and all the
time i just ask myself why you're really here
- Wszystko w porządku?
Czujne spojrzenie Joergena przewiercało ją niemal na
wylot niczym promienie rentgenowskie. Tak, jakby była książką, którą usiłował
przeczytać. Miał ładne, niebieskie oczy. Wszystkie dziewczyny się w nim
kochały. Nic dziwnego. Zdecydowanie zasługiwał na miano przystojniaka. A
niebieskie oczy wygrywały z piwnymi. Każdy kolor wygrywał z piwnymi.
Nieważne.
- Owszem – zanurzyła twarde ciasteczko w swojej
filiżance z kawą, ignorując jego skrzywioną minę. – Jak najbardziej w porządku.
Dlaczego pytasz?
- Tak się tylko głośno zastanawiałem. – Nadal ją
obserwował, patrząc na powoli wyciąganą przez nią z kieszeni paczkę z
papierosami. Chętnie przychodzili wspólnie do tej knajpy właśnie z powodu
palenia, które nikomu tu nie przeszkadzało. A tytoń i kofeina stanowiły
niewątpliwie ich ulubione połączenie, szczególnie o stosunkowo wczesnej porze.
– Nie rozumiem, jak możesz to lubić – wskazał ruchem palca na zmoczone
ciasteczko.
- One od tego właśnie są, skarbie.
- O niebo lepiej smakują na sucho. Poza tym te okruchy
w kawie są obleśne.
- Sam jesteś obleśny. Powiedziałbyś mi coś więcej o
wyjeździe, zamiast chrzanić o ciastkach.
- Już ci wszystko powiedziałem. – Pociągnął solidny
łyk ze swojej filiżanki. – Wylatuję za tydzień i wracam pod koniec lipca. Hans
ma jakiś tam egzamin, więc dołączy do mnie siódmego. Zamierzam robić zdjęcia i
dzwonić do ciebie codziennie. – Zgrabnie wysunął rękę, by wyciągnąć papierosa z
ledwo co otwartego przez nią pudełka. – Zadowolona?
- Z braku laku dobry kit – uśmiechnęła się pod nosem i
zaczęła szukać zapalniczki. Na ten widok Joergen tylko parsknął, po czym
wydobył z plecaka małą, podłużną zabawkę. – Dzięki. – Zaciągnęła się mocno. –
Chwała Bogu, że Hans jedzie. Ktoś musi mieć na ciebie oko.
- Ach tak? – również odpalił swoją fajkę. – Nie
darzysz mnie chyba zbyt wielkim zaufaniem, co?
- Powiedzmy, że lubię działać profilaktycznie.
- Jasne. Ty i profilaktyka to prawie jak synonimy. –
Wciąż się uśmiechał, ale jego uważne spojrzenie nabrało odrobinę więcej powagi.
– A kto będzie miał oko na ciebie?
- No nie wiem. Øystein?
Joergen wzniósł wzrok w kierunku sufitu.
- Nie rozśmieszaj mnie.
- W tatuśkowaniu ma największe doświadczenie.
- Pod warunkiem, że chodzi o małe dziecko, a nie o
dwudziestotrzylatkę jeszcze bardziej rąbniętą od niego.
- Słuchaj no, rozumiem, że czujesz się niezastąpiony,
ale wierz mi, że jakoś sobie poradzimy. – Strzepnęła popiół do plastikowego
naczynia na środku stołu. – Jestem już dużą dziewczynką. Trochę za tobą
popłaczę, a potem ładnie przejdę do porządku dziennego nad swoją smutną
samotnością. Tym bardziej, że, jak twierdzisz, będziesz dzwonił every day. Pewnie
nawet się nie zorientuję, kiedy wrócicie z powrotem.
- Chloe Annette Berger i optymistyczne podejście do
świata? Tego jeszcze w kinie nie grali.
- Staram się. – Zanurzyła wargi w kawie. Była mocna i
bez cukru, taka, jaką lubiła. – Poza tym, na wypadek, gdybyś się tak o mnie
bardzo martwił, pragnę ci przypomnieć, że Veggie zawsze stoi na posterunku.
- Veggie? – Joergen znowu się roześmiał. – To
miało zabrzmieć pieszczotliwie?
- Co by nie mówić, chłopak robi wszystko, żeby zgrywać
mojego anioła stróża.
- Słusznie, bo potrzebujesz kogoś takiego – wypuścił z
ust potężny kłąb dymu. – Chociaż gdyby mnie ktoś pytał o zdanie, wolałbym, żeby
tę rolę pełnił ktoś inny niż Vegard Ringen. Rozumiem, że wiesz o imprezce,
którą zorganizował w waszym mieszkaniu podczas twojej nieobecności?
Chloe wyszczerzyła zęby.
- Ależ z ciebie kabel, Joergenie Klausie Sanberg.
- Raczej twój specjalny wysłannik. Nie tylko Veggie
stoi na posterunku. A poza tym przeszło mi przez myśl, że obecność
niejakiej Lei Bellurt w twych cudownych czterech ścianach może cię
zainteresować.
- Zaprosił ją?
- Dlaczegóżby nie? Zdaje się, że są ze sobą dosyć
blisko, prawda?
- O, wierz mi, że ona chciałaby być znacznie bliżej –
Chloe skrzywiła się na samo wyobrażenie i znów upiła sporo kawy. Joergen
spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Każdy czegoś w życiu chce – zauważył filozoficznym
tonem, obracając papierosa między palcami. – Lea chce Vegarda. Vegard chce
ciebie. Ty pewnie też czegoś chcesz.
Zrobiło jej się odrobinę chłodniej.
- Zmierzasz do jakiejś konkretnej puenty?
- Jak było w Tromsø?
No tak. Ten moment musiał w końcu nadejść. I tak dosyć
późno, biorąc pod uwagę, że wróciła stamtąd dwa dni temu. Biorąc pod uwagę
ilość połączeń telefonicznych, które zdążyła od tamtej pory odrzucić.
- Dziwnie – odpowiedziała wreszcie, przyjmując taktykę
trzymania się prawdy na tyle, na ile należało. Co znaczyło szczerą
opowieść o matce i żadnych szczegółów dotyczących Emila, szybko bijącego serca,
historii z palcami i całego incydentu jako takiego.
- Widziałaś się z nią? – na szczęście na razie trzymał
się właściwej trasy. W głębi serca cicho odetchnęła z pewną dozą ulgi.
- Taaa. – Zorientowała się, że w filiżance zostało już
stosunkowo niewiele zawartości, więc szybko ją odstawiła, by zostawić sobie
resztę na inny moment. – Stwierdziła, że zeskrobałaby mnie, gdyby miała kasę. –
Po raz kolejny zaciągnęła się papierosem, patrząc, jak źrenice Joergena
gwałtownie się poszerzają.
- O kurwa. Naprawdę?
- Słowo harcerza.
- Co za suka.
- Prawie nic nie mówiła. Nie wiem, czy było jej
głupio, czy po prostu wiedziała, że i tak bym ją zakrzyczała. W każdym razie
nie wyglądała na osobę, która czegoś w życiu żałuje.
- Jak wygląda?
- Jest przeciętna. Dosyć wysoka i chuda.
- Podobna do ciebie?
- Raczej nie. – Chloe uśmiechnęła się wymownie z
ironią. – Jej ojciec twierdzi, że urodę odziedziczyłam po tatusiu, nie po niej.
- Jej ojciec? Widziałaś się z jej ojcem?
- Przelotnie. Zapewne w tej rodzinie kobiety wygląd
dostają po męskich przodkach. Gdyby ich ustawić obok siebie, gołym okiem widać,
że są spokrewnieni.
- Planujesz poszukać swojego starego?
- Nie znam nazwiska. On twierdził, że go nie pamięta,
a ona oświadczyła, że w ogóle nie wie, kto nim jest. To zwykła żmija. –
Wzruszyła ramionami. – Nieważne. I tak nie zamierzam się z nią nigdy więcej
spotykać. Cały ten wypad to była jedna, wielka pomyłka. – Dokończyła kawę, zaś
Joergen popatrzył na nią poważnie, lekko zagryzając wargę.
- A jak tam twój kolega?
Przełknęła głośno ślinę.
- Mój kolega?
- No wiesz. Trondheim. – Wiedziała. Jasne, że
wiedziała. Dlaczego miałaby nie wiedzieć? Mogło chodzić tylko o jedną osobę.
Mój kolega? Cóż, świetnie. Całowaliśmy się. Szczerze
mówiąc, w chuj długo. Robi mi się gorąco, kiedy o nim myślę, co niestety trwa
przez większość czasu, bo myślę o nim praktycznie non stop. Ach, poza tym
kazałam mu się wypchać i od dwóch dni nie odbieram od niego telefonów, a dzwoni
w odstępach mniej więcej półtoragodzinnych. Chcesz wiedzieć coś jeszcze czy
możemy zmienić temat na taki, od którego dla odmiany nie będę mieć ciarek na
plecach?
- W porządku. Pojechał sobie do Lillehammer czy gdzieś
tam. – Nie miała pojęcia, gdzie, i nie zamierzała niczego zmieniać w kwestii
swojej błogosławionej ignorancji.
- Lubisz go?
Cały Sanberg. Zawsze rozczytywał ją bezbłędnie. Czasem
wręcz odnosiła wrażenie, że rozumiał ją lepiej, niż ona sama. Niczego nie
potrafiła przed nim ukryć, i niewątpliwie nigdy ta świadomość nie wkurzała jej
bardziej, niż teraz.
- Powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi? – czy byłaby
tak samo nerwowa, gdyby sytuacja nie wymknęła jej się spod kontroli? Gdyby… incydent
nie nastąpił i jej życie nadal zamykało się w bańce, w której nie było
miejsca na jakiekolwiek uczucia względem drugiego człowieka? Spróbowała
zachować spokój. Albo przynajmniej udać, że go zachowuje. Choć doskonale
wiedziała, że z Joergenem nie uda jej się tak łatwo. Za dobrze ją znał.
- Po prostu myślę, że trochę dziwnie się zachowujesz –
starał się brzmieć tak, jakby mówił od niechcenia, ale na szczęście jego
umiejętność rozszyfrowywania jej nastrojów działała także i w drugą stronę.
Była pewna, że od początku chciał poruszyć ten temat. – Wyjeżdżasz w tak
osobistej sprawie z kolesiem, o którym nic nam nie mówisz i którego, jak sądzę,
chyba nawet za dobrze nie znasz. To do ciebie niepodobne.
Zakochiwanie się też jest do mnie niepodobne.
Kurwa mać, Chloe, przestań.
- Kumplujemy się i tyle. Nic zobowiązującego. – Sama
nie wiedziała, dlaczego nie potrafi się w tej kwestii otworzyć. Nawet przed
Joergenem, któremu mówiła przecież o wszystkim. Chyba czuła, że jeśli na głos
to z siebie wyrzuci, przekroczy jakąś ostateczną granicę między przypuszczaniem
a przyznaniem się do istnienia sprawy. Tymczasem ona nie chciała się do
niej przyznawać. Tym, czego chciała, było jej zlikwidowanie.
- Myślę, że coś przede mną ukrywasz.
- Myśl sobie, co chcesz.
- Mam zostać w Oslo?
- Słucham? – spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Jeżeli naprawdę coś czujesz do tego faceta, a na
dodatek uparcie usiłujesz mi wmówić, że tak nie jest, to znaczy, że sprawa
zabrnęła dość daleko. Jeżeli zabrnęła dość daleko, to znaczy, że być może nie
powinienem wyjeżdżać i zostawiać cię tutaj samą na dwa miesiące.
- Rozmawialiśmy już o tym. – W głowie jej się nie
mieściło, że w ogóle wpadł na coś podobnego. Zostać w Oslo! Chyba
oszalał. Nigdy by do tego nie dopuściła. W sekundę uświadomiła sobie, że musi
zrobić wszystko, by rozwiązać problem. A przede wszystkim, by przekonać go, że
ów problem stanowi kwestię przelotną i mało znaczącą. Nawet, jeśli
prawdopodobnie wcale tak nie było. – Nic mnie z nim nie łączy. To tylko kolega.
I owszem, powinieneś wyjechać. Powinieneś za tydzień wylecieć do Madrytu
i to właśnie zrobisz. Nie pozwolę ci zmarnować takiej szansy. Rozumiesz?
- Chloe…
- Rozumiesz? – patrzyła na niego tak uparcie i
tak stanowczo, że wiedziała, iż go złamie. O to jej zresztą właśnie chodziło.
Nie darowałaby sobie, gdyby zrezygnował z wyjazdu tylko dlatego, że wpakowała
się w cały ten uczuciowy szajs.
Dotknął jej kciuka.
- Po prostu nie chcę, żeby coś ci się stało, kiedy
mnie tu nie będzie.
Z trudem powstrzymała parsknięcie. Co też miałoby jej
się niby stać? Mogłoby ją naprawdę spotkać coś gorszego od bagna, w którym
pływała obecnie?
Wbiła wzrok w jego niebieskie tęczówki.
- Nic się nie stanie. – Docisnęła niedopałek do
spodu popielniczki. – Obiecuję.
Chciała w to wierzyć.
*
To było jak choroba. Jak szkarlatyna, albo jak ospa
wietrzna, albo jak ptasia grypa. Przychodziło nagle i wykańczało. Odbierało
chęci do życia. Szczególnie komuś bez szczepionki, komuś, kto nie zdążył się do
tego przygotować. Komuś, kto pewnego dnia obudził się i wyczuł pierwsze
symptomy, a po kilku godzinach czuł się już jak kawał mięsa rozszarpywany na
ulicy przez bezpańskie psy.
Tyle razy to widziała. Obrazy kotłujące się w jej
umyśle. Pomyślała o Lei. O Vegardzie. O Joergenie z okresu, gdy Hans jeszcze
nie odwzajemniał jego uczuć. O Øysteinie z czasów jego małżeńskiego kryzysu. O
wszystkich znanych jej ofiarach choroby zakaźnej zwanej miłością.
Począwszy od czwartku dwudziestego trzeciego maja
Chloe Berger podjęła swoją własną, osobistą terapię mającą na celu zwalczenie
choroby.
Rozpoczęła od banalnego chwytu w postaci konsekwentnej
ignorancji względem regularnie dzwoniącego telefonu. Tego się właśnie
spodziewała. Emil nie był typem faceta skłonnego do łatwych ustępstw, a jej upór
w kwestii odrzucania połączeń z całą pewnością tylko go nakręcał. Mimo to nawet
przez moment nie przyszło jej do głowy, by odebrać ani tym bardziej odpisać na
choćby jedną z wiadomości, których wysłał jej na szczęście niewiele. Wiedziała,
że w końcu odpuści – znudzi się albo uzna, że nie ma ochoty być ścigany przez
organy policyjne za stalking. Nie, żeby go o coś podobnego oskarżyła. Rozumiała
jego zachowanie. Po prostu nie chciała z nim rozmawiać.
Rzeczywiście, w końcu dał za wygraną. Wcześniej robiąc
jednocześnie coś, co dość mocno wyprowadziło ją z równowagi i czego
niewątpliwie nie przewidziała.
Zdarzyło się to zaraz po tym, jak Hans wyleciał do
Madrytu. Tydzień wcześniej niemal siłą wpakowała Joergena do samolotu,
zapewniając go, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że doskonale sobie
bez nich obu poradzi. Wymagało to od niej dużego nakładu pracy i energii, ale
była zdeterminowana. Nie zniosłaby życia ze świadomością, że jej najlepszy
przyjaciel wycofał się ze swojej życiowej szansy przez nią.
W tamten poniedziałek wychodziła właśnie z uczelni z
wielką teczką dyndającą na ramieniu, gdy dostrzegła stojącą kilkadziesiąt
metrów naprzeciwko męską sylwetkę, której stosownie do planu walki z chorobą
nie planowała widzieć już nigdy więcej.
Zareagowała instynktownie, dziękując w myślach siłom
niebieskim za to, że zajęcia z techniki fotografii skończyły się w tym samym
czasie, co jej fakultet z malarstwa sztalugowego. Udając, że go nie zauważyła,
rozejrzała się nieco nerwowo wokół. Wychwyciwszy wzrokiem Vegarda, zawołała go,
a kiedy tylko do niej podszedł, objęła go i pocałowała w sposób tak
bezceremonialny, by nie pozostawić żadnych wątpliwości co do intencji swojego
zachowania.
Wiedziała, że to jedna z podlejszych opcji, jakie
mogła wybrać, ale nie miało to dla niej większego znaczenia. Musiał wreszcie
odpuścić. Postawić na niej krzyżyk, zapomnieć o niej i jednocześnie
pozwolić jej na zapomnienie o nim.
Sądziła, że zadziałało. Gdy skończyła swoją szopkę,
już go tam nie było, zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Chciała, by tak
się stało, i uświadomiwszy sobie, że od tamtej pory telefon ani razu nie
zadzwonił, wręcz uwierzyła, iż rzeczywiście do tego doszło.
Może naprawdę dał sobie spokój. Może w wirze pracy,
codziennych obowiązków i miliona mniej lub bardziej znaczących spraw uda jej
się z niego wyleczyć.
Malowała właśnie jeden z ostatnich aktów w tym roku
akademickim, paląc fajkę przy akompaniamencie rockowej muzyki z radia Tango,
gdy zadzwonił dzwonek. Zmarszczyła brwi, bo nie spodziewała się gości. Nie
spiesząc się specjalnie do otworzenia, spokojnie zgasiła fajkę, wyłączyła
radio, odstawiła pędzle i poczłapała z poczochranymi włosami do drzwi, w
myślach stawiając na listonosza.
W ułamku sekundy serce niemal podskoczyło jej do
gardła.
To był on. Właśnie on, ze
wszystkich ludzi na świecie. Stał w wejściu do jej mieszkania, z ręką opartą o
framugę. W dżinsach i w podkoszulku, bo przecież panował czerwiec, całkiem
wysokie temperatury, nawet tutaj, w Norwegii. W czarnym podkoszulku, co jak
najbardziej zasługiwało na odnotowanie.
Piwne oczy pełne chłodu. Usta zaciśnięte w kreskę.
Wściekły, rozgoryczony, poirytowany.
Boże, zakochała się w nim.
Co za paranoja. Pieprzona ironia losu. Ona, Chloe,
specjalistka w zakresie wykorzystywania ludzi. Teraz bliska prawdziwej,
autentycznej rozpaczy, bo szczerze mówiąc, najchętniej w tej sekundzie
wciągnęłaby go do tego mieszkania, zerwałaby z niego i z siebie wszystkie
ciuchy i przytuliłaby się do niego, a przede wszystkim uczciwie powiedziałaby
mu, co czuje. Że chciałaby, by znów ją pocałował, tak jak wtedy. Że chciałaby
znów poczuć jego palce między swoimi włosami. Że chciałaby mieć go przy sobie
zawsze i że nigdy wcześniej nic podobnego jej nie spotkało. Że w tamtą środę, w
Tromsø, uświadomiła sobie coś, z czego do tej pory nie zdawała sobie sprawy, i
że od tamtego momentu nic już nie jest takie, jak dawniej. Że chyba go kocha.
Czy coś.
Nie. On nie mógł wiedzieć. Nie mógł. Nie teraz, gdy
tak rozpaczliwie usiłowała to z siebie wyplenić. Tę… zarazę.
Nie chciała tak żyć. Miała przed oczami widok
ciężarnej dziewczyny Sverrego i łzy spływające po jej pobladłych policzkach.
Nie da się w coś takiego wciągnąć. Dość już miała schorzeń, nie potrzebowała
miłości. Nie potrzebowała ogłupiającej więzi i chorej zależności, która z całą
pewnością pociągnęłaby ją na dno. W pewnym sensie już to zrobiła.
Pierwszą rzeczą, jaka przyszła jej do głowy, było
zamknięcie drzwi w tym samym momencie, w którym je otworzyła. Ale oczywiście
ten wariant błyskawicznie przewidział, wsuwając w wejście lewą stopę z
dynamiczną furią. Rozmiar czterdzieści pięć. Masz ładne buty, przemknęło
jej przez myśl, zanim sobie uświadomiła, że nie mogła w tych okolicznościach
wpaść na nic głupszego.
- Jeśli nie wpuścisz mnie drzwiami, wejdę oknem –
wycedził i nie miała wątpliwości, że stać go było na wprowadzenie tego planu w
życie. Tym bardziej, że wyglądał na zdeterminowanego. A zdążyła go już poznać
na tyle, by wiedzieć, do czego mogła prowadzić jego determinacja.
Jak się na coś uprze, to nic go nie powstrzyma.
- Czego chcesz? – to zabrzmiało żałośnie, zdecydowanie
zbyt żałośnie. Prawie, jakby go błagała, by się odczepił. W sumie trochę tak
się właśnie czuła.
Zostaw mnie w spokoju. Pozwól mi się z tego wydostać.
Pozwól mi zapomnieć, że kiedykolwiek cię znałam.
- Doskonale wiesz, czego chcę – warknął i gdy tylko
odchyliła odrobinę drzwi w swoją stronę, wszedł do środka. Nie rób tego.
Odchrzań się. Wynoś się z mojego życia. Chcę znowu być taka, jak kiedyś, a ty
mi na to nie pozwalasz. – Jakaś odrobina wyjaśnienia chyba mi się należy.
Tak sądzę. – Jego głos nie był agresywny, nie był nawet szczególnie wściekły.
Teraz raczej nabrał po prostu chłodnego charakteru.
- Wyjaśnienia. – Zamknęła drzwi, ale trzymała się
wciąż blisko nich, tak, że spokojnie mogłaby teraz dotknąć klamki. Albo uciec,
gdyby zaszła taka potrzeba. Nie bała się jego – bała się siebie, tego, co może
zrobić, co może poczuć, do czego może się w tej sytuacji posunąć. O, że też
musiała być sama, że też Vegard znów musiał wyjść! Ile by dała, by nie tkwić tu
z nim sam na sam! – Co ty chcesz wyjaśniać?
- Właśnie to – nadal patrzył na nią w ten koszmarny,
oskarżycielski sposób, który z trudem potrafiła znieść. I który przecież dało
się jak najbardziej usprawiedliwić, biorąc pod uwagę okoliczności. – To, co w
tej chwili robisz. To, co robisz od dwóch tygodni.
- A co ja niby robię? – nie miała lepszego pomysłu niż
zgrywanie kretynki. Chociaż doskonale wiedziała, że doprowadzi go tym do szału,
zakładając oczywiście optymistyczny wariant, że jeszcze tego nie uczyniła.
- Unikasz mnie – powiedział zimno głosem prezentera
wiadomości radiowych. – Nie odbierasz moich telefonów. Nie odpowiadasz na
wiadomości. Udajesz martwą. Rozumiem, że nie przyszło ci do głowy, że mogę się
martwić.
- Ustaliliśmy chyba, że nie będziemy się już ze sobą
kontaktować.
- Niczego nie ustaliliśmy. Ty to ustaliłaś. A
ja nie zamierzam się dostosowywać do twoich popapranych rozkazów. Nie masz
prawa mi mówić, jak powinienem postępować.
- Za to ty nie masz prawa zmuszać mnie do rozmowy.
Szczególnie, jeśli wszystko między nami zostało już dawno wyjaśnione.
- Co zostało wyjaśnione? – zmrużył oczy jeszcze
bardziej i uświadomiła sobie, że naprawdę zdołała go solidnie wkurzyć. – To, że
najpierw całowaliśmy się przez pół godziny na środku pieprzonego trawnika, po
czym odepchnęłaś mnie bez słowa i kazałaś mi nigdy więcej do ciebie nie
dzwonić, choć nic nie wskazywało na to, byś rzeczywiście chciała zrywać ze mną
kontakty, kiedy pakowałaś mi język do gardła? Czy może masz na myśli moment,
gdy przelizałaś się z tym kolesiem, do którego nic nie czujesz, bo wiedziałaś,
że to widzę? – pokręcił głową z niedowierzaniem. – Wytłumaczysz mi wreszcie coś
z tego czy dalej będziemy udawać, że sytuacja jest najzupełniej normalna?
- Jezu, dobrze, całowaliśmy się na środku trawnika, i
co w związku z tym? – straciła cierpliwość. Nie zamierzała dłużej słuchać jego
pretensjonalnego tonu. Nieważne, że miał rację. Nieważne, że rzeczywiście nic
nie czuła do Vegarda i że zrobiła to z powodów, które oboje doskonale znali.
Pragnęła tylko, by się w końcu zamknął i zostawił ją wreszcie w spokoju. –
Powiedz mi, do cholery, co w związku z tym? Było, minęło. Co, myślisz, że będę
teraz dumać o tym dniami i nocami?! Że jesteś pierwszym facetem w moim życiu?
- Chcesz wiedzieć, co myślę?
- Słucham!
- Myślę, że coś wtedy poczułaś – oświadczył przez
zaciśnięte zęby, tak, jakby rozmawiali o czymś naprawdę banalnym, a nie o
sprawie, która przewróciła jej życie do góry nogami. – Myślę, że to nie była
jakaś tam zwykła piąta baza. I owszem, mogłaś całować się z połową pierdolonej
populacji. To nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Ważne jest to, że coś
wtedy poczułaś. W stosunku do mnie. Coś więcej. Wydaje mi się, że
nadal to czujesz.
Ty draniu. Pieprzony, zasrany draniu.
- Twoje mniemanie o sobie jest stanowczo zbyt wysokie.
Nawet jak na mistrza olimpijskiego. – Najchętniej by go teraz uderzyła. A potem
przytuliła. I może coś jeszcze. Boże, w najgorszych koszmarach nie
przewidziałaby czegoś podobnego. – Jedną rzecz w tym monologu ująłeś we
właściwy sposób. Wydaje ci się.
- Wiesz, dlaczego go wtedy pocałowałaś? Tam, przed
uczelnią? Wiesz? Bo chciałaś, żebym był zazdrosny. Chciałaś, żeby mnie bolało.
Nie mam pojęcia, dlaczego, bo nic ci nie zrobiłem. Dzwoniłem, ponieważ
zamierzałem z tobą pogadać. Wyjaśnić tę kwestię. Po ludzku. Nie odbierałaś,
więc przyjechałem. Z tego samego powodu. A ty chciałaś mi dokopać. Zastosowałaś
najbardziej tani chwyt, ponieważ doskonale zdajesz sobie sprawę, że też coś do
ciebie wtedy poczułem. Masz tego pełną świadomość.
- Super diagnoza – czuła, jak poziom ciśnienia we krwi
jej się podnosi, choć jednocześnie dopiero co usłyszane słowa jak na ironię
spowalniały pracę serca. Też coś do ciebie wtedy poczułem. Jasne. Pewnie
uznał, że jest dobra w całowaniu. Z całą pewnością nie złapał choróbska. Na
stówę. Wściekał się, bo nie lubił, gdy sobie z nim pogrywano. Nie chodziło o
nic więcej. On by się w niej nie zakochał. Był na to za bystry. Za silny. Nie
wlazłby w to gówno z taką naiwną głupotą, jak ona. Po prostu. – Do czego ty
zmierzasz, do kurwy nędzy?! Dopadła cię strzała Amora? To mi chcesz powiedzieć?
- A ty? – przez moment pomyślała, że ze złości zacznie
się z nią szarpać, ale w głębi serca wiedziała, że tego nie zrobi. Choćby nie
wiem, jak bardzo się wkurzał, nie podniósłby na nią ręki, nigdy. – Kochasz
mnie? Dlatego usiłujesz mnie zmusić do zazdrości? Dlatego konsekwentnie mnie
olewasz? Dlatego udajesz, że nic się nie stało?
- Bo się nie stało! – wrzasnęła i poczuła, jak traci
jakiekolwiek hamulce. Chciałaś, żeby mnie bolało. Miał rację. Chciała
tego, szczególnie w tym momencie, jak niczego innego na świecie. Pragnęła mu
dopiec. Pragnęła go ukarać za to, że wszystko jej zaburzył, ot tak, bez
pozwolenia, bez zapowiedzi, za to, że stał się jej cholerną szkarlatyną, której
póki co wciąż nie pokonała, choć robiła, co tylko się dało. Nie prosiła się o
to. Nie prosiła się o te bezsenne noce, o zadziwiającą tęsknotę, o brak apetytu
i ból związany z samotnością, do tej pory tak przecież dla niej komfortową. Nie
prosiła się o dziurę w żołądku i atakujące każdego dnia z coraz to większą siłą
wspomnienie dwudziestego drugiego maja. Nie prosiła się o chorobę. Gdyby nie
on, wszystko byłoby normalne, takie, jak kiedyś. Nienawidziła go za to. – Co ty
sobie właściwie myślisz?! Za kogo się uważasz?! Sądzisz, że nagle stałeś się
całym sensem mojego życia? Że po nocach piszę do ciebie miłosne listy i że
roztkliwiam się nad naszym jakże znaczącym pocałunkiem? Nie przyszło ci do
głowy, że mogłam się tobą po prostu znudzić?! – wyrzucała słowa jak pociski z karabinu,
szybko, bez zastanowienia, bez jakiegokolwiek planu, po prostu, w jednym,
banalnym celu – by go wykończyć, by go dobić, by zapędzić w ślepą ulicę i
zranić do stopnia, dzięki któremu nigdy więcej już nie zbliży się do niej z
własnej woli. To był jedyny sposób na jego upór, na jego cwaniactwo, na to, że
tak doskonale czytał jej myśli. Wiedział, a ta świadomość doprowadzała
ją do szału. Nie chciała go kochać. Nie chciała, by wiedział, że go kocha. Nie
chciała niczego poza powrotem do starego życia, w którym nie było dla niego
miejsca. Musiała zrobić wszystko, by znów się do niego dostać. - Naprawdę
uważasz, że cokolwiek do ciebie czuję?! Okej, było miło, nawet bardzo. Jesteś
dobry w te klocki. I tyle. Oto wszystko, co mam ci do powiedzenia odnośnie tamtego
popołudnia. Nic więcej. Bo dla mnie nadal pozostajesz tylko jednym z wielu
punktów na mapie, rozumiesz? Jednym z wielu. Nikim szczególnym. Facetem,
który świetnie całuje i który pomógł mi znaleźć matkę. Tylko tyle. Teraz nic
już nas nie łączy. Wiesz, z iloma kolesiami się przespałam przez te dwa
tygodnie? Wiesz, ilu jeszcze przelecę w ciągu dwóch następnych? I co, sądzisz,
że w jakikolwiek sposób się wyróżniasz, że twoje nazwisko jest podkreślone na
mojej w pizdu długiej liście? Że za kilka miesięcy będę w ogóle pamiętać, że
pojawiłeś się w moim życiu?! – łgarstwa, łgarstwa, same łgarstwa, im bardziej
bolesne, tym lepiej. Byle tylko trafić w jego czułe punkty. – Chcesz
szczerości?! Takiej stuprocentowej?! Proszę bardzo. Żałuję jednej rzeczy w
całej tej historii. Nie całowania. Ani tym bardziej odrzucania od ciebie
telefonów czy tego, co zaszło między mną a Vegardem. Nie. Zdajesz sobie sprawę,
czego żałuję? Powiem ci. Żałuję, że cię nie zerżnęłam jak należy. Tak, żeby móc
cię porównać z innymi punktami i zorientować się, na ile rzeczywiście jesteś
wyjątkowy. I tyle. To jest właśnie ta jedna rzecz, która mi się nie udała.
Jedna rzecz, dzięki której rzeczywiście w pewnym sensie wybijasz się z listy.
Możemy załatwić sprawę tu i teraz albo też możesz się w tej chwili stąd wynieść
i zrozumieć, że niczego już od ciebie nie chcę. A jeśli rzeczywiście cokolwiek
do mnie czujesz, to jest mi naprawdę przykro, ale niestety gówno mnie to
obchodzi. – Byle trafić. Byle trafić. Byle trafić. Strzały na opak, z
byle jakiej, nieprzemyślanej broni. Niech cię boli, do cholery! Niech cię
boli, żebyś wreszcie zostawił mnie w spokoju, żebyś pozwolił mi z tego wyjść,
żebym mogła znów być sobą!
Jego spojrzenie nie wydawało się już nienawistne. Ani
zagniewane. Ani chłodne, ani nawet pogardliwe. Zrozumiała, że widzi w nim
rozczarowanie, i pojęła, że jej się udało. Trafiła. Zabolało. Zabolało i to
cholernie. Mógł się nie przyznać, ale ona i tak wiedziała.
Wiedziała, że na zawsze zapamięta jej te słowa i że
nigdy, przenigdy ich jej nie daruje.
- Wiesz co? – słyszała zgrzytanie jego zębów. – Niech
cię szlag.
Nie miała na to sensownej riposty i nie chciała jej
szukać. Pragnęła tylko, by wyniósł się wreszcie z jej życia.
- Niech cię szlag jasny trafi, Berger –
powtórzył i wyszedł, trzaskając drzwiami. Oparła się o nie bezwiednie. Usiadła
na podłodze i przysunęła nogi do siebie.
Nie zorientowała się nawet, gdy zaczęła płakać.
Znowu wygrał.
Nieważne, jak wiele paskudnych rzeczy by mu
powiedziała. Nieważne, jak bardzo starałaby się go skrzywdzić.
Zawsze będzie z nią wygrywał.
Ponieważ się w nim zakochała.
*
Przypatrywał jej się kątem oka, starając się zachować
możliwie jak największą dyskrecję. Nie lubiła, gdy ktokolwiek się na nią gapił,
co zresztą zdarzało się aż nazbyt często, choćby z uwagi na kolor jej włosów.
Wydawało mu się to wręcz paradoksalne – niby nie chciała wzbudzać
zainteresowania, a jednak i tak notorycznie robiła coś, co wyróżniało ją z
tłumu. Pomyślał, że to bardzo w jej stylu. Zawsze była pełna sprzeczności.
Leżała na łóżku, wpatrzona w sufit. Tak, jakby
usiłowała w nim dostrzec coś szczególnego. Albo jakby próbowała znaleźć
odpowiedzi na dręczące ją pytania i oczekiwała, że biała powierzchnia
rozciągnięta ponad jej głową jej w tym pomoże. Sprytnie wytresowana jaszczurka
przemykała wyćwiczoną trasą, począwszy od jej lewej dłoni, przez całą rękę i
szybki sprint tuż przed podbródkiem w kierunku drugiej ręki. Wzdrygnął się
mimowolnie na ten widok. Nie znosił gadów, wszelkiego rodzaju. Nie tyle się ich
bał, co raczej po prostu brzydził, i zupełnie nie rozumiał, dlaczego ktoś
chciałby trzymać podobne zwierzę w domu. Ale w jej przypadku trudno było tak
naprawdę zrozumieć cokolwiek. Wszystko, co robiła, wydawało się być na
dłuższą metę pozbawione większego sensu.
Ostatnio zachowywała się dziwnie. Jeszcze dziwniej niż
zazwyczaj. Sprawiała wrażenie nieobecnej, czymś wytrąconej z równowagi. Takie
sytuacje, jak ta – bezczynne gapienie się w sufit – zdarzały jej się dotąd dość
sporadycznie, a teraz przyłapywał ją na nich coraz częściej. Właśnie teraz, jak
na ironię, kilka dni przed egzaminami. Spodziewał się na okrągło widywać ją
przy sztaludze z pędzlem i fajką w ustach. Nie śmiał jednak pytać, dlaczego
spędza przy nich tak mało czasu. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, jak
zabrzmiałaby odpowiedź.
Nie wtrącaj się.
Więc się nie wtrącał. Nawet, jeśli gołym okiem
widział, że coś nie grało. Gdy się kochali, najpierw energicznie przejmowała
inicjatywę, a potem nagle stawała się apatyczna i osowiała, mniej więcej taka,
jak w tej chwili. Cieleśnie mogła znajdować się blisko niego, ale myślami
odpływała w cholernie oddalone rejony.
Zawiązał mocno sznurówkę i poprawił kaptur. Naprawdę
potrzebował wysiłku fizycznego. Całe dnie spędzał aktualnie przy obróbkach
komputerowych, którymi nigdy nie lubił się zajmować. Każdy moment z daleka od
ekranu laptopa traktował jak błogosławieństwo. Świadomość, że sobotnia impreza
sprzed paru tygodni była ostatnią przed wakacjami wciąż dość mocno go dołowała.
- To nie działa. – Jej głos przeszkodził mu w
poszukiwaniu kluczy. Zmarszczył brwi i popatrzył na nią skonsternowanym
wzrokiem. Nadal przyglądała się sufitowi, podczas gdy jaszczurka pomykała
precyzyjnie po tej samej trasie z jednej ręki na drugą i z powrotem.
- Co nie działa? – zbliżył się o kilka kroków do łóżka.
Patrząc na jej płaski brzuch i długie nogi, przemknęło mu przez myśl, że znów
zdążyła jakimś cudem zeszczupleć. No tak, jadła teraz jakoś mniej, niż zwykle.
Dodając do tego dodatkowy przedsesyjny stres właściwie nie powinien się dziwić.
Ale i tak nie umiał powstrzymać niepokoju. Odnosił wrażenie, że przy tym
wzroście powinna trochę przybrać na wadze.
Miała taką minę, jakby od bardzo dawna chciała mu coś
powiedzieć, ale za każdym razem koniec końców się powstrzymywała. Jakby coś ją
intensywnie dręczyło, jednak brakowało jej siły, by to z siebie wyrzucić.
Spróbował zachować cierpliwość, choć tak naprawdę najchętniej by nią potrząsnął
i zażądał wreszcie jakichś bardziej precyzyjnych wyjaśnień. Co się z tobą
dzieje, u licha?
- Wszystko. – Obdarzyła go przelotnym spojrzeniem, by
znów wbić je w sufit. Odpływała. Cały czas. W przenośni i dosłownie, bo teraz
większość wolnych chwil spędzała na basenie, a wokół jej sportowych ciuchów
unosił się charakterystyczny zapach chloru przenikający także do powietrza w
mieszkaniu.
Nagle dotarło do niego, że brak mu cierpliwości do
tego rodzaju zabaw.
- Nie wiem, o co ci chodzi. – Odwrócił się i ruszył w
kierunku kurtki, dochodząc do wniosku, że klucze najpewniej znajdują się w jej
kieszeni. W myślach ustalał już plan trasy. Dziś zamierzał wybrać tę dość
standardową, z której często korzystał – przez Bernt Ankers gate w kierunku
Torggata, a stamtąd prosto do parku i wzdłuż rzeki Aker, tak długo, dopóki nogi
porządnie go nie rozbolą. Chciał się wreszcie solidnie zmęczyć. – Dumaj sobie
dalej, a ja idę pobiegać.
Nie czekał na jakąkolwiek reakcję ani tym bardziej na
pożegnanie. Wyciągnął klucze i schował je do kieszonki luźnych spodenek.
Odezwała się dokładnie w tym samym momencie, w którym miał już nacisnąć klamkę
frontowych drzwi.
- Zakochałam się.
Mózg zareagował w sposób automatyczny, zmuszając go do
tego, by przystanąć w miejscu i bardzo powoli spojrzeć na nią z zupełnym
niedowierzaniem. Już nie gapiła się w sufit. Teraz siedziała i patrzyła prosto
na niego, zaś jej wzrok wydawał się zupełnie przytomny, jakby miała pełną
świadomość tego, co mówi. Zatem to on musiał się przesłyszeć. Bo przecież to
niemożliwe, żeby…
- Co powiedziałaś?
Nawet się nie zorientował, w którym momencie na nowo
przybliżył się do łóżka. Halucynacje? Omamy? Od nadmiaru godzin spędzonych
przed komputerem zaczął wariować? Ale po jej minie widział, że wcale się nie
pomylił. Wyraziła się bardzo jasno. I z całą pewnością sobie tego nie uroił.
- Zakochałam się – powtórzyła, wciąż na niego patrząc.
W następnej chwili uświadomił sobie, że musi usiąść.
Jej wargi nie drżały, oczy też nie nabrały podejrzanie
dużych rozmiarów. To znaczyło, że nie przesadziła z lekami ani z nich nie
zrezygnowała. Zresztą rano widział, jak przełykała swoją dzienną dawkę. Czy to
jakiś przedziwny atak jej choroby, z którym się do tej pory nie zetknął?
Sztuczka? Dowcip? Zbyt niewyrafinowany nawet jak na nią?
- Robię wszystko, żeby się z tego wyleczyć –
nadal mu się przyglądała, choć wciąż odnosił to samo, dziwne wrażenie, że jej
myśli tkwiły zdecydowanie poza ich mieszkaniem. – Wszystko. Pływam.
Maluję. Chodzę na wykłady. Naprawdę się staram. Ale to nie działa. Nic nie
działa.
- Żartujesz sobie ze mnie? – czuł, jak każdy jego
mięsień sztywnieje. Serce zaczynało bić nieco szybciej, a oddech stawał się
niepewny. Zakochała się? Ale jak to? Jakim cudem? Kiedy? Dlaczego? I
najważniejsze – w kim? Czy to w ogóle możliwe? Czy to możliwe, że jej dziwne
zachowanie dało się wytłumaczyć w ten najprostszy z istniejących sposobów?
Nigdy nawet nie przeszedł mu on przez myśl, bo przecież Chloe Berger się nie
zakochiwała. Nie ona. Nie ta zimna, bezuczuciowa twardzielka. Teraz siedziała
naprzeciw niego – naprzeciw człowieka, który sam ją kochał – i mówiła mu coś,
czego by się w żadnym razie nie mógł spodziewać, na dodatek standardowym i
typowym dla siebie bezosobowym tonem. W co ona z nim grała? Co usiłowała
osiągnąć? Chciała go rozzłościć? Rozdrażnić? Wyprowadzić z równowagi? Zakpić
sobie z niego, z tego naiwnego, zadurzonego w niej głupca? Przypomniał sobie,
jak kilka dni wcześniej pocałowała go tuż przed uczelnią. Nigdy tego nie
robiła. Mówiła, że nienawidzi publicznego okazywania emocji. A jednak wtedy
przycisnęła go do siebie na oczach wszystkich studentów. Tamtego dnia uprawiali
potem wyjątkowo długi seks. W ogóle ostatnio kochali się częściej, niż zwykle,
tak, że ani razu nie spotkał się w przeciągu tych kilku tygodni z Hilde, którą
zawsze chętnie odwiedzał, gdy atmosfera między nim a Chloe robiła się gęsta.
Jednego wieczoru, kiedy oboje przesadzili nieco z whisky, spontanicznie nawet
zapytał, czy nie myślała nigdy o tym, by zostali małżeństwem. Ot tak, po
prostu, jakby to był zwyczajny temat poruszany standardowo po ostrej randce w
łóżku. Co ciekawe, wcale nie miał wówczas pewności, czy rzeczywiście żartuje. I
tak już żyjemy prawie jak para. Dzielimy praktycznie wszystko. A Chloe Ringen
brzmiałaby lepiej niż Chloe Berger. Czemu nie? Roześmiała się. Oczywiście
zaraz przed tym, jak odmówiła, z radosnymi iskierkami w swoich cudownych,
szarych oczach. Jesteś pijany.
Owszem, był. Był pijany. Niewykluczone, że
rzeczywiście chodziło o nadmiar alkoholu w organizmie. Bo może i żyli jak para,
ale fakt nadal pozostawał następujący – on ją kochał, ona jego nie. Oboje
doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Wiedział również, że nigdy w życiu nie
wpakowałaby się z własnej woli w małżeństwo. Jednak wtedy, w tym jednym,
absurdalnym momencie, ten pomysł wydawał mu się niemal dobry, i co jeszcze
zabawniejsze, całkiem możliwy do zrealizowania. Jakby przez te ostatnie dni
zdążył uwierzyć, że mimo wszystko ma u niej jakieś szanse. Że sukces jest
prawdopodobny, jeśli będzie się odpowiednio starał.
Rzecz jasna, powiedziała nie. A on już więcej
nie wracał do sprawy, choć im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniejszą miał
pewność co do tego, czy aby naprawdę wówczas sobie dowcipkował.
Tak czy siak, wybór tego właśnie momentu na podobne
żarty z jej strony wydawał mu się wciąż wyjątkowo okrutny.
- Nie. – Pokręciła głową. Zdecydowanie, na tyle, by
dać mu do zrozumienia, że jest pewna tego, co mówi. – To nie żart.
Może jednak wolałby twierdzącą odpowiedź.
Żałował, że nie siedzi do niego tyłem, dzięki czemu
mógłby popatrzeć na wytatuowane na jej plecach dwa potężne ptaki. Zawsze go
uspokajały. Gdy się im przyglądał, widział oczyma wyobraźni precyzyjne ruchy
igły. Ledwo znał faceta, który stworzył to arcydzieło. Chloe często
przesiadywała u niego z tym dupkiem Sanbergiem i jego chłopakiem z
architektury. W wakacje czasem tam pracowała. Byli ze sobą dosyć blisko. Bez
namysłu zaczął się zastanawiać, czy koleś wiedział. Albo czy wiedział Sanberg.
Pewnie tak. Zawsze o wszystkim mu mówiła. Za to nie znosił go najbardziej. Za
to, że to Joergen Sanberg, a nie on, Vegard, zdołał bez większego zresztą
wysiłku zdobyć jej zaufanie. Może spędzała z nim ostatnio więcej czasu niż
zwykle tylko dlatego, że ci dwaj wyjechali do Madrytu i mieli wrócić dopiero
pod koniec lipca? Może tak chętnie zgadzała się na godzinne wylegiwanie w
łóżku, bo ludzie, z którymi najczęściej widywała się w wolnych chwilach,
znajdowali się aktualnie jakieś trzy tysiące kilometrów od Oslo?
- Musiałam to z siebie wyrzucić. – Tym razem nie
patrzyła na niego. Wzrok miała wbity w jaszczurkę, teraz zatrzymującą się na
jej otwartej dłoni, jakby dostrzegła coś ciekawego między jej palcami. – Chociaż
pewnie nie powinnam ci mówić.
Niby dlaczego? Bo w sumie parę dni temu praktycznie ci
się oświadczyłem? Bo zawsze twierdziłaś, że nie jesteś zdolna do miłości, a
teraz obudziłaś się nagle z ręką w nocniku?
- Już chyba odrobinę za późno. – Nie umiał pohamować
narastającej w głosie goryczy. Zresztą nawet nie próbował. Nie miała prawa
oczekiwać od niego wyrozumiałości. Doskonale wiedziała, co do niej czuł. – Kto
to jest? – tak naprawdę nie chciał żadnych innych informacji. Nie chciał
informacji o tym, kiedy, ani jak, ani dlaczego. W głębi serca pragnął jedynie,
by było to obce nazwisko, które nic mu nie powie. By nie czuł się aż tak
oszukanym. I by nie miał żadnych wyrzutów sumienia, gdy już dorwie sukinsyna i
zabije. Z jakiegoś powodu od początku zakładał, że to facet, choć przy jej
panseksualizmie wcale nie należało tego uważać za pewnik. Być może kierowała
nim jakaś dziwaczna intuicja. Po prostu tak mu się wydawało. Facet, który
odebrał mu nadzieję, który zrobił to, czego on nie potrafił. Który był w czymś
lepszy od niego. Imię, nazwisko, ewentualnie miejsce zamieszkania. Nawet i nie.
Wystarczyło tylko imię i nazwisko. Tak czy siak go znajdzie. I wykończy. Czuł,
jak narasta w nim nieznana mu dotąd niechęć, niemalże nienawiść do tego wciąż
anonimowego człowieka. – Kto to jest, Chloe? Bo przecież nie chodzi o mnie,
prawda? - znów gest zaprzeczenia, wcale niezaskakujący, ale wciąż bolesny. Jasne,
że nie chodziło o niego. – Więc kto?
- To już nie ma znaczenia, Vegard.
- Dla mnie ma.
- A dla mnie nie. – Wstała z łóżka i chwyciła
podkoszulek. Znał ten t-shirt. Wydrukowała go sobie dwa miesiące temu w studiu
fotograficznym, w którym dzięki wakacyjnym praktykom miał stałe zniżki. Zdjęcie
zadumanego Edvarda Muncha siedzącego na krześle bokiem do aparatu. Szara kolorystyka
przypominająca odcień jej oczu. Vegard wiedział, że Munch też cierpiał na
chorobę afektywną dwubiegunową. Nie był jej ulubionym malarzem – nim był Peter
Paul Rubens – ale twierdziła, że najlepiej rozumie właśnie jego i jego sztukę.
Chętnie jeździła na Tøyengata do muzeum, w którym wisiały jego obrazy.
Pamiętał, że zawsze wkurzało ją to, jak bardzo Krzyk przesłaniał całą
twórczość Muncha, jak drażnił ją fakt, że jego sława odbierała zarazem
popularność pozostałym dziełom, upodabniając tym samym autora do człowieka
jednego sukcesu. A w jej odczuciu to wcale nie była nawet najlepsza rzecz, jaką
w życiu stworzył. Z tego, co kojarzył, gdy raz pojechali do muzeum wspólnie,
najbardziej lubiła serię znaną jako Pocałunek, ze szczególnym
uwzględnieniem akwaforty. Spójrz na nich. Żadnych twarzy. Pożerają się
wzajemnie. Jedno wsysa drugie. Stają się bezkształtną masą. To zawsze kończy
się tak samo.
Przypomniał sobie słowa, które Munch kiedyś zapisał, a
o których ona powiedziała mu dawno temu, wypowiadając każde z nich z nabożną
czcią utwierdzającą go w przekonaniu, że zgadzała się z nimi w stu procentach. Starożytni
mieli rację, gdy uważali miłość za pożar. W końcu, jak pożar, pozostawia ona po
sobie tylko hałdę popiołów.
Popiół. Pierwszy raz
pomyślał, że coś w tym może być. Rzeczywiście czuł się teraz tak, jakby
zamieniał się w popiół.
- To mężczyzna, prawda? – nie zamierzał ustępować. Musiał
wiedzieć. Znaleźć tego gościa. Spojrzeć mu w oczy. Zrozumieć, dlaczego go
wybrała. Co takiego w sobie miał, czego nie miał on, Vegard Ringen. Co wreszcie
wydobyło z niej człowieczeństwo. – Pochodzi stąd? Jest Norwegiem?
- Owszem – odpowiedziała zimno, patrząc na niego
niemal z wyrzutem, jakby drażnił ją fakt, że tak uparcie usiłował wyciągnąć od
niej informacje. - I to wszystko, co zamierzam ci przekazać na jego temat, więc
możesz sobie darować resztę przesłuchania.
- Chcę wiedzieć, co to za facet – wywarczał
stanowczo zbyt ostro przez zaciśnięte zęby. Chloe w odpowiedzi tylko związała
włosy w kucyk.
- Powiedziałam już, że to nie ma najmniejszego
znaczenia. – Ruszyła w stronę kuchni, a jaszczurka pomknęła za nią. Otworzyła
lodówkę, wyciągnęła z niej butelkę wody mineralnej i wróciła, by schować ją do
plecaka razem ze stosem pospiesznie wyciągniętych z szafy ciuchów, portfelem i
dwoma ołówkami leżącymi dotąd na biurku. Vegard uniósł brwi.
- Mogę wiedzieć, co właściwie robisz?
- Pakuję się. – Nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem.
- To widzę. – podszedł do niej i złapał za ramię.
Odsunęła się błyskawicznie, jakby poraził ją prądem. – Zastanawiam się raczej,
dokąd się w tej chwili wybierasz.
- Jadę na jakiś czas do rodziców.
- Teraz? – to brzmiało zbyt absurdalnie nawet
jak na nią. – Lada moment mamy sesję.
- Zdaję sobie z tego sprawę – oświadczyła sucho,
upychając ubrania.
- Nie wydaje mi się – prychnął i zmienił lokalizację
tak, by spojrzeć na nią od innej strony. Odwróciła wzrok. – Popatrz na mnie. –
Zero reakcji. – Popatrz na mnie, do cholery!
Wreszcie spojrzała. Znów tak beznamiętnie, jak tylko
ona potrafiła.
- Co?
- Co? – miał ochotę się zaśmiać. Boże, jaka ona
bywała momentami bezczelna. – Co? To ja się pytam, co! Mówisz, że
zakochałaś się w jakimś kutasie, a teraz ni z tego, ni z owego wyjeżdżasz
sobie do rodziców?
- Nie nazywaj go tak. – Nerwowym ruchem zapięła plecak
i przerzuciła sobie na ramię, po czym skierowała się w stronę terrarium, wciąż
nawet na niego nie patrząc. – Chcę się zobaczyć ze starymi, więc jadę. Nic ci
do tego.
- Serio? I to nie ma nic wspólnego z tym, o czym mnie
właśnie jakże subtelnie powiadomiłaś?
- Jeśli próbujesz przez to spytać, czy uciekam, to
odpowiedź brzmi być może – oświadczyła i pstryknęła palcami. Jaszczurka
błyskawicznie wskoczyła do klatki. – Albo po prostu potrzebuję pobyć przez
jakiś czas sama. Bądź tak dobry i spróbuj to uszanować.
- Bardzo proszę – warknął i zazgrzytał zębami. – Rób,
co ci się żywnie podoba. Jedź sobie do rodziców. Albo do tego swojego fagasa. I
tak przecież masz w dupie, co o tym wszystkim myślę. – Nie obchodziły go
wpatrzone w jego sylwetkę szare oczy, które przez moment wydawały się niemal
prosić o zrozumienie. Nie mógł dłużej znieść jej obecności obok siebie. Na
szczęście nie zdążył jeszcze ściągnąć kurtki.
Wybiegł z mieszkania tak prędko, jak tylko potrafił.
Nie miał pojęcia, że nie był jedynym mężczyzną, który zdążył w ciągu ostatnich
kilku tygodni trzasnąć ich wejściowymi drzwiami.
*
Zawsze lubił szybką jazdę. Taką, przy której tracił do
pewnego stopnia kontrolę, ale jednocześnie w najważniejszym momencie wiedział,
kiedy przenieść ciężar stopy z pedału gazu na hamulec. Miał w zwyczaju mówić,
że w życiu stawia na stopniowalną adrenalinę. Ojciec go tego nauczył.
Uważał, że wszystko jest dla ludzi, byle z umiarem.
Ostatnio częściej pozwalał sobie na takie ekspresowe
wycieczki. Wiązały się oczywiście z dużym ryzykiem, bo w Norwegii za
przekraczanie prędkości groziły naprawdę surowe sankcje. Jednak nawet
restrykcyjne podejście systemu prawnego do potencjalnych piratów drogowych
czasem nie potrafiło go powstrzymać. Szczególnie, że jego sytuacja nieco
różniła się od sztampowego przykładu przeciętnego kierowcy w tym kraju. W
pewnych przypadkach naprawdę opłacało się być bogatym. A tym bardziej bogatym i
sławnym. Za swoje małe grzeszki płacił z reguły upomnieniem i fotografią u boku
umundurowanego policjanta, pełnego młodzieńczej ekscytacji. Dobry Boże,
złapałem do kontroli następcę wielkiego Bjoerndalena! Emil już dawno dał
sobie spokój z tłumaczeniem, że tak naprawdę nigdy nie będzie w stanie zastąpić
Olego. Że nigdy nie będzie miał jego werwy, determinacji i wrodzonego spokoju,
nie wspominając już o chęci kontynuowania kariery do piątej dekady swojego
życia. Do jasnej cholery, przecież tak naprawdę różnił się od niego tak bardzo,
jak to tylko możliwe. Ale czy to właściwie miało jakiekolwiek znaczenie? Grunt,
że wyrabiali odpowiednią normę, prawda? A on dzięki temu mógł sobie spokojnie
odjechać wozem bez żadnych większych konsekwencji, choć w każdych normalnych
okolicznościach musiałby uporać się co najmniej z dość paskudnym mandatem. Inna
sprawa, że w swoich drogowych szaleństwach zawsze trzymał się pewnych granic.
Jeździł szybko na drogach rzadko uczęszczanych, w dobrych warunkach
atmosferycznych i o takiej porze, by dzielić asfalt z jak najmniejszą ilością
samochodów. Poza tym nigdy nie przekraczał pewnej określonej prędkości. Grunt
to umiar.
No dobra. Może i odcinek wzdłuż Mjøsy trudno było
nazwać rzadko uczęszczanym. Ale z drugiej strony aut dostrzegał wokół
siebie rzeczywiście niewiele, a wskaźnik pomiarowy jeszcze nawet nie świecił
się na pomarańczowo w ramach akcji ostrzegawczej. Jechał po prostu szybko, bez
szaleństwa.
Odkąd po raz ostatni widział się z Chloe, cały czas
jeździł szybko.
Niewykluczone, że chciał w ten sposób coś z siebie
wyrzucić. Na przykład frustrację, wylewającą się z niego jak woda z
przepełnionej filiżanki. Albo złość, na siebie, że się w to wpakował, na własną
głupotę, na swoją naiwność, na wszystko właściwie.
Sam był sobie winien.
Ironia. Zawsze uważał, że zna się na ludziach.
Przyjaciół dobierał sobie na zasadzie luźnych, lecz bystrych obserwacji, które
nigdy dotąd go nie rozczarowały. Sądził, że ma do tego nosa. Owszem, zdarzyło
mu się parę razy sparzyć, ale kto na tym świecie jest nieomylny? Nawet pan Bóg
popełnia błędy. Wystarczy spojrzeć na prasowych palantów emocjonujących się
zaawansowaną ciążą księżnej Cambridge.
Mimo wszystko na nikim się chyba jeszcze tak nie
przejechał, jak na Chloe Berger.
Niewątpliwie był głupi. I prawdopodobnie na tym
należało poprzestać, analizując całą sytuację. Przede wszystkim dlatego, że
jako ostatni zorientował się, że w ogóle jakiś problem istnieje. Prawdę
powiedziawszy aż do dwudziestego drugiego maja autentycznie nie zdawał sobie
sprawy z… cóż, jak to w ogóle należało określić? Ze swoich dosyć
niestandardowych uczuć względem jej osoby? Nawet nie potrafił tego nazwać.
Albo nie chciał. Nieważne.
Dowaliła mu. Ostro. Nigdy nie był specjalnie wrażliwy,
miał podwyższony poziom tolerancji na ból zarówno czysto fizyczny, jak i
psychiczny. Skończył pod tym względem dobrą szkołę. Ale jej jakimś cudem udało
mu się dokopać. I to dość solidnie, na tyle mocno, by po kilku dniach wciąż
wszystko aż się w nim gotowało.
Potraktowała go jak śmiecia.
Najlepsze, że sam się właściwie prosił. No bo czego on
na dobrą sprawę oczekiwał? Ostrzegano go od początku. Tarjei uparcie twierdził,
że wchodzenie w ten syf na kilometr zalatuje sakramenckim gównem. Ale on
oczywiście musiał wiedzieć najlepiej. I wyobrażał sobie cholera wie co,
szczególnie po Tromsø, gdy noc w noc miał sakramenckie problemy z zaśnięciem,
bo nigdy dotąd nie przyłapał siebie na tak silnych uczuciach względem
jakiejkolwiek kobiety. Uroił sobie, że podłapała coś podobnego, jakby z góry
zakładał, że to działa w obie strony. A nie działało. Teraz był już tego
pewien. On może i się w niej zakochał, ona po prostu się nim zabawiła i tyle.
Zakochał się. Śmieszne.
Dziecinne. Beznadziejne.
Bardzo dawno się już w nikim nie zakochiwał. G’woli
ścisłości, ostatni raz plus minus osiem i pół roku temu. Tamto trwało długo.
Ciarki mu przeszły po plecach, gdy wyobraził sobie osiem lat wzdychania do
królowej śniegu.
Stop. Dosyć. Jakie znowu wzdychanie? Przejdzie mu.
Może to w ogóle nie jest żadne zakochanie. Może najzwyczajniej w świecie mu
odbiło. Może go przyćmiło od tego klejenia się do niej w tamtą środę. Nie była
pierwszą ani ostatnią kobietą, z którą się całował. Niebieskowłosa wariatka.
Pieprzona egoistka. Naprawdę chciałby mieć z nią do czynienia? Chciałby dzielić
z nią w życiu cokolwiek poza miejscem w tym samym łóżku?
Zabawne, że nawet się ze sobą nie przespali.
Nie wiedział za bardzo, dlaczego. Czy z powodu Tory,
czy dlatego, że podświadomie pragnął czegoś więcej. Wciągnięcie jej pod swoją
pościel nie było dla niego żadnym wyzwaniem, choć w sumie nigdy nawet na dobrą
sprawę nie podejmował żadnych kroków w tym względzie. Właściwie w ogóle przez
dłuższy okres czasu nie patrzył na nią jak na obiekt seksualny. Mniej więcej wtedy
dopiero dotarło do niego, że chętnie posunąłby się z nią znacznie dalej, niż do
piątej bazy. Haczyk tkwił w tym, że również i baza dziesiąta by go nie
zadowoliła.
Chciał więcej.
I niemalże jej to powiedział. Tamtego popołudnia,
kiedy to na siłę wepchnął się do jej mieszkania, żądając wyjaśnień. Nie miał
pojęcia, na co wówczas tak naprawdę liczył. Na jakieś zrozumienie? Na coś w
rodzaju też to poczułam? Na powtórzenie tego… incydentu?
Czymkolwiek by to nie było – przeliczył się. Zadrwiła sobie z niego.
Praktycznie podał jej własną głowę na tacy, a ona wbiła mu widelec w oko.
Wybrał nieodpowiednią kobietę.
I musiał to jak najprędzej odkręcić. Im szybciej, tym
lepiej. Skończyć z nią raz na zawsze. Przypominała truciznę. Pułapkę, w którą
cholernie łatwo się zaplątać. Koniec z telefonami, koniec z myśleniem, koniec z
pragnieniem zobaczenia jej, choć bolesna prawda przedstawiała się tak, że
oddałby wiele, by móc teraz znów na nią patrzeć, by móc dotykać jej skóry, czuć
jej zapach i dobierać się do zapięcia jej stanika. Musiał ją wyrzucić z
głowy. Natychmiast. W tej chwili. Od razu i bez zastanowienia. Zapomnieć. O
wszystkim, co kiedykolwiek między nimi było. O tym, że w ogóle ją spotkał.
Musiał zapomnieć o Chloe Berger. Raz na zawsze.
Wskaźnik prędkościomierza gwałtownie przechylił się w
prawą stronę, gdy mocno docisnął pedał gazu.
*
W mieszkaniu było pusto.
To się rzadko zdarzało. Szczególnie o tej porze roku,
tuż przed egzaminami, w okresie standardowego, sesyjnego szaleństwa, zakuwania
po nocach i ogólnej, wszechobecnej paniki. Ale okoliczności tym razem wydawały
się wyjątkowe. Ingrid zdała wszystkie przedmioty poza jednym w ramach
przedterminu i wybrała się na ponad dwa tygodnie do domu, a Martine zakochała
się w jakimś facecie z Kløfta, u którego prawdopodobnie zamierzała spędzić tę
noc. Przynajmniej na to wskazywała dopiero co odczytana przez Leę wiadomość.
Świetnie. Jej wybór. Była już dużą dziewczynką, poza tym gość wydawał się
przyzwoity. Nie, żeby miała jakiekolwiek pojęcie o mężczyznach i o tym, których
z nich należy sobie wybierać na partnerów. Nie uznawała swojego gustu za
specjalnie godzien pochwały.
Czasem naprawdę sama traciła do siebie cierpliwość.
Rozsadowiła się przed telewizorem z zamiarem
obejrzenia przynajmniej kilku epizodów czwartego sezonu Ostrego dyżuru. Zawsze
lubiła te odcinki z Clooneyem. Do tej pory nie darowała mu rezygnacji z roli
doktora Rossa.
Ktoś zadzwonił do drzwi mniej więcej w połowie When
the Bough Breaks.
Może Martine jednak zdecydowała się wrócić. Albo jeden
z ziomków z naprzeciwka znów pomylił mieszkania. Koleś naprawdę przeginał z
zielskiem. Z jakiegoś powodu zawsze, gdy był zjarany, uważał, że powinien pukać
pod siódemkę, nie pod ósemkę. Szczerze mówiąc zaczynało ją to już nieco
wkurzać.
Otworzyła i ze zdumieniem rozpoznała w niechcianym
gościu Vegarda.
- Wpuścisz mnie? – nawet, gdyby nie odezwał się
chwiejnym głosem, i tak zidentyfikowałaby błyskawicznie klasyczny przykład zalania
w trupa. Garbił się, a oczy miał lekko nieprzytomne. Stał wprawdzie dość
pewnie, ale śmiała przypuszczać, że nie potrwa to długo.
- Upiłeś się. – Nie powinna używać tak
moralizatorskiego tonu. Działało mu to na nerwy, szczególnie po alkoholu. Nie
mogła się jednak powstrzymać. Czasem bywał taki nieodpowiedzialny. Jak wtedy,
kiedy – również po pijanemu - wpadł na genialny pomysł wejścia na dach
najwyższego wieżowca w Oslo, żeby móc rzekomo oglądać miejską panoramę w środku
nocy. Albo jak po przyjęciu tego zakładu o przebiegnięciu trzynastu przejść dla
pieszych w ostatniej sekundzie migającego zielonego światła. Głupek. Najgorsze,
że mogła mu tłumaczyć do woli, a on i tak koniec końców zawsze robił swoje.
- No. – Wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu. – Mam
sobie iść?
Westchnęła melodramatycznie.
- Nie musisz. – Otworzyła drzwi szerzej, by umożliwić
mu swobodne wejście.
Rozejrzał się niepewnie po mieszkaniu, co Lea uznała
za intensywną analizę panującej wokół ciszy. Najwyraźniej albo sam znalazł
sensowne wytłumaczenie, albo stwierdził, że tak naprawdę wcale go to nie
obchodzi, bo w końcu powoli zdjął buty i skierował się w stronę telewizora.
- Czyżby to był doktor Geeeeorgie? – zapytał niemalże
z rozradowaniem, zaś Lea przewróciła oczami.
- Owszem. Czwarty sezon. Jak widzisz, ździebko mi
przeszkadzasz.
- I tak oglądałaś to już z dzie… dziesięć razy. –
Oczywiście miał rację.
- Po prostu lubię seriale. – Chwyciła pilota i
wyłączyła odbiornik, na co automatycznie się skrzywił.
- Nie przyszło ci do głowy, że też chcę wiedzieć, co
się dzieje w Seee… Seattle?
- Szczerze? Jakoś nieszczególnie. – Gestem zmusiła go
do tego, by usiadł, po czym sama zajęła miejsce obok niego. – No dobra. Z kim
się tym razem spiłeś?
- Z nikim – spróbował jej wyrwać pilota, ale w
odpowiednim momencie cofnęła rękę. – No weeeeeź.
- Nie będziemy oglądać razem telewizji, Vegard. Jesteś
nawalony.
- No to co?
- To, że za chwilę i tak pójdziesz spać.
- Nie mam och… ochoty spać.
- Z kim chlałeś?
- Powiedziałem już. Z nikim.
- Jasne.
- Nie kłamię, okej? Naprawdę byłem sam. – Głos na
przemian to mu się chwiał, to nabierał nagłej pewności. – Zawsze patrzysz na
mnie tak pod…. podejrzliwie. To wkurwiające.
- Nigdy nie chodzisz pić sam.
- Szczególna ok… okazja.
Uniosła lewą brew do góry.
- A co to ma niby znaczyć?
- Nic.
- Vegard!
- Nie krzycz.
- To powiedz mi, co się stało.
Chwila ciszy.
- Chloe się rżnie z jakimś sanczo panczo. – Przerwa na
czknięcie. – To się, kurwa, stało. – Kolejna przerwa. – Kocha go. Tak
powiedziała. Lo… love is in the air.
- Co takiego? – Lea nie wierzyła własnym uszom. – Z
jakim znowu sanczo panczo?
- A bo ja wiem? Szczegółów nie znam. – Wzruszył
ramionami z niewątpliwie mocno wymuszoną obojętnością. – Przyniesiesz mi wody?
Skinęła głową i pomaszerowała możliwie jak najszybciej
do kuchni.
Co on właściwie przed chwilą oświadczył? Że Chloe
Berger zakochała się w jakimś kolesiu? Bo to chyba należało rozumieć przez love
is in the air? Ale jakim właściwie cudem? Czy to w ogóle możliwe z czysto
logicznego punktu widzenia? Chloe Berger prawdopodobnie nie miała serca i nie
stać jej było na ludzkie uczucia, więc jakim cudem mogła kogoś kochać?
To absurd.
Z drugiej strony chyba by sobie tego tak po prostu nie
wymyślił.
Wcisnęła mu w dłoń odkręconą plastikową butelkę,
dochodząc do wniosku, że to bezpieczniejsza opcja, niż szklanka, po czym
spojrzała na niego bacznie.
- Dobra. Po kolei. Jeszcze raz. Co ci właściwie
powiedziała?
- Że się zakochała - wziął głęboki łyk, a w jego
mglistym spojrzeniu pojawiła się gorycz. – To jakiś facet. Norweg. Nic więcej z
niej nie… nie wyciągnąłem. – Niepewnie odstawił butelkę. – Ilu kolesi może
sobie liczyć ten naród?
- Na pewno wystarczająco wiele, byś go nie znalazł bez
bardziej szczegółowych informacji – zapewniła go chłodno, nadal nie mogąc
uwierzyć w przebieg tej rozmowy. Chloe Berger zakochana. To była
ostatnia rzecz, jaką spodziewałaby się usłyszeć, łącznie z wiadomością o
zmartwychwstaniu Michaela Jacksona i o wygraniu przez Rosenborg Ligi Mistrzów.
– Stwierdziła to tak po prostu?
- Właśnie tak – oblizał z przejęciem dolną wargę. –
Tak po prostu.
Mimo woli pomyślała o mężczyźnie, z którym spotkała ją
w styczniu na klatce.
Poznała go od razu, choć sporty zimowe nigdy jej nie
interesowały. Ale jako Norweżka miała twardo zakorzenione poczucie regionalnej
więzi i dumy z wszystkich osób wybijających się do wielkiego świata z jej
rodzinnych okolic, a tak się składało, że podobnie jak ona Emil Hegle Svendsen
pochodził z Sør-Trøndelag.
Nie miała pojęcia, dlaczego akurat on przyszedł jej w
tym momencie do głowy. Do tej pory uważała, że Chloe po prostu postawiła sobie
tym razem poprzeczkę wyżej niż zwykle. Kojarzyła jak przez mgłę słowa Vegarda
sprzed lat, z których jasno wynikało, że zbieżność nazwisk jej i Tory Berger
nie była przypadkowa. To by wiele wyjaśniało. Ale z całą pewnością nie gadkę o
zakochaniu.
Wtedy, kiedy rozmawiała o tym z Joergenem – czy raczej
usiłowała wyciągnąć z niego jakieś ciekawsze informacje, które mogłyby rzucić
na sprawę bardziej precyzyjne światło – właściwie raczej improwizowała. Nie
bardzo wierzyła w to, co mówi. Teraz też nie wierzyła, choć doskonale
wiedziała, że nawet nawalony Vegard nie uroiłby sobie takiej opowiastki.
Szczególnie, że widywała go już w znacznie gorszym stanie, niż ten dzisiejszy.
- Pojechała się z nim pieprzyć. – Wpatrywał się
intensywnie w butelkę, jakby usiłował coś z niej wyczytać. – Gdybym tylko wie…
gdybym wiedział, kto to jest. Wykończyłbym chuja.
Prędzej on wykończyłby ciebie, pomyślała Lea.
- Przykro mi. – Wcale nie skłamała. Rzeczywiście mu
współczuła, bo gołym okiem widziała, jak paskudnie się czuł. Jasne, że
przewidywała to już od dawna i że tak na dobrą sprawę klasyczne a nie
mówiłam byłoby w tych okolicznościach całkiem uzasadnione. Ale to, że być
może miała Chloe Berger z głowy to jedno, to, że cierpiał, to zupełnie co
innego. Wcale nie chciała patrzeć na jego ból. Nie chciała patrzeć, jak się
męczy. Co za podła, egocentryczna pizda. Wiele by dała, żeby ten koleś puścił
ją kantem. Żeby zobaczyła, jak to jest.
Nie liczyła na to. Wszyscy nabierali się na jej
gierki. Wszyscy poza nią, Leą. A jej akurat nikt nie słuchał, nawet jej własny
przyjaciel.
Od początku próbowałam ci to uświadomić. I mimo to
musiałeś postawić na swoim. Dlaczego? Jak mogłeś sam z własnej woli się w to
wciągnąć?
- Ona nigdy na ciebie nie zasługiwała, Vegard. – Teraz
oboje przypatrywali się butelce. – Wiesz o tym. Zawsze wiedziałeś.
Wiedziałeś, tylko jesteś tępy. Tak, jak ja. Ta sama,
śliska glina.
- Taaa. – Spojrzał na nią jakoś dziwnie, inaczej, niż
zwykle. Wydawał się trzeźwieć znacznie szybciej, niż początkowo przypuszczała.
Może alkohol wyparowywał z niego wraz z narastającą świadomością utraty szans u
Chloe. – Masz ładne włosy. – Wyrzucił to z siebie ot tak, po prostu, wciąż
uważnie jej się przyglądając. Bardzo liczyła na to, że udało jej się nie
zarumienić.
- Takie, jak zawsze – bąknęła, zdając sobie sprawę, że
zabrzmiało to naprawdę głupio. – Ale dzięki.
- Nie farbuj ich nigdy na niebiesko.
Parsknęła śmiechem.
- Nie zamierzam.
- I nie kupuj sobie jaszczurki.
- Tego też nie mam w planach.
Przesunął się. W jej stronę. Teraz już siedzieli
bardzo blisko, na tyle, że z łatwością wyczuwała charakterystyczną woń koniaku.
Martell VS. VS, czyli very special. Destylaty leżakujące w beczce
średnio około sześciu lat. Subtelna nuta wanilii i orzechów. Kremowy posmak,
jasnobursztynowa barwa. Jego ulubiony.
- To dobrze. – Nachylił się do jej ucha. Czuła świst
powietrza na małżowinie, gdy wypowiadał te słowa. To dobrze. Co dobrze?
Dobrze, że ma ładne włosy? Że tu z nim siedzi? Że lada moment straci kontrolę i
zrobi czegoś, czego będzie potem do końca życia żałowała? – To dobrze, że
nie masz tego w planach.
Ach tak.
Dotknął jej ust swoimi wargami. Były miękkie i
sprawiały, że na skórze zaczynała jej się robić gęsia skórka. Co ona
najlepszego wyrabia? Wstawiony. Pijany. Zrozpaczony. Szukający pocieszenia. Nie
powinna się na to zgadzać. Za kilka godzin pewnie na dobre zapomni, że w ogóle
do czegoś między nimi doszło. Nie chciał jej. Nigdy. Po prostu usiłował
wypełnić pustkę.
Z drugiej strony czekała na ten moment od lat.
Skłamałaby, gdyby usiłowała zaprzeczać.
Pragnęła go. Przez te wszystkie miesiące, przez cały
ten czas, przez okres rozpaczliwego udawania, że wystarczy jej to, co między
nimi było. Nie wystarczyło. Chciała budzić się obok niego, chciała obok niego
zasypiać, chciała go przytulać, chciała, by mówił o niej tak, jak mówił o
Chloe. Chciała, by zależało mu na niej tak, jak jej zależało na nim.
Co powinna zrobić? Wycofać się? Odepchnąć tę rękę,
która teraz tak zgrabnie wsuwała jej się pod podkoszulek? Wyrzucić go z
mieszkania i udać, że całe to zdarzenie w ogóle nie miało miejsca? Ale przecież
wcale nie miała na to ochoty. Nie miała ochoty go odtrącać. Czuła się tak,
jakby sama była teraz pijana.
Dla niego to nic nie znaczy. Bawi się tobą. Tylko
pomyśl, jak cię to zaboli, kiedy jutro wyjdzie stąd jak gdyby nigdy nic.
Odważysz się w ogóle spojrzeć w lustro?
Ręka. Przy biustonoszu. Przy zapięciu. Ostatni moment,
by go odtrącić, nim sprawy zajdą za daleko.
Nagle zrozumiała, że nic jej to wszystko nie obchodzi.
Nie obchodziło jej jutro. Ani ten ból, którego
już teraz mogła się spodziewać. Nie obchodziło jej, że zadowala się tym, co
jest, bo doskonale wie, że nic lepszego nie dostanie. Nauczyła się maksymalnie
korzystać z tego, co oferowało jej życie.
Nie protestowała, gdy zaczął dobierać się do jej
rozporka. Ani nawet wtedy, gdy kilka minut później oboje leżeli nadzy na jej
niewygodnym łóżku, patrząc sobie prosto w oczy. Przemknęło jej tylko przez
głowę, że nie może sobie przypomnieć, jaki dzisiaj dzień tygodnia, więc nawet
nie będzie mogła odnotować tego momentu w kalendarzu. No, i może jeszcze to, że
z całą pewnością ma dług wdzięczności wobec pewnego jedenastokrotnego
biathlonowego mistrza świata z Trondheim w okręgu Sør-Trøndelag.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz