czwartek, 2 października 2014

1.09


i'm free to be whatever i... whatever i choose
 and i'll sing the blues if i want


Wizyty u psychiatry zawsze kojarzyły się Chloe z paletą tych samych, do bólu prozaicznych aspektów życia codziennego, których konfiguracja nieodzownie podsuwała oczom jej wyobraźni obraz małego gabinetu przy Arbinsgate. Każdy z jej zmysłów miał inne przemyślenie – słuch wyłapywał dźwięk kościelnych dzwonów wybijających uderzenia przy pełnej godzinie, węch chwytał unoszący się w powietrzu nieodmienny zapach tej samej wody kolońskiej, smak skupiał się na ostrych miętówkach, zawsze wrzuconych do szklanej miski na stoliku. Dotyk zapamiętywał przede wszystkim nieco szorstkie obicie fotela dla pacjentów. Wzrok zaś łączył to wszystko w spójną całość, szczególną uwagę poświęcając wizerunkowi szczupłej dziewczyny siedzącej przy wiolonczeli, uwiecznionemu na stojącej na biurku fotografii. Właśnie w nią wpatrzona była teraz rozwijająca ze stoickim spokojem miętówkę z opakowania panna Berger. Wsunąwszy cukierek do ust sprawnym ruchem, automatycznie wyczuwając charakterystyczny posmak dźgający ją w język niczym kilka wbitych w niego drobnych szpilek, zlustrowała chudą brunetkę swoim czujnym spojrzeniem fachowej obserwatorki. Dziewczyna nie była ładna, ale Chloe podobał się orzechowy odcień jej oczu i mały, zadarty nos, którego z całą pewnością nie odziedziczyła po ojcu.
- Przepraszam za ten mały poślizg – mruknął Hernar w jej kierunku zaraz po bezceremonialnym trzaśnięciu drzwiami, po czym skierował się za biurko i zaczął energicznie grzebać w szufladach, nie zwracając większej uwagi na swoją pacjentkę. – Mamy tu ostatnio niezły sajgon, dawno już nie było tyle pracy… Gdzie ja posiałem twoje papiery?
Chloe wzruszyła ramionami na znak własnej niewiedzy. Wzrok nadal miała utkwiony w wiolonczelistce.
- Nie jest do pana podobna – zauważyła, a lekarz wreszcie odtrącił szuflady na boczny plan, by na kilka sekund przyjrzeć się niebieskowłosej spod uniesionych lekko do góry brwi.
- Zmieniłabyś zdanie, gdybyś znała ją z charakteru. Usiądziesz?
- Ma nietypowe rysy.
- Po matce. Chloe, nie przyszłaś tu chyba po to, by rozmawiać o moim dziecku.
Po raz kolejny wzruszyła ramionami. Doskonale wiedziała, że rozdrażni go wałkowaniem tematu, ale wrodzona złośliwość kazała jej jeszcze przez dobrych kilka sekund spoglądać na swojego psychiatrę z miną niewiniątka, dopóki coraz to wyraźniejszy błysk irytacji w jego oczach nie skłonił jej w końcu do wydobycia z siebie pełnego dramaturgii westchnięcia i zajęcia miejsca w tym samym, zapadłym już nieco fotelu, który zresztą uważała za wyjątkowo szpetny.
- Powinien pan zainwestować w jakieś porządniejsze siedzenia.
- Nie ma sprawy. Zasponsorujesz?
- Aż tak kiepsko z finansami?
- Bywało lepiej. Choć na pewno przypływ nowych pacjentów może polepszyć sytuację. – Wyciągnął wreszcie poszukiwany notatnik z ostatniej szuflady, zamknął ją i zajął spokojnie miejsce naprzeciwko Chloe, gestem wskazując miskę z cukierkami. – Miętówkę?
- Już się poczęstowałam.
- Jakieś nowe. Ekstrakt z eukaliptusa czy coś.
- Zauważyłam. Dosyć mocne. Gdzie pan je znalazł?
- Zapytaj Sary. To ona kupiła.
Chloe skrzywiła się na samą sugestię.
- Nie będę jej o nic pytać. Nie lubię jej.
- Coś takiego. A w ogóle lubisz kogokolwiek?
- Kilka osób może by się znalazło.
- To już coś.
- Jest pan dziś zaskakująco zgryźliwy.
- Powiedzmy, że mam kiepski dzień.
- To może należałoby sobie wziąć urlop?
- I kto by tu wówczas z tobą rozmawiał?
- Poradziłabym sobie.
- Nie wątpię – hamując zniecierpliwienie, Hernar otworzył notes i szybko zlustrował wzrokiem kilka ciasno zapisanych linijek z poprzedniej sesji. – Dobra. Pora przejść do meritum. Ostatni raz widzieliśmy się…
- …jakoś na początku stycznia.
- I ładnie zrealizowałaś wszystkie recepty.
- Jak zawsze.
- W stosunku do grudnia były takie same, zgadza się?
- Owszem. Identyczne.
- No więc?
- Co no więc?
- Sprawdzają się? Czujesz się ustabilizowana? Nie masz huśtawek nastrojów, napadów płaczu, chandry, manii?
- Raczej nie.
- Brak apetytu? Obniżone libido? Bezsenność?
- Sporadyczne przypadki. – Na widok bardziej sceptycznego spojrzenia psychiatry Chloe przewróciła oczami. – To nic takiego. Mam teraz trochę stresu, składam prace semestralne na zaliczenie.
- Rozumiem, że wywiązujesz się z obowiązków studenckich.
- W miarę możliwości.
- Uczęszczasz regularnie na zajęcia?
- Poza wykładami. Bo są nudne i bez sensu.
- Mogłyby ci się przydać.
- Sama zdecyduję.
- W porządku. Jak wyglądają twoje relacje z ludźmi?
- Są równie chujowe jak zawsze.
- Słownictwo.
- Pan jest moim lekarzem psychiatrą czy specem od dobrego wychowania?
- Jedno nie musi wykluczać drugiego – zauważył sprytnie i zanotował w notesie słowa społecznie bez zmian. – Zatem z nikim się ostatnio nie zaprzyjaźniłaś?
- Nie – odparła, ale zauważył, że odpowiedź padła sekundę później, niż by się tego należało spodziewać, co go trochę zaskoczyło. Przypatrzył jej się uważnie. Wyglądała na pewną tego, co mówi, jednak mimo to dopisał na kartce znak zapytania, mając instynktowne wrażenie, iż za jej teoretycznie stanowczym nie mogło kryć się jakieś nieśmiałe ale. Tym bardziej, że kłamać akurat potrafiła.
 - No dobrze. A starzy znajomi? Wszystko z nimi w porządku?
- W miarę.
- Co to znaczy w miarę?
- To znaczy w miarę. Musi się pan tak czepiać każdego słowa? – rzuciła mu nieco rozdrażnione spojrzenie. – Nic szczególnego się nie dzieje, ok? Chodzę na uczelnię, spotykam się z kumplami, biorę leki w terminie i nie pamiętam, kiedy ostatni raz się cięłam. Moje życie jest poukładane. Robię to, co lubię. Niczego mi właściwie nie brakuje. Nie ma pan żadnych powodów do obaw.
Hernar uszczypnął się w brodę w wyrazie lekkiego zadumania.
- Wiesz, co sobie myślę o pacjentach, którzy namiętnie usiłują mnie przekonać do swoich racji?
- Nie wiem i szczerze mówiąc nie ma to dla mnie większego znaczenia – odparła Chloe buńczucznie, krzyżując ręce na piersiach. – Poza tym to nie jest żadne namiętne przekonywanie, tylko…
- Zawsze wtedy odnoszę wrażenie – przerwał jej w połowie zdania, mało subtelnie ignorując jej narastającą złość – że mój rozmówca usiłuje coś przede mną ukryć. Tak, jakby wypychał na wierzch swoje sukcesy celem przesłonięcia porażek.
- W moim życiu nie ma żadnych porażek.
- Wszystko jest idealne.
- Owszem. Albo przynajmniej takie, jakie powinno być.
- Więc dlaczego skłamałaś, kiedy zapytałem o twoje nowe przyjaźnie? – wypowiadając te słowa bombardował ją wzrokiem, wiedząc, że ewentualny błysk w jej źrenicach potwierdzający tezę o małym poświadczeniu nieprawdy pojawi się raptem na dwie sekundy. I rzeczywiście, dostrzegł go, ten jakże spodziewany przez niego ułamek niepewności, szybko zamaskowany typowym, twardym uporem, dzięki któremu tak dobrze radziła sobie ze zgrabnym oszukiwaniem otoczenia. Nabrał ochoty, by melodramatycznie westchnąć. To był właśnie główny problem tej pracy, największa bolączka jego lekarskiej misji, kłopot cholernie ciężki do rozwiązania, bo nawet największy dar przekonywania nie potrafił czasem sprawić, by pacjent naprawdę zaczął współpracować, by w pełni się przed nim otworzył i pozwolił sobie pomóc. Z Chloe i tak zaszedł już w terapii stosunkowo daleko, co nie zmieniało faktu, że po tylu miesiącach wspólnej walki nadal potrafiła kłamać mu prosto w oczy, w sprawach, które, jak sądził, miały istotne znaczenie, choć tysiąc razy zdążył jej już z pewnością powtórzyć, że absolutna szczerość jest podstawą leczenia. Ale na tym właśnie polegał cały haczyk – osoba siedząca w fotelu zapewniała, że doskonale to wszystko rozumie, po czym tydzień później usiłowała mu wcisnąć bajki, sądząc, że się nie zorientuje.
- Nie skłamałam – odparła chłodno, co ani trochę go nie zaskoczyło.
- Uwierzyłbym, gdybyś nie zawahała się z odpowiedzią o sekundę. Zabawne, jak wiele mogą nam zasugerować małe detale, co?
- Dlaczego miałabym ściemniać?
- To jest doskonałe pytanie. Sam chciałbym wiedzieć.
- Wydaje mi się, że w pańskim przypadku w grę wchodzi problem natury paranoicznej. Z nikim się nie zaprzyjaźniłam. I nie zamierzam. Powinnam to panu zostawić na piśmie, żeby pan uwierzył?
- Chloe, musisz być ze mną szczera.
- Jestem.
Niewątpliwie potrafiła brnąć w zaparte. Jej aktualne spojrzenie było zimne i zdecydowane, i choć wcale go nie przekonało, jasno dało mu do zrozumienia, że nawet, jeśli rzeczywiście kłamała, i tak się do tego nie przyzna. W każdym razie nie w tej chwili. Po kilku sekundach pokręcił tylko głową w kapitulacyjnym geście.
Bardzo jestem ciekaw, co kombinujesz, pomyślał ponuro, wpatrując się w mocno zaciśnięte wargi swojej pacjentki. O pewnym małym aspekcie związanym z jej biologiczną matką i dziedzicznymi chorobami psychicznymi przypomniał sobie już po jej wyjściu z gabinetu.


*


- Jak tam twój chłopak? – roześmiana twarz Hansa wyłoniła się z wody zaraz po jego matowym czepku w kolorze grafitu, który sekundę później ściągnął z głowy energicznym ruchem. Przeczesawszy wilgotne nieco włosy pomarszczonymi palcami, spojrzał zawadiacko na opartą o ścianę Chloe, parskającą w odpowiedzi na to pytanie salwą cynicznego śmiechu.
- Jaki znowu chłopak?
- No, ten z Trondheim – odparł jej tak zwany przyjaciel takim tonem, jakby uważał to za oczywiste. – Chyba, że jest ich więcej. Co by mnie w sumie nie zdziwiło…
Panna Berger wzniosła jedynie oczy do sufitu, po czym dosunęła się do niego subtelnie o kilka centymetrów, tak że oboje byli praktycznie obok siebie, przywieszeni do rozgranicznika swoich torów. Za każdym razem, gdy przychodzili w piątek na poranne pływanie, zajmowali te same, stałe pozycje – on po jej lewicy, ona po jego prawicy, na znak niezapisanej nigdzie dotąd, symbolicznej rutyny. Rutyna zresztą sponsorowała te wspólne wycieczki – zawsze był to piątek, zawsze szósta trzydzieści rano i zawsze w pełnym skupieniu i mobilizacji, jakby wzajemnie usiłowali sobie coś udowodnić, choć przecież nie było ku temu najmniejszej potrzeby. Chloe uważała Hansa za znacznie lepszego pływaka od siebie, co wcale nie przeszkadzało jej z nim rywalizować i na dodatek wyciągać z owej rywalizacji pewną zaskakującą przyjemność. Poza tym w pływaniu w towarzystwie tkwiło coś optymistycznego, i jakkolwiek z reguły wolała robić wszystko w życiu sama, ich piątkowe zwyczaje przynosiły jej dziwaczną satysfakcję. No i był to jedyny moment w tygodniu, gdy miała Hansa wyłącznie dla siebie – z ich dwójki to z nim spędzała zdecydowanie mniej czasu, jeśli chodziło o spotkania z gatunku jeden na jeden.
- Doskonale wiesz, że darzę związki szczerą pogardą. – popatrzyła na niego drwiąco, co skwitował rozbawioną miną.
- Oczywiście. Co nie zmienia faktu, że go lubisz.
- Chciałbyś.
- Kto to jest, do cholery? Że papli Sanbergowi nie chcesz powiedzieć, to rozumiem, ale mnie? Przecież każdą twoją tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu.
- Może i bym ci coś powiedziała, gdyby było o czym mówić. – No właśnie. Gdyby było o czym mówić. A nie było, bo przecież Chloe nigdy nie spojrzałaby na tę relację w podobny sposób, nigdy nawet nie pomyślałaby o niej w takich kategoriach, jakie mało subtelnie sugerowali jej Hans i Joergen. Nie bardzo potrafiła nazwać to, co łączyło ją i Emila, bo ani nie przypominało jej to przyjaźni, ani nie brnęło w stronę czegoś poważniejszego. Właściwie, kiedy się nad tym zastanawiała, wyobrażała sobie siebie i jego jako dwa atomy, które czasem na siebie wpadają, ale zasadniczo nie są ze sobą jakoś mocniej powiązane, i ta wizja wydawała jej się najbardziej pasować do sytuacji, nawet jeżeli nie umiała znaleźć odpowiednich słów mogących ją choćby względnie sensownie opisać. Byli dwoma atomami. Żyli w dwóch światach. Ona tutaj, w Oslo, w swoim własnym, artystowskim pipidówku, szczelnie zamkniętym na resztę otoczenia, on na nartach z karabinem pośród zgrai wysportowanego towarzystwa, w… no, właściwie nawet nie wiedziała, gdzie się aktualnie znajdował, bo tak na dobrą sprawę ciągle gdzieś się przemieszczał. Należał do atomów będących w wiecznym rozruchu, rozbieganych, roześmianych, energicznych, biegnących przed siebie bez zastanowienia. Czasem na siebie wpadali. I to nie miało tak naprawdę większego znaczenia, bo potem na nowo wracali do tych swoich dwóch światów, żyjąc tak, jak wcześniej i nie oglądając się na siebie. Mimowolnie pomyślała o tamtym momencie, gdy się ostatni raz widzieli, wtedy, po powrocie z Trondheim. O paleniu papierosów w ciszy, o tym, jak poszedł spać, a ona zajęła się wykańczaniem szkicu w środku nocy, bo musiała go oddać tego samego dnia, o tym, jak obudził się o czwartej nad ranem i przez moment, krótko przed jego wyjściem, siedzieli w milczeniu, bo żadne z nich nie miało pomysłu na to, co powiedzieć. Dobrze nam się milczy, do dziś pamiętała, co jej wtedy przyszło do głowy, i z jakiegoś powodu wprawiało ją to w stan zakłopotania, do którego jednak nie przyznałaby się nigdy nikomu – ani chłopcom, ani swojemu psychiatrze. Nie chciała potwierdzić, że istnieje między nimi jakaś emocjonalna więź, bo w istocie nie wierzyła, by tak rzeczywiście było, nawet jeżeli po jego wyjeździe rozmawiali jeszcze dwa razy przez telefon i właściwie wspominała każdą z tych konwersacji całkiem przyjemnie, a przecież nie znosiła gadać przez komórkę. Ale, na miły Bóg, każdy może rozmawiać przez telefon. I to nie musi mieć najmniejszego znaczenia. Z reguły zresztą go nie ma.
Nie było o czym mówić.
Mimo to należało jednakże uznać, że względem swojego psychiatry zachowała się dość nieszczerze. No, technicznie rzecz biorąc nie skłamała, bo w końcu wcale się nie zaprzyjaźnili, ale instynktownie czuła – i na jej nieszczęście Hernar również – że granice odpowiedzi na zadane pytanie obejmują także i subtelną kwestię, którą ona świadomie zataiła. Nie wiedziała, dlaczego. Chyba po prostu nie chciała o tym rozmawiać, nie chciała odpowiadać na pytania mogące ją doprowadzić do niepożądanych wniosków. Prawdopodobnie podświadomie bała się potencjalnej, specjalistycznej diagnozy, mogącej jej wszystko pokomplikować. Pragnęła czuć, że trzyma świat w ryzach i w pełni kontroluje swoje życie, uwzględniając w tej materii także czysto koleżeńskie relacje z aroganckimi facetami. Niełatwo byłoby jej przejść do porządku dziennego nad informacją, że to, co ją z nim łączyło, nie kwalifikowało się jedynie do działu niezobowiązującego spotkania luźnych atomów, a przecież wcale nie mogła wykluczyć, że właśnie na coś takiego wpadłby jej lekarz, słysząc o spaniu w jednym łóżku, jej problemach z bezsennością albo o tym, że lubiła z nim rozmawiać przez telefon...
- Jasne. – Hans wyszczerzył zęby w sposób, który był z całą pewnością nakierunkowany na to, by wyprowadzić ją z równowagi. – Nie ma o czym mówić.
- Nie ma – potwierdziła z promiennym uśmiechem prezenterki pogody i zrobiła zgrabny przewrót w wodzie, wynurzając się z niej niemalże w tym samym miejscu. – Nie ma i nie będzie. Możesz to przekazać również swojemu facetowi na wypadek, gdyby do tej pory jeszcze do niego nie dotarło. Zabawne, że tak się przejmujecie moim życiem osobistym, nie potrafiąc jednocześnie uporządkować własnego.
- O co ci znowu chodzi? – zmarszczył nieco brwi, najwyraźniej odrobinę nachmurzony.
- O ten tramwaj, co nie chodzi – zniecierpliwiona Chloe spojrzała na niego z politowaniem. – Kiedy się w końcu hajtniecie?
- My?
- A kto, ja? Oczywiście, że wy. To chyba już odpowiedni moment, nie?
Hans roześmiał się ponownie.
- Widzę, że palenie ziółka ewidentnie ci nie służy. – Rozciągnął czepek w dłoniach. – Nie mamy żadnych małżeńskich planów, kochanie.
- To lepiej je ustalcie – rzuciła władczo Chloe, całkowicie ignorując jego ubawiony wzrok. – Jeszcze nigdy nie byłam na ślubie pedałów.
- I chyba prędko nie będziesz. Jak to ma niby twoim zdaniem wyglądać? Co, nagle powinien przede mną uklęknąć w kuchni? Czy może ja przed nim?
- Możecie obaj jednocześnie, jeśli wam tak wygodnie. Niekoniecznie w kuchni, choć to oczywiście bardzo romantyczne.
- Nie będę się z nim teraz hajtał, Chloe.
- Podobno się kochacie.
- Ale to jeszcze nie powód, żeby zaraz brać ślub!
- A z jakiego niby powodu bierze się śluby?
- Nie wiem. Ja nigdy nie zamierzałem tego robić i póki co nie sądzę, by coś się w tej materii zmieniło – oświadczył spokojnie Hans i nałożył na głowę czepek, wyraźnie czerpiąc przyjemność z jej niezadowolonej miny.
- Zachowujesz się zupełnie jak… - zaczęła i urwała, wzbudzając jego zainteresowanie.
- Jak kto? – podchwycił temat, a widok jej upartej miny doprowadził go niemal do łez. – Coś takiego! Czyżbym miał coś wspólnego z twoim chłopakiem?
- Och, zamknij się – burknęła i poprawiła pływackie okulary na nosie. – Skończmy tę dyskusję i bierzmy się do roboty, zanim cię zabiję.
- Złość piękności szkodzi, słyszałaś kiedyś o tym?
- Za chwilę zaszkodzi przede wszystkim tobie. Dwa dystanse motylkiem. Już.
- Rozumiem, że lubi wysportowane pływaczki? – zapytał złośliwie i w ostatniej chwili odskoczył do tyłu, kiedy rozwścieczona Chloe uderzyła pięścią w taflę wody z wyrazem mordu na twarzy.


*


- Co słychać u twojej dziewczyny? – zaskakujące pytanie Martina przerwało ciszę panującą od dziesięciu minut w pokoju. Rzadko kiedy zdarzały im się momenty bez rozmów, ale akurat przy szachach każdy z nich traktował milczenie jak zjawisko w zupełności naturalne. Z pełną koncentracją, jakże typową dla ich sportowej profesji, wpatrywali się w pionki na planszy tak, jakby miało od tego zależeć ich życie, jakby każdy kolejny ruch odgrywał rolę znacznie ważniejszą aniżeli tylko element mało znaczącego pojedynku służącego czystej rozrywce. Emil doskonale wiedział, z czego to wynika – obaj tak bardzo nienawidzili porażek, że nie potrafili się na nie zgodzić nawet w sytuacjach, gdy teoretycznie nie miały one najmniejszego znaczenia. To, że gra w szachy stanowiła dla nich jedynie sposób na swobodne spędzenie wolnego czasu i że jej wygranie lub przegranie nie mogło na nich jakoś znacząco wpływać, nie było istotne. Wszystko sprowadzało się do rywalizacji, do tego, że – tak jak na stadionie i na strzelnicy – konkurowali ze sobą i walczyli po przeciwnych stronach barykady. Na tym w dużej mierze opierała się zresztą ich przyjaźń, i chociaż zawsze wydawało mu się, że coś takiego nie może stanowić fundamentu kumpelskiej znajomości, jakoś nie umiał sobie wyobrazić analogicznie wyglądającej sytuacji w przypadku, gdyby, przykładowo, pracowali w jakimś zupełnie zwyczajnym zawodzie, nierozdzieleni narodowymi barwami i poczuciem pragnienia pokonania tego drugiego.
- U kogo? – autentycznie nie zrozumiał przytyku, w pełni skupiony na starannie dopracowanym ruchu swojego króla. Nauczył się grać w szachy jeszcze jako dzieciak, pod czujnym okiem dziadka, który twierdził, że prawdziwy mężczyzna powinien opanować tę umiejętność do perfekcji. Latami praktykował różnorodne ruchy, wyćwiczając się w specyficznym, skomplikowanym boju. Właściwie na chwilę obecną radził sobie nieźle – większość kolegów ogrywał dość sprawnie i bez nadmiernej wymyślności. Ale Martin był dobrym przeciwnikiem nie tylko na trasie biegowej i w jego przypadku pewne tak efektywne z reguły kombinacje nie przynosiły pożądanych rezultatów. Emil musiał się porządnie nagimnastykować, by dać rywalowi do wiwatu. – Nie mam żadnej dziewczyny.
- A niebieska? - błyskawiczna odpowiedź na szachownicy nie zaskoczyła norweskiego biathlonisty, bo sam na miejscu kolegi postąpiłby dokładnie tak samo. – Jak jej tam było? Chloe?
- Fourcade, na Boga, to nie jest moja dziewczyna.
- Nie mieszaj w to Boga. Wyczuwam między wami chemię.
- To chyba coś nie gra z twoim instynktem.
- Przyznaj, że na nią lecisz.
- Puknij się w głowę. – Potrzebował ułamka sekundy, by wpaść na porządny ruch, który, zgodnie zresztą z jego podejrzeniami, niespecjalnie spodobał się Martinowi, sądząc po jego krytycznej minie. – Albo przynajmniej skoncentruj na grze, bo lada moment cię wykoszę.
- Chyba w snach – prychnął Francuz i na moment znów zapanowała cisza. Emil mógł niemalże usłyszeć trybiki obracające się w jego głowie. – Jest w niej w sumie coś interesującego – rzucił po chwili, gdy kolejna figura przesunęła się na odpowiednią pozycję.
- No, to droga wolna – zakpił starszy z biathlonistów, reagując znów po odpowiednio długim momencie zastanowienia. – Daj znać, jak poszło.
- Wal się. To ze strachu przed Torą? Zabiłaby cię, co nie?
- Ty i Tarjei chyba naprawdę spędzacie zbyt wiele czasu razem.
- Myślę, że przy odpowiednich argumentach wykazałaby odrobinę zrozumienia.
 Jak słyszę, że zaczynasz myśleć, to autentycznie zalewa mnie fala niepokoju – warknął Emil, ale szybko poprawił mu się humor, gdy uświadomił sobie, że przy dobrych wiatrach lada moment uda mu się zakończyć partię. Tego właśnie potrzebował: jakiegoś chociażby niewielkiego dowartościowania samego siebie, poczucia, że potrafi ograć kolegę i postawić na swoim. Od urodzenia był stworzony do rywalizacji, do walki, do nieustannego porównywania się z innymi i obsesyjnego momentami dążenia do sukcesu. A teraz, krok przed mistrzostwami, które z uwagi na obietnicę złożoną Sverremu były dla niego tak ważne, nawet głupia wygrana w szachy mogła mu pomóc. Zerknął kątem oka na skupionego Martina, mając wielką nadzieję, że tamten wciąż będzie rozmyślał o Chloe i ich… no, właściwie czym? Relacji, podpowiedział mu sprytny głos z tyłu głowy, ten z reguły najbardziej rozgadany. To jest relacja. Żadna przyjaźń ani tym bardziej żaden związek – co najwyżej luźne koleżeństwo. Może nawet nie, bo czy dało się ją nazwać jego koleżanką? Niebieskowłosa dziewczyna z Oslo, wysokie dziwadło, którego wcale nie znał. Nie wiedział o niej nic – czym się interesuje poza sztuką, co chciałaby w życiu robić, w jakich kręgach się obraca. I tak na dobrą sprawę nawet go to specjalnie nie absorbowało, bo wbrew opiniom jego wielce inteligentnych przyjaciół nie leciał na nią. Nie odczuwał intensywnej potrzeby dobrania jej się do majtek i nie poświęcał szczególnej ilości czasu rozmyślaniu o niej. Jasne, należało oddać Martinowi sprawiedliwość, miała w sobie coś interesującego. Podobał mu się sposób, w jaki zaciskała wargi, gdy paliła, a gdy opowiadała o Rubensie, w jej niezwykłych, szarych oczach pojawiała się radosna iskra, z którą w jego osobistym mniemaniu było jej bardzo do twarzy. Ale nigdy o żadnej z tych rzeczy by jej nie powiedział, nie wspominając już o uznawaniu ich za rzekome oznaki przesadnego zaangażowania z jego strony w tę… relację.
- Ha, ha, ha. Przezabawne. Razem ze swoim pieprzonym sarkazmem powinieneś występować w kabarecie – burknął Fourcade, zgrzytając zębami i wciąż najwyraźniej chcąc uparcie drążyć temat. – Ja po prostu nie rozumiem, dlaczego nigdy nie potrafisz przyznać mi racji.
- Bo z reguły jej nie masz?
- Wiesz, jak to się nazywa? Syndrom wyparcia. Wmawiasz sobie, że coś się nie dzieje naprawdę, bo uważasz, że jeśli to powtórzysz odpowiednią ilość razy, to rzeczywiście tego nie będzie.
- Martin, przysięgam, nie wiem, co Mazet ci daje do palenia, ale autentycznie za chwilę pójdę do niego i poproszę o namiary na tego dealera, bo facet czyni wraz ze swoim towarem prawdziwe cuda…
- No i zobacz, znów to robisz! – zawołał oskarżycielsko kolega, patrząc na niego wymownie, a Emil nabrał ochoty, by się roześmiać, bo do bólu skojarzyło mu się to ze sceną ze Shreka. – Zmieniasz temat i bredzisz o jakichś towarach Mazeta, żeby odepchnąć od siebie myśl, że może ci się podobać szurnięta siostra Tory Berger!
- Mam lepszy pomysł – mruknął Norweg. – Zanim wpadnę do Mazeta, zahaczę o kościół i odmówię jakąś porządną modlitwę dziękczynną za to, że wybrałeś sport zamiast psychologii. To jest autentyczny dar od Boga.
- Twoje żałosne uniki są dla mnie wystarczającym dowodem na…
- …moją podświadomą próbę nawiązania z nią intensywnego związku uwzględniającą stosunki płciowe i emocjonalne. Oraz na istnienie mojego rzekomego pociągu względem jej osoby. Zgadłem?
- Mniej więcej.
- Jesteś pajacem, Mart. Oto moja psychologiczna diagnoza dla ciebie. I rusz w końcu tę figurę, do cholery.
- Przynajmniej nie mam w głowie trocin – wywarczał poirytowany Martin i wykonał dokładnie taki ruch, jakiego oczekiwał Emil, który tym razem już nie próbował powstrzymać rozbawienia.
- Nie byłbym tego taki pewien – odparł i ze stoickim spokojem przesunął swojego hetmana na F7, strącając zaplątanego w pułapkę czarnego króla czubkiem wskazującego palca. Francuz błyskawicznie pobladł na twarzy. – Szach i mat, panie Fourcade. – Gdyby w tym momencie do pomieszczenia wleciała mucha, jej natrętne brzęczenie wydawałoby się poziomem decybeli sięgać tego panującego na koncercie rockowym. Wstrząśnięty Martin wpatrywał się ogłupionym wzrokiem w swoją leżącą figurę, a zadowolony Emil tylko westchnął. – Peszek. Mówiłem, żebyś tyle nie gadał.
- Jakim, kurwa, cudem…
- Mnie nie pytaj, to ty postawiłeś króla jak pierwszoklasista. Te całe farmazony o wyparciach chyba ci nie służą. Ale wiesz co? - uśmiechnął się cynicznie. -  Takie doświadczenie dobrze ci zrobi. Przygotujesz się emocjonalnie do weekendu. Bo na trasie też cię tak skopię. – Zanim kolega zdążył otworzyć usta, by wyrazić własne rozgoryczenie, sprawnie wrzucił swoje figury do pudełka i podniósł się z krzesła. – Do soboty, stary. – Słysząc za plecami pełne oburzenia pieprz się, roześmiał się jedynie po raz kolejny. Ogrywanie Fourcade’a zawsze sprawiało mu tę samą, dziecinną przyjemność.
I wyglądało na to, że znów mógł być Chloe za coś wdzięczny.


*


- Mam coś - rzucił Eldar na powitanie do telefonu, błyskawicznie odsuwając rozmyślania Emila o świeżo wygranej partii szachów na boczny tor. Lekki dreszcz przebiegł mu po plecach wraz z atakującym od tyłu podmuchem wiatru, który zmusił biathlonistę do gwałtownego przyspieszenia kroku.
- Mów.
- W całym Tromsø jest pięć różnych Vibeke Hansen. Na twoje szczęście tylko jedna urodziła się 7 marca 1971 i z tego, co wynika z rejestru, od ponad trzydziestu ośmiu lat jest zameldowana pod tym samym adresem.
Serce zabiło mu odrobinę szybciej.
- Pod tym samym adresem - powtórzył odrobinę ściszonym głosem, posyłając lewą dłonią niewymowne pozdrowienie kilku kolegom z niemieckiej kadry, których właśnie wyminął. - Przez tyle czasu mieszkałaby w tym samym miejscu? - dla niego jako człowieka żyjącego na walizkach brzmiało to dość surrealistycznie.
- Tego nie wiem. Zameldowanie i zamieszkanie to nie to samo. Ale zawsze masz jakiś trop.
- Jasne - bąknął pospiesznie Emil, nie chcąc brzmieć bezczelnie. - Cóż, dzięki. Znalazłeś coś jeszcze?
- Szczerze mówiąc nieszczególnie. W każdym razie nic takiego, czego sam nie mógłbyś wyszperać w googlach… Lise, kochanie, tatuś rozmawia przez telefon - po drugiej stronie dało się usłyszeć nerwowe jęki noworodka. Wyobrażenie zniecierpliwionego Eldara usiłującego jedną ręką uspokoić rozdrażnione dziecko szczerze ubawiło Emila, który właśnie wmaszerował do pensjonatu, z całej siły tupiąc nogami w wycieraczkę i posyłając powitalny uśmiech do odkurzającej w holu kobiety. Po całej tej emocjonującej potyczce z Fourcadem potrzebował przynajmniej kilku minut łagodnego wylegiwania się na łóżku w atmosferze całkowitego, błogiego spokoju. Zresztą w obecnej sytuacji - na kilka dni przed najważniejszą imprezą w sezonie - każdy bezstresowy moment był na wagę złota. - Tak czy siak mamunia twojej kumpeli chyba dba o prywatność. Nie ma żadnych informacji o tym, gdzie mogłaby aktualnie pracować, o ile w ogóle, a ostatnie zdjęcie, jakie znalazłem, to klasowa fotka z liceum.
- Lepsza fotka z liceum niż nic - zauważył Emil, żwawo człapiąc po kolejnych stopniach schodów. - Podobne są?
- Ja wiem? Chyba nie. Albo może i tak. Z wizerunku twojej dziewczyny zapamiętałem głównie niebieskie włosy.
- To nie jest moja dziewczyna, do kurwy nędzy.
- Jak sobie chcesz. W każdym razie tę kwestię możesz zweryfikować sam. Chciałem ci tylko przekazać świeże informacje. Lise, Boże drogi, nie płacz - tym razem do ucha biathlonisty dopłynęło dobrze mu znane dzięki bratanicy dziecięce chlipanie.
- Pewnie jest głodna.
- Niedawno jadła.
- Może za mało?
- Nie wszyscy mają takie potrzeby jak ty, Magnus - burknął Eldar, zaś poziom decybeli wydawanego przez dziewczynkę szlochu wzrósł o kilka jednostek. - A już na pewno nie moja dwuipółmiesięczna córka.
- W takim razie to pewnie niespodzianka.
- Że co?
- Zajrzyj do pieluszki, jełopie - podpowiedział mu rozbawiony Emil, który jako zaprawiony w bojach stryj miał już pewne doświadczenie w zakresie pracy z małymi dziećmi. - Wiesz, jak na osobę z takim intelektem potrafisz być czasem zaskakująco bezmyślny.
- Jak na osobę z ilością własnych potomków w liczbie zero potrafisz być zaskakująco przemądrzały - zripostował poirytowany Eldar, ale sądząc po dość dezaprobatycznym dźwięku, jaki wydał z siebie po jakichś trzydziestu sekundach milczenia należało uznać sugestię z pieluszką za strzał w dziesiątkę. - Cholera!
- Umiesz ją chociaż przewinąć? - zarechotał młodszy z Norwegów, w głębi serca ogromnie żałując, że nie może być świadkiem tej komicznej sceny. Już sama jej wizja wzruszała go niemalże do łez, a należało przyznać otwarcie, że w aktualnych okolicznościach poszukiwał nie tylko spokoju, ale także i komicznych bodźców, szczególnie po śmierci Sverrego i przyjęciu do siebie bolesnej świadomości nabrania przez zbliżające się mistrzostwa jeszcze poważniejszego charakteru niż zwykle. - Kurwa, naprawdę chciałbym to zobaczyć!
- Zamknij się - warknął starszy kolega przy akompaniamencie dźwięku wydawanego przez odrywane rzepy. - Idź sobie postrzelać ziemniakami czy czym tam akurat lubisz aktualnie ładować swoją fantastyczną broń…
- Na chwilę obecną zamierzam się przerzucić na pomidory, skoro już o tym wspominasz - odbił błyskawicznie piłeczkę Emil, z wielką ulgą przyjmując fakt wejścia na czwarte i najwyżej ulokowane zarazem piętro. - Ale w porządku, nie będę ci przeszkadzać… w tej wiekopomnej chwili. Powodzenia, tatuśku.
- Ciesz się, że nie mogę cię teraz kopnąć w dupę - warknął na pożegnanie Eldar, na co jego przyjaciel tylko parsknął ostatnią salwą śmiechu i wrzucił komórkę do kieszeni, po czym energicznie otworzył drzwi do swojego pokoju, by stanąć oko w oko z rozwalonym na łóżku współlokatorem obcałowującym się dość bezceremonialnie z nieznaną mu bliżej dziewczyną o ciemnych włosach, której z całą pewnością nigdy wcześniej nie spotkał. Mimowolne chrząknięcie błyskawicznie odepchnęło ich oboje od siebie, co Emil skwitował uniesieniem brwi do góry.
- Wybaczcie, trochę się nie spodziewałem - rzucił nieco kpiącym tonem jasno dającym do zrozumienia, że w gruncie rzeczy wcale nie jest mu przykro. W sumie rzeczywiście nie było - skoro Tarjei urządził sobie w ich zapyziałym dwuosobowym grajdołku grę wstępną, szansę na tak upragnione pięć minut spokoju w towarzystwie telewizora i czeskich teleturniejów należało uznawać za straconą. Niech to szlag. Tłumiąc w sobie pewną irytację, zignorował mordercze spojrzenie blondyna, kątem oka zerknąwszy na zakłopotaną brunetkę chowającą kosmyk włosów za uchem, nadmiernie teraz zainteresowaną własnymi kolanami. - Nie przeszkadzajcie sobie, przyszedłem tylko po… uhm… zmienić buty - to była pierwsza rzecz, która mu wpadła do głowy. Tarjei wyglądał w tym momencie tak, jakby bardzo ubolewał, że zostawił broń palną w magazynku.
- Przemokły ci?
- Dosyć - skłamał Emil i posłał im obojgu dość cyniczny uśmieszek, dzięki czemu dziewczyna zarumieniła się do koloru piwonii. - My się chyba nie znamy, co?
- Kristin, Emil, Emil, Kristin - mruknął błyskawicznie Tarjei, wybawiając swoją partnerkę z opresji. - Możesz już sobie iść? Jesteśmy trochę…
- …zajęci - dokończył beztrosko, jak zwykle rozkoszując się możliwością wpędzenia swojego najlepszego przyjaciela w kłopotliwą sytuację. Z drugiej strony trochę mu było żal tego długowłosego nieszczęścia - sam raczej by nie chciał zostać przez siebie przyłapanym podczas penetracji cudzego gardła. - Zauważyłem. - Złapał pierwszą lepszą parę traperów i wcisnął spokojnie na nogi, po czym posłał im jeszcze jedno pełne satysfakcji znaczące spojrzenie. Oboje mieli takie miny, jakby pragnęli wykopać w tej chwili wyjątkowo głęboki dół. - Miło cię poznać - oznajmił, szczerząc zęby, a dziewczyna z najwyższym trudem zmusiła się do tego, by oderwać wzrok od kolan.
- I vice versa - bąknęła rozpaczliwie, zaś Emil musiał naprawdę mocno zacisnąć wargi, by nie wybuchnąć śmiechem, który powstrzymał aż do momentu zejścia z powrotem przez cztery piętra aż na parter i który dręczył go nawet w momencie wystukiwania numeru Chloe, bo doszedł przytomnie do wniosku, że im szybciej poinformuje ją o wynikach małego hakerskiego śledztwa Eldara, tym lepiej. W sumie dość trudno było mu zachować powagę, gdy już odebrała telefon.
- Dzwonię ze świeżymi wiadomościami - wymamrotał wesoło, podobnie jak w przypadku swojego poprzedniego rozmówcy zastanawiając się jednocześnie, co się działo po drugiej stronie. Na jej twarzy pewnie jak zwykle malował się charakterystyczny, pełen kpiny cynizm.
- Słucham - odparła dźwięcznym, zaskakująco pogodnym jak na siebie głosem. Dobry dzień czy co? Wzruszył ramionami - z tą dziewczyną niczego się nie dało przewidzieć. Przypominała mu kolejkę górską pełną zakrętów.
- Twoja matka jest nadal zameldowana pod tym samym adresem, co w dniu twoich narodzin. A przynajmniej tak wynika z rejestrów, które sprawdził Eldar. - Zapanowała chwila milczenia, zdaniem Emila nieco za długa. - Berger?
- Co?
- Słyszałaś, co powiedziałem?
- Słyszałam.
- To czemu się nie odzywasz?
Znowu cisza.
- Myślisz, że w maju będę na to bardziej gotowa niż teraz? - wypaliła ni stąd, ni zowąd, ponownie go zaskakując. Wyszedł z pensjonatu i oparł się o zewnętrzną ścianę, po czym wziął głęboki oddech.
- Skąd mam wiedzieć? Możliwe. To chyba kwestia czasu. Musisz to sobie poukładać i tak dalej.
- Mówisz prawie jak mój psychiatra.
- To dobrze czy źle? - spytał, a Chloe parsknęła po drugiej stronie słuchawki.
- Zależy. Ostatnio akurat mnie zirytował.
- Co takiego zrobił?
- Namiętnie usiłował mi wmówić, że go okłamuję.
- A tak było?
- Ty mi powiedz. Zapytał, czy się z kimś zaprzyjaźniłam, a ja zaprzeczyłam. Ale ponieważ się zawahałam, uznał, że kręcę i puścił mi monolog o poświadczaniu nieprawdy podczas terapii, bla bla bla. - Bez problemu potrafił sobie wyobrazić, jak w tym momencie właśnie przewróciła swoimi niezwykłymi, szarymi oczami. Z jakiegoś głupkowatego powodu nabrał ochoty, by móc je teraz zobaczyć chociaż na kilka sekund. Idiota, ofuknął siebie w myślach. - Mimo wszystko to raczej nie była ściema… Przynajmniej tak mi się zdaje. - Znowu chwila bez słów. - Co sądzisz?
Po raz kolejny poczuł się trochę zbity z tropu.
- No cóż… jeżeli chodzi o nas… - to słowo zabrzmiało jakoś dziwacznie i wraz z jego wypowiedzeniem w gardle zrobiło mu się trochę sucho. - Chyba trudno nas nazwać przyjaciółmi - stwierdził w końcu nieco bardziej stanowczym tonem. Usłyszał po drugiej stronie słuchawki aprobatyczne cmoknięcie.
- No właśnie. Facet ma paranoję.
Słowa, które wyrzucił z siebie w odpowiedzi, nasunęły mu się na język, zanim zdążył zastanowić się nad ich brzmieniem.
- Właściwie nie wiem, jak nas nazwać.
I tym razem zrobiło się cicho, choć teraz akurat ani trochę go to nie zaskoczyło. Niemal natychmiast pożałował tego zdania. Zastanawiał się, czy udało mu się wpędzić Chloe w pewne zakłopotanie. Szybko jednak wybrnęła z sytuacji, brzmiąc przy tym stosunkowo pewnie.
- Po prostu współpracujemy - oświadczyła w końcu, jakby po dłuższym namyśle. - Działamy wspólnie.
Pokiwał głową, w pełni świadom głupoty takiego zachowania, bo przecież nie mogła go zobaczyć.
- Współpraca - powtórzył za nią, dochodząc do wniosku, że przynajmniej brzmi to względnie rozsądnie. - Masz rację.
- Z reguły mam rację - zauważyła drwiąco, trochę bardziej przypominając mu pewną siebie dziewczynę, którą do tej pory znał.
Nie wiedział, co na to odpowiedzieć - tylko przy niej zdarzało mu się to tak często - więc i tym razem zrobiło się między nimi cicho.
- Dobrze nam się milczy - zauważył na głos bez większego zastanowienia, przechodząc tym samym powtórkę sprzed kilkunastu sekund. Dobrze nam się milczy? Co ty pieprzysz, stary? Boże, czyżby zaczęło mu odbijać ze stresu? A może to po śmierci Sverrego zaczął świrować do tego stopnia, by wygadywać takie głupoty? Nabrał ochoty, by rąbnąć się w czoło, i pewnie by to zrobił, gdyby akurat nie minęło go kilku innych kolegów, tym razem z czeskiej ekipy, którym oczywiście pomachał. Skończony palant. Dobrze nam się milczy. Co to za teksty?
Przypuszczał, że Chloe skomentuje to wybuchem potężnego śmiechu, ale o dziwo zachowała zaskakującą powagę.
- Zabawne - powiedziała w zamyśleniu, przy czym brzmiało to tak, jakby mówiła bardziej do siebie niż do niego. - Też przyszło mi to ostatnio do głowy.
Znów zabrakło mu pomysłu na podtrzymanie konwersacji.


*


By uciec przed natrętnymi myślami, Vibeke Hansen zawsze stosowała tę samą, sprawdzoną metodę - znajdowała sobie jakieś wyjątkowo absorbujące zajęcie, które pochłaniało całą jej uwagę. Jako nastolatka najczęściej wybierała pływanie. Potem, gdy zaszła w ciążę i znacznie utraciła swoje umiejętności w tym zakresie, nauczyła się wkładać całą swoją energię w podjęte przez siebie dorywcze prace. Teraz zaś, mając niespełna czterdzieści dwa lata i pełniąc mało ambitną funkcję osoby rozkładającej towary w lokalnym supermarkecie, wymyśliła sobie nowe hobby w postaci codziennego, wieczornego joggingu, mającego ją zaabsorbować do tego stopnia, by wyrzucić z głowy natrętne myśli o Petterze i ich dziecku.
Była do niego podobna. Nawet bardzo, tak przynajmniej twierdziła Annette. A Annette przecież by nie skłamała, w każdym razie nie w tej sprawie. Chodziło o ich wspólną tajemnicę, ich mroczny sekret, jedyną rzecz, która je na chwilę obecną łączyła, bo po porodzie wszystko zaczęło się między nimi chrzanić, jak zawsze zresztą w przypadku Vibeke i relacji międzyludzkich. Nie potrafiła ani nawiązywać kontaktów, ani ich utrzymywać. Zawsze robiła coś źle, wykonywała jakiś nieodpowiedni krok, co skutkowało tym, że na chwilę obecną nie miała rodziny ani znajomych. Żyła w całkowitej izolacji i kompletnej samotności, a co najgorsze musiała sama przed sobą przyznać, iż wina w tym zakresie leżała w całości po jej stronie.
Annette chciała być jej przyjaciółką. Petter chciał być jej chłopakiem. Chloe zapewne chciała być jej córką, skoro jej szukała.
Sama się o to prosiłaś, Hansen.
Och, do diabła, przecież zawsze tak to wyglądało. W każdej kwestii. Niczego nie potrafiła wykonać jak należy. Za cokolwiek by się nie zabrała, efekty prezentowały się identycznie, czyli żałośnie. Na chwilę obecną jej życie nie przedstawiało sobą żadnych wartości. Żadnych oszczędności. Żadnej przyszłości. Żadnego wykształcenia. Żadnej podstawy. Żadnej stabilizacji. Nic. Null. Zero.
Sama się o to prosiłaś.
Biegła, odpychając do tyłu wspomnienie pozostawianego w Sarpsborgu noworodka i ochrypły głos Pettera pobrzmiewający w słuchawce, gdy mówiła, że to już koniec. Przecież ja cię kocham, Vibeke. Niczego nie rozumiał. I ona też nie rozumiała. Na okrągło postępowała w sposób, którego nie rozumiała. W jednej chwili robiła krok, a w drugiej zastanawiała się, co próbowała przez to osiągnąć, i nigdy nie znajdowała na to pytanie sensownej odpowiedzi. Bo po prostu jej nie było. W jej zachowaniach nie było żadnego sensu.
Kochał ją. Ona również go kochała. A mimo to zrezygnowała. Wywiesiła białą flagę, oddała dziecko do adopcji i zaczęła żyć życiem jeszcze bardziej żałosnym, niż dotąd.
Wiedziała, że gdyby teraz wpadła pod samochód albo wskoczyła do rzeki, albo w jakikolwiek inny sposób zrezygnowała ze swojej marnej egzystencji, nikogo by to nie obchodziło, i ta świadomość tak ją uderzyła, że musiała się bardzo powstrzymywać, by nie rozpłakać się na środku ulicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz