jakimś kolesiu? Bo to chyba należało rozumieć przez love is in the air? Ale jakim właściwie cudem? Czy to w ogóle możliwe z czysto logicznego punktu widzenia? Chloe Berger prawdopodobnie nie miała serca i nie stać jej było na ludzkie uczucia, więc jakim cudem mogła kogoś kochać?
To absurd.
Z drugiej strony chyba by sobie tego tak po prostu nie wymyślił.
Wcisnęła mu w dłoń odkręconą plastikową butelkę, dochodząc do wniosku, że to bezpieczniejsza opcja, niż szklanka, po czym spojrzała na niego bacznie.
- Dobra. Po kolei. Jeszcze raz. Co ci właściwie powiedziała?
- Że się zakochała - wziął głęboki łyk, a w jego mglistym spojrzeniu pojawiła się gorycz. – To jakiś facet. Norweg. Nic więcej z niej nie… nie wyciągnąłem. – Niepewnie odstawił butelkę. – Ilu kolesi może sobie liczyć ten naród?
- Na pewno wystarczająco wiele, byś go nie znalazł bez bardziej szczegółowych informacji – zapewniła go chłodno, nadal nie mogąc uwierzyć w przebieg tej rozmowy. Chloe Berger zakochana. To była ostatnia rzecz, jaką spodziewałaby się usłyszeć, łącznie z wiadomością o zmartwychwstaniu Michaela Jacksona i o wygraniu przez Rosenborg Ligi Mistrzów. – Stwierdziła to tak po prostu?
- Właśnie tak – oblizał z przejęciem dolną wargę. – Tak po prostu.
Mimo woli pomyślała o mężczyźnie, z którym spotkała ją w styczniu na klatce.
Poznała go od razu, choć sporty zimowe nigdy jej nie interesowały. Ale jako Norweżka miała twardo zakorzenione poczucie regionalnej więzi i dumy z wszystkich osób wybijających się do wielkiego świata z jej rodzinnych okolic, a tak się składało, że podobnie jak ona Emil Hegle Svendsen pochodził z Sør-Trøndelag.
Nie miała pojęcia, dlaczego akurat on przyszedł jej w tym momencie do głowy. Do tej pory uważała, że Chloe po prostu postawiła sobie tym razem poprzeczkę wyżej niż zwykle. Kojarzyła jak przez mgłę słowa Vegarda sprzed lat, z których jasno wynikało, że zbieżność nazwisk jej i Tory Berger nie była przypadkowa. To by wiele wyjaśniało. Ale z całą pewnością nie gadkę o zakochaniu.
Wtedy, kiedy rozmawiała o tym z Joergenem – czy raczej usiłowała wyciągnąć z niego jakieś ciekawsze informacje, które mogłyby rzucić na sprawę bardziej precyzyjne światło – właściwie raczej improwizowała. Nie bardzo wierzyła w to, co mówi. Teraz też nie wierzyła, choć doskonale wiedziała, że nawet nawalony Vegard nie uroiłby sobie takiej opowiastki. Szczególnie, że widywała go już w znacznie gorszym stanie, niż ten dzisiejszy.
- Pojechała się z nim pieprzyć. – Wpatrywał się intensywnie w butelkę, jakby usiłował coś z niej wyczytać. – Gdybym tylko wie… gdybym wiedział, kto to jest. Wykończyłbym chuja.
Prędzej on wykończyłby ciebie, pomyślała Lea.
- Przykro mi. – Wcale nie skłamała. Rzeczywiście mu współczuła, bo gołym okiem widziała, jak paskudnie się czuł. Jasne, że przewidywała to już od dawna i że tak na dobrą sprawę klasyczne a nie mówiłam byłoby w tych okolicznościach całkiem uzasadnione. Ale to, że być może miała Chloe Berger z głowy to jedno, to, że cierpiał, to zupełnie co innego. Wcale nie chciała patrzeć na jego ból. Nie chciała patrzeć, jak się męczy. Co za podła, egocentryczna pizda. Wiele by dała, żeby ten koleś puścił ją kantem. Żeby zobaczyła, jak to jest.
Nie liczyła na to. Wszyscy nabierali się na jej gierki. Wszyscy poza nią, Leą. A jej akurat nikt nie słuchał, nawet jej własny przyjaciel.
Od początku próbowałam ci to uświadomić. I mimo to musiałeś postawić na swoim. Dlaczego? Jak mogłeś sam z własnej woli się w to wciągnąć?
- Ona nigdy na ciebie nie zasługiwała, Vegard. – Teraz oboje przypatrywali się butelce. – Wiesz o tym. Zawsze wiedziałeś.
Wiedziałeś, tylko jesteś tępy. Tak, jak ja. Ta sama, śliska glina.
- Taaa. – Spojrzał na nią jakoś dziwnie, inaczej, niż zwykle. Wydawał się trzeźwieć znacznie szybciej, niż początkowo przypuszczała. Może alkohol wyparowywał z niego wraz z narastającą świadomością utraty szans u Chloe. – Masz ładne włosy. – Wyrzucił to z siebie ot tak, po prostu, wciąż uważnie jej się przyglądając. Bardzo liczyła na to, że udało jej się nie zarumienić.
- Takie, jak zawsze – bąknęła, zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to naprawdę głupio. – Ale dzięki.
- Nie farbuj ich nigdy na niebiesko.
Parsknęła śmiechem.
- Nie zamierzam.
- I nie kupuj sobie jaszczurki.
- Tego też nie mam w planach.
Przesunął się. W jej stronę. Teraz już siedzieli bardzo blisko, na tyle, że z łatwością wyczuwała charakterystyczną woń koniaku. Martell VS. VS, czyli very special. Destylaty leżakujące w beczce średnio około sześciu lat. Subtelna nuta wanilii i orzechów. Kremowy posmak, jasnobursztynowa barwa. Jego ulubiony.
- To dobrze. – Nachylił się do jej ucha. Czuła świst powietrza na małżowinie, gdy wypowiadał te słowa. To dobrze. Co dobrze? Dobrze, że ma ładne włosy? Że tu z nim siedzi? Że lada moment straci kontrolę i zrobi czegoś, czego będzie potem do końca życia żałowała? – To dobrze, że nie masz tego w planach.
Ach tak.
Dotknął jej ust swoimi wargami. Były miękkie i sprawiały, że na skórze zaczynała jej się robić gęsia skórka. Co ona najlepszego wyrabia? Wstawiony. Pijany. Zrozpaczony. Szukający pocieszenia. Nie powinna się na to zgadzać. Za kilka godzin pewnie na dobre zapomni, że w ogóle do czegoś między nimi doszło. Nie chciał jej. Nigdy. Po prostu usiłował wypełnić pustkę.
Z drugiej strony czekała na ten moment od lat. Skłamałaby, gdyby usiłowała zaprzeczać.
Pragnęła go. Przez te wszystkie miesiące, przez cały ten czas, przez okres rozpaczliwego udawania, że wystarczy jej to, co między nimi było. Nie wystarczyło. Chciała budzić się obok niego, chciała obok niego zasypiać, chciała go przytulać, chciała, by mówił o niej tak, jak mówił o Chloe. Chciała, by zależało mu na niej tak, jak jej zależało na nim.
Co powinna zrobić? Wycofać się? Odepchnąć tę rękę, która teraz tak zgrabnie wsuwała jej się pod podkoszulek? Wyrzucić go z mieszkania i udać, że całe to zdarzenie w ogóle nie miało miejsca? Ale przecież wcale nie miała na to ochoty. Nie miała ochoty go odtrącać. Czuła się tak, jakby sama była teraz pijana.
Dla niego to nic nie znaczy. Bawi się tobą. Tylko pomyśl, jak cię to zaboli, kiedy jutro wyjdzie stąd jak gdyby nigdy nic. Odważysz się w ogóle spojrzeć w lustro?
Ręka. Przy biustonoszu. Przy zapięciu. Ostatni moment, by go odtrącić, nim sprawy zajdą za daleko.
Nagle zrozumiała, że nic jej to wszystko nie obchodzi.
Nie obchodziło jej jutro. Ani ten ból, którego już teraz mogła się spodziewać. Nie obchodziło jej, że zadowala się tym, co jest, bo doskonale wie, że nic lepszego nie dostanie. Nauczyła się maksymalnie korzystać z tego, co oferowało jej życie.
Nie protestowała, gdy zaczął dobierać się do jej rozporka. Ani nawet wtedy, gdy kilka minut później oboje leżeli nadzy na jej niewygodnym łóżku, patrząc sobie prosto w oczy. Przemknęło jej tylko przez głowę, że nie może sobie przypomnieć, jaki dzisiaj dzień tygodnia, więc nawet nie będzie mogła odnotować tego momentu w kalendarzu. No, i może jeszcze to, że z całą pewnością ma dług wdzięczności wobec pewnego jedenastokrotnego biathlonowego mistrza świata z Trondheim w okręgu Sør-Trøndelag.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz