czwartek, 2 października 2014

1.11


is it my imagination or have i finally found something worth living for?


Bardzo starał się o niczym nie myśleć.
Będąc na trasie, zawsze tak postępował. Wyrzucał z głowy wszystko, co było zbędne, przeprogramowując się na automatyczne działanie wytrenowanej do bólu maszyny. Zapominał o szarej codzienności i o świecie, w którym przychodziło mu na co dzień funkcjonować, a który teraz musiał się w jego umyśle skurczyć do rozmiarów biathlonowego stadionu i trasy biegowej. Wszystkie problemy należało odrzucić daleko za siebie, wypuścić gdzieś w otchłań, rozprowadzając wokół siebie stan permanentnej pustki.
Przyjął tę taktykę dawno temu, jeszcze jako nastolatek, kiedy wcale nie miał pewności, czy zabawa w biathlon rzeczywiście stanie się dla niego czymś poważniejszym. Uświadomił sobie wtedy, że kluczem do sukcesu wcale nie była szybka gonitwa na nartach, ani nawet odpowiednie ustawienie celownika. Tym, czego naprawdę potrzebował, okazywała się za każdym razem chłodna głowa. Głowa, w której nie siedziałaby żadna natrętna myśl, głowa, która nie usiłowałaby analizować wszystkich kolejnych kroków, głowa, która pozostałaby obojętna na to, że wylądował na strzelnicy w tym samym czasie, co trójka jego poważnych rywali, a z tyłu dobiegali już kolejni. Musiał się wyłączyć. Obudzić w sobie próżnię, umożliwiającą mu przemianę w wykonującego komendy robota. Zapomnieć o wszystkim, włącznie z byciem człowiekiem.
Tak właśnie robił. Albo przynajmniej próbował tak robić, będąc biathlonistą dosyć dojrzałym, stosunkowo doświadczonym i względnie świadomym własnego działania. Wiele już w czasie swojej kariery przebrnął. I choć nigdy dotąd nie działał z zamiarem udowodnienia czegoś człowiekowi, który już od kilku tygodni nie żył, zdawał sobie sprawę, że nawet w tym szczególnym przypadku powinien działać tak, jak zawsze. Wyścig mógł być dla niego ważniejszy niż pozostałe, mógł mieć wyjątkową rangę, mógł stanowić główny cel sezonu dla nich wszystkich – ale tak naprawdę nadal pozostawał zwyczajnym biegiem z karabinem, jednym z setek umiejscowionych w jego życiowym terminarzu. W ostatni czwartek – sztafeta mieszana. Poprzedniego dnia – sprint. Teraz – bieg pościgowy. W najbliższy czwartek – indywidualny. W sobotę – sztafeta zwykła. W niedzielę – bieg masowy. A potem kolejne starty, aż do samego końca, do Khanty Mansyjska. Kilka miesięcy przerwy z całą masą treningów. I znów to samo, z uwzględnieniem olimpiady. I znów przerwa. I znów sezon. Wciąż i wciąż ta sama historia.
Jego życie dzieliło się tylko na dwa okresy – na czas z biathlonem i czas bez biathlonu. Oczywiście, to ostatnie w cudzysłowie, bo tak naprawdę biathlon był nieustannie, tylko w trakcie lata miał charakter niezobowiązujący. Przy czym nadal pozostawał jego światem. Momentami przerażało go to, jak bardzo wciągnął się w tę dyscyplinę, jak niewiele mu poza nią pozostało. Czy w ogóle w egzystencji, którą prowadził, istniało cokolwiek, co nie byłoby w choćby małym stopniu związane z biathlonem?
Chloe, przemknęło mu przez myśl, gdy pędził trasą tak szybko, jak tylko się dało, rozpaczliwie usiłując dogonić Martina. Istniała jeszcze Chloe. A ona może i jako siostra biathlonistów również powinna zaliczać się do tej kategorii, ale jednocześnie zapewne nawet nie wiedziała, z jakiej odległości strzela się do tarczy albo jaki dystans przebiega się w wyścigu takim, jak ten. Rzeczy tego rodzaju raczej nie miały dla niej znaczenia. Funkcjonowała w zupełnie innej czasoprzestrzeni. I nie nadawała się specjalnie do szufladkowania.
Do jasnej cholery, miał nie myśleć.
Zacisnął zęby, czując, że długo już tego nie wytrzyma. Doskonale wiedział, jak wyglądała sytuacja, miał świadomość, że jest blisko mety. Znał tę trasę na pamięć i nie potrzebował nawet wskazówek od Espena. Mijał czas i co gorsza, mijał dystans, dystans, na którym mógłby spróbować zaatakować. Jego szansa się kurczyła. Teoretycznie, zrobił do tej pory to, co miał zrobić. W dwóch biegach zgarnął dwa złota – najpierw w sprawnie rozegranej sztafecie, później w sprincie, gdy długo nie mógł uwierzyć, że z jednym pudłem udało mu się zwyciężyć. W tego rodzaju wyścigu na pewno należało to uznawać za sukces. Musiał być zadowolony ze swoich osiągnięć. Ale jednocześnie pozostawał człowiekiem, który zawsze uważał, że może osiągnąć jeszcze więcej. Tego rodzaju ambicję traktował raczej jako swoją zaletę – bez niej niczego by w sporcie nie zdobył.
Dzisiaj również nie interesowało go nic poza zwycięstwem.
Nie miał pojęcia, czy sytuacja wyglądałaby podobnie, gdyby nie Sverre, czy również tak mocno nakręciłby się na te biegi. Nie dało się już tego zresztą ocenić. Nic nie wróci życia Sverremu, tak jak i nic nie wymaże ich rozmowy sprzed miesiąca i pamiętnego obiecuję, które na zawsze zawisło pomiędzy nimi na telefonicznej linii niemiecko-norweskiej. Obiecał. Że ich załatwi. Że ich wykosi. Że będzie podczas tych mistrzostw najlepszy. Nie w czołówce. Nie trzeci. Nie drugi. Najlepszy.
Będę cię pilnie obserwował.
Wtedy jeszcze nie wiedział, jak rozumieć te słowa. Teraz sytuacja wyglądała inaczej. Teraz rozumiał aż za dobrze.
Nie staraj się. Zrób to.
Głos Sverrego dudnił mu w uszach wraz z narastającym w przyspieszonych nogach bólem. Ledwo widział migocący przed nim świat zamieniający się w potężny kłąb białego śniegu. Z trudem dostrzegał fragmenty walczących o życie nart, śmigających równolegle obok rywali. Działał zupełnie odruchowo i całkowicie bezmyślnie, czując w całym ciele piekielny wysiłek wzmocniony dodatkowymi, karnymi rundami, bez których wygrałby przecież ten wyścig już dawno. Sam był sobie winien.
Do kurwy nędzy, przecież mu obiecał.
Nie łamał słowa danego ludziom, na których mu zależało. Powiedział, że to zrobi. Musiał to zrobić. Nie miał wyboru. Droga ucieczki już nie istniała, nie teraz, kiedy Sverre nie żył.
To, jakim cudem udało mu się w końcu dopaść Martina i zmusić go do koszmarnego wyścigu jeden na jeden na prostej drodze do mety, pozostawało dla niego zagadką zarówno podczas samego zdarzenia, jak i długo po nim. Nie potrafił sobie przypomnieć ani momentu, gdy go dogonił, ani przekroczenia końcowej linii. Nie umiał odtworzyć niczego z tej części biegu. Dwadzieścia cztery milimetry, o które go wyprzedził i które zadecydowały o złotym kolorze jego medalu, stanowiły dla niego zjawisko zupełnie niewytłumaczalne.
Po prostu przestał myśleć.


*


Zastanawiał się, czy przypadkiem mu się to nie przywidziało. Czy aby czegoś sobie nie uroił, ulegając głupiemu wyobrażeniu. Ale im częściej przypatrywał się zapisanej na telefonie fotografii, tym bardziej uderzała go myśl, która wpadła do jego głowy już nieco wcześniej, gdy uległ namowom Eldara i przeprowadził w internecie swoje małe, prywatne śledztwo.
Zaraz po tym, jak wylądowali w Tromsø, a trupioblada na twarzy Chloe oświadczyła nieakceptującym sprzeciwu głosem, że musi się natychmiast udać do toalety, skorzystał z okazji i raz jeszcze spojrzał na zdjęcie, skupiając wzrok na sylwetce stojącej z boku wysokiej dziewczyny o niedbale uczesanych włosach.
Nie dostrzegał między nimi większego podobieństwa, może poza tym, że obie się garbiły i wyróżniały wzrostem na tle swoich rówieśniczek. Trudno mu jednak było uwierzyć w ich pokrewieństwo – i to tak bliskie. Chloe wyróżniała się z tłumu, podczas gdy nieznajoma z fotografii sprawiała wrażenie, jakby robiła wszystko, by zaniknąć w nim na dobre. Jej spojrzenie wyrażało szczerą niechęć względem otoczenia i Emil spokojnie postawiłby solidną sumkę za to, że oddałaby wiele, by znaleźć się daleko poza zasięgiem obiektywu.
Zdążył się zorientować, że zdjęcie powstało w kwietniu 1988 roku, czyli mniej więcej półtora roku przed tym, jak zaszła w ciążę.
Najbardziej zaintrygował go w tym wszystkim nie dziwaczny mimo wszystko fakt patrzenia na prawdopodobną biologiczną matkę Chloe w nastoletniej wersji. Naprawdę jego uwagę przyciągnęło irytujące poczucie, że skądś tę pobladłą twarz kojarzy.
Nie bardzo potrafił to uzasadnić, bo przecież nie znał żadnej Vibeke Hansen, a w Tromsø nie był już od naprawdę wielu lat. Nie umiał również odtworzyć wspomnienia, które mogłoby się z nią wiązać. Mimo to wciąż się nad tym zastanawiał. A im dłużej się zastanawiał, tym silniej utwierdzał się w przekonaniu, że gdzieś już tę dziewczynę widział.


*


W badawczym spojrzeniu żylastego, chudego jak patyk mężczyzny przytrzaskującego klapę kosza na śmieci było coś, co nasunęło Emilowi na myśl Annette Lebelt.
Ona też patrzyła na Chloe w ten sposób. Albo przynajmniej podobnie, z dziwną, charakterystyczną i trudną do zignorowania konsternacją, tak, jakby w jej twarzy dostrzegła coś znajomego, ale jednocześnie bez stuprocentowej pewności co do szczegółów. Wówczas jeszcze szczególnie się nad tym nie zastanawiał, choć instynktownie czuł, że odpowiedzi Annette na zadawane przez nich pytania nie są do końca szczere. Dopiero teraz, dostrzegając swoistą analogię między Sarpsborgiem z listopada a Tromsø z maja, w umyśle zaświeciła mu niskowoltowa żarówka.
Chloe nie była podobna do matki. Przynajmniej przy założeniu, że jej matka i dziewczyna ze zdjęcia klasowego to jedna i ta sama osoba. Nie miały prawie żadnych wspólnych cech fizycznych. Mogła jednak urodę odziedziczyć po kimś innym. Po ojcu, na przykład.
Annette twierdziła, że go nie zna. Zdaniem Emila kłamała, jakkolwiek nijak nie mógł jej tego udowodnić.
Zabawne, że pomyślał o tym wszystkim dopiero teraz, przy okazji spotkania z gościem, który najprawdopodobniej był dziadkiem Chloe. Eldar wspominał mu mimochodem, że oprócz Vibeke wskazanym adresem posługiwał się oficjalnie także niejaki Halvard Hansen, urodzony w 1936 roku, a obserwujący ich uważnie mężczyzna niewątpliwie wyglądał na kogoś, kto już dawno zdążył przekroczyć siedemdziesiątkę. Poza tym przypatrywał jej się tak, jak Annette.
Jakby ją znał, choć nigdy się wcześniej nie widzieli.
- Szukamy Vibeke Hansen – dźwięk twardego, zdystansowanego głosu Chloe trochę wybił Emila z rytmu. Właściwie spodziewał się, że będzie równie zamknięta w sobie i mało pomocna jak w Sarpsborgu. Być może chciała mu się trochę zrewanżować. Albo wymazać z jego pamięci wizję jej drżącej ręki, gdy samolot zbliżał się do startu z Trondheim. Nie miał pewności, czy bardziej wtedy drażniła ją sama istota własnego strachu, czy też jego wyrazistość. Dla Emila było to w sumie nawet zabawne. I stanowiło kolejny przykład na to, że może i chciała za wszelką cenę zgrywać twardzielkę, ale w głębi serca nadal pozostawała zwykłą, nieodporną na pewne czynniki dziewczyną, potrzebującą czasem psychicznego wsparcia. Tkwiło w tym coś pocieszającego. Lubił dostrzegać w niej małe aspekty człowieczeństwa, które rozpaczliwie usiłowała ukryć przed światem z przyczyn nieznanych zapewne nawet samej sobie.
Mężczyzna zmrużył oczy. Niebieskie. Dziewczyna ze zdjęcia też chyba takie miała. Albo i nie. Emil sam już nie potrafił ocenić – czuł, że od nadmiaru kawałków układanki rzuconych mu pod nos zaczyna mu się kręcić w głowie. Nigdy nie specjalizował się w tego rodzaju zabawach.
- Vibeke już tutaj nie mieszka – z tonu odpowiedzi należało rozszyfrować lekkie zaskoczenie pytaniem. – Od ponad dwudziestu lat.
- Gdzie zatem możemy ją znaleźć? – nic nie wskazywało na to, by Chloe była zbita z tropu tą informacją. Facet jednak wzruszył jedynie ramionami.
- Nie utrzymujemy zbyt regularnego kontaktu. – Oparł się o płot i posłał im kolejne baczne spojrzenie pełne uwagi. – Co chwila się przeprowadza. Właściwie widuję ją raczej przypadkiem. – Wyprostował plecy, zaś Emilowi natychmiast przyszło do głowy, że jak na człowieka w tym wieku zachowywał całkiem niezły wzrost. – Czego państwo chcą od Vibeke?
- Sprawa osobista – warknęła Chloe nieco zbyt ostro, co chyba utwierdziło mężczyznę w jego dotychczasowych przekonaniach, a biathlonistę w podejrzeniu, że tak naprawdę zostali rozpoznani niemalże od razu.
- Pani jest jej córką – powiedział powoli z pewną dozą niedowierzania w głosie. – Myślałem, że pani nie żyje. – Nie doczekawszy się z jej strony żadnej riposty, przeniósł wzrok na Emila. – Za to pan wygląda jak jeden z tych chłopaków od karabinu.
- Właściwie to…
- A pan to kto? – przerwała mu w pół słowy panna Berger wojowniczym tonem. Staruszek tylko prychnął.
- Halvard Hansen – oświadczył zgodnie z pierwotnym założeniem chłopaka od karabinu. – Ojciec Vibeke. – Wyrzucił z siebie kilka pojedynczych kaszlnięć. – Wygląda na to, że i z panią jestem spokrewniony.
Zrobiło się cicho. Emil wiele by dał, by móc teraz wejść do głowy Chloe i usłyszeć jej myśli. Nie wyobrażał sobie, jak absurdalnie musiała się aktualnie czuć, stojąc przed własnym, biologicznym dziadkiem i zyskując niezłomną pewność, że rzeczywiście miała jakąś przeszłość jeszcze przed Lesją, a nawet i przed Sarpsborgiem. Miała rodzinę. Rodzinę, która, owszem, zrezygnowała z niej, ale która jednocześnie wciąż istniała i na dodatek stanowiła namacalny kawałek rzeczywistego krajobrazu.
- Sądziłem, że cię nigdy nie zobaczę – wymamrotał mężczyzna tak cicho, że ledwo dało się zrozumieć jego niewyraźne słowa. – Nic nam nie powiedziała. Wyjechała, a gdy wróciła, zachowywała się tak, jakby nic się nie zdarzyło. Bez brzucha i bez dziecka.
- Zostawiła mnie na schodach sierocińca. – Chloe zachowywała się tak, jakby rozmawiali o pogodzie, choć Emil za dobrze pamiętał jej zbolałe pewnych rzeczy się nie robi, by dać się nabrać na tę rzekomą obojętność. Na widok zranionej miny Halvarda uśmiechnęła się gorzko pod nosem. – Zdarza się. Adoptowano mnie, jakoś sobie poradziłam. – Czytaj olaliście mnie ciepłym moczem, ale i tak wyszłam na ludzi, więc się pieprzcie.
- Nie chciała nas słuchać – mruknął po dobrych trzydziestu sekundach milczenia. – Może gdyby nie wyjechał… gdyby został… - ewidentnie miał problemy ze złożeniem myśli w całość. – Bardzo jesteś do niego podobna – oświadczył w końcu, na co Chloe zmarszczyła brwi.
- Do kogo?
- Do tego chłopaka, z którym się spotykała. – Zrobił taki ruch, jakby chciał ją dotknąć za nadgarstek, ale się powstrzymał – niewystarczająco szybko, by umknęło to uwadze Emila. – Nie przyprowadzała go tutaj. Wstydziła się. Był z dobrego domu. Za wysokie progi na nasze krótkie nogi.
W zwężonych, szarych oczach pewnej studentki akademii sztuk pięknych tkwiło coś przerażającego.
- Pan zna ojca? – trzymała się twardo grzecznościowej formuły, nie chcąc na głos przyznawać, że cokolwiek mogło ją naprawdę wiązać z tym człowiekiem i z tym środowiskiem. Emil doskonale to rozumiał. Bo poza wspólnym materiałem genetycznym i historią, której nijak nie mogła pamiętać, nic ich w gruncie rzeczy nie łączyło.
Halvard ponownie wzruszył ramionami. Słowo pan zapewne lekko go uderzyło, ale ewidentnie starał się nie dać tego po sobie poznać.
- Nie przedstawiała go nam. Widziałem go parę razy w życiu. Na zdjęciu bym rozpoznał, ale nic poza tym. Od razu widać, że jesteś jego dzieckiem. – Ta wypowiedź rozwiała resztki wątpliwości biathlonisty co do szczerości Annette Lebelt. – Jakoś na P mu było. Peer czy Petter. Albo Philip. Nie pamiętam. Nie rozmawiała o nim.
- W akcie urodzenia nie mam wpisanego żadnego nazwiska.
- To bardzo w jej stylu. – Emila korciło, żeby zapytać, jak to rozumieć, ale uznał, że jego prawo do wtrącania się do tej rozmowy jest naprawdę marginalne. – Wyjechali stąd wiele lat temu. Bogaci byli. Jego ojciec w jakiejś budowlance robił. Wielkie korporacje. Inwestycje za granicą. Nigdy nie wrócili.
- Dokąd się wybrali?
- Musisz spytać Vibeke.
- A gdzie znajdę Vibeke?
Mężczyzna zacisnął wargi i popatrzył na Emila, potem zaś po raz kolejny na swoją nieznaną dotąd wnuczkę.
- Pracuje w jednym z supermarketów przy Stakkevollvegen. Wykłada towary i sprząta. O ile jej jeszcze nie zwolnili.


*


Vibeke długo nie potrafiła pojąć istoty swojego strachu. Nie do końca go rozumiała, co jeszcze bardziej ją przerażało. Tak naprawdę przerażało ją własne przerażenie. Nie znosiła tego nieprzyjemnego ukłucia w środku, które zawsze jej wówczas towarzyszyło, tej potężnej dziury gdzieś na dnie żołądka dzień w dzień poszerzającej się do coraz to większych rozmiarów. Zastanawiała się, dlaczego tak strasznie się boi, dlaczego budzi się z absurdalną paniką i sercem bijącym stanowczo zbyt szybko. W końcu uznała, że w tym wszystkim wcale nie chodziło o strach.
Chodziło o wstyd.
Wstyd towarzyszył Vibeke na każdym kroku, razem z lękiem społecznym i huśtawkami nastrojów. Wstyd był z nią w każdym etapie jej życia. Właściwie gdyby kazano jej wskazać jedno słowo opisujące ją w sposób najskuteczniej przekonujący, wybrałaby właśnie wstyd.
Wstydziła się od zawsze. Odkąd tylko sięgała pamięcią. Różnych rzeczy. Tego, że jest biedna. Tego, że jest brzydka. Tego, że jest dziwna. Tego, że ma kiepskie oceny z matematyki i że nie umie się z nikim zaprzyjaźnić. Gdy Petter zaczął się nią interesować – minęło tyle lat, a nadal nie potrafiła tego zrozumieć – wstydziła się całej siebie, całej swojej osoby, tej chudej, wysokiej szkapy o stopach wielkich jak kajaki, którą wszyscy wytykali palcami, bo każdy wiedział, że ma nie po kolei w głowie. Wstydziła się własnej przeciętności, przy nim jeszcze bardziej rażącej niż zwykle. Wstydziła się, że potraktowała go podle, co gorsza nawet tego do końca nie rozumiejąc, więc kiedy się rozstali, zupełnie zerwała z nim kontakty w pełnej świadomości, że nigdy już nie nabierze na tyle odwagi, by spojrzeć mu kiedykolwiek w oczy.
Wstydziła się ciąży. Mniej więcej w grudniu 1989 roku jej brzuch nabrał wyraźnych kształtów i od tamtej pory zredukowała ilość wyjść na ulicę do minimum, nie mogąc zdzierżyć boleśnie szufladkujących spojrzeń. Miała wtedy osiemnaście lat, ale wyglądała na mniej, więc co poniektórzy sprawiali wrażenie wręcz zbulwersowanych. Dodając do tego jej etykietkę miejskiego dziwoląga, należało uznać sytuację za koszmarną.
Wstydziła się dziecka, ale i samej siebie, a przede wszystkim tego, co zrobiła. Tego rozegranego z daleka od rodziny, potajemnego scenariusza, uwzględniającego podróż na drugi koniec Norwegii, bo nie zniosłaby dzielenia z córką przestrzeni w tych samych miejskich granicach administracyjnych. Chciała ją odepchnąć tak daleko, jak tylko się dało, chociażby dla własnej, osobistej satysfakcji, dla własnego poczucia, że przynajmniej redukuje prawdopodobieństwo spotkania z nią w przyszłości do minimum.
Wstydziła się zostawienia jej na schodach sierocińca. Nie chciała jej, oczywiście, nigdy w sumie nawet nie myślała nawet na poważnie o tym, żeby mieć dzieci, bo nigdy też i nie uwzględniała siebie w scenariuszu jakiegokolwiek związku. Nie sądziła, że coś podobnego może ją spotkać. A gdy już ją spotkało, potrzebowała lat, by obudzić w sobie jakikolwiek instynkt macierzyński, by uświadomić sobie, że być może popełniła błąd. Nie miała wątpliwości, że gdyby mogła się cofnąć do maja 1990 i na nowo podjąć jakąś decyzję, zrobiłaby dokładnie to samo. Ale wtedy sama była jeszcze dzieckiem. Dziewiętnastoletnim, po rozstaniu. Samotnym i jeszcze bardziej zamkniętym w sobie, niż do tej pory. Bez pieniędzy na zabieg aborcyjny. Nie widziała innej drogi.
Starała się ją wyrzucić z pamięci. I w sumie na początku szło jej nawet nie najgorzej. Tego nie było, tego nie było, tego nie było. Żadnej ciąży. Żadnego koszmarnie długiego i uciążliwego porodu. Żadnej podróży do Sarpsborga.
Mniej więcej po pięciu latach po raz pierwszy otwarcie o niej pomyślała. Otwarcie, to znaczy inaczej niż jak o niechcianym obiekcie odrzuconym gdzieś na margines i usuniętym z własnego życia na siłę. Pracowała wówczas na stacji benzynowej i kiedy akurat liczyła pieniądze w kasie podczas wieczornej zmiany, wspomnienie córki uderzyło ją niczym nagły opad deszczu zrodzony z niemal niedostrzegalnej chmury.
Co się z nią działo?
Mogła być wszędzie. Najpewniej po prostu w domu dziecka, tam, gdzie ją porzucono. Albo też i w zupełnie innym miejscu z obcymi ludźmi. Z rodziną.
Vibeke wstydziła się całej tej historii. Do tego stopnia, że niespełna pięć miesięcy później wyprowadziła się z domu, nie umiejąc znieść oskarżycielskich spojrzeń rodziców i pytań, na które uparcie nie chciała odpowiadać. Nie mogli jej już do niczego zmusić. Była pełnoletnia. I cholernie ich rozczarowała, bardziej, niż ktokolwiek inny z jej licznego rodzeństwa. Zawsze sprawiała problemy przez swoją odmienność, ale ciąża postawiła mur nie do zburzenia. Zresztą Vibeke nie próbowała niczego burzyć. Odkąd pamiętała, izolowała się od świata tak, jak tylko się dało. Powoli, konsekwentnie zamykała się w swoich własnych ścianach, nie dopuszczając do siebie absolutnie nikogo, łącznie z ludźmi, których kochała.
Miłości również się wstydziła.
Osoby jej pokroju nie powinny się w to pakować. Nigdy. Podobne historie nie były dla niej. Nie nadawała się do związku ani jakiegokolwiek emocjonalnego zaangażowania. Petter wściekał się, że tak łatwo postawiła na nich krzyżyk, że tak szybko wywiesiła białą flagę, odpychając go od siebie na dobre. Ale w głębi serca po cichu uważała, że tak naprawdę wyświadczyła mu sporą przysługę. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co miało go czekać u jej boku. Nie uświadamiał sobie, jak koszmarną w gruncie rzeczy byłaby partnerką. Wykończyłaby go. To jasne. Ze swoim rozchwianiem, ze swoją bojaźliwością, z rozpaczliwą próbą trzymania się z daleka od normalnego świata i wyrzucenia z siebie wszelkiego rodzaju uczuć, nad którymi nie potrafiła zapanować. Zanim go spotkała, sądziła, że w ogóle nie jest zdolna do miłości – potem odkryła, że wręcz przeciwnie. Jak najbardziej umiała kochać. Tyle tylko, że nic dobrego nikomu nie mogło z tego przyjść. Jej uczucia stanowiły klatkę, po której miotała się jak oszalała, z zażarciem i bez jakiejkolwiek kontroli. Tak, jak niegdyś wszystko spływało po niej jak po kaczce, tak teraz przeżywała każdą emocję wręcz podwójnie. I być może on cierpiał, gdy się rozstali, ale z całą pewnością nie dało się tego w żadnym stopniu porównać z jej bólem. Po tylu latach nadal chyba do końca sobie z tym nie poradziła. Nienawidziła go za to, choć doskonale wiedziała, że niczym nie zawinił, że jedynym błędem, jaki popełnił, było dopuszczenie jej do siebie.
Tak niewiele rozumiał.
Nic dziwnego, bo ona też nie rozumiała. Niczego. Dawno już pogubiła się w tym zbudowanym przez siebie labiryncie, w tej pełnej zakrętów i bocznych uliczek drodze donikąd. Odtrąciła absolutnie wszystkich i teraz tkwiła w nim w całkowitej samotności, nie mając pojęcia, co też najlepszego wyrabia. Przypominała trochę zwierzę goniące własny ogon.
Bała się spotkania z córką. I cała zabawa polegała nie na samym strachu jako takim, ale na tym, na czym tak naprawdę polegała zawsze. Na wstydzie.
Jak ona jej spojrzy w oczy, do cholery?
W głębi serca nadal ściskała w sobie uporczywą nadzieję. Że może jednak Chloe się wycofa. Że zrezygnuje. Że uzna to za bezsensowne. Bo przecież szukanie kogoś, kto przed laty cię porzucił zamiast rozstawiać nad tobą parasol ochronny nie miało sensu. Vibeke nie chciałaby mieć do czynienia z kimś takim.
Być może poza więzami krwi nic jej z córką nie łączyło.
Podświadomie czuła, że ten dzień nadejdzie. Musiał nadejść. Skoro trafiła do Annette, trafi i do niej. Po nitce do kłębka. Pomalutku. Kroczek po kroczku.
I w końcu nadszedł. Środa, dwudziesty drugi maja 2013 roku, kilka minut po godzinie szesnastej.
Widok stojącej na progu jej klitkowatego mieszkania Chloe, jej niebieskich włosów, dłoni zanurzonych w kieszeniach obszernej bluzy i lodowatego spojrzenia, automatycznie wsunął Vibeke do głowy trzy zasadnicze myśli.
Po pierwsze – rzeczywiście była podobna do Pettera. Nie w taki standardowy, normalny sposób, w jaki dzieci dziedziczą po swoich rodzicach pojedyncze cechy. Annette wcale nie przesadziła, mówiąc o skórze zdartej z ojca. Miała jego wąskie wargi, stosunkowo nieduży nos, nawet kształt uszu wydawał się podobny. A przede wszystkim kolor oczu. Wyjątkowy. Rzadki. Vibeke pamiętała, że te stalowe tęczówki śniły jej się po porodzie latami. Patrzyły na nią chłodno, badawczo i oskarżycielsko. Zarówno wtedy, jak i teraz, dwadzieścia trzy lata później.
To prowadziło do punktu drugiego. Do pogardy, którą widziała we wzroku córki i która sprawiała, że czuła się tak, jakby ktoś wbił jej ostrze noża głęboko w plecy, choć przecież spodziewała się już od dawna czegoś w tym stylu. Bo dlaczego miałoby być inaczej? Z jakiej niby racji Chloe miałaby okazać jej zrozumienie czy tolerancję? Zostawiłaś mnie, a powinnaś być ze mną bez względu na wszystko. Zimne, szeroko otwarte źrenice nie musiały jej tego mówić. Sama wiedziała.
No i myśl numer trzy. Ostatnia. Dobrze, ona akurat nie przyszła automatycznie. Ale Vibeke wpadła na nią szybko, po raptem paru sekundach, gdy jej córka wymieniła przelotne i bardzo znaczące spojrzenie z mężczyzną, który jej towarzyszył. Był od niej trochę wyższy, dobrze zbudowany i wyglądał jakoś dziwnie znajomo. Tak, jakby już go gdzieś wcześniej widziała. Odnosiła wrażenie, że spotkała go dawno temu, w czasach, których nie miała już aktualnie prawa pamiętać. Być może w każdej innej sytuacji usiadłaby na krześle i zaczęła się intensywnie zastanawiać, tak długo, aż w końcu znalazłaby odpowiedź.
Teraz jej to nie obchodziło. Obchodziły ją inne, małe, z pozoru nieistotne rzeczy, zauważane przez nią gołym okiem i interpretowane w sposób szczególny, bo kiedyś przechodziła dokładnie przez to samo. Też wymieniała tego rodzaju spojrzenia, wyrażające więcej niż jakiekolwiek słowa, stanowiące niewerbalne porozumienie niezrozumiane dla nikogo poza nią samą i człowiekiem, na którego patrzyła. Też pozwalała mężczyźnie łamać granice swojej dotąd pilnie strzeżonej przestrzeni osobistej, trzymając się możliwie jak najbliżej niego. Też chodziła z kimś w taki sposób, by jej dłoń niemalże stykała się z jego dłonią. Jej lewa dłoń. Jego prawa dłoń. Ich silne dłonie.
Kiedy wpuściła ich do mieszkania bez słowa i usiedli obok siebie niemalże w ścisku, utwierdziła się w przekonaniu, że Chloe jest zakochana.
To byłoby pewnie nawet zabawne, siedzieć tak i patrzeć na własne dziecko, przerabiające historię, którą doskonale znała z autopsji. Byłoby, gdyby Vibeke wciąż nie czuła paraliżującego ją wstydu zamieniającego się w strach i na odwrót.
- Jak mnie… znaleźliście? – nie wiedziała, jakim cudem udało jej wyrzucić z siebie te słowa. Najchętniej siedziałaby w milczeniu na tyle długo, by stracili do niej cierpliwość i zostawili ją samą.
Tylko w tym była dobra. W samotności.
- Daliśmy w łapę jednemu z twoich kumpli w pracy – oświadczyła Chloe głosem tak rzeczowym i lodowatym, że Vibeke aż zrobiło się zimno.
- A jak znaleźliście pracę? – naprawdę nie mogła uwierzyć, że bierze udział w tej rozmowie.
- Twój tatuś udzielił nam paru podpowiedzi – wciąż ten sam, morderczy wzrok potrafiący zamienić kostkę lodu w kałużę wody. – Twój tatuś, a mój dziadek, jak sądzę. Rozumiem, że nie tylko mnie puściłaś w trąbę.
Vibeke zacisnęła wargi.
- Nic nie wiesz – wymamrotała, nie mając pojęcia, jak się bronić. Chloe tylko prychnęła pod nosem.
- Oczywiście, że nie wiem – warknęła, wycedziwszy każde słowo z uderzającą precyzją. – Trudno, żebym wiedziała cokolwiek o kimś, kto ponad dwadzieścia lat temu się na mnie wypiął. – Wyrzuciła z siebie gorzkie prychnięcie. – Wyjaśnij mi jedno. Ojciec zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę? Olał cię, kiedy byłaś w ciąży? Czy może w ogóle nie raczyłaś go o niej powiadomić?
Atak. Atak. Atak. Obrona? Zerknęła kątem oka na mężczyznę, który do tej pory nie wypowiedział ani słowa. Patrzył na nią z podobną wojowniczością. No pewnie. Grali w tej samej drużynie.
- Nie znam twojego ojca – musiała być konsekwentna. Pamiętała, jak długo zastanawiała się, co zrobić, gdy przyszło jej podać dane do aktu urodzenia. Zrezygnowała ze szczegółów na wypadek takiej właśnie sytuacji. Nie, żeby kiedykolwiek brała ją pod uwagę w sposób bardziej prawdopodobny aniżeli czysto hipotetyczny.
Skoro Petter nie wiedział o dziecku, dziecko nie powinno wiedzieć o Petterze.
- Kłamiesz – na twarzy Chloe pojawiła się wyraźna drwina. Kpiła sobie z niej. Śmiała się z niej. Z tego, jaka była słaba i żałosna. Nic dziwnego. – Doskonale wiesz, kto to jest. Ale usiłujesz wcisnąć mi kit, bo pewnie nawet go nie poinformowałaś, że zostanie tatuśkiem, a głupio by wyszło, gdyby się tego dowiedział dwadzieścia trzy lata po fakcie od własnego dziecka, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Dobrze kalkuluję czy coś pojebałam?
Obrona? Jaka obrona? Była zaplątana w kozi róg bez możliwości ucieczki. Serce biło jej jak oszalałe. Głowa zaczynała boleć. Nie potrafiła znaleźć jakiejkolwiek sensownej riposty. Ani nawet bezsensownej. Tak, jak jeszcze do niedawna ciągnęła jakimś cudem tę dyskusję, tak teraz pragnęła jedynie uciec.
- Nie mogłaś mnie po prostu zeskrobać? – ze zdumieniem uświadomiła sobie, że do tej pory pewny i twardy ton jej córki nagle złagodniał. Nie miała pewności, ale odniosła wrażenie, że zaczął się nieco łamać. Pomyślała wręcz, że zobaczy w jej oczach łzy, jednak nic takiego się nie zdarzyło. Spojrzenie dziewczyny najzwyczajniej w świecie zmiękło, jakby dotychczasowa złość ustąpiła miejsca żalowi – kolejnej emocji, której Vibeke od dawna powinna była oczekiwać w stosunku do tego spotkania. – Nie mogłaś iść do lekarza i załatwić tego, jak trzeba? Tak, jak to się normalnie robi, kiedy się nie chce dziecka? Musiałaś urządzić cały ten cyrk z wyjazdem do Sarpsborga? Z wielką podróżą życia do sierocińca? Scena jak z filmu, prawda?! Co, jesteś zwolenniczką życia i ponoszenia odpowiedzialności za własne błędy? A co to za odpowiedzialność, porzucenie dziecka na pieprzonych schodach w obcym mieście?! Nie pomyślałaś nigdy, że może rzeczywiście wolałabym nie żyć niż mieć świadomość, że moja własna matka mnie nie chc…
- Zeskrobałabym, gdybym miała pieniądze, do cholery! – Vibeke nie potrafiła się powstrzymać, nawet nie kontrolowała do końca własnych słów. Czuła się zaplątana w pułapkę, z której próbowała się wydostać za wszelką cenę, choćby kosztem prawdomówności. Nie mogła dłużej tego znieść, nie była w stanie słuchać kolejnych wytaczanych przez córkę oskarżeń, tak cholernie przecież trafionych. Każde z tych pytań bazowało na konkretnej podstawie. Nie wytrzymałaby następnych. Najlepszą obroną jest atak, więc zaatakowała, mimo iż wiedziała, że cios został wymierzony poniżej pasa. Tym bardziej, że w rzeczywistości niezbyt długo myślała o aborcji. Owszem, przeszło jej to przez głowę, i owszem, od początku opcja nie wchodziła w grę także z przyczyn finansowych, ale one grały w tym przypadku rolę drugorzędną. To było dziecko Pettera. A dziecku Pettera – dziecku spłodzonemu z miłości  - nie mogłaby odebrać życia tak po prostu. Nawet, jeżeli go nie chciała. Nawet, jeżeli nie czuła się na nie gotowa. Nawet, jeżeli macierzyństwo stanowiło ostatnią rzecz, jakiej by wówczas pragnęła. Nawet, jeżeli za jedyną opcję oprócz skrobanki należało uznać porzucenie noworodka na schodach.
Cios poniżej pasa. Ale skuteczny. Bardzo, sądząc po minie Chloe, po jej pobladłej twarzy, po zaciśniętych pięściach. Dopiero teraz Vibeke uświadomiła sobie, że córka ma na nadgarstkach ślady po cięciach.
Sekundę później dotarło do niej, że jednak rzeczywiście widzi w jej oczach łzy. Trzy sekundy później Chloe poderwała się jak z procy i wybiegła z mieszkania bez słowa, a towarzyszący jej mężczyzna błyskawicznie pomknął za nią, wcześniej dosłownie miażdżąc jej biologiczną matkę morderczym wzrokiem.
Dziesięć sekund później Vibeke zaczęła płakać.


*


Biegła. Tak szybko, jak tylko się dało, tak szybko, jak nigdy wcześniej. Nie lubiła biegania. Zawsze wydawało jej się cholernie nudne. Gdyby chociaż biec po coś, do jakiegoś konkretnego celu – wtedy znajdowała w tym pewien sens. Ale otaczali ją głównie ludzie, którzy mieli w zwyczaju urządzać sobie codzienne małe maratony tylko po to, by utrzymać kondycję na odpowiednim poziomie. Albo dla własnej satysfakcji. Zupełnie jakby dało się znaleźć satysfakcję w czymś tak trywialnym. W wodzie przynajmniej mogła korygować sylwetkę, zmieniać style, plątać się w falach i wstrzymywać oddech. Było w tym coś ciekawego. Inaczej, niż w bieganiu.
Cel. W tej chwili nie miała żadnego. Nie rozumiała, co chce osiągnąć, pędząc przed siebie z siłą, o jaką by siebie nigdy nie podejrzewała, jeśli chodziło o tę akurat dyscyplinę. Ale nie potrafiła się zatrzymać. Pragnęła jedynie przeć do przodu, odrzucając od siebie rzeczywistość, te obce ulice, te beznamiętne budynki, nawet tego, który gonił teraz za nią, co jakiś czas wykrzykując jej imię, choć była pewna, że wiedział, iż sama z własnej woli nie przystanie w miejscu. Dobrze sobie z nią radził. Wręcz za dobrze, jak na jej gust.
Biegła. Szybko. Mocne, zdecydowane kroki. Miała warunki do takich wyścigów. Długie, silne, wyrobione dzięki pływaniu nogi, szczupła sylwetka. Gdy była dzieckiem, rodzice chcieli ją posłać na treningi biathlonowe, tak jak Torę i Larsa kilka lat wcześniej. Odmówiła, bo nie lubiła sportów.
Musiała biec. Nie miała celu, ale i tak musiała biec.
Nie będziesz płakać. Nie będziesz płakać. Nie będziesz płakać.
Nie pamiętała, kiedy ostatnio płakała, kiedy w ogóle miała w oczach łzy. To musiało być cholernie dawno temu. Na pewno jeszcze przed uczelnią. Może w liceum? Albo w czasach Lesji? Nienawidziła płaczu. Czuła się wtedy tak żałośnie. Jak mrówka, którą byle kto może rozdeptać choćby i przez przypadek.
Zeskrobałabym, gdybym miała pieniądze.
Jasne. Powinna była się tego spodziewać. Powinna była wiedzieć, że ta rozmowa potoczy się właśnie w taki sposób. Przecież chodziło o kobietę, która poza życiem nie dała jej nic. Żadnej miłości, żadnego zainteresowania. Nic. Poza tym, że postanowiła ją urodzić, bo nie miała forsy na inne rozwiązanie.
Pieprz się, cholerna jędzo. Pieprz się.
Biegła. Przez ulicę, niemalże po omacku. Nie znała tego miasta i nie chciała go znać. Zobaczyła przed sobą park, więc wparowała do niego bez zastanowienia. Nie próbowała się nawet oszukiwać, że zgubi Emila. Był na to za sprytny. I zbyt szybki, by potrafiła długo jeszcze przed nim uciekać. Nic dziwnego. Najszybszy biathlonista na świecie.
Nie zaskoczył jej moment, w którym poczuła silny uchwyt jego dłoni na własnym nadgarstku, ale i tak usiłowała się wyrwać. Na tyle niefortunnie, by się potknąć, stracić równowagę i upaść na trawę, czując, jak bezsilność i frustracja narastają w niej do nieprzyzwoitych rozmiarów. Była mrówką do rozdeptania.
Przetarła oczy zewnętrzną stroną dłoni, chcąc ukryć łzy, tę niekwestionowaną oznakę słabości, której nie potrafiła wytłumaczyć. Nie miała prawa płakać. Sama się w to wpakowała i od początku wiedziała, czego się mniej więcej spodziewać. To, co się stało, niczym nie odbiegało od oczekiwanego scenariusza. Zachowywała się jak dziecko.
Usiłowała uspokoić przyspieszony po bieganiu oddech. Nadal trzymał ją za nadgarstek, tym razem zdecydowanie słabiej, tak, że przy odrobinie szczęścia mogłaby spróbować znów uciec.
Nie chciała.
Przykucnął przy niej i natychmiast przypomniała sobie ten moment w styczniu, gdy ściągnął swojego przyjaciela z torów kolejowych niemal na siłę, tuż przed tym, jak miał tamtędy przejechać pociąg. Był tak cholernie silny. Silniejszy niż ktokolwiek, kogo w życiu znała. Nic go nie mogło złamać. Ileż by dała, by stać się równie twardą.
Nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. On zresztą też nie. Albo może po prostu uważał, że cisza w tym momencie wydaje się stosowniejsza. Niewykluczone. W końcu dobrze im się milczało.
Siad. Pozycja kucna. Cholerna trawa w pieprzonym parku. Środa, dwudziesty drugi maja, Tromsø. Męskie palce na żeńskim nadgarstku. Dwa spojrzenia zetknięte ze sobą wzajemnie w milczącym porozumieniu niezrozumianym dla nikogo innego.
Przemknęło jej przez głowę, że nigdy wcześniej nie byli tak blisko siebie. Stanowczo zbyt blisko. W sensie psychicznym. Fizycznie, owszem, zdarzyło się, w Oberhofie na przykład. Albo nawet ostatnio w samolocie. Ale tu nie chodziło o coś takiego. Chodziło o zupełnie inny rodzaj bliskości.
Z nikim nigdy nie była tak blisko.
Nie miała pojęcia, kto zaczął. Być może on. A może ona. Albo zdecydowali oboje, jednocześnie, w ramach tego swojego milczącego porozumienia, uznając nagle, że zetknięcie warg i przekroczenie tym samym granic prowadzących do bliskości wręcz absurdalnej będzie fantastycznym pomysłem.
Nie miała pojęcia, jak do tego doszło. Nie planowała tego. Nigdy. Nawet nie przeszłoby jej przez myśl. No, może w bardzo odległej przeszłości sięgającej Östersund, gdy był dla niej tylko kolesiem z drużyny jej rodzeństwa, który jakimś cudem zapamiętał jej imię i który spojrzał na nią bez kompletnego zainteresowania, traktując ją niemal jak powietrze. Potem już nie myślała o nim w takich kategoriach. Aż do dwudziestego drugiego maja, kiedy to tkwiąc na zakichanej trawie w Tromsø w stanie permanentnej rozpaczy i czując dotyk jego palców na nadgarstku uświadomiła sobie, że oszaleje, jeśli go natychmiast nie pocałuje.
Jej wargi na jego wargach. Albo jego wargi na jej wargach. Nie była pewna. I szczerze mówiąc, nie bardzo ją to obchodziło. W momencie, w którym się spotkały, dotarło do niej, że czegoś podobnego nie przeżyła jeszcze nigdy.
Miała już na swoim koncie bardzo wiele pocałunków z mężczyznami. Rozlicznych, z facetami przeróżnego typu – starszymi, młodszymi, z północy, z południa, zza granicy, wykształconymi, niewykształconymi, bogatymi, niezamożnymi, studentami, pracownikami, artystami, biznesmenami. Pocałunki długie lub krótkie, pocałunki mniej lub bardziej przyjemne, pocałunki, o których natychmiast zapominała, ponieważ żaden z nich nie przejawiał dla niej najmniejszej wartości.
Teraz było inaczej. Cholernie inaczej. Inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. I wiedziała, że tego pocałunku przenigdy nie wyrzuci z pamięci. Tak, jak zawsze czuła się jak puste pudełko pozbawione jakiejkolwiek zawartości, tak teraz od nadmiaru uczuć i myśli kotłujących się w całym jej ciele odnosiła wrażenie, że lada moment eksploduje. Było ich tak wiele, że nie umiała złapać ani usłyszeć żadnej z nich, gubiąc się doszczętnie w plątaninie, z którą nigdy wcześniej nie przyszło się jej dotąd zmierzyć.
Jedno tylko zdanie udało jej się zatrzymać w głowie na sekundę, nim umknęło z całą resztą biegnących przez umysł frazesów – tak się musi czuć ptak, gdy pierwszy raz zaczyna latać.
Zrobiłaby wszystko, absolutnie wszystko, by ten moment rozciągnął się do nieskończoności. By móc wiecznie całować tego mężczyznę i być przez niego całowaną. Nie wyobrażała sobie, by mogło się to skończyć, i tak naprawdę jedyną rzeczą, jakiej na chwilę obecną pragnęła, było zatrzymanie całego świata w miejscu raz na zawsze. Czuła, jak palce jego lewej dłoni zatrzymują się na jej plecach, podczas gdy palce prawej dłoni w ułamku sekundy zmieniają lokalizację, opuszczając nadgarstek na rzecz jej rozczochranych włosów, w których zanurzyły się powoli, idealnym, płynnym ruchem dopełniającym perfekcyjnego dzieła.
Ten pocałunek był jak doskonały obraz nie do poprawienia. Jak sztuka na najwyższym poziomie sprawiająca wrażenie wręcz nieosiągalnej. Za nią nie znajdowało się nic więcej. Żadnego dodatkowego pułapu. Perfekcja.
Coś w niej pękło.
Już nie siedziała. Chyba leżała. Albo i nie. Nie miała pojęcia. Zapomniała, gdzie się znajduje i co się z nią dzieje. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Słyszała jedynie, że serce bije jej tak mocno, iż była pewna, że lada moment wyskoczy jej z piersi. Zdawała sobie sprawę tylko z jednego, porażającego faktu – nigdy nikogo i niczego nie pragnęła tak mocno, jak tego człowieka. Chciała go mieć. Teraz, i jutro, i pojutrze, i zawsze, przez resztę cholernego życia, do pieprzonego końca świata, by móc go dotykać, by móc go całować, by móc być przy nim i czuć jego obecność przy sobie. Chciała wiecznie wdychać jego zapach. Chciała, by każdego dnia zanurzał palce w jej włosach.
Berger chyba się zadurzyła.
Z kim się zabawiałaś, kiedy mnie ostatnio nie było?
Czyżbym miał coś wspólnego z twoim chłopakiem?
Dlaczego skłamałaś, kiedy zapytałem o twoje nowe przyjaźnie?
C’est l’amour, mes chers.
Kurwa mać.
Jasna cholera. Cholera. Kurwa. Niech to szlag. Niech to diabli. Cholera.
Lampka ostrzegawcza. Ta, o której istnieniu jeszcze do niedawna nawet nie wiedziała. Przez tyle lat jako człowiek niezdolny do miłości nie musiała z niej korzystać.
Teraz jej czerwone światło było tak oślepiające, że gdy straszna świadomość trafiła wreszcie do jej głowy, bijące w szalonym tempie serce w następnej sekundzie omal się nie zatrzymało.
To niewiarygodne. Niemożliwe. Niemożliwe.
Pomyliła się. Coś jej odbiło po tej historii z matką. Albo leki nie działały. Albo klimat jej nie odpowiadał. Cokolwiek. Ale nie to.
Nie to ustrojstwo.
Czerwone światło. Odepchnęła go. Tak szybko, jak tylko mogła. Chciała, żeby to się nigdy nie skończyło. Bzdura. Opanuj się. Opanuj się. Kurwa mać, opanuj się.
Znowu to szalone bicie serca. Błyskawiczny powrót do pozycji pionowej. I do biegu.
Jezu, tylko nie to. Wszystko, ale nie to.
Coś podobnego nie mogło jej się przytrafić. Nie jej. Nie Chloe Annette Berger. Nie królowej śniegu, jak ją czasami nazywali chłopcy ze śmiechem. Nie tej, która brała, co chciała, i odrzucała to następnego dnia. Nie tej, która śmiała się z takich głupot.
Czerwone światło. Czerwony alarm. Musiała biec. Do kurwy nędzy, biegnij.
- Chloe!
- Zostaw mnie! – ledwo wyrzuciła z siebie te słowa, bo brak jej było tchu. Boże drogi, w co ona się wpakowała? Jakim cudem wdepnęła w takie gówno? Kiedy to się stało? Teraz? Wcześniej? Nie miała świadomości? Nie. Nieprawda. Pomyliłaś się. Kurwa, pomyliłaś się.
Dogoni ją. To pewne. Oczywiste. Jest od niej szybszy. Silniejszy. Za silny. Nie uda jej się przed nim uciec.
Zatrzymała się w pół drogi. Nagle, tak samo, jak i nagle go odtrąciła. Odwróciła się. Teraz już nie patrzył na nią z takim współczuciem. Patrzył tak, jakby… no cóż, właściwie nie wiedziała. Wytrącenie z równowagi pomieszane z czymś, czego nijak nie potrafiła odczytać.
Co mi zrobiłeś, sukinsynu?
- Chcę wrócić do Oslo – warknęła tak nienawistnym tonem, na jaki tylko była w stanie się zdobyć. Wszystko dosłownie w niej płonęło. Czuła każdy pojedynczy mięsień. I to cholerne serce, które wciąż biło jak oszalałe, niczym po maratonie zmuszającym do nieludzkiego wysiłku. – Teraz. Natychmiast.
- Chloe, posłuchaj, ja…
- Oslo – przerwała mu w pół zdania i znów zaczęła biec. Wiedziała, że to bez sensu, ale nic jej to nie obchodziło. Musiała biec. Jeżeli będzie biegła… jeżeli będzie biegła… może to z siebie wyrzuci. Może to od siebie odtrąci. Może się ogarnie. Nie wolno stać w miejscu… Nie w tym momencie…
Biegła. A on jej chyba nie gonił, przynajmniej tak jej się wydawało. I dobrze! Niech sobie zostanie z tyłu. Z daleka od niej. Niech trzyma się tak daleko, jak to tylko możliwe.
Trafiła na tę samą trasę, co w poprzednią stronę. Dość opustoszone jak na tę porę dnia ulice. W Oslo byłoby to nie do pomyślenia.
Musiała wrócić do Oslo, natychmiast.
- Chloe – jak przez mgłę była w stanie rozpoznać kobietę czekającą przy wejściu do bloku. Vibeke Hansen. Nie należało jej nazywać matką.
- Spieprzaj – wycedziła i wyminęła ją bez skrupułów. Podła, egoistyczna, zapatrzona w siebie krowa.
Traciła oddech i wszelką siłę. Długo tak nie pociągnie. Wcale już nie pociągnie.
Trzeba się zatrzymać.
Stanęła w miejscu. Na środku chodnika, z głową nisko pochyloną, z rozczochranymi włosami, sapiąc głośno i usiłując pochwycić tlen. Gardło piekło ją niewiarygodnie.
Obróciła się bardzo powoli, po kilku sekundach.
Widziała go. Więc jednak pobiegł za nią, tylko nie w tym morderczym tempie. Spokojniej, jakby wiedział, że nie ma sensu się z nią ścigać. Zawsze wiedział. Jak ją podejść. Jak z nią postępować. Jak ją całować, żeby zapomniała o pieprzonym, bożym świecie.
Zatrzymał się przy Vibeke. Nie miała pojęcia, dlaczego. Z daleka dostrzegała ich oboje. Ona coś do niego mówiła, a on patrzył przed siebie. Wprost na Chloe. Nadal tym swoim cholernym spojrzeniem, którego nie umiała rozczytać. W pewnym momencie skinął głową i również coś powiedział. Dzieliła ich zbyt duża odległość, by wyczytała słowo z ruchu jego warg.
Oddech. Złap oddech.
Jasna cholera.


*


Cisza. Jedna z tych szczególnych, kiedy słowa tak naprawdę cisną się na usta, ale coś blokuje człowieka przed ich wypowiedzeniem. Przynajmniej tak to chyba wyglądało w jego przypadku, bo jeśli o nią chodziło, nie miała mu nic do zakomunikowania. Na powrót stała się pustym pudełkiem, w którym wszystko roztapiało się w nicość. Nie chciała i nie zamierzała z nim rozmawiać. Ani teraz, ani nigdy.
Ten cyrk musiał się skończyć. Natychmiast. Nie potrzebowała tego. Nie ktoś taki jak ona, nie ktoś, kto zawsze szczycił się swoją emocjonalną obojętnością w stosunku do świata i do ludzi. Zawsze było jej z tym dobrze. Jakim prawem w ogóle pozwoliła mu się wpieprzyć się w swoje życie? Jakim prawem zgodziła się na to, by tak po prostu wszedł w nie ze swoimi ciężkimi, sportowymi buciorami w rozmiarze czterdzieści pięć i zaburzył cały jej dotychczasowy porządek?
To on przejął wtedy inicjatywę. Tam, na trawie, kilkanaście godzin wcześniej. Nie dopuszczała innej możliwości. Pragnęła w stu procentach zrzucić winę na niego.
Winę za czerwony alarm.
Berger chyba się zadurzyła, to kpiące zdanie wciąż dudniło jej w uszach niczym irytująca melodia, której się nie znosi, ale której jednocześnie nie da się wyrzucić z pamięci. Wtedy się z tego śmiała. No, była może i nieco wkurzona taką insynuacją, ale przede wszystkim się śmiała, bo czyż nie brzmiało to absurdalnie? Czyż nie było to jedno z tych zdań klasyfikowanych jako prędzej świnie zaczną latać? Miała w sobie tyle odporności na uczucia. Tyle odporności na cudze starania, na prośby, na sugestie z gatunku może spróbujemy na poważnie. Nigdy nie chciała niczego na poważnie. Pragnęła zawsze być tą latającą z kwiatka na kwiatek pszczołą nie do uchwycenia prowadzącą przyjemne życie pozbawione zobowiązań.
Tego nie było w planie.
- Naprawdę nie chcesz wiedzieć, co mi powiedziała twoja matka? – musiał się odezwać. Oczywiście. On i ten jego zaskakujący talent do gadania w najmniej odpowiednich momentach. Siedź cicho. Nie mogła znieść brzmienia jego głosu. Ani tego, że dzielili w tej chwili tak małą przestrzeń, a jego ręka znów była cholernie blisko. Znów za blisko. Patrząc na nią, Chloe przechodziły dreszcze. Te palce jeszcze kilka godzin temu były między jej włosami. Palce drugiej ręki przemykały po jej plecach. W ramach najprzyjemniejszego dotyku, z jakim kiedykolwiek przyszło jej się zmierzyć. Nienawidziła siebie za ten cichy głos z tyłu głowy krzyczący zrób to jeszcze raz. Do jasnej cholery, Berger, co się z tobą dzieje?
- Nie chcę – nie chciała niczego poza świętym spokojem. No, i żeby głos się zamknął. Żadnych następnych razów. Nigdy. – I nie nazywaj jej moją matką.
- Chloe, myślę, że…
- Rozmawiać też nie chcę. – Przerwała mu tak szybko, że nawet jego to chyba zaskoczyło. Doskonale. Im szybciej wybije go z rytmu, tym lepiej dla niej.
Znowu cisza. Miała nadzieję, że aż do Oslo. Ale z nim nie było tak łatwo, jak z Vegardem. W tym właśnie tkwił cały problem. W tym, że stanowił cholernie ciężki przypadek.
- To czego chcesz?
Ciebie.
Ty, głupia, pierdolona, żałosna, chora na głowę idiotko.
Potrzebowała pomocy. Jak najszybciej. Musiała się z tego wyleczyć. Z tego… schorzenia. Pozbyć się cholerstwa. Nie zamierzała czekać, aż sytuacja jeszcze bardziej się skomplikuje, a ona znów straci kontrolę. Tak, jak wtedy, tam, w Tromsø. Tak, jak wtedy, gdy omal nie pożarli się żywcem w biały dzień na środku publicznego, miejskiego trawnika. To nie mogło się powtórzyć. Nigdy więcej.
- Wrócić do domu – zastosowała najbezpieczniejszą odpowiedź. Taką, jakiej raczej by nie próbował podważyć, chociaż cholera go wie. Z nim nigdy nie dało się niczego do końca przewidzieć. To również ją w nim wkurzało.
W tej chwili wszystko ją w nim wkurzało.
Chyba w końcu załapał, że nie chciała gadać, bo więcej nie ciągnął dyskusji. Brawo. Więc jak chcesz, to potrafisz.
Cisza. Trudna i ciężka, niczym deszczowa chmura. Mimo wszystko lepsza od samego deszczu. Trwająca aż do Oslo, do skrzyżowania Calmeyers gate z Bernt Ankers. Wczesny poranek. W normalnych okolicznościach kazałaby mu wejść do mieszkania i przekimać się chociaż godzinę, nawet kosztem konfrontacji z Vegardem. Ale teraz chciała przede wszystkim trzymać się od niego z daleka. Z daleka od jego dłoni, od jego spojrzenia, od jego obecności. Tak daleko, jak to tylko możliwe.
- Posłuchaj, wydaje mi się, że powinniśmy… - palce. Na nadgarstku. Znowu. Natychmiast odsunęła rękę. W jego oczach pojawiło się zagubienie. Usiłował zrozumieć, o co jej chodziło. Tak, jakby sama rozumiała cokolwiek poza tym, że wpadła w gigantyczne szambo.
- Dzięki za wszystko. – Tak naprawdę wcale nie chciała mu dziękować. Chciała na niego nakrzyczeć. Nawrzeszczeć. Zapytać, co on sobie właściwie wyobrażał z tym swoim całowaniem i macaniem. On zaczął. Na pewno. Jego wina. Musi się trzymać tej wersji. Musi się trzymać wersji, która jest dla niej wygodna i w której świetle nie ma mowy o żadnym zakochaniu.
Zakochanie. Miłość. Kompletnie ogłupienie. Choroba. Pasożyt.
Nie.
- To chyba tyle. – Wypowiadając te słowa, gapiła się we własne kolana. Od razu przyszło jej do głowy, że go to zezłości. Zauważyła już dawno, że nie lubił rozmów bez kontaktu wzrokowego.
- To chyba tyle? – ton pełen rozdrażnienia. Cóż, przynajmniej już nie była jedyną osobą wytrąconą z równowagi. – Rozumiem, że to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
A co on jeszcze chciał usłyszeć, do kurwy nędzy? Chyba się w tobie zakochałam?
Jezu, to nawet brzmiało żałośnie.
- Myślę, że będzie lepiej, jeśli przestaniemy się ze sobą kontaktować. – Najlepiej od tej chwili i mniej więcej do końca życia, żeby miała dobre warunki do tego, by wyrzucić go z głowy i wrócić do osoby, którą była, zanim pozwoliła mu wszystko spieprzyć.
Zmrużył oczy. Nie podobał mu się przebieg tej rozmowy. Bardzo dobrze. Chciała, by się wkurzał. Chciała, by się obrażał. By dał sobie z nią spokój i przestał tak cholernie utrudniać sprawę.
- Chyba sobie żartujesz.
- A wyglądam, jakby mi było do śmiechu?
- Co ja ci takiego zrobiłem?
Jeszcze śmie pytać! Doskonale wiesz, co zrobiłeś, draniu. Musiała się bardzo natrudzić, by nie wyrzucić z siebie dręczącej ją odpowiedzi. Co zrobiłeś? Namieszałeś mi w głowie. Kompletnie. Oto, co zrobiłeś.
Pokręciła głową. Nagle znów zachciało jej się płakać.
- Po prostu nie dzwoń już do mnie więcej, Emil – powiedziała niemalże błagalnie, otworzyła drzwi i wysiadła. Palcami wychwyciła w kieszeni klucze. Wsunęła do drzwi i obróciła się po raz ostatni, choć wiedziała, że nie powinna tego robić.
Nadal siedział w aucie. Spojrzenie miał pełne konsternacji, wbite prosto w nią, ale jednocześnie kompletnie nieobecne. Prawdopodobnie zastanawiał się, co, u licha, właśnie między nimi zaszło.
Weszła do środka. Stopień po stopniu. Zaczęła biec. Musiała biec.
Piąte piętro. Dwudziesty trzeci maja. Oslo.
Opadła niemal bezwiednie na ostatni schodek tuż przy drzwiach frontowych do mieszkania. Serce wykonywało energiczne podskoki. Głowę przyłożyła do lodowatej ściany. Nie miała pojęcia, czy nadal tkwił w aucie, czy dotarło do niego, że powinien się stąd wynieść jak najszybciej. Nic już jej to nie obchodziło. Nie zamierzała z nim dłużej rozmawiać, ani teraz, ani nigdy.
Zamierzała się z niego wyleczyć.

3 komentarze:

  1. Bardzo potrzebowałam dziś tego rozdziału. Bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Znowu tu jestem i czuje się tak przepełniona emocjami jak dawno nie byłam. Może dlatego, że nigdy w życiu nie przeżyłam uczuć takiego rodzaju, a może po prostu dlatego że czuję tęsknotę za dobrym tekstem w końcówce sezonu zimowego. Nie wiem ale uwielbiam cię za to wszystko i czuje się zaszczycona tym, że mogę to wszystko czytać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Sentymentalna ze mnie małpa. W Östersund znowu biegają, a ja tu znowu jestem. I tak samo mocno ten tekst na mnie działa.

    OdpowiedzUsuń