is it my
imagination or have i finally found something worth living for?
Bardzo starał się o niczym nie myśleć.
Będąc na trasie, zawsze tak postępował. Wyrzucał z
głowy wszystko, co było zbędne, przeprogramowując się na automatyczne działanie
wytrenowanej do bólu maszyny. Zapominał o szarej codzienności i o świecie, w
którym przychodziło mu na co dzień funkcjonować, a który teraz musiał się w
jego umyśle skurczyć do rozmiarów biathlonowego stadionu i trasy biegowej. Wszystkie
problemy należało odrzucić daleko za siebie, wypuścić gdzieś w otchłań,
rozprowadzając wokół siebie stan permanentnej pustki.
Przyjął tę taktykę dawno temu, jeszcze jako
nastolatek, kiedy wcale nie miał pewności, czy zabawa w biathlon rzeczywiście stanie
się dla niego czymś poważniejszym. Uświadomił sobie wtedy, że kluczem do
sukcesu wcale nie była szybka gonitwa na nartach, ani nawet odpowiednie
ustawienie celownika. Tym, czego naprawdę potrzebował, okazywała się za
każdym razem chłodna głowa. Głowa, w której nie siedziałaby żadna natrętna
myśl, głowa, która nie usiłowałaby analizować wszystkich kolejnych kroków,
głowa, która pozostałaby obojętna na to, że wylądował na strzelnicy w tym samym
czasie, co trójka jego poważnych rywali, a z tyłu dobiegali już kolejni. Musiał
się wyłączyć. Obudzić w sobie próżnię, umożliwiającą mu przemianę w
wykonującego komendy robota. Zapomnieć o wszystkim, włącznie z byciem
człowiekiem.
Tak właśnie robił. Albo przynajmniej próbował
tak robić, będąc biathlonistą dosyć dojrzałym, stosunkowo doświadczonym i
względnie świadomym własnego działania. Wiele już w czasie swojej kariery
przebrnął. I choć nigdy dotąd nie działał z zamiarem udowodnienia czegoś
człowiekowi, który już od kilku tygodni nie żył, zdawał sobie sprawę, że nawet
w tym szczególnym przypadku powinien działać tak, jak zawsze. Wyścig mógł być
dla niego ważniejszy niż pozostałe, mógł mieć wyjątkową rangę, mógł stanowić
główny cel sezonu dla nich wszystkich – ale tak naprawdę nadal pozostawał zwyczajnym
biegiem z karabinem, jednym z setek umiejscowionych w jego życiowym
terminarzu. W ostatni czwartek – sztafeta mieszana. Poprzedniego dnia – sprint.
Teraz – bieg pościgowy. W najbliższy czwartek – indywidualny. W sobotę –
sztafeta zwykła. W niedzielę – bieg masowy. A potem kolejne starty, aż do
samego końca, do Khanty Mansyjska. Kilka miesięcy przerwy z całą masą
treningów. I znów to samo, z uwzględnieniem olimpiady. I znów przerwa. I znów
sezon. Wciąż i wciąż ta sama historia.
Jego życie dzieliło się tylko na dwa okresy – na czas
z biathlonem i czas bez biathlonu. Oczywiście, to ostatnie w cudzysłowie, bo
tak naprawdę biathlon był nieustannie, tylko w trakcie lata miał
charakter niezobowiązujący. Przy czym nadal pozostawał jego światem. Momentami
przerażało go to, jak bardzo wciągnął się w tę dyscyplinę, jak niewiele mu poza
nią pozostało. Czy w ogóle w egzystencji, którą prowadził, istniało cokolwiek,
co nie byłoby w choćby małym stopniu związane z biathlonem?
Chloe, przemknęło mu
przez myśl, gdy pędził trasą tak szybko, jak tylko się dało, rozpaczliwie
usiłując dogonić Martina. Istniała jeszcze Chloe. A ona może i jako
siostra biathlonistów również powinna zaliczać się do tej kategorii, ale
jednocześnie zapewne nawet nie wiedziała, z jakiej odległości strzela się do tarczy
albo jaki dystans przebiega się w wyścigu takim, jak ten. Rzeczy tego rodzaju
raczej nie miały dla niej znaczenia. Funkcjonowała w zupełnie innej
czasoprzestrzeni. I nie nadawała się specjalnie do szufladkowania.
Do jasnej cholery, miał nie myśleć.
Zacisnął zęby, czując, że długo już tego nie wytrzyma.
Doskonale wiedział, jak wyglądała sytuacja, miał świadomość, że jest blisko
mety. Znał tę trasę na pamięć i nie potrzebował nawet wskazówek od Espena.
Mijał czas i co gorsza, mijał dystans, dystans, na którym mógłby spróbować
zaatakować. Jego szansa się kurczyła. Teoretycznie, zrobił do tej pory to, co
miał zrobić. W dwóch biegach zgarnął dwa złota – najpierw w sprawnie rozegranej
sztafecie, później w sprincie, gdy długo nie mógł uwierzyć, że z jednym pudłem
udało mu się zwyciężyć. W tego rodzaju wyścigu na pewno należało to uznawać za
sukces. Musiał być zadowolony ze swoich osiągnięć. Ale jednocześnie pozostawał
człowiekiem, który zawsze uważał, że może osiągnąć jeszcze więcej. Tego rodzaju
ambicję traktował raczej jako swoją zaletę – bez niej niczego by w sporcie nie
zdobył.
Dzisiaj również nie interesowało go nic poza
zwycięstwem.
Nie miał pojęcia, czy sytuacja wyglądałaby podobnie,
gdyby nie Sverre, czy również tak mocno nakręciłby się na te biegi. Nie dało
się już tego zresztą ocenić. Nic nie wróci życia Sverremu, tak jak i nic nie
wymaże ich rozmowy sprzed miesiąca i pamiętnego obiecuję, które na
zawsze zawisło pomiędzy nimi na telefonicznej linii niemiecko-norweskiej. Obiecał.
Że ich załatwi. Że ich wykosi. Że będzie podczas tych mistrzostw najlepszy.
Nie w czołówce. Nie trzeci. Nie drugi. Najlepszy.
Będę cię pilnie obserwował.
Wtedy jeszcze nie wiedział, jak rozumieć te słowa.
Teraz sytuacja wyglądała inaczej. Teraz rozumiał aż za dobrze.
Nie staraj się. Zrób to.
Głos Sverrego dudnił mu w uszach wraz z narastającym w
przyspieszonych nogach bólem. Ledwo widział migocący przed nim świat
zamieniający się w potężny kłąb białego śniegu. Z trudem dostrzegał fragmenty
walczących o życie nart, śmigających równolegle obok rywali. Działał zupełnie
odruchowo i całkowicie bezmyślnie, czując w całym ciele piekielny wysiłek
wzmocniony dodatkowymi, karnymi rundami, bez których wygrałby przecież ten
wyścig już dawno. Sam był sobie winien.
Do kurwy nędzy, przecież mu obiecał.
Nie łamał słowa danego ludziom, na których mu
zależało. Powiedział, że to zrobi. Musiał to zrobić. Nie miał wyboru.
Droga ucieczki już nie istniała, nie teraz, kiedy Sverre nie żył.
To, jakim cudem udało mu się w końcu dopaść Martina i
zmusić go do koszmarnego wyścigu jeden na jeden na prostej drodze do mety,
pozostawało dla niego zagadką zarówno podczas samego zdarzenia, jak i długo po
nim. Nie potrafił sobie przypomnieć ani momentu, gdy go dogonił, ani
przekroczenia końcowej linii. Nie umiał odtworzyć niczego z tej części biegu.
Dwadzieścia cztery milimetry, o które go wyprzedził i które zadecydowały o
złotym kolorze jego medalu, stanowiły dla niego zjawisko zupełnie
niewytłumaczalne.
Po prostu przestał myśleć.
*
Zastanawiał się, czy przypadkiem mu się to nie
przywidziało. Czy aby czegoś sobie nie uroił, ulegając głupiemu wyobrażeniu.
Ale im częściej przypatrywał się zapisanej na telefonie fotografii, tym
bardziej uderzała go myśl, która wpadła do jego głowy już nieco wcześniej, gdy
uległ namowom Eldara i przeprowadził w internecie swoje małe, prywatne
śledztwo.
Zaraz po tym, jak wylądowali w Tromsø, a trupioblada
na twarzy Chloe oświadczyła nieakceptującym sprzeciwu głosem, że musi się natychmiast
udać do toalety, skorzystał z okazji i raz jeszcze spojrzał na zdjęcie,
skupiając wzrok na sylwetce stojącej z boku wysokiej dziewczyny o niedbale
uczesanych włosach.
Nie dostrzegał między nimi większego podobieństwa,
może poza tym, że obie się garbiły i wyróżniały wzrostem na tle swoich
rówieśniczek. Trudno mu jednak było uwierzyć w ich pokrewieństwo – i to tak
bliskie. Chloe wyróżniała się z tłumu, podczas gdy nieznajoma z fotografii
sprawiała wrażenie, jakby robiła wszystko, by zaniknąć w nim na dobre. Jej
spojrzenie wyrażało szczerą niechęć względem otoczenia i Emil spokojnie
postawiłby solidną sumkę za to, że oddałaby wiele, by znaleźć się daleko poza
zasięgiem obiektywu.
Zdążył się zorientować, że zdjęcie powstało w kwietniu
1988 roku, czyli mniej więcej półtora roku przed tym, jak zaszła w ciążę.
Najbardziej zaintrygował go w tym wszystkim nie
dziwaczny mimo wszystko fakt patrzenia na prawdopodobną biologiczną matkę Chloe
w nastoletniej wersji. Naprawdę jego uwagę przyciągnęło irytujące poczucie, że
skądś tę pobladłą twarz kojarzy.
Nie bardzo potrafił to uzasadnić, bo przecież nie znał
żadnej Vibeke Hansen, a w Tromsø nie był już od naprawdę wielu lat. Nie umiał
również odtworzyć wspomnienia, które mogłoby się z nią wiązać. Mimo to wciąż
się nad tym zastanawiał. A im dłużej się zastanawiał, tym silniej utwierdzał
się w przekonaniu, że gdzieś już tę dziewczynę widział.
*
W badawczym spojrzeniu żylastego, chudego jak patyk
mężczyzny przytrzaskującego klapę kosza na śmieci było coś, co nasunęło Emilowi
na myśl Annette Lebelt.
Ona też patrzyła na Chloe w ten sposób. Albo
przynajmniej podobnie, z dziwną, charakterystyczną i trudną do zignorowania
konsternacją, tak, jakby w jej twarzy dostrzegła coś znajomego, ale
jednocześnie bez stuprocentowej pewności co do szczegółów. Wówczas jeszcze
szczególnie się nad tym nie zastanawiał, choć instynktownie czuł, że odpowiedzi
Annette na zadawane przez nich pytania nie są do końca szczere. Dopiero teraz,
dostrzegając swoistą analogię między Sarpsborgiem z listopada a Tromsø z maja,
w umyśle zaświeciła mu niskowoltowa żarówka.
Chloe nie była podobna do matki. Przynajmniej przy
założeniu, że jej matka i dziewczyna ze zdjęcia klasowego to jedna i ta sama
osoba. Nie miały prawie żadnych wspólnych cech fizycznych. Mogła jednak urodę
odziedziczyć po kimś innym. Po ojcu, na przykład.
Annette twierdziła, że go nie zna. Zdaniem Emila
kłamała, jakkolwiek nijak nie mógł jej tego udowodnić.
Zabawne, że pomyślał o tym wszystkim dopiero teraz,
przy okazji spotkania z gościem, który najprawdopodobniej był dziadkiem Chloe.
Eldar wspominał mu mimochodem, że oprócz Vibeke wskazanym adresem posługiwał
się oficjalnie także niejaki Halvard Hansen, urodzony w 1936 roku, a
obserwujący ich uważnie mężczyzna niewątpliwie wyglądał na kogoś, kto już dawno
zdążył przekroczyć siedemdziesiątkę. Poza tym przypatrywał jej się tak, jak
Annette.
Jakby ją znał, choć nigdy się wcześniej nie widzieli.
- Szukamy Vibeke Hansen – dźwięk twardego,
zdystansowanego głosu Chloe trochę wybił Emila z rytmu. Właściwie spodziewał
się, że będzie równie zamknięta w sobie i mało pomocna jak w Sarpsborgu. Być
może chciała mu się trochę zrewanżować. Albo wymazać z jego pamięci wizję jej
drżącej ręki, gdy samolot zbliżał się do startu z Trondheim. Nie miał pewności,
czy bardziej wtedy drażniła ją sama istota własnego strachu, czy też jego
wyrazistość. Dla Emila było to w sumie nawet zabawne. I stanowiło kolejny
przykład na to, że może i chciała za wszelką cenę zgrywać twardzielkę, ale w
głębi serca nadal pozostawała zwykłą, nieodporną na pewne czynniki dziewczyną,
potrzebującą czasem psychicznego wsparcia. Tkwiło w tym coś pocieszającego.
Lubił dostrzegać w niej małe aspekty człowieczeństwa, które rozpaczliwie
usiłowała ukryć przed światem z przyczyn nieznanych zapewne nawet samej sobie.
Mężczyzna zmrużył oczy. Niebieskie. Dziewczyna ze
zdjęcia też chyba takie miała. Albo i nie. Emil sam już nie potrafił ocenić –
czuł, że od nadmiaru kawałków układanki rzuconych mu pod nos zaczyna mu się
kręcić w głowie. Nigdy nie specjalizował się w tego rodzaju zabawach.
- Vibeke już tutaj nie mieszka – z tonu odpowiedzi
należało rozszyfrować lekkie zaskoczenie pytaniem. – Od ponad dwudziestu lat.
- Gdzie zatem możemy ją znaleźć? – nic nie wskazywało
na to, by Chloe była zbita z tropu tą informacją. Facet jednak wzruszył jedynie
ramionami.
- Nie utrzymujemy zbyt regularnego kontaktu. – Oparł
się o płot i posłał im kolejne baczne spojrzenie pełne uwagi. – Co chwila się
przeprowadza. Właściwie widuję ją raczej przypadkiem. – Wyprostował plecy, zaś
Emilowi natychmiast przyszło do głowy, że jak na człowieka w tym wieku
zachowywał całkiem niezły wzrost. – Czego państwo chcą od Vibeke?
- Sprawa osobista – warknęła Chloe nieco zbyt ostro,
co chyba utwierdziło mężczyznę w jego dotychczasowych przekonaniach, a
biathlonistę w podejrzeniu, że tak naprawdę zostali rozpoznani niemalże od
razu.
- Pani jest jej córką – powiedział powoli z pewną dozą
niedowierzania w głosie. – Myślałem, że pani nie żyje. – Nie doczekawszy się z
jej strony żadnej riposty, przeniósł wzrok na Emila. – Za to pan wygląda jak jeden
z tych chłopaków od karabinu.
- Właściwie to…
- A pan to kto? – przerwała mu w pół słowy panna
Berger wojowniczym tonem. Staruszek tylko prychnął.
- Halvard Hansen – oświadczył zgodnie z pierwotnym
założeniem chłopaka od karabinu. – Ojciec Vibeke. – Wyrzucił z siebie
kilka pojedynczych kaszlnięć. – Wygląda na to, że i z panią jestem
spokrewniony.
Zrobiło się cicho. Emil wiele by dał, by móc teraz
wejść do głowy Chloe i usłyszeć jej myśli. Nie wyobrażał sobie, jak absurdalnie
musiała się aktualnie czuć, stojąc przed własnym, biologicznym dziadkiem i
zyskując niezłomną pewność, że rzeczywiście miała jakąś przeszłość jeszcze
przed Lesją, a nawet i przed Sarpsborgiem. Miała rodzinę. Rodzinę,
która, owszem, zrezygnowała z niej, ale która jednocześnie wciąż istniała i na
dodatek stanowiła namacalny kawałek rzeczywistego krajobrazu.
- Sądziłem, że cię nigdy nie zobaczę – wymamrotał
mężczyzna tak cicho, że ledwo dało się zrozumieć jego niewyraźne słowa. – Nic
nam nie powiedziała. Wyjechała, a gdy wróciła, zachowywała się tak, jakby nic
się nie zdarzyło. Bez brzucha i bez dziecka.
- Zostawiła mnie na schodach sierocińca. – Chloe
zachowywała się tak, jakby rozmawiali o pogodzie, choć Emil za dobrze pamiętał
jej zbolałe pewnych rzeczy się nie robi, by dać się nabrać na tę rzekomą
obojętność. Na widok zranionej miny Halvarda uśmiechnęła się gorzko pod nosem.
– Zdarza się. Adoptowano mnie, jakoś sobie poradziłam. – Czytaj olaliście
mnie ciepłym moczem, ale i tak wyszłam na ludzi, więc się pieprzcie.
- Nie chciała nas słuchać – mruknął po dobrych
trzydziestu sekundach milczenia. – Może gdyby nie wyjechał… gdyby został… -
ewidentnie miał problemy ze złożeniem myśli w całość. – Bardzo jesteś do niego
podobna – oświadczył w końcu, na co Chloe zmarszczyła brwi.
- Do kogo?
- Do tego chłopaka, z którym się spotykała. – Zrobił
taki ruch, jakby chciał ją dotknąć za nadgarstek, ale się powstrzymał –
niewystarczająco szybko, by umknęło to uwadze Emila. – Nie przyprowadzała go
tutaj. Wstydziła się. Był z dobrego domu. Za wysokie progi na nasze krótkie
nogi.
W zwężonych, szarych oczach pewnej studentki akademii
sztuk pięknych tkwiło coś przerażającego.
- Pan zna ojca? – trzymała się twardo grzecznościowej
formuły, nie chcąc na głos przyznawać, że cokolwiek mogło ją naprawdę wiązać z
tym człowiekiem i z tym środowiskiem. Emil doskonale to rozumiał. Bo poza
wspólnym materiałem genetycznym i historią, której nijak nie mogła pamiętać, nic
ich w gruncie rzeczy nie łączyło.
Halvard ponownie wzruszył ramionami. Słowo pan
zapewne lekko go uderzyło, ale ewidentnie starał się nie dać tego po sobie
poznać.
- Nie przedstawiała go nam. Widziałem go parę razy w
życiu. Na zdjęciu bym rozpoznał, ale nic poza tym. Od razu widać, że jesteś
jego dzieckiem. – Ta wypowiedź rozwiała resztki wątpliwości biathlonisty co do
szczerości Annette Lebelt. – Jakoś na P mu było. Peer czy Petter. Albo Philip.
Nie pamiętam. Nie rozmawiała o nim.
- W akcie urodzenia nie mam wpisanego żadnego
nazwiska.
- To bardzo w jej stylu. – Emila korciło, żeby
zapytać, jak to rozumieć, ale uznał, że jego prawo do wtrącania się do tej
rozmowy jest naprawdę marginalne. – Wyjechali stąd wiele lat temu. Bogaci byli.
Jego ojciec w jakiejś budowlance robił. Wielkie korporacje. Inwestycje za
granicą. Nigdy nie wrócili.
- Dokąd się wybrali?
- Musisz spytać Vibeke.
- A gdzie znajdę Vibeke?
Mężczyzna zacisnął wargi i popatrzył na Emila, potem
zaś po raz kolejny na swoją nieznaną dotąd wnuczkę.
- Pracuje w jednym z supermarketów przy
Stakkevollvegen. Wykłada towary i sprząta. O ile jej jeszcze nie zwolnili.
*
Vibeke długo nie potrafiła pojąć istoty swojego
strachu. Nie do końca go rozumiała, co jeszcze bardziej ją przerażało. Tak
naprawdę przerażało ją własne przerażenie. Nie znosiła tego
nieprzyjemnego ukłucia w środku, które zawsze jej wówczas towarzyszyło, tej
potężnej dziury gdzieś na dnie żołądka dzień w dzień poszerzającej się do coraz
to większych rozmiarów. Zastanawiała się, dlaczego tak strasznie się boi,
dlaczego budzi się z absurdalną paniką i sercem bijącym stanowczo zbyt szybko. W
końcu uznała, że w tym wszystkim wcale nie chodziło o strach.
Chodziło o wstyd.
Wstyd towarzyszył Vibeke na każdym kroku, razem z
lękiem społecznym i huśtawkami nastrojów. Wstyd był z nią w każdym etapie jej
życia. Właściwie gdyby kazano jej wskazać jedno słowo opisujące ją w sposób
najskuteczniej przekonujący, wybrałaby właśnie wstyd.
Wstydziła się od zawsze. Odkąd tylko sięgała pamięcią.
Różnych rzeczy. Tego, że jest biedna. Tego, że jest brzydka. Tego, że jest
dziwna. Tego, że ma kiepskie oceny z matematyki i że nie umie się z nikim
zaprzyjaźnić. Gdy Petter zaczął się nią interesować – minęło tyle lat, a nadal
nie potrafiła tego zrozumieć – wstydziła się całej siebie, całej swojej osoby,
tej chudej, wysokiej szkapy o stopach wielkich jak kajaki, którą wszyscy
wytykali palcami, bo każdy wiedział, że ma nie po kolei w głowie. Wstydziła
się własnej przeciętności, przy nim jeszcze bardziej rażącej niż zwykle.
Wstydziła się, że potraktowała go podle, co gorsza nawet tego do końca nie
rozumiejąc, więc kiedy się rozstali, zupełnie zerwała z nim kontakty w pełnej
świadomości, że nigdy już nie nabierze na tyle odwagi, by spojrzeć mu
kiedykolwiek w oczy.
Wstydziła się ciąży. Mniej więcej w grudniu 1989 roku
jej brzuch nabrał wyraźnych kształtów i od tamtej pory zredukowała ilość wyjść
na ulicę do minimum, nie mogąc zdzierżyć boleśnie szufladkujących spojrzeń.
Miała wtedy osiemnaście lat, ale wyglądała na mniej, więc co poniektórzy
sprawiali wrażenie wręcz zbulwersowanych. Dodając do tego jej etykietkę miejskiego
dziwoląga, należało uznać sytuację za koszmarną.
Wstydziła się dziecka, ale i samej siebie, a przede
wszystkim tego, co zrobiła. Tego rozegranego z daleka od rodziny, potajemnego
scenariusza, uwzględniającego podróż na drugi koniec Norwegii, bo nie zniosłaby
dzielenia z córką przestrzeni w tych samych miejskich granicach
administracyjnych. Chciała ją odepchnąć tak daleko, jak tylko się dało,
chociażby dla własnej, osobistej satysfakcji, dla własnego poczucia, że
przynajmniej redukuje prawdopodobieństwo spotkania z nią w przyszłości do
minimum.
Wstydziła się zostawienia jej na schodach sierocińca.
Nie chciała jej, oczywiście, nigdy w sumie nawet nie myślała nawet na poważnie
o tym, żeby mieć dzieci, bo nigdy też i nie uwzględniała siebie w scenariuszu
jakiegokolwiek związku. Nie sądziła, że coś podobnego może ją spotkać. A gdy
już ją spotkało, potrzebowała lat, by obudzić w sobie jakikolwiek instynkt
macierzyński, by uświadomić sobie, że być może popełniła błąd. Nie miała
wątpliwości, że gdyby mogła się cofnąć do maja 1990 i na nowo podjąć jakąś
decyzję, zrobiłaby dokładnie to samo. Ale wtedy sama była jeszcze dzieckiem.
Dziewiętnastoletnim, po rozstaniu. Samotnym i jeszcze bardziej zamkniętym w
sobie, niż do tej pory. Bez pieniędzy na zabieg aborcyjny. Nie widziała
innej drogi.
Starała się ją wyrzucić z pamięci. I w sumie na
początku szło jej nawet nie najgorzej. Tego nie było, tego nie było, tego
nie było. Żadnej ciąży. Żadnego koszmarnie długiego i uciążliwego porodu. Żadnej
podróży do Sarpsborga.
Mniej więcej po pięciu latach po raz pierwszy otwarcie
o niej pomyślała. Otwarcie, to znaczy inaczej niż jak o niechcianym
obiekcie odrzuconym gdzieś na margines i usuniętym z własnego życia na siłę.
Pracowała wówczas na stacji benzynowej i kiedy akurat liczyła pieniądze w kasie
podczas wieczornej zmiany, wspomnienie córki uderzyło ją niczym nagły opad
deszczu zrodzony z niemal niedostrzegalnej chmury.
Co się z nią działo?
Mogła być wszędzie. Najpewniej po prostu w domu
dziecka, tam, gdzie ją porzucono. Albo też i w zupełnie innym miejscu z obcymi
ludźmi. Z rodziną.
Vibeke wstydziła się całej tej historii. Do tego
stopnia, że niespełna pięć miesięcy później wyprowadziła się z domu, nie
umiejąc znieść oskarżycielskich spojrzeń rodziców i pytań, na które uparcie nie
chciała odpowiadać. Nie mogli jej już do niczego zmusić. Była pełnoletnia. I
cholernie ich rozczarowała, bardziej, niż ktokolwiek inny z jej licznego
rodzeństwa. Zawsze sprawiała problemy przez swoją odmienność, ale ciąża
postawiła mur nie do zburzenia. Zresztą Vibeke nie próbowała niczego burzyć.
Odkąd pamiętała, izolowała się od świata tak, jak tylko się dało. Powoli,
konsekwentnie zamykała się w swoich własnych ścianach, nie dopuszczając do
siebie absolutnie nikogo, łącznie z ludźmi, których kochała.
Miłości również się wstydziła.
Osoby jej pokroju nie powinny się w to pakować. Nigdy.
Podobne historie nie były dla niej. Nie nadawała się do związku ani
jakiegokolwiek emocjonalnego zaangażowania. Petter wściekał się, że tak łatwo
postawiła na nich krzyżyk, że tak szybko wywiesiła białą flagę, odpychając go
od siebie na dobre. Ale w głębi serca po cichu uważała, że tak naprawdę
wyświadczyła mu sporą przysługę. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co miało go
czekać u jej boku. Nie uświadamiał sobie, jak koszmarną w gruncie rzeczy byłaby
partnerką. Wykończyłaby go. To jasne. Ze swoim rozchwianiem, ze swoją
bojaźliwością, z rozpaczliwą próbą trzymania się z daleka od normalnego świata
i wyrzucenia z siebie wszelkiego rodzaju uczuć, nad którymi nie potrafiła
zapanować. Zanim go spotkała, sądziła, że w ogóle nie jest zdolna do miłości –
potem odkryła, że wręcz przeciwnie. Jak najbardziej umiała kochać. Tyle tylko,
że nic dobrego nikomu nie mogło z tego przyjść. Jej uczucia stanowiły klatkę,
po której miotała się jak oszalała, z zażarciem i bez jakiejkolwiek kontroli.
Tak, jak niegdyś wszystko spływało po niej jak po kaczce, tak teraz przeżywała
każdą emocję wręcz podwójnie. I być może on cierpiał, gdy się rozstali, ale z
całą pewnością nie dało się tego w żadnym stopniu porównać z jej bólem. Po tylu
latach nadal chyba do końca sobie z tym nie poradziła. Nienawidziła go za to,
choć doskonale wiedziała, że niczym nie zawinił, że jedynym błędem, jaki
popełnił, było dopuszczenie jej do siebie.
Tak niewiele rozumiał.
Nic dziwnego, bo ona też nie rozumiała. Niczego. Dawno
już pogubiła się w tym zbudowanym przez siebie labiryncie, w tej pełnej
zakrętów i bocznych uliczek drodze donikąd. Odtrąciła absolutnie wszystkich i
teraz tkwiła w nim w całkowitej samotności, nie mając pojęcia, co też
najlepszego wyrabia. Przypominała trochę zwierzę goniące własny ogon.
Bała się spotkania z córką. I cała zabawa polegała nie
na samym strachu jako takim, ale na tym, na czym tak naprawdę polegała zawsze.
Na wstydzie.
Jak ona jej spojrzy w oczy, do cholery?
W głębi serca nadal ściskała w sobie uporczywą
nadzieję. Że może jednak Chloe się wycofa. Że zrezygnuje. Że uzna to za
bezsensowne. Bo przecież szukanie kogoś, kto przed laty cię porzucił zamiast
rozstawiać nad tobą parasol ochronny nie miało sensu. Vibeke nie
chciałaby mieć do czynienia z kimś takim.
Być może poza więzami krwi nic jej z córką nie
łączyło.
Podświadomie czuła, że ten dzień nadejdzie. Musiał
nadejść. Skoro trafiła do Annette, trafi i do niej. Po nitce do kłębka.
Pomalutku. Kroczek po kroczku.
I w końcu nadszedł. Środa, dwudziesty drugi maja 2013
roku, kilka minut po godzinie szesnastej.
Widok stojącej na progu jej klitkowatego mieszkania
Chloe, jej niebieskich włosów, dłoni zanurzonych w kieszeniach obszernej bluzy
i lodowatego spojrzenia, automatycznie wsunął Vibeke do głowy trzy zasadnicze
myśli.
Po pierwsze – rzeczywiście była podobna do
Pettera. Nie w taki standardowy, normalny sposób, w jaki dzieci dziedziczą po
swoich rodzicach pojedyncze cechy. Annette wcale nie przesadziła, mówiąc o skórze
zdartej z ojca. Miała jego wąskie wargi, stosunkowo nieduży nos, nawet
kształt uszu wydawał się podobny. A przede wszystkim kolor oczu. Wyjątkowy.
Rzadki. Vibeke pamiętała, że te stalowe tęczówki śniły jej się po porodzie
latami. Patrzyły na nią chłodno, badawczo i oskarżycielsko. Zarówno wtedy, jak
i teraz, dwadzieścia trzy lata później.
To prowadziło do punktu drugiego. Do pogardy, którą
widziała we wzroku córki i która sprawiała, że czuła się tak, jakby ktoś wbił
jej ostrze noża głęboko w plecy, choć przecież spodziewała się już od dawna
czegoś w tym stylu. Bo dlaczego miałoby być inaczej? Z jakiej niby racji Chloe
miałaby okazać jej zrozumienie czy tolerancję? Zostawiłaś mnie, a powinnaś
być ze mną bez względu na wszystko. Zimne, szeroko otwarte źrenice nie
musiały jej tego mówić. Sama wiedziała.
No i myśl numer trzy. Ostatnia. Dobrze, ona akurat nie
przyszła automatycznie. Ale Vibeke wpadła na nią szybko, po raptem paru
sekundach, gdy jej córka wymieniła przelotne i bardzo znaczące spojrzenie z
mężczyzną, który jej towarzyszył. Był od niej trochę wyższy, dobrze zbudowany i
wyglądał jakoś dziwnie znajomo. Tak, jakby już go gdzieś wcześniej widziała.
Odnosiła wrażenie, że spotkała go dawno temu, w czasach, których nie miała już
aktualnie prawa pamiętać. Być może w każdej innej sytuacji usiadłaby na krześle
i zaczęła się intensywnie zastanawiać, tak długo, aż w końcu znalazłaby
odpowiedź.
Teraz jej to nie obchodziło. Obchodziły ją inne, małe,
z pozoru nieistotne rzeczy, zauważane przez nią gołym okiem i interpretowane w
sposób szczególny, bo kiedyś przechodziła dokładnie przez to samo. Też
wymieniała tego rodzaju spojrzenia, wyrażające więcej niż jakiekolwiek słowa,
stanowiące niewerbalne porozumienie niezrozumiane dla nikogo poza nią samą i
człowiekiem, na którego patrzyła. Też pozwalała mężczyźnie łamać granice swojej
dotąd pilnie strzeżonej przestrzeni osobistej, trzymając się możliwie jak
najbliżej niego. Też chodziła z kimś w taki sposób, by jej dłoń niemalże
stykała się z jego dłonią. Jej lewa dłoń. Jego prawa dłoń. Ich silne dłonie.
Kiedy wpuściła ich do mieszkania bez słowa i usiedli
obok siebie niemalże w ścisku, utwierdziła się w przekonaniu, że Chloe jest
zakochana.
To byłoby pewnie nawet zabawne, siedzieć tak i patrzeć
na własne dziecko, przerabiające historię, którą doskonale znała z autopsji.
Byłoby, gdyby Vibeke wciąż nie czuła paraliżującego ją wstydu zamieniającego
się w strach i na odwrót.
- Jak mnie… znaleźliście? – nie wiedziała, jakim cudem
udało jej wyrzucić z siebie te słowa. Najchętniej siedziałaby w milczeniu na
tyle długo, by stracili do niej cierpliwość i zostawili ją samą.
Tylko w tym była dobra. W samotności.
- Daliśmy w łapę jednemu z twoich
kumpli w pracy – oświadczyła Chloe głosem tak rzeczowym i lodowatym, że Vibeke
aż zrobiło się zimno.
- A jak znaleźliście pracę? – naprawdę nie mogła
uwierzyć, że bierze udział w tej rozmowie.
- Twój tatuś udzielił nam paru podpowiedzi – wciąż ten
sam, morderczy wzrok potrafiący zamienić kostkę lodu w kałużę wody. – Twój
tatuś, a mój dziadek, jak sądzę. Rozumiem, że nie tylko mnie puściłaś w trąbę.
Vibeke zacisnęła wargi.
- Nic nie wiesz – wymamrotała, nie mając pojęcia, jak
się bronić. Chloe tylko prychnęła pod nosem.
- Oczywiście, że nie wiem – warknęła, wycedziwszy
każde słowo z uderzającą precyzją. – Trudno, żebym wiedziała cokolwiek o kimś,
kto ponad dwadzieścia lat temu się na mnie wypiął. – Wyrzuciła z siebie gorzkie
prychnięcie. – Wyjaśnij mi jedno. Ojciec zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę?
Olał cię, kiedy byłaś w ciąży? Czy może w ogóle nie raczyłaś go o niej
powiadomić?
Atak. Atak. Atak. Obrona? Zerknęła kątem oka na
mężczyznę, który do tej pory nie wypowiedział ani słowa. Patrzył na nią z
podobną wojowniczością. No pewnie. Grali w tej samej drużynie.
- Nie znam twojego ojca – musiała być konsekwentna.
Pamiętała, jak długo zastanawiała się, co zrobić, gdy przyszło jej podać dane
do aktu urodzenia. Zrezygnowała ze szczegółów na wypadek takiej właśnie
sytuacji. Nie, żeby kiedykolwiek brała ją pod uwagę w sposób bardziej prawdopodobny
aniżeli czysto hipotetyczny.
Skoro Petter nie wiedział o dziecku, dziecko nie
powinno wiedzieć o Petterze.
- Kłamiesz – na twarzy Chloe pojawiła się wyraźna
drwina. Kpiła sobie z niej. Śmiała się z niej. Z tego, jaka była słaba i
żałosna. Nic dziwnego. – Doskonale wiesz, kto to jest. Ale usiłujesz wcisnąć mi
kit, bo pewnie nawet go nie poinformowałaś, że zostanie tatuśkiem, a głupio by
wyszło, gdyby się tego dowiedział dwadzieścia trzy lata po fakcie od własnego
dziecka, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Dobrze kalkuluję czy coś
pojebałam?
Obrona? Jaka obrona? Była zaplątana w kozi róg bez
możliwości ucieczki. Serce biło jej jak oszalałe. Głowa zaczynała boleć. Nie
potrafiła znaleźć jakiejkolwiek sensownej riposty. Ani nawet bezsensownej. Tak,
jak jeszcze do niedawna ciągnęła jakimś cudem tę dyskusję, tak teraz pragnęła
jedynie uciec.
- Nie mogłaś mnie po prostu zeskrobać? – ze zdumieniem
uświadomiła sobie, że do tej pory pewny i twardy ton jej córki nagle
złagodniał. Nie miała pewności, ale odniosła wrażenie, że zaczął się nieco
łamać. Pomyślała wręcz, że zobaczy w jej oczach łzy, jednak nic takiego się nie
zdarzyło. Spojrzenie dziewczyny najzwyczajniej w świecie zmiękło, jakby
dotychczasowa złość ustąpiła miejsca żalowi – kolejnej emocji, której Vibeke od
dawna powinna była oczekiwać w stosunku do tego spotkania. – Nie mogłaś iść do
lekarza i załatwić tego, jak trzeba? Tak, jak to się normalnie robi, kiedy się
nie chce dziecka? Musiałaś urządzić cały ten cyrk z wyjazdem do Sarpsborga? Z
wielką podróżą życia do sierocińca? Scena jak z filmu, prawda?! Co, jesteś
zwolenniczką życia i ponoszenia odpowiedzialności za własne błędy? A co to za
odpowiedzialność, porzucenie dziecka na pieprzonych schodach w obcym mieście?!
Nie pomyślałaś nigdy, że może rzeczywiście wolałabym nie żyć niż mieć
świadomość, że moja własna matka mnie nie chc…
- Zeskrobałabym, gdybym miała pieniądze, do cholery! –
Vibeke nie potrafiła się powstrzymać, nawet nie kontrolowała do końca własnych
słów. Czuła się zaplątana w pułapkę, z której próbowała się wydostać za wszelką
cenę, choćby kosztem prawdomówności. Nie mogła dłużej tego znieść, nie była w
stanie słuchać kolejnych wytaczanych przez córkę oskarżeń, tak cholernie
przecież trafionych. Każde z tych pytań bazowało na konkretnej podstawie. Nie
wytrzymałaby następnych. Najlepszą obroną jest atak, więc zaatakowała,
mimo iż wiedziała, że cios został wymierzony poniżej pasa. Tym bardziej, że w
rzeczywistości niezbyt długo myślała o aborcji. Owszem, przeszło jej to przez
głowę, i owszem, od początku opcja nie wchodziła w grę także z przyczyn
finansowych, ale one grały w tym przypadku rolę drugorzędną. To było dziecko
Pettera. A dziecku Pettera – dziecku spłodzonemu z miłości -
nie mogłaby odebrać życia tak po prostu. Nawet, jeżeli go nie chciała. Nawet,
jeżeli nie czuła się na nie gotowa. Nawet, jeżeli macierzyństwo stanowiło
ostatnią rzecz, jakiej by wówczas pragnęła. Nawet, jeżeli za jedyną opcję
oprócz skrobanki należało uznać porzucenie noworodka na schodach.
Cios poniżej pasa. Ale skuteczny.
Bardzo, sądząc po minie Chloe, po jej pobladłej twarzy, po zaciśniętych
pięściach. Dopiero teraz Vibeke uświadomiła sobie, że córka ma na nadgarstkach
ślady po cięciach.
Sekundę później dotarło do niej, że jednak
rzeczywiście widzi w jej oczach łzy. Trzy sekundy później Chloe poderwała się
jak z procy i wybiegła z mieszkania bez słowa, a towarzyszący jej mężczyzna
błyskawicznie pomknął za nią, wcześniej dosłownie miażdżąc jej biologiczną
matkę morderczym wzrokiem.
Dziesięć sekund później Vibeke zaczęła płakać.
*
Biegła. Tak szybko, jak tylko się dało, tak szybko,
jak nigdy wcześniej. Nie lubiła biegania. Zawsze wydawało jej się cholernie
nudne. Gdyby chociaż biec po coś, do jakiegoś konkretnego celu – wtedy
znajdowała w tym pewien sens. Ale otaczali ją głównie ludzie, którzy mieli w
zwyczaju urządzać sobie codzienne małe maratony tylko po to, by utrzymać
kondycję na odpowiednim poziomie. Albo dla własnej satysfakcji. Zupełnie jakby
dało się znaleźć satysfakcję w czymś tak trywialnym. W wodzie przynajmniej
mogła korygować sylwetkę, zmieniać style, plątać się w falach i wstrzymywać
oddech. Było w tym coś ciekawego. Inaczej, niż w bieganiu.
Cel. W tej chwili
nie miała żadnego. Nie rozumiała, co chce osiągnąć, pędząc przed siebie z siłą,
o jaką by siebie nigdy nie podejrzewała, jeśli chodziło o tę akurat dyscyplinę.
Ale nie potrafiła się zatrzymać. Pragnęła jedynie przeć do przodu, odrzucając
od siebie rzeczywistość, te obce ulice, te beznamiętne budynki, nawet tego,
który gonił teraz za nią, co jakiś czas wykrzykując jej imię, choć była pewna,
że wiedział, iż sama z własnej woli nie przystanie w miejscu. Dobrze sobie z
nią radził. Wręcz za dobrze, jak na jej gust.
Biegła. Szybko. Mocne, zdecydowane kroki. Miała
warunki do takich wyścigów. Długie, silne, wyrobione dzięki pływaniu nogi,
szczupła sylwetka. Gdy była dzieckiem, rodzice chcieli ją posłać na treningi
biathlonowe, tak jak Torę i Larsa kilka lat wcześniej. Odmówiła, bo nie lubiła
sportów.
Musiała biec. Nie miała celu, ale i tak musiała biec.
Nie będziesz płakać. Nie będziesz płakać. Nie będziesz
płakać.
Nie pamiętała, kiedy ostatnio płakała, kiedy w ogóle
miała w oczach łzy. To musiało być cholernie dawno temu. Na pewno jeszcze przed
uczelnią. Może w liceum? Albo w czasach Lesji? Nienawidziła płaczu. Czuła się
wtedy tak żałośnie. Jak mrówka, którą byle kto może rozdeptać choćby i przez
przypadek.
Zeskrobałabym, gdybym miała pieniądze.
Jasne. Powinna była się tego spodziewać. Powinna była
wiedzieć, że ta rozmowa potoczy się właśnie w taki sposób. Przecież chodziło o
kobietę, która poza życiem nie dała jej nic. Żadnej miłości, żadnego
zainteresowania. Nic. Poza tym, że postanowiła ją urodzić, bo nie
miała forsy na inne rozwiązanie.
Pieprz się, cholerna jędzo. Pieprz się.
Biegła. Przez ulicę, niemalże po omacku. Nie znała
tego miasta i nie chciała go znać. Zobaczyła przed sobą park, więc wparowała do
niego bez zastanowienia. Nie próbowała się nawet oszukiwać, że zgubi Emila. Był
na to za sprytny. I zbyt szybki, by potrafiła długo jeszcze przed nim uciekać.
Nic dziwnego. Najszybszy biathlonista na świecie.
Nie zaskoczył jej moment, w którym poczuła silny
uchwyt jego dłoni na własnym nadgarstku, ale i tak usiłowała się wyrwać. Na
tyle niefortunnie, by się potknąć, stracić równowagę i upaść na trawę, czując,
jak bezsilność i frustracja narastają w niej do nieprzyzwoitych rozmiarów. Była
mrówką do rozdeptania.
Przetarła oczy zewnętrzną stroną dłoni, chcąc ukryć
łzy, tę niekwestionowaną oznakę słabości, której nie potrafiła wytłumaczyć. Nie
miała prawa płakać. Sama się w to wpakowała i od początku wiedziała, czego się
mniej więcej spodziewać. To, co się stało, niczym nie odbiegało od oczekiwanego
scenariusza. Zachowywała się jak dziecko.
Usiłowała uspokoić przyspieszony po bieganiu oddech.
Nadal trzymał ją za nadgarstek, tym razem zdecydowanie słabiej, tak, że przy
odrobinie szczęścia mogłaby spróbować znów uciec.
Nie chciała.
Przykucnął przy niej i natychmiast przypomniała sobie
ten moment w styczniu, gdy ściągnął swojego przyjaciela z torów kolejowych
niemal na siłę, tuż przed tym, jak miał tamtędy przejechać pociąg. Był tak
cholernie silny. Silniejszy niż ktokolwiek, kogo w życiu znała. Nic go nie
mogło złamać. Ileż by dała, by stać się równie twardą.
Nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. On zresztą też
nie. Albo może po prostu uważał, że cisza w tym momencie wydaje się
stosowniejsza. Niewykluczone. W końcu dobrze im się milczało.
Siad. Pozycja kucna. Cholerna trawa w pieprzonym
parku. Środa, dwudziesty drugi maja, Tromsø. Męskie palce na żeńskim
nadgarstku. Dwa spojrzenia zetknięte ze sobą wzajemnie w milczącym porozumieniu
niezrozumianym dla nikogo innego.
Przemknęło jej przez głowę, że nigdy wcześniej nie
byli tak blisko siebie. Stanowczo zbyt blisko. W sensie psychicznym.
Fizycznie, owszem, zdarzyło się, w Oberhofie na przykład. Albo nawet ostatnio w
samolocie. Ale tu nie chodziło o coś takiego. Chodziło o zupełnie inny rodzaj
bliskości.
Z nikim nigdy nie była tak blisko.
Nie miała pojęcia, kto zaczął. Być może on. A może
ona. Albo zdecydowali oboje, jednocześnie, w ramach tego swojego milczącego
porozumienia, uznając nagle, że zetknięcie warg i przekroczenie tym samym
granic prowadzących do bliskości wręcz absurdalnej będzie fantastycznym
pomysłem.
Nie miała pojęcia, jak do tego doszło. Nie planowała
tego. Nigdy. Nawet nie przeszłoby jej przez myśl. No, może w bardzo odległej
przeszłości sięgającej Östersund, gdy był dla niej tylko kolesiem z drużyny jej
rodzeństwa, który jakimś cudem zapamiętał jej imię i który spojrzał na nią bez
kompletnego zainteresowania, traktując ją niemal jak powietrze. Potem już nie
myślała o nim w takich kategoriach. Aż do dwudziestego drugiego maja, kiedy to
tkwiąc na zakichanej trawie w Tromsø w stanie permanentnej rozpaczy i czując
dotyk jego palców na nadgarstku uświadomiła sobie, że oszaleje, jeśli go
natychmiast nie pocałuje.
Jej wargi na jego wargach. Albo jego wargi na jej
wargach. Nie była pewna. I szczerze mówiąc, nie bardzo ją to obchodziło. W
momencie, w którym się spotkały, dotarło do niej, że czegoś podobnego nie przeżyła
jeszcze nigdy.
Miała już na swoim koncie bardzo wiele pocałunków z
mężczyznami. Rozlicznych, z facetami przeróżnego typu – starszymi, młodszymi, z
północy, z południa, zza granicy, wykształconymi, niewykształconymi, bogatymi,
niezamożnymi, studentami, pracownikami, artystami, biznesmenami. Pocałunki
długie lub krótkie, pocałunki mniej lub bardziej przyjemne, pocałunki, o
których natychmiast zapominała, ponieważ żaden z nich nie przejawiał dla niej
najmniejszej wartości.
Teraz było inaczej. Cholernie inaczej. Inaczej niż
kiedykolwiek wcześniej. I wiedziała, że tego pocałunku przenigdy nie
wyrzuci z pamięci. Tak, jak zawsze czuła się jak puste pudełko pozbawione
jakiejkolwiek zawartości, tak teraz od nadmiaru uczuć i myśli kotłujących się w
całym jej ciele odnosiła wrażenie, że lada moment eksploduje. Było ich tak
wiele, że nie umiała złapać ani usłyszeć żadnej z nich, gubiąc się doszczętnie
w plątaninie, z którą nigdy wcześniej nie przyszło się jej dotąd zmierzyć.
Jedno tylko zdanie udało jej się zatrzymać w głowie na
sekundę, nim umknęło z całą resztą biegnących przez umysł frazesów – tak się
musi czuć ptak, gdy pierwszy raz zaczyna latać.
Zrobiłaby wszystko, absolutnie wszystko, by ten moment
rozciągnął się do nieskończoności. By móc wiecznie całować tego mężczyznę i być
przez niego całowaną. Nie wyobrażała sobie, by mogło się to skończyć, i tak
naprawdę jedyną rzeczą, jakiej na chwilę obecną pragnęła, było zatrzymanie
całego świata w miejscu raz na zawsze. Czuła, jak palce jego lewej dłoni
zatrzymują się na jej plecach, podczas gdy palce prawej dłoni w ułamku sekundy
zmieniają lokalizację, opuszczając nadgarstek na rzecz jej rozczochranych
włosów, w których zanurzyły się powoli, idealnym, płynnym ruchem dopełniającym
perfekcyjnego dzieła.
Ten pocałunek był jak doskonały obraz nie do
poprawienia. Jak sztuka na najwyższym poziomie sprawiająca wrażenie wręcz
nieosiągalnej. Za nią nie znajdowało się nic więcej. Żadnego dodatkowego
pułapu. Perfekcja.
Coś w niej pękło.
Już nie siedziała. Chyba leżała. Albo i nie. Nie miała
pojęcia. Zapomniała, gdzie się znajduje i co się z nią dzieje. Nie
wiedziała, co się z nią dzieje. Słyszała jedynie, że serce bije jej tak
mocno, iż była pewna, że lada moment wyskoczy jej z piersi. Zdawała sobie
sprawę tylko z jednego, porażającego faktu – nigdy nikogo i niczego nie
pragnęła tak mocno, jak tego człowieka. Chciała go mieć. Teraz, i jutro, i
pojutrze, i zawsze, przez resztę cholernego życia, do pieprzonego końca świata,
by móc go dotykać, by móc go całować, by móc być przy nim i czuć jego obecność
przy sobie. Chciała wiecznie wdychać jego zapach. Chciała, by każdego dnia
zanurzał palce w jej włosach.
Berger chyba się zadurzyła.
Z kim się zabawiałaś, kiedy mnie ostatnio nie było?
Czyżbym miał coś wspólnego z twoim chłopakiem?
Dlaczego skłamałaś, kiedy zapytałem o twoje nowe
przyjaźnie?
C’est l’amour, mes chers.
Kurwa mać.
Jasna cholera. Cholera. Kurwa. Niech to szlag. Niech
to diabli. Cholera.
Lampka ostrzegawcza. Ta, o której istnieniu jeszcze do
niedawna nawet nie wiedziała. Przez tyle lat jako człowiek niezdolny do miłości
nie musiała z niej korzystać.
Teraz jej czerwone światło było tak oślepiające, że
gdy straszna świadomość trafiła wreszcie do jej głowy, bijące w szalonym tempie
serce w następnej sekundzie omal się nie zatrzymało.
To niewiarygodne. Niemożliwe. Niemożliwe.
Pomyliła się. Coś jej odbiło po tej historii z matką.
Albo leki nie działały. Albo klimat jej nie odpowiadał. Cokolwiek. Ale
nie to.
Nie to ustrojstwo.
Czerwone światło. Odepchnęła go. Tak szybko, jak tylko
mogła. Chciała, żeby to się nigdy nie skończyło. Bzdura. Opanuj się.
Opanuj się. Kurwa mać, opanuj się.
Znowu to szalone bicie serca. Błyskawiczny powrót do
pozycji pionowej. I do biegu.
Jezu, tylko nie to. Wszystko, ale nie to.
Coś podobnego nie mogło jej się przytrafić. Nie jej.
Nie Chloe Annette Berger. Nie królowej śniegu, jak ją czasami nazywali chłopcy
ze śmiechem. Nie tej, która brała, co chciała, i odrzucała to następnego dnia.
Nie tej, która śmiała się z takich głupot.
Czerwone światło. Czerwony alarm. Musiała biec. Do
kurwy nędzy, biegnij.
- Chloe!
- Zostaw mnie! – ledwo wyrzuciła z siebie te słowa, bo
brak jej było tchu. Boże drogi, w co ona się wpakowała? Jakim cudem wdepnęła w
takie gówno? Kiedy to się stało? Teraz? Wcześniej? Nie miała świadomości? Nie.
Nieprawda. Pomyliłaś się. Kurwa, pomyliłaś się.
Dogoni ją. To pewne. Oczywiste. Jest od niej szybszy.
Silniejszy. Za silny. Nie uda jej się przed nim uciec.
Zatrzymała się w pół drogi. Nagle, tak samo, jak i
nagle go odtrąciła. Odwróciła się. Teraz już nie patrzył na nią z takim
współczuciem. Patrzył tak, jakby… no cóż, właściwie nie wiedziała. Wytrącenie z
równowagi pomieszane z czymś, czego nijak nie potrafiła odczytać.
Co mi zrobiłeś, sukinsynu?
- Chcę wrócić do Oslo – warknęła tak nienawistnym
tonem, na jaki tylko była w stanie się zdobyć. Wszystko dosłownie w niej
płonęło. Czuła każdy pojedynczy mięsień. I to cholerne serce, które wciąż biło
jak oszalałe, niczym po maratonie zmuszającym do nieludzkiego wysiłku. – Teraz.
Natychmiast.
- Chloe, posłuchaj, ja…
- Oslo – przerwała mu w pół zdania i znów
zaczęła biec. Wiedziała, że to bez sensu, ale nic jej to nie obchodziło. Musiała
biec. Jeżeli będzie biegła… jeżeli będzie biegła… może to z siebie wyrzuci.
Może to od siebie odtrąci. Może się ogarnie. Nie wolno stać w miejscu… Nie w
tym momencie…
Biegła. A on jej chyba nie gonił, przynajmniej tak jej
się wydawało. I dobrze! Niech sobie zostanie z tyłu. Z daleka od niej. Niech
trzyma się tak daleko, jak to tylko możliwe.
Trafiła na tę samą trasę, co w poprzednią stronę. Dość
opustoszone jak na tę porę dnia ulice. W Oslo byłoby to nie do pomyślenia.
Musiała wrócić do Oslo, natychmiast.
- Chloe – jak przez mgłę była w stanie rozpoznać
kobietę czekającą przy wejściu do bloku. Vibeke Hansen. Nie należało jej
nazywać matką.
- Spieprzaj – wycedziła i wyminęła ją bez skrupułów.
Podła, egoistyczna, zapatrzona w siebie krowa.
Traciła oddech i wszelką siłę. Długo tak nie
pociągnie. Wcale już nie pociągnie.
Trzeba się zatrzymać.
Stanęła w miejscu. Na środku chodnika, z głową nisko
pochyloną, z rozczochranymi włosami, sapiąc głośno i usiłując pochwycić tlen.
Gardło piekło ją niewiarygodnie.
Obróciła się bardzo powoli, po kilku sekundach.
Widziała go. Więc jednak pobiegł za nią, tylko nie w
tym morderczym tempie. Spokojniej, jakby wiedział, że nie ma sensu się z nią
ścigać. Zawsze wiedział. Jak ją podejść. Jak z nią postępować. Jak ją
całować, żeby zapomniała o pieprzonym, bożym świecie.
Zatrzymał się przy Vibeke. Nie miała pojęcia,
dlaczego. Z daleka dostrzegała ich oboje. Ona coś do niego mówiła, a on patrzył
przed siebie. Wprost na Chloe. Nadal tym swoim cholernym spojrzeniem, którego
nie umiała rozczytać. W pewnym momencie skinął głową i również coś powiedział.
Dzieliła ich zbyt duża odległość, by wyczytała słowo z ruchu jego warg.
Oddech. Złap oddech.
Jasna cholera.
*
Cisza. Jedna z tych szczególnych, kiedy słowa tak
naprawdę cisną się na usta, ale coś blokuje człowieka przed ich wypowiedzeniem.
Przynajmniej tak to chyba wyglądało w jego przypadku, bo jeśli o nią chodziło,
nie miała mu nic do zakomunikowania. Na powrót stała się pustym pudełkiem, w
którym wszystko roztapiało się w nicość. Nie chciała i nie zamierzała z nim
rozmawiać. Ani teraz, ani nigdy.
Ten cyrk musiał się skończyć. Natychmiast. Nie potrzebowała
tego. Nie ktoś taki jak ona, nie ktoś, kto zawsze szczycił się swoją
emocjonalną obojętnością w stosunku do świata i do ludzi. Zawsze było jej z tym
dobrze. Jakim prawem w ogóle pozwoliła mu się wpieprzyć się w swoje życie?
Jakim prawem zgodziła się na to, by tak po prostu wszedł w nie ze swoimi
ciężkimi, sportowymi buciorami w rozmiarze czterdzieści pięć i zaburzył cały
jej dotychczasowy porządek?
To on przejął wtedy inicjatywę. Tam, na trawie,
kilkanaście godzin wcześniej. Nie dopuszczała innej możliwości. Pragnęła w stu
procentach zrzucić winę na niego.
Winę za czerwony alarm.
Berger chyba się zadurzyła, to kpiące zdanie wciąż dudniło jej w uszach niczym irytująca melodia,
której się nie znosi, ale której jednocześnie nie da się wyrzucić z pamięci.
Wtedy się z tego śmiała. No, była może i nieco wkurzona taką insynuacją, ale
przede wszystkim się śmiała, bo czyż nie brzmiało to absurdalnie? Czyż nie było
to jedno z tych zdań klasyfikowanych jako prędzej świnie zaczną latać?
Miała w sobie tyle odporności na uczucia. Tyle odporności na cudze starania, na
prośby, na sugestie z gatunku może spróbujemy na poważnie. Nigdy nie
chciała niczego na poważnie. Pragnęła zawsze być tą latającą z kwiatka na
kwiatek pszczołą nie do uchwycenia prowadzącą przyjemne życie pozbawione
zobowiązań.
Tego nie było w
planie.
- Naprawdę nie chcesz wiedzieć, co mi powiedziała
twoja matka? – musiał się odezwać. Oczywiście. On i ten jego zaskakujący talent
do gadania w najmniej odpowiednich momentach. Siedź cicho. Nie mogła
znieść brzmienia jego głosu. Ani tego, że dzielili w tej chwili tak małą
przestrzeń, a jego ręka znów była cholernie blisko. Znów za blisko.
Patrząc na nią, Chloe przechodziły dreszcze. Te palce jeszcze kilka godzin temu
były między jej włosami. Palce drugiej ręki przemykały po jej plecach. W ramach
najprzyjemniejszego dotyku, z jakim kiedykolwiek przyszło jej się zmierzyć.
Nienawidziła siebie za ten cichy głos z tyłu głowy krzyczący zrób to jeszcze
raz. Do jasnej cholery, Berger, co się z tobą dzieje?
- Nie chcę – nie chciała niczego poza świętym
spokojem. No, i żeby głos się zamknął. Żadnych następnych razów. Nigdy.
– I nie nazywaj jej moją matką.
- Chloe, myślę, że…
- Rozmawiać też nie chcę. – Przerwała mu tak szybko,
że nawet jego to chyba zaskoczyło. Doskonale. Im szybciej wybije go z rytmu,
tym lepiej dla niej.
Znowu cisza. Miała nadzieję, że aż do Oslo. Ale z nim
nie było tak łatwo, jak z Vegardem. W tym właśnie tkwił cały problem. W tym, że
stanowił cholernie ciężki przypadek.
- To czego chcesz?
Ciebie.
Ty, głupia, pierdolona, żałosna, chora na głowę
idiotko.
Potrzebowała pomocy. Jak najszybciej. Musiała się z
tego wyleczyć. Z tego… schorzenia. Pozbyć się cholerstwa. Nie zamierzała
czekać, aż sytuacja jeszcze bardziej się skomplikuje, a ona znów straci kontrolę.
Tak, jak wtedy, tam, w Tromsø. Tak, jak wtedy, gdy omal nie pożarli się żywcem
w biały dzień na środku publicznego, miejskiego trawnika. To nie mogło się
powtórzyć. Nigdy więcej.
- Wrócić do domu – zastosowała najbezpieczniejszą
odpowiedź. Taką, jakiej raczej by nie próbował podważyć, chociaż cholera go
wie. Z nim nigdy nie dało się niczego do końca przewidzieć. To również ją w nim
wkurzało.
W tej chwili wszystko ją w nim wkurzało.
Chyba w końcu załapał, że nie chciała gadać, bo więcej
nie ciągnął dyskusji. Brawo. Więc jak chcesz, to potrafisz.
Cisza. Trudna i ciężka, niczym deszczowa chmura. Mimo
wszystko lepsza od samego deszczu. Trwająca aż do Oslo, do skrzyżowania
Calmeyers gate z Bernt Ankers. Wczesny poranek. W normalnych okolicznościach
kazałaby mu wejść do mieszkania i przekimać się chociaż godzinę, nawet kosztem
konfrontacji z Vegardem. Ale teraz chciała przede wszystkim trzymać się od
niego z daleka. Z daleka od jego dłoni, od jego spojrzenia, od jego obecności. Tak
daleko, jak to tylko możliwe.
- Posłuchaj, wydaje mi się, że powinniśmy… - palce. Na
nadgarstku. Znowu. Natychmiast odsunęła rękę. W jego oczach pojawiło się
zagubienie. Usiłował zrozumieć, o co jej chodziło. Tak, jakby sama rozumiała
cokolwiek poza tym, że wpadła w gigantyczne szambo.
- Dzięki za wszystko. – Tak naprawdę wcale nie chciała
mu dziękować. Chciała na niego nakrzyczeć. Nawrzeszczeć. Zapytać, co on sobie
właściwie wyobrażał z tym swoim całowaniem i macaniem. On zaczął. Na
pewno. Jego wina. Musi się trzymać tej wersji. Musi się trzymać wersji,
która jest dla niej wygodna i w której świetle nie ma mowy o żadnym zakochaniu.
Zakochanie. Miłość. Kompletnie ogłupienie. Choroba.
Pasożyt.
Nie.
- To chyba tyle. – Wypowiadając te słowa, gapiła się
we własne kolana. Od razu przyszło jej do głowy, że go to zezłości. Zauważyła
już dawno, że nie lubił rozmów bez kontaktu wzrokowego.
- To chyba tyle? – ton pełen rozdrażnienia.
Cóż, przynajmniej już nie była jedyną osobą wytrąconą z równowagi. – Rozumiem,
że to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
A co on jeszcze chciał usłyszeć, do kurwy nędzy? Chyba
się w tobie zakochałam?
Jezu, to nawet brzmiało żałośnie.
- Myślę, że będzie lepiej, jeśli przestaniemy się ze
sobą kontaktować. – Najlepiej od tej chwili i mniej więcej do końca życia, żeby
miała dobre warunki do tego, by wyrzucić go z głowy i wrócić do osoby, którą
była, zanim pozwoliła mu wszystko spieprzyć.
Zmrużył oczy. Nie podobał mu się przebieg tej rozmowy.
Bardzo dobrze. Chciała, by się wkurzał. Chciała, by się obrażał. By dał sobie z
nią spokój i przestał tak cholernie utrudniać sprawę.
- Chyba sobie żartujesz.
- A wyglądam, jakby mi było do śmiechu?
- Co ja ci takiego zrobiłem?
Jeszcze śmie pytać! Doskonale wiesz, co zrobiłeś,
draniu. Musiała się bardzo natrudzić, by nie wyrzucić z siebie
dręczącej ją odpowiedzi. Co zrobiłeś? Namieszałeś mi w głowie. Kompletnie.
Oto, co zrobiłeś.
Pokręciła głową. Nagle znów zachciało jej się płakać.
- Po prostu nie dzwoń już do mnie więcej, Emil –
powiedziała niemalże błagalnie, otworzyła drzwi i wysiadła. Palcami wychwyciła
w kieszeni klucze. Wsunęła do drzwi i obróciła się po raz ostatni, choć
wiedziała, że nie powinna tego robić.
Nadal siedział w aucie. Spojrzenie miał pełne
konsternacji, wbite prosto w nią, ale jednocześnie kompletnie nieobecne.
Prawdopodobnie zastanawiał się, co, u licha, właśnie między nimi zaszło.
Weszła do środka. Stopień po stopniu. Zaczęła biec. Musiała
biec.
Piąte piętro. Dwudziesty trzeci maja. Oslo.
Opadła niemal bezwiednie na ostatni schodek tuż przy
drzwiach frontowych do mieszkania. Serce wykonywało energiczne podskoki. Głowę
przyłożyła do lodowatej ściany. Nie miała pojęcia, czy nadal tkwił w aucie, czy
dotarło do niego, że powinien się stąd wynieść jak najszybciej. Nic już jej to
nie obchodziło. Nie zamierzała z nim dłużej rozmawiać, ani teraz, ani nigdy.
Zamierzała się z niego wyleczyć.
Bardzo potrzebowałam dziś tego rozdziału. Bardzo.
OdpowiedzUsuńZnowu tu jestem i czuje się tak przepełniona emocjami jak dawno nie byłam. Może dlatego, że nigdy w życiu nie przeżyłam uczuć takiego rodzaju, a może po prostu dlatego że czuję tęsknotę za dobrym tekstem w końcówce sezonu zimowego. Nie wiem ale uwielbiam cię za to wszystko i czuje się zaszczycona tym, że mogę to wszystko czytać.
OdpowiedzUsuńSentymentalna ze mnie małpa. W Östersund znowu biegają, a ja tu znowu jestem. I tak samo mocno ten tekst na mnie działa.
OdpowiedzUsuń