czwartek, 2 października 2014

1.10


you know it's gonna be okay

 
Po wielu miesiącach nadeszła upragniona wiosna i Lea niemal natychmiast wykorzystała pierwszą nadarzającą się okazję, by zamienić kozaki na baleriny, spodnie na spódnicę, a puchową kurtkę na lekki płaszcz. Jak zwykle przy okazji przewrotu w garderobie czuła się niczym ptak wypuszczany z klatki, który wreszcie może zaczerpnąć choć trochę świeżego powietrza i wymarzonej wolności. Uwielbiała maj, towarzyszącą mu zieleń, wzrastającą temperaturę i fakt, że dni robiły się coraz dłuższe. Wstawanie z łóżka też przychodziło jej znacznie łatwiej, niż zimą – gdy promienie słońca beztrosko łaskotały ją po twarzy, nie miała nawet szczególnej chęci wylegiwać się pod kołdrą.
- Czuj się zaproszona na jutrzejszą domówkę – syknął w jej stronę beztrosko Vegard niby to mimochodem, mijając ją na korytarzu, gdy właśnie zamierzała wejść do auli na wykład z historii sztuki. – Picie, palenie i zupełnie ekstrawagancka ekipa.
Lea zmarszczyła brwi.
- Ekstrawagancka ekipa – powtórzyła powoli, naśladując jego podekscytowany głos. – Uwzględniająca twoją współlokatorkę?
- Pudło – pokręcił energicznie głową. – Chloe wyjeżdża. Chata wolna.
- Wiadomość tygodnia – parsknęła śmiechem, choć prawda była taka, że rzeczywiście należało to uznać za wiadomość tygodnia. Dokąd wybierała się Chloe w środku roku akademickiego? Do końca semestru zostało przecież jeszcze półtora miesiąca. Podejrzane. Z drugiej strony czy powinno ją to w ogóle obchodzić? Starając się nie wykazywać jakiegokolwiek większego zainteresowania podejrzaną eskapadą rywalki – bo tak ją chyba należało tytułować – skupiła się ponownie na Vegardzie. – To jutro wieczorem?
- Owszem. Wpadnij, o której chcesz.
- Co będzie jutro wieczorem, Ringen? – nie musiała nawet przyglądać się uważnie osobie, która pochwyciła temat. Kątem oka rozpoznała Joergena po samym tylko wzroście. Był chyba najwyższym studentem na uczelni, albo przynajmniej znajdował się w pierwszej trójce. – Korzystasz z okazji i urządzasz jakieś party hard? Trzeba przyznać, że się nie patyczkujesz.
- Czas to pieniądz – zauważył chłodno Vegard, obdarzając młodego rzeźbiarza chłodnym spojrzeniem. Nie przepadali za sobą specjalnie, co zresztą Lea w pełni rozumiała – jej uroczego przyjaciela zawsze drażniły dobre relacje Chloe z innymi mężczyznami bez względu na ich orientację seksualną.
- Jasne. Czerp z życia garściami, jak Chloe wróci ze swojej wycieczki, pewnie będziesz musiał zmienić miejscówę – zadrwił Joergen i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, wmaszerował do auli. Vegard tylko skrzywił się za nim z niesmakiem.
- Idiota – mruknął, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Leę, nieco się rozpogadzając. – To jak, będziesz?
Wzruszyła ramionami. Na najbliższe wieczory miała właściwie inne plany – powiązane na przykład z pracą nad nową rzeźbą – ale z drugiej strony takiej propozycji trudno było odmówić. Przytaknęła więc i gdy tylko zadowolony Vegard pomaszerował w kierunku fotograficznych pracowni, niemalże wślizgnęła się do auli, by zająć miejsce tuż obok Joergena, który zrobił na ten widok nieco zaskoczoną minę.
- Od kiedy to siedzisz ze mną na wykładach?
- Nie siedzę – odparła ze stoickim spokojem i przypatrzyła mu się uważnie. – Dokąd pojechała Berger?
Joergen w odpowiedzi tylko przyjrzał jej się czujnym, krytykanckim wzrokiem.
- A co cię to obchodzi?
- Czysta ciekawość.
- Pierwszy stopień do piekła.
- Ma kogoś? – nie była pewna, dlaczego wpadło jej to do głowy. – Na stałe?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Zresztą i tak bym ci nie powiedział.
- Ale nie pojechała sama.
- Ja nic nie wiem – oświadczył, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu zeszytu. – A teraz skończ już to przesłuchanie i spadaj.
- Niezbyt jesteś kulturalny – burknęła, jednak zanim zdążyła się obrazić, coś nagle zaświtało jej w umyśle. – W styczniu widziałam ją z facetem.
- Szokująca informacja – rzucił ze znudzeniem, nadal zajęty torbą.
- Znanym facetem. Sportowcem.
To najwyraźniej na niego podziałało. Spojrzał na nią z niewątpliwym zaskoczeniem, zupełnie jakby nie miał pojęcia, o czym mówi, co i dla niej było czymś dość niespodziewanym. Sądziła, że kto, jak kto, ale Joergen zostanie w pełni wtajemniczony w prywatne sprawy Chloe.
- Co, nie powiedziała ci, z kim się tak naprawdę prowadza? – uśmiechnęła się kpiąco. – No proszę. Myślałam, że jesteście bardziej zżyci. – Nie potrafiła powstrzymać złośliwości. Joergen tylko zmrużył swoje niebieskie oczy.
- Jakie to ma znaczenie, z kim się prowadza? – zapytał odrobinę poważniejszym tonem niż dotąd. – Tobie to chyba na rękę, dopóki nie chodzi o Ringena, co nie?
- Takie to ma znaczenie, że chcę wiedzieć, czy istnieje realna szansa, bym miała ją wreszcie z głowy – oznajmiła, nawet nie siląc się na kłamstwa. - Skoro sportowiec, to kasiasty, skoro kasiasty, to automatycznie staje się ciekawą opcją, nieprawdaż?
Chłopak zerknął na nią z niedowierzaniem.
- Zawsze mnie zaskakiwało, jak nisko potrafią upaść zdesperowane kobiety – wycedził pogardliwie, na co jedynie zrobiła obojętną minę. Może i była zdesperowana, ale przynajmniej poznała się na tym niebieskowłosym straszydle. A to chyba należało potraktować jako spory sukces, zważywszy na to, ilu osobom Chloe zdążyła już zamotać w głowach.


*


Nie znosiła przyznawania się do strachu. Wydawał jej się oznaką wyjątkowej słabości, a w słabości było coś, czym zawsze podświadomie się brzydziła. Lubiła czuć, że nie ma takich drzwi na świecie, których nie potrafiłaby otworzyć, ani takiego kierunku, w który nie zdecydowałaby się udać, nawet gdyby droga od początku wydawała się kręta, nieprzyjemna i przerażająca. Nie musiała sobie stawiać kolejnych barier – miała już przecież jedną, szczególną blokadę, która w zupełności jej wystarczyła.
Zatem w obecnej sytuacji – przed wizytą u biologicznej matki i z biletem lotniczym w ręce – czuła się zdecydowanie niekomfortowo.
- Nie musimy tego robić – zauważył Emil, a ponieważ wypowiadając te słowa nadal wzrok miał w pełni skoncentrowany na rozpostartej przed nimi drodze na przedmieściach Trondheim, Chloe potrzebowała dobrych kilku sekund, by zorientować się, że skierował je do niej.
- Czego? – zapytała nieprzytomnie, co skwitował rozbawionym spojrzeniem.
- Wszystkiego – oświadczył i szybko zmienił bieg wraz z rozpoczęciem manewru wyprzedzania. – Nie musimy, na przykład, kimać u moich rodziców. Jeżeli, dajmy na to, uznajesz to za krępujące.
Przewróciła oczami, parskając cicho pod nosem.
- Twoi rodzice to aktualnie najmniejszy z moich problemów – oznajmiła, choć prawda była taka, że nie miała pojęcia, jakim cudem zgodziła się na całą tę historię.
W ubiegły wtorek skończyła dwadzieścia trzy lata, ale nie pamiętała nic z tamtego dnia, bo jak co roku spiła się do nieprzytomności. Wiedziała tylko, że większą część nocy spędziła z głową w sedesie, i że prawdopodobnie wykonała jakiś mało pożądany i zdecydowanie nieplanowany telefon do pewnego powszechnie znanego w kraju biathlonisty, który mniej więcej osiemdziesiąt godzin później, zgodnie z pierwotnymi ustaleniami, wparował do jej mieszkania w centrum Oslo, dławiąc się ze śmiechu i stwierdzając, że zdecydowanie tak ją sobie właśnie wyobrażał pod wpływem, po czym radośnie informując ją o całkowitym ustaleniu koncepcji ich jakże wesołej podróży. Najpierw wpadniemy do Trondheim, muszę odstawić mamie proszki z Niemiec, potem się kimniemy i następnego dnia polecimy do Tromsø, jakieś pytania? Owszem. Miała pytania. Nawet kilka. Jakie znowu proszki? Gdzie się kimniemy? I, najważniejsze, jak to polecimy, do jasnej cholery? Na samą myśl aż zrobiło jej się zimno i po raz pierwszy pożałowała, że w mieszkaniu nie było Vegarda, który z samego rana wyskoczył na kilka godzin do Drammen. Nigdy wcześniej nie postawiła stopy w samolocie. Wzbraniała się przed tym jak przed niczym innym w życiu, uparcie twierdząc, że latanie jest nienaturalne i sprzeczne z prawami natury. Jeżeli istniała jakakolwiek rzecz na świecie wzbudzająca w Chloe Berger piorunujące przerażenie, z całą pewnością należało za nią uznawać ruch powietrzny.
Rzecz jasna, Emil miał to gdzieś.
Proszki do prania, bo moja matka nie uznaje innych poza niemieckimi. Kimniemy się, gdzie będziesz chciała, a jeśli chodzi o samolot, to polecimy normalnie, standardowym codziennym lotem o 15:05. Bilet już ci załatwiłem, więc nie marudź. Jeszcze coś?
Nie marudź. Chyba od początku należało się tego spodziewać.
Dlaczego nie możemy jechać autem?, jęknęła, pakując się w pośpiechu i jednocześnie usiłując wyzbyć się z głosu zawstydzającej paniki. Nienawidziła się bać. A jeszcze bardziej nienawidziła się przyznawać do tego, że się boi. Szczególnie przed człowiekiem jego pokroju, facetem niemającym zapewne pojęcia o lęku. Jego z całą pewnością coś takiego jak samolot nie potrafiłoby wybić z równowagi.
Na wydźwięk tego pytania spojrzał na nią jak na wariatkę. Najprawdopodobniej dlatego, że to jakieś tysiąc sześćset pieprzonych kilometrów, których nie mam ochoty spędzać za kierownicą, odparł, swobodnie usadzając się na blacie w kuchni i bujając w powietrzu swoimi długimi, dobrze zbudowanymi nogami. Chyba, że ty wolisz prowadzić, ale szczerze mówiąc życie mi jeszcze miłe.
Mnie też, burknęła pod nosem do samej siebie, co skwitował salwą radosnego śmiechu.
Dygasz się, Chlo?
Z całą pewnością nie zamierzała udzielać mu szczerej odpowiedzi. Zamiast tego odmówiła wałkowania tematu i przez całą drogę bardzo uparcie usiłowała się od niego trzymać z daleka, dochodząc do takiego poziomu desperacji, że aż wyraziła zgodę na pokazanie się jego rodzicom, nie wspominając już o potencjalnej możliwości przenocowania u nich w domu. W sumie cała ta wyprawa była tak dziwaczna, a ich znajomość tak niekonwencjonalna, że co za różnica? Zastanawiała się tylko, co jego mama pomyśli o niebieskich włosach.
- Wszystko będzie dobrze, Chloe. – Brzmiał tak, jakby był owego faktu w stu procentach pewien, i z całą pewnością tkwiło w tym coś pocieszającego, choć zdecydowanie sięgnęła zbyt głębokiej paniki, by móc to w odpowiednim stopniu docenić.
- Gwarancji nie dasz – wymamrotała, z całych sił powstrzymując się przed obgryzaniem paznokci. Sama nie umiała ocenić, czy bardziej przeraża ją samolot, czy fakt spotkania z tą kobietą, jak ją zawsze nazywała w myślach. A może to, że nie miała tak naprawdę pojęcia, co właściwie najlepszego wyprawia?
- Gwarancję możesz dostać tylko na śmierć i podatki – zauważył sprytnie, bez większego namysłu traktując odpowiednio klaksonem jakiegoś kretyna, który usiłował zajechać mu drogę. – To nie znaczy, że musisz się tak spinać. Poradzimy sobie. Dobry z nas zespół, wiesz.
- Jasne. – Przygryzła wargę nerwowo i wbiła wzrok w lusterko wsteczne. Widząc jej niewyraźną minę, Emil tylko się roześmiał.
- Rubens nie byłby z ciebie zadowolony – stwierdził kąśliwie, zjechawszy w poboczną ulicę z głównej drogi. – Co z twoim hartem ducha, koleżanko?
- Istnieje wyłącznie w twojej wyobraźni. Poza tym Rubensa matka nie zostawiła na schodach sierocińca.
- Za to przez lata klepał biedę w wielodzietnej rodzinie, stracił ojca jako smarkacz, robił za pazia i pochował żonę. To kto miał gorzej?
Fakt, iż tyle zapamiętał z jej krótkich i jak sądziła mało interesujących dla niego anegdot zrobił na niej takie wrażenie, że aż zapomniała na chwilę o swoich dotychczasowych bolączkach.
- Czyli jednak czasem mnie słuchasz?
- Z reguły cię słucham – poprawił ją, co w zupełnie irracjonalny sposób ją rozczuliło. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, i zanim zdążyła wpaść wreszcie na sensowną ripostę, uświadomiła sobie, że auto przystanęło w miejscu. – No, i to by było na tyle. Koniec podróży na dziś, panno Berger. – Wyrzucił bieg, zaciągnął hamulec i wyłączył silnik, a Chloe niepewnie spojrzała przez szybę.
Dom prezentował się dość okazale pod względem stricte rozmiarowym, ale poza tym wyglądał zupełnie zwyczajnie i właściwie niczym szczególnym się nie wyróżniał. Na wycieraczce drzemał potężny owczarek niemiecki, ze skrzynki na listy wystawała jakaś koperta, a pod ścianą sterczał trójkołowy rowerek dla dziecka. Gdy zmusiła się w końcu do tego, by wysiąść z samochodu, usłyszała charakterystyczny dźwięk dochodzący gdzieś zza budynku, typowy dla rąbania drewna.
- Uważaj na psa – rzucił Emil w kierunku Chloe, wyjmując z bagażnika cztery potężne kartonowe pudła pełne proszku do prania. Automatycznie spojrzała na owczarka, co nie umknęło jego uwadze. – Nie tego, ten jest niegroźny.
- A masz jakiegoś groźnego? – zapytała z nieukrywanym tym razem zawahaniem, wyrwawszy mu jedno z pudełek z ręki. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała w aktualnych okolicznościach, był jakiś czworonożny terrorysta.
- Użyłbym raczej przymiotnika nieprzyjemny – sprecyzował i niemalże podskoczył, słysząc nawoływania z przeciwległego domu. Chloe natychmiast zauważyła kobietę w okolicach sześćdziesiątki, machającą do jej towarzysza podróży z balkonu z wręcz aż nazbyt przesadną jak na jej oko energią. Emilowi chyba jednak ona nie przeszkadzała, bo uśmiechnął się i błyskawicznie odmachał. – Dobry, pani Henriksen!
- A żebyś wiedział, że dobry! – krzyknęła kobieta i odstawiła ściskaną do tej pory miskę ze świeżo wypranymi ciuchami. – Kiedy ostatni raz odwiedziłeś stare śmieci? Od mistrzostw nie mieliśmy okazji, żeby ci pogratulować!
- Co poradzić, taka robota – odpowiedział wesoło Emil, a sądząc po jego minie Chloe doszła do wniosku, że takie wrzaskliwe dyskusje na odległość były tutaj jak najbardziej na porządku dziennym. – Latam po kraju jak kot z pęcherzem. Ale nie narzekam! A co u Sofii?
- Cudownie, szósty miesiąc! Bliźniaki!
- Serio? Cholera, niech jej pani przekaże moje gratulacje! – na widok sceptycznie uniesionych przez Chloe brwi stracił odrobinę rezonu i pospiesznie zamknął bagażnik. – No cóż… Czas się zobaczyć z rodzicami! – pani Henriksen kiwnęła głową na znak pełnego zrozumienia, ale nie zdążyła ukryć nieco sceptycznego spojrzenia, jakim obdarzyła nową znajomą swojego rozchwytywanego sąsiada, a w szczególności jej bujną, wyrazistą czuprynę.
- Dobrze cię widzieć! – zawołała na pożegnanie, zgrabnie ignorując Chloe, która teraz pomaszerowała za dźwigającym trzy pudła proszku Emilem, nie ukrywając bynajmniej podejrzliwego wzroku.
- Widzę, że masz fanki w każdym przedziale wiekowym – mruknęła i zacisnęła palce mocniej wokół plastikowego uchwytu swojego pudełka. – Sofia? To jakaś twoja eks?
- Nie żartuj. Za młoda dla mnie – parsknął śmiechem Emil i nacisnął łokciem klawisz dzwonka. Owczarek błyskawicznie się obudził i zaszczekał radośnie, po czym otarł się o jego prawą nogę. – Siemasz, Milo. Mamuśka w domu? Dostawa chemikaliów specjalnie od jej pierwszego, naczelnego posłańca.
- Myślisz, że cię rozumie? – spytała Chloe, a na dźwięk jej głosu pies natychmiast odsunął się od biathlonisty i zainteresował jej skromną osobą. Sądząc po jego zadowolonej minie i dynamicznym merdaniu ogonem, nie sprawiał wrażenia nadmiernie przerażonego niebieskimi włosami.
- A bo ja wiem? Zawsze gadam z psami – Emil wzruszył ramionami, co wcale nie wydawało się łatwe, biorąc pod uwagę proszki. – Chociaż Milo akurat jest Mortena. Ja mam Bronxa.
- Kogo? – nie udało jej się uzyskać odpowiedzi na to pytanie, jako że w tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich kobieta, którą z całą pewnością należało identyfikować jako matkę Emila, bo była do niego bardzo podobna.
- Zamawiała pani nowy Ariel? – spytał jej kolega udawanym, oficjalnym tonem, na co kobieta wytrzeszczyła oczy i wybuchnęła śmiechem.
- Owszem, trzy miesiące temu – odparła i wyściskała syna serdecznie. Chloe dość szybko doszła do wniosku, że ją lubi – sprawiała wrażenie miłej i dość szczerej, choć chyba nie powinno jej to zaskakiwać, skoro byli spokrewnieni. – Co ty tu robisz, na Boga?
- Jak to co? Proszki przywiozłem – Emil sprytnie wydostał się z objęcia matki i odstawił jedno z pudełek tak prędko, jak tylko mógł. – Poza tym potrzebne mi dwa pokoje do spania. Zakładam, że nie masz nic przeciwko niezapowiedzianym wizytom?
- Twoim? Nigdy w życiu. Zresztą dzisiaj akurat bardzo się przydasz, więc to palec Boży – kobieta chwyciła pudełko, po czym spojrzała na Chloe, na szczęście wzrokiem nie tyle dezaprobatycznym, co raczej zaciekawionym, jakby dostrzegła coś nadzwyczaj intrygującego. Panna Berger spodziewała się komentarzu w stylu interesująca fryzura albo czegoś w podobnym guście, ale zamiast tego gospodyni domu wyciągnęła do niej dłoń na powitanie z przyjaznym uśmiechem. – Tone Svendsen.
- Chloe Berger – bąknęła Chloe i odwzajemniła niepewnie uśmiech, co chyba przysporzyło jej parę punktów, sądząc po pogodnej minie rozmówczyni. Emil błyskawicznie się wtrącił.
- Chloe jest siostrą Tory i Larsa, kumplujemy się – oznajmił tak beztrosko, jakby codziennie przywoził do domu rodzeństwo kolegów z drużyny. – Mamy jedną sprawę do załatwienia w Tromsø, ale lot trafił nam się dopiero jutro, więc musisz nas przygarnąć. No, chyba, że chcesz, żeby synuś spał pod namiotem. Co to znaczy, że dzisiaj akurat bardzo się przydam?
 - To znaczy, że ojciec zabrał się za rąbanie drewna i na pewno ogromnie go ucieszy dodatkowa para rąk do pracy – odpowiedziała ze stoickim spokojem Tone i otworzyła szerzej drzwi, by wpuścić ich oboje wraz z owczarkiem i proszkami do środka. – Jest z tyłu, niedawno zaczął, więc będziecie obaj mieć co robić. Ja się zajmę twoją… jak ty to powiedziałeś, kumpelką? Co to w ogóle za język? Nie znoszę tych waszych udziwnionych słów.
- Bo ty żyjesz w średniowieczu, mamo – Emil wyszczerzył zęby i zajrzał w głąb korytarza. – Gdzie Bronx?
- Z ojcem – prychnięcie sugerowało aż nazbyt dobitnie, że nie ucieszyło jej to pytanie. – Chyba nie myślisz, że pozwolę temu wstrętnemu psu siedzieć w domu.
- Też go wysłałaś do rąbania drewna?
- Bardzo zabawne. Po prostu niech się trzyma z daleka. Kiedy w końcu go stąd wywieziesz?
- Nigdy. Tu mu dobrze. Uwielbia Trondheim.
- Tak, mnie szczególnie – mruknęła z niezadowoleniem, a Chloe nie mogła powstrzymać cichego chichotu. – Nieważne, mniejsza o twoje złośliwe psisko. Zaraz odniosę proszki i zrobię Chloe herbatę… ile za nie zapłaciłeś, tak swoją drogą?
- Nie wygłupiaj się.
- Jak sobie chcesz. Ojciec postanowił po twoich ostatnich mistrzostwach, że za nic więcej nie będzie ci oddawał kasy, skoro jesteś teraz taki nadziany. Poza tym wpadł na pomysł, żebyś wysłał nas na Malediwy.
- Serio? Nie lepsze Hawaje?
- Skoro muszą być Hawaje… - puściła do niego oko i zerknęła szelmowsko na Chloe, która uśmiechnęła się pod nosem. – Żartowałam z tymi Malediwami. Ale i tak optuje za jakimś ciepłym krajem na stare lata.
- Zapamiętam to.
- Świetnie. Zatem zaniosę proszki i wstawię wodę na herbatę… odwieś sobie plecak na wieszaku, Chloe… tak, a ty w tym czasie pójdziesz do ojca i pomożesz mu rąbać drewno. A jak wrócisz, obierzesz ziemniaki, zrobię na wieczór zapiekankę.
- Jest piętnasta.
- Im szybciej to załatwisz, tym lepiej.
- Naprawdę myślałem, że po mistrzostwach będę choć ociupeńkę lepiej traktowany we własnym domu – burknął Emil, podobnie jak Chloe odwieszając plecak zgodnie z instrukcją. – To wspaniałe znać swoje miejsce w szeregu.
- Też tak sądzę. A teraz żegnam.
- Ale…
- Nie dyskutuj ze mną, Emilu Magnusie.
- Nie łączy się imion chłopskich ze szlacheckimi – burknął i spojrzał przepraszająco na Chloe, która z trudem powstrzymała się przed kolejnym parsknięciem. Jego matka tylko trzepnęła go w głowę ścierką do wycierania naczyń. – Au!
- Powiedziałam, żebyś nie dyskutował – rzuciła dziarsko. – Imiona masz jak najbardziej w porządku. A teraz wynocha. – Zerknęła na niego tak jednoznacznie, że jedynie przewrócił oczami i wyszedł szybko z domu, pozostawiając dwie panie w domu same. Przeniosła więc swój pełen energii wzrok z powrotem na Chloe. – No, wreszcie mamy go z głowy. Cudownie. To chłopaczysko nigdy nie przestaje gadać, nie wiem, po kim on to odziedziczył… Nikt w tej rodzinie tak nie klepie ozorem, może poza moją matką. Ale tego mu nie mów, bo się obrazi, nigdy się zbytnio nie dogadywali, niestety. Nie bardzo jej odpowiada to jego życie na walizkach… Chyba wolałaby, żeby kisił się tutaj i płodził dzieci. Jak dla mnie to niezbyt rozsądne… Cóż, i tak robi, co chce, zawsze tak było. Nikt nad nim chyba nigdy nie zapanuje. Więc jesteś siostrą Tory?
- Tak – wymamrotała Chloe, odzyskując głos.
- Cudownie. Urocza dziewczyna. A jaka ambitna! Żeby Emil choć trochę bardziej ją przypominał! Ale on zawsze miał pstro w głowie.
- Zna ją pani?
- Czy znam? Kochanie, gdyby mój syn choć raz nie zaznajomił mnie z narodową kadrą, chyba bym go wydziedziczyła. Twój brat to też przesympatyczny człowiek. Naprawdę bardzo go lubię, opowiada doskonałe dowcipy.
- To fakt – przyznała Chloe, bo rzeczywiście żarty zawsze były konikiem Larsa.
- No właśnie. Zresztą wszyscy w tej drużynie robią na mnie dobre wrażenie. Biathlon ma taką zdrową atmosferę. Nie to co te zespołowe dyscypliny… Mój Boże, a ci piłkarze! Przewraca im się w głowach. Chociaż czasami przeraża mnie to całe strzelanie. Ale Emil chciał to robić, a jak on już się na coś uprze, to nie ma rady, nic go nie powstrzyma. Taki się już urodził. No dobrze, usiądź sobie tam, zrobię ci herbatę. Czy wolisz kawę?
- Wszystko jedno… Może najpierw… te proszki…
- Zaniosę je sama, skarbie. Siadaj, pewnie jesteś zmęczona… Skąd jechaliście?
- Oslo – zrobiło jej się naprawdę głupio, tym bardziej, że nie pamiętała, kiedy ostatni raz wykazywała jakieś ślady pomocniczości w stosunku do kogokolwiek. – Na drodze było bardzo spokojnie… Emil nie zapowiadał, że przyjedziemy?
- On się nigdy nie zapowiada, moja droga. Chyba uważa, że niespodzianka bardziej mnie ucieszy. I w sumie ma rację, choć tego akurat mu nie powiem. No dobrze, skoro jednak chcesz zanieść te proszki…
Skinęła głową i chwilę później już maszerowała po schodach z dwoma pudełkami, kątem oka lustrując dom, który był schludny, zgodnie z jej przewidywaniami dość spory i zupełnie inny, niż się spodziewała. Choćby dlatego, że nic nie wskazywało w nim na to, że właśnie tutaj mógł dorastać znany sportowiec. Spodziewała się nieskończonej ilości zdjęć Emila obwieszonego medalami i ściskającego puchary, ale tak naprawdę dostrzegła raptem trzy, z czego dwa z całą pewnością pochodziły z czasów olimpiady z Vancouver. Większość fotografii okupowała zaledwie kilkuletnia dziewczynka śmiejąca się do obiektywu, którą Chloe zinterpretowała jako emilową bratanicę.
- Pani starszy syn ma tylko jedno dziecko? – zapytała i natychmiast pożałowała tej wścibskości, ale gospodyni w odpowiedzi uśmiechnęła się pogodnie.
- Tak, przynajmniej na razie. I póki co to się raczej nie zmieni, bo podobno jest szansa, żeby zatrudnili go do ekipy smarującej… Co znaczy mniej więcej tyle, że będzie się w domu pojawiał równie często jak Emil, czyli praktycznie wcale. A co to za wychowywanie dziecka bez męża? Maja na chwilę obecną chyba w zupełności wystarczy. – Choć brzmiało to bardzo rozsądnie, sprawiała wrażenie, jakby wizja jednej wnuczki nie cieszyła jej zbytnio, i Chloe zrobiło się nieco przykro, gdy przypominała sobie, że przecież Emil nie chce mieć dzieci. Nie mając pomysłu na odpowiedź, zrobiła jedynie współczującą minę i odstawiła proszki we wskazane miejsce.
Dopiero po jakimś czasie uświadomiła sobie, że takie wesołe wizyty, niezobowiązujące pogawędki towarzyskie i darzenie sympatią ludzi, których prawie nie znała, jest wybitnie nie w jej stylu.


*


- Bardzo cię zamęczyła? – spytał Emil godzinę później, usadawiając się na zdecydowanie pozbawionym jakiejkolwiek ekstrawagancji taborecie z wiaderkiem wypełnionym ziemniakami. Cały ten obraz wydawał się tak absurdalny i zarazem tak uroczy, że Chloe nie potrafiła się nawet zdobyć na jakąś standardową złośliwość. To, jak bardzo tego dnia odbiegała od swoich zwyczajowo przyjętych norm zachowania naprawdę zaczynało ją przerażać.
- Nie bardziej niż ty – rzuciła w końcu z niezbyt wyrafinowanym uśmiechem, usiłując ratować resztki własnego wycieńczonego humoru.
Przewrócił jedynie swoimi bystrymi, piwnymi oczami, teraz sprawiającymi wrażenie niemalże rozradowanych. Lubiła go w dobrym nastroju. W złym zresztą też. Co również było przerażające.
- Przykro mi, że tak wyszło – powiedział, choć nic w tonie jego głosu na to nie wskazywało. Pogrzebał prawą ręką w otwartej szufladzie i wyciągnął z niej niewielki nóż. – W sumie nie planowałem cię zostawiać w jaskini lwa.
- Serio? A ja myślałam, że to celowa zagrywka.
- Chyba nie masz o mnie zbyt dobrego zdania – zakpił i złapał pierwszego ziemniaka, zaś Chloe spojrzała na niego sceptycznie.
- Nawet nie kupiłeś rodzicom dobrej obieraczki?
- Kotku, ja jestem najlepszą obieraczką – spojrzał jej prosto w oczy w typowy dla siebie, czujny sposób, który niemalże ją momentami krępował. Nigdy nie przegrywała potyczek na spojrzenia - ale cały czas odnosiła wrażenie, że z nim w roli rywala ponosiła porażkę wręcz sromotną. Dlatego i tym razem nie próbowała podjąć wyzwania, wręcz przeciwnie, uciekła wzrokiem gdzieś w bok, co sądząc po jego cwaniackim uśmieszku przyniosło mu sporą satysfakcję. – Takiej nie dostaniesz w żadnym sklepie. – Przyłożył nóż do ziemniaka i zaczął obierać go tak szybko i tak sprawnie, że o mało nie zakręciło jej się w głowie.
- Chryste, mógłbyś chociaż patrzeć na tego kartofla – mruknęła, obserwując z prawdziwą zgrozą, jak po omacku śmigał nożem po spływającej w ekspresowym tempie na tacę cieniutkiej skórce. Jeszcze nigdy nie widziała czegoś podobnego, a przecież dorastała w jednym domu z ojcem i z Larsem, w jej mniemaniu prawdziwymi mistrzami szlachetnej sztuki obierania.
- Co, boisz się o moje piękne paluszki? – zadrwił Emil, rzecz jasna nie zaszczycając biednego ziemniaczka nawet przelotnym spojrzeniem. Chloe tylko się skrzywiła.
- To, co w tej chwili robisz, to czysty kryminał.
- Twoja troska jest naprawdę wzruszająca. – Bez skrępowania wrzucił idealnie obraną bulwę do zlewu i chwycił następną. – Wspomnę ten moment, gdy znowu zaczniesz mnie traktować jak ścierkę do mycia podłogi.
- Zabawne. Ty akurat nie masz najmniejszego pojęcia, jak potrafię traktować ludzi.
- Interesujący powód do chluby.
- Zjeżdżaj.
- Co chcesz robić dzisiaj wieczorem?
Zmarszczyła brwi.
- Jeść zapiekankę z twoich idealnie obranych kartofli?
- Haha. Prześmieszne. Myślałem raczej o czymś po zapiekance.
- Nie mam pojęcia. To twój dom. Ty rządzisz.
- Nie sądziłem, że stać cię na taką ustępliwość.
- Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz.
- Zabrzmiało mrocznie – kolejny ziemniak wylądował w zlewie. – No dobra. Więc opcje są takie, że możesz nadal żalić się nad swoim losem, truchleć przed spotkaniem z mamuśką i udawać, że wcale się nie boisz latania…
- Spieprzaj!
- …co jest dosyć śmieszne, bo po pierwsze i tak wszystko widzę, a po drugie nie ma się czego bać. To jest propozycja numer jeden. A dwójka…
Spojrzała na niego sceptycznie.
- Nie mogę się doczekać, aż się dowiem, na czym polega dwójka.
- Dwójka polega na tym, że możemy się gdzieś wybrać – odparł i zaprezentował jej swoje przednie zęby w jednym z najszerszych trójwymiarowych uśmiechów. – Na jakiś… wypadzik.
- Wypadzik – powtórzyła powoli, nadal przypatrując mu się krytycznym wzrokiem. – Sami?
- Zupełnie sami.
- To brzmi prawie jak randka.
- Bez przesady – roześmiał się. – Raczej wycieczka krajoznawcza. W kameralnym gronie. – Ostrze noża w najlepsze pomykało po skórce. – A skoro już o randkach mowa, Fourcade kazał cię pozdrowić przy najbliższej okazji.
- Fourcade to ten od dwudziestu czterech milimetrów na mecie w biegu na dochodzenie? – wypaliła bez większego zastanowienia, na co Emil uniósł prawą brew do góry.
- Oglądałaś?
- Powtórki – bąknęła, ewidentnie mijając się tym samym z rzeczywistością, bo bolesna prawda była taka, że owszem, oglądała, oglądała cały wyścig, mało tego, oglądała całe mistrzostwa, od początku do końca. Po raz pierwszy od dnia swoich narodzin. I owszem, to również uważała za przerażające. – Dobra robota – dodała szybko w rozpaczliwym pragnieniu odtrącenia jego uwagi od świadomości, że wzbudził jej zainteresowanie do tego stopnia, by poświęciła swój cenny czas śledzeniu jakiejś sportowej transmisji. Sądząc po jego zaintrygowanym wzroku nie dał się jednak na to nabrać.
- Miałem niezłą motywację – ściszył odrobinę głos i na moment ich dobry nastrój gdzieś się ulotnił. Wiedziała, o co mu chodziło. Wspomniał kiedyś o obietnicy złożonej Sverremu, mimochodem, tak jakby to nie miało większego znaczenia, jakby chodziło o zwykłą ciekawostkę, która wparowała mu do głowy bez powodu. A ona nie drążyła tematu. Wydawało jej się to niestosowne i sądząc po jego minie, wskazującej dobitnie na to, że rana jeszcze się nie zagoiła, nie zamierzała niczego w tej kwestii zmieniać.
- I naprawdę świetnie się spisałeś – oznajmiła, wreszcie zdobywszy się na to, by spojrzeć na niego choć trochę odważniej. Nie zdążył pociągnąć kwestii, bo natychmiast spytała: - Dlaczego wspomniałeś o Fourcadzie przy okazji tej gadki o randkach?
- Ponieważ uważa, że ze sobą sypiamy – wesoła atmosfera błyskawicznie wróciła do kuchni. – Jego zdaniem ukrywam przed całym światem zakazany związek.
- Moi kumple też są podobnego zdania.
- Przypadek? Nie sądzę – stos ze skórkami dosłownie rósł w oczach. Chloe parsknęła cicho.
- To wszystko jest dziwne.
- No co ty nie powiesz.
- Jak twoim zdaniem zareagowałaby Tora, gdyby odkryła, że się do mnie dobierasz?
- A dobieram się?
- Pytam hipotetycznie.
- Pytasz hipotetycznie – powtórzył i udał, że się zastanawia. – Cóż, to chyba oczywiste, nie? – na widok jej miny wyszczerzył zęby. – Ukręciłaby mi jaja własnymi rękoma, przywiązała dynamit do tyłka i odpaliła racę. Zobaczyłabyś tylko pieprzone fajerwerki. – Oboje na nowo wybuchnęli śmiechem na myśl o tym barwnym obrazku.
- Pewnie jeszcze by się dymiło.
- To wysoce prawdopodobne.
- Robisz z mojej siostry jakiegoś bezlitosnego pitbulla – stwierdziła stanowczo i natychmiast wpadła na coś jeszcze. – Hej, dlaczego twoja mama tak bardzo nie lubi psa?
- Psa? – zrobił lekko zaskoczoną minę. – Ach, Bronxa… No cóż, pewnie dlatego, że on też nie jest jej wielkim fanem.
- A dlaczego jeszcze go nie poznałam?
Popatrzył na nią z rozbawieniem.
- Bo zamierzam go na ciebie nasłać dopiero wtedy, gdy mnie wkurzysz.


*


Tej obietnicy Emil akurat nie dotrzymał – wbrew jego planom podczas kolacji nie towarzyszył im jedynie drzemiący przy oknie owczarek niemiecki. Bronx okazał się potężnym rottweilerem o czujnych, przerażających czarnych ślepiach, którymi niemalże zmiażdżył Chloe, gdy tylko wparował do salonu, i których nie odrywał od niej także w trakcie posiłku, uczepiwszy się prawej nogi swojego najprawdopodobniej mocno utęsknionego właściciela. Nie był szczególnie agresywny, ale z całą pewnością nie chciałaby się z nim spotkać w ciemnej ulicy, tym bardziej, że spoglądał na nią niezwykle podejrzliwie, jakby uważał ją za osobę niegodną zaufania. Chyba nie zdołała ukryć konsternacji, bo na widok jej miny Emil wybuchnął śmiechem i stwierdził, że nie ma się czym przejmować i że Bronx od zawsze wykazywał cechy kompletnego mizogina, co w żadnym razie jej nie uspokoiło, ale jednocześnie zrobiło na niej takie wrażenie, że zrezygnowała z ewentualnej próby odwrotu.
Spodobała jej się ta dziwna, zaskakująca codzienność, w którą wdepnęła przecież bezpardonowo i trochę też wbrew własnej woli. W rodzinnym domu rzadko jadała kolację przy wspólnym stole. Nie miała pojęcia, jak to jest siedzieć tak po prostu między bliskimi i beztrosko rozmawiać o zwyczajnych sprawach. A co więcej nie miała pojęcia, że może to być całkiem znośne. Polubiła zarówno mamę Emila, rozgadaną i pełną życia, jak i jego ojca, stanowiącego jej kompletne przeciwieństwo – spokojnego i małomównego. Podobał jej się fakt, że choć zadawali jej co jakiś czas różne pytania i traktowali jak zwykłego członka rodziny, zainteresowanie skupiali głównie na synu i to jego bombardowali prawdziwym, specjalistycznym wywiadem, uwzględniającym przede wszystkim kwestię najbliższych treningów (odpowiedź: dopiero w czerwcu, dajcie żyć), stanu zdrowotnego (znośny) i tego, jak się miewał Tarjei (Tarjei? wspaniale… chyba wyrwał pannę… połączone ze złośliwym uśmieszkiem). Podobała jej się obecność psów – nawet, jeżeli jeden z nich dość mocno wytrącał ją z równowagi – oraz dźwięk cicho brzęczącego w tle radia nastawionego na lokalną częstotliwość. Właściwie chyba wszystko jej się podobało.
- Widziałem ostatnio Astrid i Eldara z dzieckiem – powiedział ojciec Emila, kierując słowa w stronę leniwie dokańczającego zapiekankę syna. – Młoda rośnie jak na drożdżach.
- Jest chyba jednak bardziej podobna do Astrid - stwierdziła jego żona. – Nie licząc…
- …nosa – dokończył Emil i nadział na widelec kawałek ziemniaka. – Przegwizdane. Ed jest zrozpaczony.
- To bardzo ładne dziecko.
- A czy ja temu przeczę? Nie może być inaczej – pociągnął solidny łyk wody ze szklanki. – W końcu mówimy o mojej chrześnicy. – Mina jego rodzicielki świadczyła o dość krytycznym podejściu do takiego wyboru ojca chrzestnego. Biathlonista zupełnie się tym nie przejął i spojrzał na ojca. – Tato? Morten zostawił motocykl?
- Stoi w garażu jak zawsze.
- A chodzi?
- Oczywiście. Dlaczego miałby nie chodzić? – gospodarz domu zrobił nieco podejrzliwą minę. – Co ty właściwie komb…
- Nie ma mowy, Emil – wtrąciła się stanowczo matka i popatrzyła na niego niemal morderczo. – To absolutnie wykluczone. Nie dotkniesz tego motocykla.
- Nawet nie wiesz, o co mi chodzi, a już się rzucasz.
- Nie dotkniesz tego motocykla.
- Posłuchaj, chciałem tylko zabrać Chloe na…
- Pewnie, jeszcze zabierz Chloe! Tak, jakbyś sam w sobie nie był wystarczającym problemem, kiedy się rozbijesz!
- Tyle razy już nim jechałem i jakoś nigdy się nie rozbiłem.
- Bo jak zwykle miałeś więcej szczęścia niż rozumu. Nie zgadzam się na to.
- Mamo, czasy, kiedy się na coś w moim przypadku zgadzałaś lub nie skończyły się bezpowrotnie jakieś dziesięć lat temu – odparł znudzonym tonem Emil. – Jak będę chciał go wziąć, to go wezmę, przecież wiesz.
-  Wspaniale. Jestem bardzo ciekawa, kiedy się w końcu przestaniesz zachowywać jak nieopierzony szczeniak – warknęła jego rozdrażniona rozmówczyni i wstała od stołu z opróżnionym talerzem, co młodszy z jej synów tylko skwitował wzruszeniem ramionami.
- Ona jest stanowczo zbyt drażliwa – poinformował ojca i dokończył posiłek, nie zwracając większej uwagi na solidnie zaskoczoną Chloe ani tym bardziej na wciąż łypiącego na nią podejrzliwym wzrokiem Bronxa.


*


Jak powiedział, tak zrobił. Co jej wcale nie zdziwiło, bo już dawno zdążyła dostrzec, że zawsze postępował zgodnie z własnymi postanowieniami, bez względu na to, jakie by one nie były. Trzymał świat za jaja, brał od życia to, co chciał, czasem nawet i garściami. Należał do takich ludzi, którzy wobec losu nie zgadzają się na żadne kompromisy, którzy nigdy nie ustępują, jeśli tylko na czymś im zależy. Nie zadowalały go półśrodki. Wszystko albo nic. Taki był. Albo przynajmniej takie wrażenie sprawiał.
Przy nim prowadzenie normalnego, towarzyskiego życia wydawało się wręcz zaskakująco proste. Niewiele chodziło po tym świecie osób, którym tak po prostu pozwoliłaby się wywieźć na motocyklu Bóg wie gdzie. Którym pozwoliłaby zdecydować o przebiegu swojego wieczoru, zgadzając się na jakąś dziwaczną niespodziankę. Kiedy zajęła miejsce na tylnym siedzeniu wysłużonej Yamahy Fazer 1000 – rozpoznała ją od razu, bo Øystein miał kiedyś podobną – i zaczęła się niepewnie zastanawiać, czego by się tu uchwycić, Emil parsknął jedynie pod nosem i bezceremonialnie obwiązał się w pasie jej rękoma, mrucząc coś o nieprzystosowaniu do szybkiej jazdy na turystykach, a ona nawet nie kopnęła go w kostkę, choć przecież gdyby jakikolwiek normalny facet, nie licząc kogoś ze świętej trójcy (przy czym żadnemu z jej członków raczej nie przyszłoby to do głowy), rzucił wobec niej tego rodzaju komentarz, nie wspominając już o tak bezceremonialnym dotykaniu, z całą pewnością szybko przypomniałby sobie, jak to jest czuć dobitnie własne jaja.
Tylko że z nim było jakoś… inaczej.
Rzadko kiedy tak się przy kimś czuła. Zresztą… nie, wróć, nigdy się tak przy nikim nie czuła, bo przecież ani z Joergenem, ani z Hansem, ani z Øysteinem nie jeździła dotąd ostro przyspieszonym motocyklem przez obce miasto, śmiejąc się wniebogłosy. Z żadnym z nich nie chodziła po Trondheim przez cały wieczór, w ramach dziwacznej, pozbawionej celu wędrówki, podczas której na przemian to milczała, to gadała bez końca, jakby była wstawiona, choć w jej krwi nie płynęła nawet kropla alkoholu. Żaden z nich nie wciągnął jej do swojego świata, ani poprzez kolację z rodzicami, ani poprzez piętnastominutowe przypadkowe pogawędki ze znajomymi z dzieciństwa na rozświetlonych przez latarnie ulicach. Z żadnym z nich nie stała przy barierce przez pół godziny, patrząc na Nidelvę w ciszy przerywanej dźwiękiem opon przemieszczających się za nimi samochodów. A już na pewno obok żadnego z nich nigdy nie leżała na trawie, blisko wybrzeża, gdzieś w centralnej części Norwegii, w środku nocy, z papierosem między palcami, wsłuchując się w odgłos płynącej wody, patrząc na ciemne niebo i myśląc, że świat nagle stał się bardzo mały, ograniczony do tej wąskiej przestrzeni, którą teraz wspólnie dzielili w zupełnie nieznanym jej dotąd miejscu.
- Pamiętasz, co robiłeś dwudziestego drugiego lipca? – sama nie wiedziała, dlaczego przyszło jej to w ogóle do głowy, dlaczego spośród wszystkich rzeczy, o których mogliby rozmawiać, wybrała akurat to wspomnienie. A przecież gdyby mogła, wyrzuciłaby je z pamięci na zawsze, wyrzuciłaby wszystkie te krzyki, i łzy, i nagłówki w gazetach, i telewizyjne raporty, i komentarze, zdawkowe, przerażone, pozbawione sensu, bo nikt nie wiedział, jak to wyjaśnić, nikt nie potrafił wytłumaczyć, jakim cudem do tego doszło, takie rzeczy mogły się dziać gdzieś daleko, na jakimś konfliktowym terenie, nie w Boży dzień w jednym z najbogatszych i najspokojniejszych państw świata…
- Dlaczego pytasz? – zdawała sobie sprawę, że mu się to nie spodoba, podobnie jak i nie miała wątpliwości, że od razu zrozumie, o co jej chodziło. Tego tematu nie trzeba było rozjaśniać – gdy mówiło się o dwudziestym drugim lipca, wszyscy myśleli o tym samym. Sądząc po jego minie, nie stanowił żadnego wyjątku.
- Nie wiem – ściszyła nieco głos, jakby dyskutowanie o tej kwestii wymagało obligatoryjnego szeptu. – Po prostu. – Patrzyła, jak zanurzał końcówkę papierosa między wargami, jak jego pierś lekko opadała, by znów się podnieść, a kłąb dymu powoli pomykał ku górze. Nie powinieneś palić, powiedziała chwilę wcześniej, gdy wyciągał z kieszeni pudełko swoich sprawdzonych, klasycznych Marlboro, będąc jednocześnie w pełni świadomą tego, że się powtarza. W odpowiedzi rzucił jej tylko jeden ze swoich najbardziej kpiących uśmiechów. Wielu rzeczy w życiu nie powinienem. Biorąc pod uwagę okoliczności, to stwierdzenie wydało jej się tak okrutnie wymowne, że nawet nie próbowała ciągnąć dyskusji.
Podobało jej się to. Wiedziała o tym i nie próbowała bynajmniej siebie oszukiwać. Podobało jej się jeżdżenie na motocyklu w charakterze plecaka z rozpuszczonymi niebieskimi włosami i leżenie na plecach pod gołym niebem obok mężczyzny, z którym właściwie nie miała prawa się zadawać. Zastanawiała się, co by powiedzieli chłopcy, gdyby mogli ją teraz zobaczyć. Zagrajmy w „to, co widzę”! Zaczniesz, stary? Jasne! To, co widzę, zalatuje mi na kilometr romansem roku. Nieźle! Teraz moja kolej. To, co widzę, wydaje mi się wysoce podejrzane. I na koniec chóralne, zgodne, niemalże słyszane przez nią w wyobraźni to, co widzę, jest dokładnie tym, czego się od początku spodziewałem.
- W tym kraju chyba nie ma nikogo, kto by nie pamiętał, co wtedy robił, prawda? – nie patrzył na nią, kiedy wypowiadał te słowa, sprawiając wrażenie zbyt pogrążonego we własnych myślach. Znowu uderzył ją ten sam fakt, co kilka miesięcy wcześniej – do twarzy mu było z papierosem. Palenie nigdy nie podobało jej się w sposób ściśle estetyczny. W jej odczuciu nie miało nic wspólnego z pięknem. Ale gdy on palił, wyglądał… dobrze. Jakoś bardziej tajemniczo. I spokojniej, trochę nostalgicznie, inaczej, niż zwykle. Taa, i co jeszcze? Boże, idiotko, opanuj się. Co za dyrdymały. Skupiła się na swoim chesterfieldzie, by darować sobie dalsze, głupkowate analizy jego aktualnego wizerunku. Niewątpliwie chyba należało się cieszyć, że nie potrafił czytać w myślach. – Byłem na zgrupowaniu w Sjusjøen. Jak co roku.
- Szczęściarz – wymamrotała bez większego zastanowienia i natychmiast wyczuła na sobie jego spojrzenie, to, które szczególnie lubiła, bo było pełne przenikliwości. Zresztą w ogóle lubiła jego oczy. Miały ładny kolor i wydawały jej się niezwykle inteligentne. W jego stylu.  
- Chcesz mi powiedzieć, że…
- Nie. – Pokręciła natychmiast przecząco głową i od razu zwróciła uwagę na fakt, że zrobił taką minę, jakby jej odpowiedź przyniosła mu sporą ulgę. – Ale byłam wtedy w Oslo.
Była. I pamiętała to doskonale. Piątek, dwudziesty drugi lipca dwa tysiące jedenastego roku. Oslo. Jej miasto, jej Oslo. Miała dwadzieścia jeden lat, skończyła drugi rok studiów. Czuła się dobrze, więc poszła do pracy, do studia Øysteina. Żaden wielki zarobek, ale za to niezwykle satysfakcjonujące zajęcie. Pozwolił jej projektować tatuaże. Niezbyt rozbudowane, raczej proste. Mimo wszystko wyjątkowe. Poza tym chyba udane, bo wiele wzorów, które wówczas skomponowała, zachowało się w karcie do tej pory. Wtedy, w tamten piątek, też była w studiu. Wyszła z niego wcześniej – prezent od Øysteina, który miał szczególnie dobry humor, bo zbliżała się kolejna rocznica jego ślubu i jak sam stwierdził, nie widział powodu, by w tak piękny dzień kisić się w robocie dłużej, niż to konieczne. W sumie dzień rzeczywiście był ładny – przynajmniej do godziny piętnastej dwadzieścia.
Nie słyszała samego wybuchu. Nie mogła go słyszeć, ponieważ tkwiła jeszcze w tramwaju na Storgata, szykując się do wyjścia. O tym, co się stało, dowiedziała się kilkanaście minut później, z radia i telewizji, gdy odgrzewała mrożoną pizzę w piekarniku, zastanawiając się, co pocznie z wolnym wieczorem. Jeszcze nie pojmowała, że spędzi go pod kocem z butelką piwa w ręce, wpatrując się w lśniący ekran i czując przeraźliwy chłód, choć był przecież środek lipca.
Unikała myślenia o tamtym piątku. Starała się go nie wspominać, bo za każdym razem, gdy docierało do niej, że mijała okolicę, w której eksplodowała furgonetka, że chodziła być może tymi samymi ulicami, co morderca siedemdziesięciu siedmiu niewinnych ludzi, że tkwiła tak blisko epicentrum tego zdarzenia, robiło jej się po prostu niedobrze.
Nie rozumiała, dlaczego teraz nagle pozwoliła wrócić tym obrazom.
- Życie jest kurewsko ulotne, prawda? – wypuściła z płuc kilka drobnych kłębów dymu. Nigdy nie nauczyła się robić z nich efektownych kółeczek, choć pracowała nad tym od lat. – W jednej chwili oddychasz, chodzisz, funkcjonujesz, a w drugiej po prostu znikasz. – Przemknęło jej przez myśl, że chyba nie dało się znaleźć mniej fortunnego tematu na tę okoliczność. Ale na twarzy Emila nie dostrzegała ani złości, ani drwiny, ani jakiegokolwiek śladu irytacji. Raczej zadumę, jeśli już.
- Właśnie dlatego powinno się żyć tak, jakby każdy dzień miał być twoim ostatnim – odparł cicho, przypatrując się niebu z resztką papierosa między palcami prawej dłoni. – To pieprzony banał, ale tak jest. – Instynktownie czuła, że nie myślał w tej chwili wyłącznie o dwudziestym drugim lipca i jego ofiarach. Przed oczami stanął jej obraz sprzed sześciu miesięcy przedstawiający stację kolejową na Leangen.
- Co stało się z dzieckiem? – zapytała, a on spojrzał na nią nieco nieprzytomnie.
- Z jakim dzieckiem?
- Z dzieckiem Sverrego – zastanawiała się, czy wydźwięk tego imienia zadziała na niego negatywnie, nic jednak na to nie wskazywało. Z zewnątrz wydawał się być tym raczej niewzruszony. – Usunęła ciążę? – i tym razem nie widziała żadnego logicznego uzasadnienia poruszania tego tematu: w końcu sprawa w ogóle nie powinna jej obchodzić.
Emil zacisnął lekko wargi.
- Nie wiem. Nie pytałem.
- Ale złożyłeś się na skrobankę?
Skinął głową na znak potwierdzenia.
Przymknęła oczy, przypominając sobie zapłakaną dziewczynę wybiegającą z pogrzebu. Na pewno była od niej młodsza. I wyglądało na to, że straciła kogoś, kogo szczerze kochała. Chloe nie wiedziała, co to znaczy szczerze kochać. Ani nawet nieszczerze. Nie miała pojęcia o miłości i nigdy nie czuła się z tym źle, choć wiedziała, że dla normalnego człowieka brzmiałoby to niczym jakiś koszmarny absurd. Ale ona nie była przecież normalna. Była tak daleka od normalności, jak to tylko możliwe.
Uczucia są dla słabiaków, przemknęło jej przez głowę. Albo dla masochistów. Czy gdyby ta dziewczyna wiedziała, co ją czeka, nadal chciałaby się w to wszystko pakować? Czy pozwoliłaby sobie wdepnąć w to gówno zwane miłością mając świadomość katastrofy, z którą będzie się musiała zmierzyć? Do diabła z takim sensem życia! Po co kochać, skoro to się zawsze wiąże z cierpieniem? Skoro może się to skończyć w taki sposób? Ileż ludzi w ten sposób odebrało sobie szansę na szczęście! Im dłużej o tym myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że tak naprawdę jej emocjonalna obojętność wobec drugiego człowieka jest bardziej darem aniżeli przekleństwem. Sto razy bardziej wolała być sobą niż niedoszłą wdową z dzieckiem w łonie.
- Ja na pewno bym usunęła. – Rzecz jasna nie wiedziała, po co go o tym informuje, ale tego dnia wyczyniała już tyle niewytłumaczalnych dziwactw, że w sumie nie miało to większego znaczenia. – Dziecko to katastrofa. – Jedno spojrzenie błyskawicznie podsunęło jej sugestię co do tego, o czym mógł w tej chwili pomyśleć: że jej biologiczna matka musiała uważać podobnie. – Lepiej zeskrobać niż zostawić na schodach – dodała szybko. Dokończył papierosa, odrzucił niedopałek i przewrócił się na bok, spoglądając jej prosto w oczy.
- Może to nie zawsze jest takie proste.
- Może to jest bardzo proste. Może chodzi o zwykły, ludzki wybór. O to, że pewnych rzeczy się nie robi. I tyle.
- W życiu zawsze chodzi o wybór. – Zamrugał gwałtowniej oczami. – Sverre tak mówił. Że życie opiera się na wyborach. – Jego wzrok stał się nagle jakby odrobinę poważniejszy. – Gdyby wybieranie było proste, świat stałby się bezproblemowy.
Nie potrafiła się z tym do końca zgodzić, a jednocześnie nie miała żadnych argumentów, którymi mogłaby się posłużyć. Mimo woli zaczęła się zastanawiać, czy opinia Emila na temat wyboru podjętego przez Sverrego była choć trochę podobna do jej opinii na temat wyboru podjętego przez jej matkę.
- Co, jeśli ona tam jednak nie mieszka? – jak zwykle, gdy nie wiedziała, jak odbić piłeczkę, zmieniała kierunek dyskusji. – Jeśli się wyprowadziła?
- Będziemy szukać tak długo, aż ją znajdziemy.
- Masz aż tyle czasu?
- Mówiłem ci, że treningi startują dopiero w czerwcu.
Uśmiechnęła się i również skończyła palić, po czym analogicznie przekręciła się na drugi bok. Dotąd spokojny wiatr lekko się podniósł. Kilka bardziej rozbrykanych kosmyków opadło jej na twarz. Spróbowała je zdmuchnąć, ale nie przyniosło to większego efektu.
Odwzajemnił uśmiech.
- Wiesz co?
- No?
Wyciągnął dłoń i nadspodziewanie delikatnym ruchem odsunął jej włosy za ucho.
- W rudym ci najlepiej – powiedział pogodnie – ale w niebieskim też ładnie.
Miała przypomnieć sobie te słowa następnego dnia, siedząc w samolocie w struchlałej pozycji ze ściśniętym gardłem, gdy na widok jej przerażonej miny tylko westchnął z rozbawieniem i złapał ją za rękę. Miała analizować je po cichu, tkwiąc w tej pozycji przez cały lot i nie odczuwając najmniejszej chęci, by cokolwiek zmieniać, choć aż za dobrze wiedziała, co powiedziałby Joergen, gdyby mógł to zobaczyć. Miała też wciąż o nich myśleć, gdy przypatrywała mu się, jak drzemie obok niej w fotelu, jak zwykle spokojnie i bezszelestnie, po raz kolejny wzbudzając w niej rozczulenie, o jakie nigdy dotąd by siebie samej nie posądzała.
Miała się nad nimi zastanawiać, czując, jak z tyłu jej głowy po raz pierwszy w jej dwudziestotrzyletnim życiu zapala się czerwona lampka ostrzegawcza.


*


- Żartujesz.
- Nie.
- Żartujesz.
Joergen tylko uśmiechnął się na widok coraz to bardziej zdezorientowanej miny swojego chłopaka, pilnie studiującego teraz pismo z uczelni. Sam do końca nie wierzył w jego treść i szczerze mówiąc, przypuszczał, że długo jeszcze będzie miał problem z jej oswojeniem. Bo tak się akurat składało, że kiedy wypełniał wniosek o miejsce na najbardziej prestiżowym dwumiesięcznym kursie rzeźbiarskim dla najlepszych studentów w Europie, raczej nie uwzględniał w myślach opcji uzyskania pozytywnej odpowiedzi. Po pierwsze dlatego, że nie był aż tak dobry, po drugie dlatego, że nawet gdyby jednak był – to inni byli jeszcze lepsi. A po trzecie, z jakiej racji właściwie mieliby wybrać akurat jego? Na nic się więc nie napalał, inaczej niż Chloe, która jako tak naprawdę główna prowodyrka całego tego wygłupu z wnioskiem – gdyby nie ona, pewnie w ogóle nie przyszłoby mu do głowy, by ubiegać się o miejsce – na okrągło usiłowała go przekonać, że powinien mieć nieco więcej wiary w siebie. Oczywiście, że się dostaniesz. Żaden kretyn nie zrezygnowałby z takiego studenta, do kurwy nędzy! Pomyliła się jednak – po miesiącu oczekiwania zgodnie ze swoimi przewidywaniami otrzymał zdawkową informację o ulokowaniu gdzieś na szczycie listy rezerwowych. Zawsze lepsze to niż nic, choć pamiętał doskonale, jak starał się wówczas ukryć rozczarowanie przed rozwścieczoną Chloe i zmartwionym Hansem. Jasne, że czuł się paskudnie. To, że od początku jego szanse były bardzo nikłe, nie miało żadnego znaczenia, bo mimo wszystko gdzieś w głębi tlił się przecież ten nikły płomień żałosnej nadziei. A może jednak? Może jakimś cudem? Dawno niczego nie pragnął tak bardzo, jak tego kursu – dwa letnie miesiące spędzone w Madrycie pod okiem prawdziwych mistrzów sztuki rzeźbiarstwa brzmiały niemalże jak sen. Oddałby wiele za taką szansę. Ale nie udało się i Joergen szybko zapomniał o tym, na czym jeszcze do niedawna tak mu zależało. Jego plany na czerwiec i lipiec od dłuższego czasu ograniczały się standardowo do zdania egzaminów w planowym terminie i pracy w sklepie sportowym na stanowisku z akcesoriami do koszykówki.
Wszystko zmieniło się w ten majowy poniedziałek.
Zwolniło się miejsce, powiedział dziekan w przerwie między lektoratem z francuskiego a zajęciami z konsultacji architektonicznych w takt szumu dobiegającego z korytarza. Od pierwszego czerwca do trzydziestego pierwszego lipca. Do sesji możesz podejść we wrześniu. Do jutra chcę znać twoją decyzję.
Nie wyobrażał sobie, by miał odmówić, jednak wstrzymał się tymczasowo z odpowiedzią, bo jakoś nie potrafił zgodzić się tak po prostu bez opinii Hansa.
Kiedy jeszcze czekał na pierwotną odpowiedź, śmiali się, że pojechaliby do Madrytu obaj. Nie umieli żyć w rozłące dłuższej niż dwutygodniowa, no dobrze, od biedy znieśliby miesiąc. Ale dwa? Dwa miesiące przy takim dystansie? Z ograniczonym kontaktem telefonicznym, bo przecież połączenia krajów Unii Europejskiej z Norwegią były koszmarnie drogie? Wtedy, przed złożeniem podania, Hans twierdził, że rzuciłby wszystko i wpakował się z nim choćby do walizki. Zajęcia nie zając, a Madryt brzmi fantastycznie. Pytanie, czy podzielałby to stanowisko w razie nabrania przez sprawę realnego kształtu.
Patrząc na swojego przystojnego, inteligentnego, piekielnie utalentowanego chłopaka, pilnie studiującego list ze stemplem z Hiszpanii, Joergen nie umiał powstrzymać niepokoju.
Żałował, że nie ma przy nim Chloe, która zawsze dodawała mu pewności siebie. Za to chyba lubił ją najbardziej. Przestań srać po gaciach i zachowuj się jak facet. Chloe. Chryste, za nią też będzie kurewsko tęsknił, jeśli to wypali. Za jej złośliwymi komentarzami, za jej nieco gardłowym śmiechem, za całą jej zwariowaną osobą. Nadal nie wróciła ze swojej eskapady i szczerze mówiąc korciło go, by do niej zadzwonić, choć wiedział, że ją to rozdrażni. Nie znosiła, gdy ktoś jej przeszkadzał. Joergen to szanował i dbał o zapewnienie jej odpowiedniej przestrzeni – na tym zresztą w dużej mierze polegała ich przyjaźń. Ale tak na dobrą sprawę nie miał aktualnie pojęcia, co się z nią działo i z kim na chwilę obecną przebywała, a odkąd rozmawiał z Leą, zaczęło go to interesować bardziej, niż do tej pory. Sportowiec? Jaki znowu sportowiec? Chloe nie cierpiała sportowców. Twierdziła, że to w przytłaczającej większości najzwyklejsi w świecie kretyni, a kretyni zawsze działali jej na nerwy. Poza tym, czy nie powiedziałaby mu, gdyby to był ktoś znany? Chyba mimo wszystko podzieliłaby się z nim tego rodzaju informacją?
Albo i nie.
- Kurwa. – Na twarzy Hansa pojawił się wciąż pełen niedowierzania uśmiech. – Kurwa, stary, udało ci się. – Udało mu się. Właśnie tak. Okazało się, że rzeczywiście jest aż tak dobry. Może w dużej mierze dzięki temu, że komuś jakieś losowe zdarzenie odebrało tę szansę, ale czy to miało w tej chwili jeszcze jakieś znaczenie? Był aż tak dobry. Tylko to go w tej chwili obchodziło. To i odpowiedź na pytanie, jak wspólnie rozegrają najbliższe dwa miesiące.
Uścisnął mocno swojego chłopaka, czując dziesiątki różnorakich emocji wirujących w jego głowie. Cała ta idea wydawała mu się tak szalona, że aż nie do końca potrafił ogarnąć ją myślami.
- Jedź ze mną – wymamrotał, zanim zdążył się powstrzymać. – Powinniśmy tam być razem. – Wiedział, że gada zupełnie od rzeczy, i oczami wyobraźni widział aż zbyt wyraźnie kpiącą minę Chloe. Ale Chloe tym razem obok niego nie było, a nawet, gdyby była, i tak chyba specjalnie by się nie przejął.
- Uważasz, że puszczę cię samego? – Hans spojrzał na niego trochę poważnie, trochę zaś z rozbawieniem, jakby szczerze rozśmieszyła go ta sugestia. – Chyba zwariowałeś. Nie ma takiej możliwości.
- Ale… - Joergen nie wierzył własnym uszom. – A twoje egzaminy?
- Z dwóch przedmiotów i tak zamierzałem podejść w przyszłym tygodniu. Dwa przerzucimy na poprawkę i tyle. Wiesz, że mam taryfę ulgową. – Oczywiście, że miał, przecież był najlepszy na roku. – Pół roku temu powiedziałem ci, że jeśli dostaniesz to miejsce, pojadę z tobą. I zapewniam cię, że wcale nie żartowałem.
- Czyli że… - dobór słów przychodził mu teraz z autentycznym trudem. – Czyli że za jakieś dziesięć dni będziemy w Madrycie?
Johannes uśmiechnął się radośnie.
- Na to wygląda.
- Chryste. – Wtuliwszy mu się w ramię po raz ostatni, wysunął mu z palców list i zerknął na niego przez przymrużone oczy. – Akademia Sztuk Pięknych w Madrycie pragnie poinformować pana Joergena Klausa Sanberga… Jezu, po co dorzucili Klausa?
- Żeby brzmiało bardziej oficjalnie – jego uradowany rozmówca rozsadowił się w najlepsze na kanapie i ciężko westchnął, przypatrując mu się bacznie. – Powiedziałeś już Chloe?
Joergen pokręcił głową.
- Nie chcę tego robić przez telefon.
- A jeśli nie wróci przed wyjazdem?
- Wróci. – Jakoś sobie nie wyobrażał, by mógł tak po prostu pojechać do Madrytu bez pożegnania z najbliższą jego sercu kobietą. – Musi. – Po raz kolejny pomyślał o Lei i nagle przypomniał sobie, o czym jeszcze zamierzał porozmawiać z Hansem. – Posłuchaj, a propos Chloe… Chciałem cię o coś zapytać.
- Wal – mruknął tamten, z powrotem wyrywając mu list z dłoni.
- Kilka miesięcy temu… jakoś w lutym… wpadliśmy pewnego popołudnia do niej i do Ringena – jego głos brzmiał nieco nerwowo, ale nie bardzo potrafił nad tym zapanować. To wspomnienie wpadło mu do głowy dość niespodziewanie i im dłużej usiłował je poskładać wraz z sugestią Lei w jedną całość, tym dziwniejszy stawał się efekt końcowy. Widziałam ją ze znanym facetem. A w lutym z kolei on widział coś, co, jak doskonale pamiętał, mocno go zaskoczyło, ale nad czym się wówczas specjalnie nie zastanawiał, bo nie wydawało mu się, by było to aż tak ważne. Być może błędnie ocenił sytuację. – Oglądali wtedy biathlon, pamiętasz? Razem. Chyba mistrzostwa świata. Dziwne, nie?
- Dosyć – przyznał Hans, choć nic po jego minie nie wskazywało, by uważał tę obserwację za naprawdę interesującą.
- No właśnie. Chloe nie ogląda biathlonu. Ani żadnych innych dyscyplin. A tymczasem ostatnio blondyna poinformowała mnie, że widziała ją w styczniu z jakimś, jak ona to ujęła, znanym sportowcem.
To najwyraźniej wreszcie poruszyło wesołego studenta architektury, który odłożył teraz list na stół i spojrzał wnikliwie na Joergena.
- Od kiedy to rozmawiasz z blondyną o życiu prywatnym Chloe?
- Nie rozmawiam. Temat wyskoczył przypadkiem. – Nie do końca zgadzało się to z prawdą, bo przecież niewątpliwie dyskusja od samego początku dotyczyła właśnie tej kwestii, ale za bardzo był na siebie zły, że w ogóle pozwolił się wciągnąć w tamtą wymianę zdań, by się teraz głośno do tego przyznać. - Zastanawiałem się nad tym i przyszło mi do głowy, że może…
- …że może posuwa biathlonistę?
- No… na przykład.
- Posłuchaj, Jorge, nie chcę zabrzmieć brutalnie, ale nie wydaje mi się, żeby Bellurt była dobrym źródłem informacji o Chloe.
- Nie twierdzę, że jest dobrym źródłem informacji. To się po prostu jakoś układa.
- Co się układa?
- Wszystko. Poznała faceta. Nie chce nam nic o nim powiedzieć. Wyjeżdża z nim w poszukiwaniu matki, z którą nigdy dotąd nie zamierzała mieć do czynienia! Poza tym ni z tego, ni z owego, siada sobie z tym popaprańcem Ringenem przed telewizorem i ogląda jakieś głupie mistrzostwa. A przecież zawsze się od tego odcina. Widziałeś kiedyś, żeby chociaż przez pięć minut gapiła się na biathlonowe zawody?
- Nie licząc tamtej niedzieli raczej nie.
- No właśnie. To wszystko jest jakieś dziwne.
- Joergen – Hans przyjrzał mu się z lekkim zniecierpliwieniem. – Do czego ty, u diabła, zmierzasz?
- Chloe coś kręci. I to w poważnej sprawie.
- W poważnej sprawie – powtórzył te słowa tak, jakby wypowiedzenie ich na głos po raz kolejny miało im nadać większego sensu. – Znaczy że co? Zakochała się w jakimś tam Bjoerndalenie?
- Nie wiem, czy akurat w Bjoerndalenie. Ale z tym zakochaniem nawet by pasowało.
Mina jego współlokatora dobitnie świadczyła o tym, że głupszej rzeczy w życiu nie słyszał.
- Chyba upadłeś na głowę.
- Mówię poważnie.
- To jest niemożliwe.
- Bo co? Bo ona tak twierdzi? Znasz ją...
- Dokładnie. Znam ją. I wiem, że ona się nie zakochuje. W nikim. Nie dlatego, że tak mówi, tylko dlatego, że ma zupełnie abstrakcyjne podejście do ludzi. Ona lubi ich wykorzystywać. W szczególności mężczyzn.
- No już nie przesadzaj.
- Nie przesadzam, tylko mówię, jak sprawa wygląda – warknął Hans odrobinę bardziej poirytowanym tonem. – Od lat to przerabiamy. Chloe nie angażuje się w żadne uczuciowe relacje. Upatruje sobie kogoś, żeby spędzić miło czas, a potem puścić gościa w odstawę. Zawsze tak postępuje.
- Ale teraz nie jest, jak zawsze – upierał się Joergen. – Nie pojechałaby z jakimś nic nieznaczącym dla niej kolesiem szukać matki. To zbyt osobista sprawa. Chryste, ona z nikim by tam normalnie nie pojechała. – Aż pokręcił głową, uświadamiając sobie nagle absurdalność całej sytuacji. – Zobacz, nawet nam o tym nie wspomniała. A przecież podobno jesteśmy jej kumplami.
Podobno. Albo i rzeczywiście. Każda opcja wydawała się na chwilę obecną równie możliwa.
Johannes otworzył usta, jakby chciał wysunąć jakiś kontrargument, ale chyba nie wpadł na nic sensownego, bo po sekundzie je zamknął. Gdy w końcu się odezwał, w jego głosie nie było już nawet śladu dotychczasowej pewności.
- Nie wiem, co musiałby zrobić facet, żeby jej solidnie zamotać w tym małym rozumku – wymamrotał, zaś Joergen oparł się o jego ramię.
- Może to jakiś cudotwórca – mruknął, ponownie biorąc list do ręki. Nagle życie wydało mu się zaskakująco zagmatwane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz