i'm free to
be whatever i... whatever i choose
and i'll sing the blues if i want
Wizyty u psychiatry zawsze kojarzyły się Chloe z
paletą tych samych, do bólu prozaicznych aspektów życia codziennego, których
konfiguracja nieodzownie podsuwała oczom jej wyobraźni obraz małego gabinetu
przy Arbinsgate. Każdy z jej zmysłów miał inne przemyślenie – słuch wyłapywał
dźwięk kościelnych dzwonów wybijających uderzenia przy pełnej godzinie, węch
chwytał unoszący się w powietrzu nieodmienny zapach tej samej wody kolońskiej,
smak skupiał się na ostrych miętówkach, zawsze wrzuconych do szklanej miski na
stoliku. Dotyk zapamiętywał przede wszystkim nieco szorstkie obicie fotela dla
pacjentów. Wzrok zaś łączył to wszystko w spójną całość, szczególną uwagę poświęcając
wizerunkowi szczupłej dziewczyny siedzącej przy wiolonczeli, uwiecznionemu na
stojącej na biurku fotografii. Właśnie w nią wpatrzona była teraz rozwijająca
ze stoickim spokojem miętówkę z opakowania panna Berger. Wsunąwszy cukierek do
ust sprawnym ruchem, automatycznie wyczuwając charakterystyczny posmak dźgający
ją w język niczym kilka wbitych w niego drobnych szpilek, zlustrowała chudą
brunetkę swoim czujnym spojrzeniem fachowej obserwatorki. Dziewczyna nie była
ładna, ale Chloe podobał się orzechowy odcień jej oczu i mały, zadarty nos,
którego z całą pewnością nie odziedziczyła po ojcu.
- Przepraszam za ten mały poślizg – mruknął Hernar w
jej kierunku zaraz po bezceremonialnym trzaśnięciu drzwiami, po czym skierował
się za biurko i zaczął energicznie grzebać w szufladach, nie zwracając większej
uwagi na swoją pacjentkę. – Mamy tu ostatnio niezły sajgon, dawno już nie było
tyle pracy… Gdzie ja posiałem twoje papiery?
Chloe wzruszyła ramionami na znak własnej niewiedzy.
Wzrok nadal miała utkwiony w wiolonczelistce.
- Nie jest do pana podobna – zauważyła, a lekarz
wreszcie odtrącił szuflady na boczny plan, by na kilka sekund przyjrzeć się
niebieskowłosej spod uniesionych lekko do góry brwi.
- Zmieniłabyś zdanie, gdybyś znała ją z charakteru.
Usiądziesz?
- Ma nietypowe rysy.
- Po matce. Chloe, nie przyszłaś tu chyba po to, by
rozmawiać o moim dziecku.
Po raz kolejny wzruszyła ramionami. Doskonale
wiedziała, że rozdrażni go wałkowaniem tematu, ale wrodzona złośliwość kazała
jej jeszcze przez dobrych kilka sekund spoglądać na swojego psychiatrę z miną
niewiniątka, dopóki coraz to wyraźniejszy błysk irytacji w jego oczach nie
skłonił jej w końcu do wydobycia z siebie pełnego dramaturgii westchnięcia i
zajęcia miejsca w tym samym, zapadłym już nieco fotelu, który zresztą uważała
za wyjątkowo szpetny.
- Powinien pan zainwestować w jakieś porządniejsze
siedzenia.
- Nie ma sprawy. Zasponsorujesz?
- Aż tak kiepsko z finansami?
- Bywało lepiej. Choć na pewno przypływ nowych
pacjentów może polepszyć sytuację. – Wyciągnął wreszcie poszukiwany notatnik z
ostatniej szuflady, zamknął ją i zajął spokojnie miejsce naprzeciwko Chloe,
gestem wskazując miskę z cukierkami. – Miętówkę?
- Już się poczęstowałam.
- Jakieś nowe. Ekstrakt z eukaliptusa czy coś.
- Zauważyłam. Dosyć mocne. Gdzie pan je znalazł?
- Zapytaj Sary. To ona kupiła.
Chloe skrzywiła się na samą sugestię.
- Nie będę jej o nic pytać. Nie lubię jej.
- Coś takiego. A w ogóle lubisz kogokolwiek?
- Kilka osób może by się znalazło.
- To już coś.
- Jest pan dziś zaskakująco zgryźliwy.
- Powiedzmy, że mam kiepski dzień.
- To może należałoby sobie wziąć urlop?
- I kto by tu wówczas z tobą rozmawiał?
- Poradziłabym sobie.
- Nie wątpię – hamując zniecierpliwienie, Hernar
otworzył notes i szybko zlustrował wzrokiem kilka ciasno zapisanych linijek z
poprzedniej sesji. – Dobra. Pora przejść do meritum. Ostatni raz widzieliśmy
się…
- …jakoś na początku stycznia.
- I ładnie zrealizowałaś wszystkie recepty.
- Jak zawsze.
- W stosunku do grudnia były takie same, zgadza się?
- Owszem. Identyczne.
- No więc?
- Co no więc?
- Sprawdzają się? Czujesz się ustabilizowana? Nie masz
huśtawek nastrojów, napadów płaczu, chandry, manii?
- Raczej nie.
- Brak apetytu? Obniżone libido? Bezsenność?
- Sporadyczne przypadki. – Na widok bardziej sceptycznego
spojrzenia psychiatry Chloe przewróciła oczami. – To nic takiego. Mam teraz
trochę stresu, składam prace semestralne na zaliczenie.
- Rozumiem, że wywiązujesz się z obowiązków
studenckich.
- W miarę możliwości.
- Uczęszczasz regularnie na zajęcia?
- Poza wykładami. Bo są nudne i bez sensu.
- Mogłyby ci się przydać.
- Sama zdecyduję.
- W porządku. Jak wyglądają twoje relacje z ludźmi?
- Są równie chujowe jak zawsze.
- Słownictwo.
- Pan jest moim lekarzem psychiatrą czy specem od
dobrego wychowania?
- Jedno nie musi wykluczać drugiego – zauważył
sprytnie i zanotował w notesie słowa społecznie bez zmian. – Zatem z
nikim się ostatnio nie zaprzyjaźniłaś?
- Nie – odparła, ale zauważył, że odpowiedź padła
sekundę później, niż by się tego należało spodziewać, co go trochę zaskoczyło.
Przypatrzył jej się uważnie. Wyglądała na pewną tego, co mówi, jednak mimo to
dopisał na kartce znak zapytania, mając instynktowne wrażenie, iż za jej
teoretycznie stanowczym nie mogło kryć się jakieś nieśmiałe ale.
Tym bardziej, że kłamać akurat potrafiła.
- No dobrze. A starzy znajomi? Wszystko z nimi w
porządku?
- W miarę.
- Co to znaczy w miarę?
- To znaczy w miarę. Musi się pan tak czepiać każdego
słowa? – rzuciła mu nieco rozdrażnione spojrzenie. – Nic szczególnego się nie
dzieje, ok? Chodzę na uczelnię, spotykam się z kumplami, biorę leki w terminie
i nie pamiętam, kiedy ostatni raz się cięłam. Moje życie jest poukładane. Robię
to, co lubię. Niczego mi właściwie nie brakuje. Nie ma pan żadnych powodów do
obaw.
Hernar uszczypnął się w brodę w wyrazie lekkiego
zadumania.
- Wiesz, co sobie myślę o pacjentach, którzy namiętnie
usiłują mnie przekonać do swoich racji?
- Nie wiem i szczerze mówiąc nie ma to dla mnie
większego znaczenia – odparła Chloe buńczucznie, krzyżując ręce na piersiach. –
Poza tym to nie jest żadne namiętne przekonywanie, tylko…
- Zawsze wtedy odnoszę wrażenie – przerwał jej w
połowie zdania, mało subtelnie ignorując jej narastającą złość – że mój
rozmówca usiłuje coś przede mną ukryć. Tak, jakby wypychał na wierzch swoje
sukcesy celem przesłonięcia porażek.
- W moim życiu nie ma żadnych porażek.
- Wszystko jest idealne.
- Owszem. Albo przynajmniej takie, jakie powinno być.
- Więc dlaczego skłamałaś, kiedy zapytałem o twoje
nowe przyjaźnie? – wypowiadając te słowa bombardował ją wzrokiem, wiedząc, że
ewentualny błysk w jej źrenicach potwierdzający tezę o małym poświadczeniu
nieprawdy pojawi się raptem na dwie sekundy. I rzeczywiście, dostrzegł go, ten
jakże spodziewany przez niego ułamek niepewności, szybko zamaskowany typowym,
twardym uporem, dzięki któremu tak dobrze radziła sobie ze zgrabnym
oszukiwaniem otoczenia. Nabrał ochoty, by melodramatycznie westchnąć. To był
właśnie główny problem tej pracy, największa bolączka jego lekarskiej misji,
kłopot cholernie ciężki do rozwiązania, bo nawet największy dar przekonywania
nie potrafił czasem sprawić, by pacjent naprawdę zaczął współpracować, by w
pełni się przed nim otworzył i pozwolił sobie pomóc. Z Chloe i tak zaszedł już
w terapii stosunkowo daleko, co nie zmieniało faktu, że po tylu miesiącach
wspólnej walki nadal potrafiła kłamać mu prosto w oczy, w sprawach, które, jak
sądził, miały istotne znaczenie, choć tysiąc razy zdążył jej już z pewnością
powtórzyć, że absolutna szczerość jest podstawą leczenia. Ale na tym właśnie
polegał cały haczyk – osoba siedząca w fotelu zapewniała, że doskonale to
wszystko rozumie, po czym tydzień później usiłowała mu wcisnąć bajki, sądząc,
że się nie zorientuje.
- Nie skłamałam – odparła chłodno, co ani trochę go
nie zaskoczyło.
- Uwierzyłbym, gdybyś nie zawahała się z odpowiedzią o
sekundę. Zabawne, jak wiele mogą nam zasugerować małe detale, co?
- Dlaczego miałabym ściemniać?
- To jest doskonałe pytanie. Sam chciałbym wiedzieć.
- Wydaje mi się, że w pańskim przypadku w grę wchodzi
problem natury paranoicznej. Z nikim się nie zaprzyjaźniłam. I nie
zamierzam. Powinnam to panu zostawić na piśmie, żeby pan uwierzył?
- Chloe, musisz być ze mną szczera.
- Jestem.
Niewątpliwie potrafiła brnąć w zaparte. Jej aktualne
spojrzenie było zimne i zdecydowane, i choć wcale go nie przekonało, jasno dało
mu do zrozumienia, że nawet, jeśli rzeczywiście kłamała, i tak się do tego nie
przyzna. W każdym razie nie w tej chwili. Po kilku sekundach pokręcił tylko
głową w kapitulacyjnym geście.
Bardzo jestem ciekaw, co kombinujesz, pomyślał ponuro, wpatrując się w mocno zaciśnięte wargi swojej pacjentki.
O pewnym małym aspekcie związanym z jej biologiczną matką i dziedzicznymi
chorobami psychicznymi przypomniał sobie już po jej wyjściu z gabinetu.
*
- Jak tam twój chłopak? – roześmiana twarz Hansa
wyłoniła się z wody zaraz po jego matowym czepku w kolorze grafitu, który
sekundę później ściągnął z głowy energicznym ruchem. Przeczesawszy wilgotne
nieco włosy pomarszczonymi palcami, spojrzał zawadiacko na opartą o ścianę
Chloe, parskającą w odpowiedzi na to pytanie salwą cynicznego śmiechu.
- Jaki znowu chłopak?
- No, ten z Trondheim – odparł jej tak zwany
przyjaciel takim tonem, jakby uważał to za oczywiste. – Chyba, że jest ich
więcej. Co by mnie w sumie nie zdziwiło…
Panna Berger wzniosła jedynie oczy do sufitu, po czym
dosunęła się do niego subtelnie o kilka centymetrów, tak że oboje byli
praktycznie obok siebie, przywieszeni do rozgranicznika swoich torów. Za każdym
razem, gdy przychodzili w piątek na poranne pływanie, zajmowali te same, stałe
pozycje – on po jej lewicy, ona po jego prawicy, na znak niezapisanej nigdzie
dotąd, symbolicznej rutyny. Rutyna zresztą sponsorowała te wspólne wycieczki –
zawsze był to piątek, zawsze szósta trzydzieści rano i zawsze w pełnym
skupieniu i mobilizacji, jakby wzajemnie usiłowali sobie coś udowodnić, choć
przecież nie było ku temu najmniejszej potrzeby. Chloe uważała Hansa za
znacznie lepszego pływaka od siebie, co wcale nie przeszkadzało jej z nim
rywalizować i na dodatek wyciągać z owej rywalizacji pewną zaskakującą
przyjemność. Poza tym w pływaniu w towarzystwie tkwiło coś optymistycznego, i
jakkolwiek z reguły wolała robić wszystko w życiu sama, ich piątkowe zwyczaje
przynosiły jej dziwaczną satysfakcję. No i był to jedyny moment w tygodniu, gdy
miała Hansa wyłącznie dla siebie – z ich dwójki to z nim spędzała zdecydowanie
mniej czasu, jeśli chodziło o spotkania z gatunku jeden na jeden.
- Doskonale wiesz, że darzę związki szczerą pogardą. –
popatrzyła na niego drwiąco, co skwitował rozbawioną miną.
- Oczywiście. Co nie zmienia faktu, że go lubisz.
- Chciałbyś.
- Kto to jest, do cholery? Że papli Sanbergowi nie
chcesz powiedzieć, to rozumiem, ale mnie? Przecież każdą twoją tajemnicę
zabiorę ze sobą do grobu.
- Może i bym ci coś powiedziała, gdyby było o czym
mówić. – No właśnie. Gdyby było o czym mówić. A nie było, bo przecież
Chloe nigdy nie spojrzałaby na tę relację w podobny sposób, nigdy nawet nie pomyślałaby
o niej w takich kategoriach, jakie mało subtelnie sugerowali jej Hans i
Joergen. Nie bardzo potrafiła nazwać to, co łączyło ją i Emila, bo ani nie
przypominało jej to przyjaźni, ani nie brnęło w stronę czegoś poważniejszego.
Właściwie, kiedy się nad tym zastanawiała, wyobrażała sobie siebie i jego jako
dwa atomy, które czasem na siebie wpadają, ale zasadniczo nie są ze sobą jakoś
mocniej powiązane, i ta wizja wydawała jej się najbardziej pasować do sytuacji,
nawet jeżeli nie umiała znaleźć odpowiednich słów mogących ją choćby względnie
sensownie opisać. Byli dwoma atomami. Żyli w dwóch światach. Ona tutaj,
w Oslo, w swoim własnym, artystowskim pipidówku, szczelnie zamkniętym na resztę
otoczenia, on na nartach z karabinem pośród zgrai wysportowanego towarzystwa,
w… no, właściwie nawet nie wiedziała, gdzie się aktualnie znajdował, bo tak na
dobrą sprawę ciągle gdzieś się przemieszczał. Należał do atomów będących w
wiecznym rozruchu, rozbieganych, roześmianych, energicznych, biegnących przed
siebie bez zastanowienia. Czasem na siebie wpadali. I to nie miało tak
naprawdę większego znaczenia, bo potem na nowo wracali do tych swoich dwóch
światów, żyjąc tak, jak wcześniej i nie oglądając się na siebie. Mimowolnie
pomyślała o tamtym momencie, gdy się ostatni raz widzieli, wtedy, po powrocie z
Trondheim. O paleniu papierosów w ciszy, o tym, jak poszedł spać, a ona zajęła
się wykańczaniem szkicu w środku nocy, bo musiała go oddać tego samego dnia, o
tym, jak obudził się o czwartej nad ranem i przez moment, krótko przed jego
wyjściem, siedzieli w milczeniu, bo żadne z nich nie miało pomysłu na to, co
powiedzieć. Dobrze nam się milczy, do dziś pamiętała, co jej wtedy
przyszło do głowy, i z jakiegoś powodu wprawiało ją to w stan zakłopotania, do
którego jednak nie przyznałaby się nigdy nikomu – ani chłopcom, ani swojemu psychiatrze.
Nie chciała potwierdzić, że istnieje między nimi jakaś emocjonalna więź, bo w
istocie nie wierzyła, by tak rzeczywiście było, nawet jeżeli po jego wyjeździe
rozmawiali jeszcze dwa razy przez telefon i właściwie wspominała każdą z tych
konwersacji całkiem przyjemnie, a przecież nie znosiła gadać przez komórkę.
Ale, na miły Bóg, każdy może rozmawiać przez telefon. I to nie musi mieć
najmniejszego znaczenia. Z reguły zresztą go nie ma.
Nie było o czym mówić.
Mimo to należało jednakże uznać, że względem swojego
psychiatry zachowała się dość nieszczerze. No, technicznie rzecz biorąc nie
skłamała, bo w końcu wcale się nie zaprzyjaźnili, ale instynktownie
czuła – i na jej nieszczęście Hernar również – że granice odpowiedzi na zadane
pytanie obejmują także i tę subtelną kwestię, którą ona świadomie zataiła.
Nie wiedziała, dlaczego. Chyba po prostu nie chciała o tym rozmawiać, nie
chciała odpowiadać na pytania mogące ją doprowadzić do niepożądanych wniosków.
Prawdopodobnie podświadomie bała się potencjalnej, specjalistycznej diagnozy,
mogącej jej wszystko pokomplikować. Pragnęła czuć, że trzyma świat w ryzach i w
pełni kontroluje swoje życie, uwzględniając w tej materii także czysto
koleżeńskie relacje z aroganckimi facetami. Niełatwo byłoby jej przejść do porządku
dziennego nad informacją, że to, co ją z nim łączyło, nie kwalifikowało się
jedynie do działu niezobowiązującego spotkania luźnych atomów, a
przecież wcale nie mogła wykluczyć, że właśnie na coś takiego wpadłby jej
lekarz, słysząc o spaniu w jednym łóżku, jej problemach z bezsennością albo o
tym, że lubiła z nim rozmawiać przez telefon...
- Jasne. – Hans wyszczerzył zęby w sposób, który był z
całą pewnością nakierunkowany na to, by wyprowadzić ją z równowagi. – Nie ma o
czym mówić.
- Nie ma – potwierdziła z promiennym uśmiechem
prezenterki pogody i zrobiła zgrabny przewrót w wodzie, wynurzając się z niej
niemalże w tym samym miejscu. – Nie ma i nie będzie. Możesz to przekazać
również swojemu facetowi na wypadek, gdyby do tej pory jeszcze do niego nie
dotarło. Zabawne, że tak się przejmujecie moim życiem osobistym, nie potrafiąc
jednocześnie uporządkować własnego.
- O co ci znowu chodzi? – zmarszczył nieco brwi,
najwyraźniej odrobinę nachmurzony.
- O ten tramwaj, co nie chodzi – zniecierpliwiona
Chloe spojrzała na niego z politowaniem. – Kiedy się w końcu hajtniecie?
- My?
- A kto, ja? Oczywiście, że wy. To chyba już
odpowiedni moment, nie?
Hans roześmiał się ponownie.
- Widzę, że palenie ziółka ewidentnie ci nie służy. –
Rozciągnął czepek w dłoniach. – Nie mamy żadnych małżeńskich planów, kochanie.
- To lepiej je ustalcie – rzuciła władczo Chloe,
całkowicie ignorując jego ubawiony wzrok. – Jeszcze nigdy nie byłam na ślubie
pedałów.
- I chyba prędko nie będziesz. Jak to ma niby twoim
zdaniem wyglądać? Co, nagle powinien przede mną uklęknąć w kuchni? Czy może ja
przed nim?
- Możecie obaj jednocześnie, jeśli wam tak wygodnie.
Niekoniecznie w kuchni, choć to oczywiście bardzo romantyczne.
- Nie będę się z nim teraz hajtał, Chloe.
- Podobno się kochacie.
- Ale to jeszcze nie powód, żeby zaraz brać ślub!
- A z jakiego niby powodu bierze się śluby?
- Nie wiem. Ja nigdy nie zamierzałem tego robić i póki
co nie sądzę, by coś się w tej materii zmieniło – oświadczył spokojnie Hans i
nałożył na głowę czepek, wyraźnie czerpiąc przyjemność z jej niezadowolonej
miny.
- Zachowujesz się zupełnie jak… - zaczęła i urwała,
wzbudzając jego zainteresowanie.
- Jak kto? – podchwycił temat, a widok jej upartej
miny doprowadził go niemal do łez. – Coś takiego! Czyżbym miał coś wspólnego z twoim
chłopakiem?
- Och, zamknij się – burknęła i poprawiła pływackie
okulary na nosie. – Skończmy tę dyskusję i bierzmy się do roboty, zanim cię
zabiję.
- Złość piękności szkodzi, słyszałaś kiedyś o tym?
- Za chwilę zaszkodzi przede wszystkim tobie. Dwa
dystanse motylkiem. Już.
- Rozumiem, że lubi wysportowane pływaczki? – zapytał
złośliwie i w ostatniej chwili odskoczył do tyłu, kiedy rozwścieczona Chloe
uderzyła pięścią w taflę wody z wyrazem mordu na twarzy.
*
- Co słychać u twojej dziewczyny? – zaskakujące
pytanie Martina przerwało ciszę panującą od dziesięciu minut w pokoju. Rzadko
kiedy zdarzały im się momenty bez rozmów, ale akurat przy szachach każdy z nich
traktował milczenie jak zjawisko w zupełności naturalne. Z pełną koncentracją,
jakże typową dla ich sportowej profesji, wpatrywali się w pionki na planszy
tak, jakby miało od tego zależeć ich życie, jakby każdy kolejny ruch odgrywał
rolę znacznie ważniejszą aniżeli tylko element mało znaczącego pojedynku
służącego czystej rozrywce. Emil doskonale wiedział, z czego to wynika – obaj
tak bardzo nienawidzili porażek, że nie potrafili się na nie zgodzić nawet w
sytuacjach, gdy teoretycznie nie miały one najmniejszego znaczenia. To, że gra
w szachy stanowiła dla nich jedynie sposób na swobodne spędzenie wolnego czasu
i że jej wygranie lub przegranie nie mogło na nich jakoś znacząco wpływać, nie
było istotne. Wszystko sprowadzało się do rywalizacji, do tego, że – tak jak na
stadionie i na strzelnicy – konkurowali ze sobą i walczyli po przeciwnych
stronach barykady. Na tym w dużej mierze opierała się zresztą ich przyjaźń, i
chociaż zawsze wydawało mu się, że coś takiego nie może stanowić fundamentu
kumpelskiej znajomości, jakoś nie umiał sobie wyobrazić analogicznie
wyglądającej sytuacji w przypadku, gdyby, przykładowo, pracowali w jakimś
zupełnie zwyczajnym zawodzie, nierozdzieleni narodowymi barwami i poczuciem
pragnienia pokonania tego drugiego.
- U kogo? – autentycznie nie zrozumiał przytyku, w
pełni skupiony na starannie dopracowanym ruchu swojego króla. Nauczył się grać
w szachy jeszcze jako dzieciak, pod czujnym okiem dziadka, który twierdził, że prawdziwy
mężczyzna powinien opanować tę umiejętność do perfekcji. Latami praktykował
różnorodne ruchy, wyćwiczając się w specyficznym, skomplikowanym boju.
Właściwie na chwilę obecną radził sobie nieźle – większość kolegów ogrywał dość
sprawnie i bez nadmiernej wymyślności. Ale Martin był dobrym przeciwnikiem nie
tylko na trasie biegowej i w jego przypadku pewne tak efektywne z reguły
kombinacje nie przynosiły pożądanych rezultatów. Emil musiał się porządnie
nagimnastykować, by dać rywalowi do wiwatu. – Nie mam żadnej dziewczyny.
- A niebieska? - błyskawiczna odpowiedź na szachownicy
nie zaskoczyła norweskiego biathlonisty, bo sam na miejscu kolegi postąpiłby
dokładnie tak samo. – Jak jej tam było? Chloe?
- Fourcade, na Boga, to nie jest moja dziewczyna.
- Nie mieszaj w to Boga. Wyczuwam między wami chemię.
- To chyba coś nie gra z twoim instynktem.
- Przyznaj, że na nią lecisz.
- Puknij się w głowę. – Potrzebował ułamka sekundy, by
wpaść na porządny ruch, który, zgodnie zresztą z jego podejrzeniami,
niespecjalnie spodobał się Martinowi, sądząc po jego krytycznej minie. – Albo
przynajmniej skoncentruj na grze, bo lada moment cię wykoszę.
- Chyba w snach – prychnął Francuz i na moment znów
zapanowała cisza. Emil mógł niemalże usłyszeć trybiki obracające się w jego
głowie. – Jest w niej w sumie coś interesującego – rzucił po chwili, gdy
kolejna figura przesunęła się na odpowiednią pozycję.
- No, to droga wolna – zakpił starszy z biathlonistów,
reagując znów po odpowiednio długim momencie zastanowienia. – Daj znać, jak
poszło.
- Wal się. To ze strachu przed Torą? Zabiłaby cię, co
nie?
- Ty i Tarjei chyba naprawdę spędzacie zbyt wiele
czasu razem.
- Myślę, że przy odpowiednich argumentach wykazałaby
odrobinę zrozumienia.
Jak słyszę, że
zaczynasz myśleć, to autentycznie zalewa mnie fala niepokoju – warknął
Emil, ale szybko poprawił mu się humor, gdy uświadomił sobie, że przy dobrych
wiatrach lada moment uda mu się zakończyć partię. Tego właśnie potrzebował:
jakiegoś chociażby niewielkiego dowartościowania samego siebie, poczucia, że
potrafi ograć kolegę i postawić na swoim. Od urodzenia był stworzony do
rywalizacji, do walki, do nieustannego porównywania się z innymi i obsesyjnego
momentami dążenia do sukcesu. A teraz, krok przed mistrzostwami, które z uwagi
na obietnicę złożoną Sverremu były dla niego tak ważne, nawet głupia wygrana w
szachy mogła mu pomóc. Zerknął kątem oka na skupionego Martina, mając wielką
nadzieję, że tamten wciąż będzie rozmyślał o Chloe i ich… no, właściwie czym? Relacji,
podpowiedział mu sprytny głos z tyłu głowy, ten z reguły najbardziej
rozgadany. To jest relacja. Żadna przyjaźń ani tym bardziej żaden
związek – co najwyżej luźne koleżeństwo. Może nawet nie, bo czy dało się ją
nazwać jego koleżanką? Niebieskowłosa dziewczyna z Oslo, wysokie dziwadło,
którego wcale nie znał. Nie wiedział o niej nic – czym się interesuje poza
sztuką, co chciałaby w życiu robić, w jakich kręgach się obraca. I tak na dobrą
sprawę nawet go to specjalnie nie absorbowało, bo wbrew opiniom jego wielce
inteligentnych przyjaciół nie leciał na nią. Nie odczuwał intensywnej
potrzeby dobrania jej się do majtek i nie poświęcał szczególnej ilości czasu
rozmyślaniu o niej. Jasne, należało oddać Martinowi sprawiedliwość, miała w
sobie coś interesującego. Podobał mu się sposób, w jaki zaciskała wargi,
gdy paliła, a gdy opowiadała o Rubensie, w jej niezwykłych, szarych oczach
pojawiała się radosna iskra, z którą w jego osobistym mniemaniu było jej bardzo
do twarzy. Ale nigdy o żadnej z tych rzeczy by jej nie powiedział, nie
wspominając już o uznawaniu ich za rzekome oznaki przesadnego zaangażowania z
jego strony w tę… relację.
- Ha, ha, ha. Przezabawne. Razem ze swoim pieprzonym
sarkazmem powinieneś występować w kabarecie – burknął Fourcade, zgrzytając
zębami i wciąż najwyraźniej chcąc uparcie drążyć temat. – Ja po prostu nie
rozumiem, dlaczego nigdy nie potrafisz przyznać mi racji.
- Bo z reguły jej nie masz?
- Wiesz, jak to się nazywa? Syndrom wyparcia. Wmawiasz
sobie, że coś się nie dzieje naprawdę, bo uważasz, że jeśli to powtórzysz
odpowiednią ilość razy, to rzeczywiście tego nie będzie.
- Martin, przysięgam, nie wiem, co Mazet ci daje do
palenia, ale autentycznie za chwilę pójdę do niego i poproszę o namiary na tego
dealera, bo facet czyni wraz ze swoim towarem prawdziwe cuda…
- No i zobacz, znów to robisz! – zawołał
oskarżycielsko kolega, patrząc na niego wymownie, a Emil nabrał ochoty, by się
roześmiać, bo do bólu skojarzyło mu się to ze sceną ze Shreka. – Zmieniasz
temat i bredzisz o jakichś towarach Mazeta, żeby odepchnąć od siebie myśl, że
może ci się podobać szurnięta siostra Tory Berger!
- Mam lepszy pomysł – mruknął Norweg. – Zanim wpadnę
do Mazeta, zahaczę o kościół i odmówię jakąś porządną modlitwę dziękczynną za
to, że wybrałeś sport zamiast psychologii. To jest autentyczny dar od Boga.
- Twoje żałosne uniki są dla mnie wystarczającym
dowodem na…
- …moją podświadomą próbę nawiązania z nią
intensywnego związku uwzględniającą stosunki płciowe i emocjonalne. Oraz na
istnienie mojego rzekomego pociągu względem jej osoby. Zgadłem?
- Mniej więcej.
- Jesteś pajacem, Mart. Oto moja psychologiczna
diagnoza dla ciebie. I rusz w końcu tę figurę, do cholery.
- Przynajmniej nie mam w głowie trocin – wywarczał
poirytowany Martin i wykonał dokładnie taki ruch, jakiego oczekiwał Emil, który
tym razem już nie próbował powstrzymać rozbawienia.
- Nie byłbym tego taki pewien – odparł i ze stoickim
spokojem przesunął swojego hetmana na F7, strącając zaplątanego w pułapkę
czarnego króla czubkiem wskazującego palca. Francuz błyskawicznie pobladł na
twarzy. – Szach i mat, panie Fourcade. – Gdyby w tym momencie do pomieszczenia
wleciała mucha, jej natrętne brzęczenie wydawałoby się poziomem decybeli sięgać
tego panującego na koncercie rockowym. Wstrząśnięty Martin wpatrywał się
ogłupionym wzrokiem w swoją leżącą figurę, a zadowolony Emil tylko westchnął. –
Peszek. Mówiłem, żebyś tyle nie gadał.
- Jakim, kurwa, cudem…
- Mnie nie pytaj, to ty postawiłeś króla jak
pierwszoklasista. Te całe farmazony o wyparciach chyba ci nie służą. Ale wiesz
co? - uśmiechnął się cynicznie. - Takie doświadczenie dobrze ci zrobi.
Przygotujesz się emocjonalnie do weekendu. Bo na trasie też cię tak skopię. –
Zanim kolega zdążył otworzyć usta, by wyrazić własne rozgoryczenie, sprawnie
wrzucił swoje figury do pudełka i podniósł się z krzesła. – Do soboty, stary. –
Słysząc za plecami pełne oburzenia pieprz się, roześmiał się jedynie po
raz kolejny. Ogrywanie Fourcade’a zawsze sprawiało mu tę samą, dziecinną
przyjemność.
I wyglądało na to, że znów mógł być Chloe za coś
wdzięczny.
*
- Mam coś - rzucił Eldar na powitanie do telefonu,
błyskawicznie odsuwając rozmyślania Emila o świeżo wygranej partii szachów na
boczny tor. Lekki dreszcz przebiegł mu po plecach wraz z atakującym od tyłu
podmuchem wiatru, który zmusił biathlonistę do gwałtownego przyspieszenia
kroku.
- Mów.
- W całym Tromsø jest pięć różnych Vibeke Hansen. Na
twoje szczęście tylko jedna urodziła się 7 marca 1971 i z tego, co wynika z
rejestru, od ponad trzydziestu ośmiu lat jest zameldowana pod tym samym
adresem.
Serce zabiło mu odrobinę szybciej.
- Pod tym samym adresem - powtórzył odrobinę ściszonym
głosem, posyłając lewą dłonią niewymowne pozdrowienie kilku kolegom z
niemieckiej kadry, których właśnie wyminął. - Przez tyle czasu mieszkałaby w
tym samym miejscu? - dla niego jako człowieka żyjącego na walizkach brzmiało to
dość surrealistycznie.
- Tego nie wiem. Zameldowanie i zamieszkanie to nie to
samo. Ale zawsze masz jakiś trop.
- Jasne - bąknął pospiesznie Emil, nie chcąc brzmieć
bezczelnie. - Cóż, dzięki. Znalazłeś coś jeszcze?
- Szczerze mówiąc nieszczególnie. W każdym razie nic
takiego, czego sam nie mógłbyś wyszperać w googlach… Lise, kochanie, tatuś
rozmawia przez telefon - po drugiej stronie dało się usłyszeć nerwowe jęki
noworodka. Wyobrażenie zniecierpliwionego Eldara usiłującego jedną ręką
uspokoić rozdrażnione dziecko szczerze ubawiło Emila, który właśnie wmaszerował
do pensjonatu, z całej siły tupiąc nogami w wycieraczkę i posyłając powitalny
uśmiech do odkurzającej w holu kobiety. Po całej tej emocjonującej potyczce z
Fourcadem potrzebował przynajmniej kilku minut łagodnego wylegiwania się na
łóżku w atmosferze całkowitego, błogiego spokoju. Zresztą w obecnej sytuacji -
na kilka dni przed najważniejszą imprezą w sezonie - każdy bezstresowy moment
był na wagę złota. - Tak czy siak mamunia twojej kumpeli chyba dba o
prywatność. Nie ma żadnych informacji o tym, gdzie mogłaby aktualnie pracować, o
ile w ogóle, a ostatnie zdjęcie, jakie znalazłem, to klasowa fotka z liceum.
- Lepsza fotka z liceum niż nic - zauważył Emil, żwawo
człapiąc po kolejnych stopniach schodów. - Podobne są?
- Ja wiem? Chyba nie. Albo może i tak. Z wizerunku
twojej dziewczyny zapamiętałem głównie niebieskie włosy.
- To nie jest moja dziewczyna, do kurwy nędzy.
- Jak sobie chcesz. W każdym razie tę kwestię możesz
zweryfikować sam. Chciałem ci tylko przekazać świeże informacje. Lise, Boże
drogi, nie płacz - tym razem do ucha biathlonisty dopłynęło dobrze mu znane
dzięki bratanicy dziecięce chlipanie.
- Pewnie jest głodna.
- Niedawno jadła.
- Może za mało?
- Nie wszyscy mają takie potrzeby jak ty, Magnus -
burknął Eldar, zaś poziom decybeli wydawanego przez dziewczynkę szlochu wzrósł
o kilka jednostek. - A już na pewno nie moja dwuipółmiesięczna córka.
- W takim razie to pewnie niespodzianka.
- Że co?
- Zajrzyj do pieluszki, jełopie - podpowiedział mu
rozbawiony Emil, który jako zaprawiony w bojach stryj miał już pewne
doświadczenie w zakresie pracy z małymi dziećmi. - Wiesz, jak na osobę z takim
intelektem potrafisz być czasem zaskakująco bezmyślny.
- Jak na osobę z ilością własnych potomków w liczbie
zero potrafisz być zaskakująco przemądrzały - zripostował poirytowany Eldar,
ale sądząc po dość dezaprobatycznym dźwięku, jaki wydał z siebie po jakichś
trzydziestu sekundach milczenia należało uznać sugestię z pieluszką za strzał w
dziesiątkę. - Cholera!
- Umiesz ją chociaż przewinąć? - zarechotał młodszy z
Norwegów, w głębi serca ogromnie żałując, że nie może być świadkiem tej
komicznej sceny. Już sama jej wizja wzruszała go niemalże do łez, a należało
przyznać otwarcie, że w aktualnych okolicznościach poszukiwał nie tylko
spokoju, ale także i komicznych bodźców, szczególnie po śmierci Sverrego i
przyjęciu do siebie bolesnej świadomości nabrania przez zbliżające się
mistrzostwa jeszcze poważniejszego charakteru niż zwykle. - Kurwa, naprawdę
chciałbym to zobaczyć!
- Zamknij się - warknął starszy kolega przy
akompaniamencie dźwięku wydawanego przez odrywane rzepy. - Idź sobie postrzelać
ziemniakami czy czym tam akurat lubisz aktualnie ładować swoją fantastyczną
broń…
- Na chwilę obecną zamierzam się przerzucić na
pomidory, skoro już o tym wspominasz - odbił błyskawicznie piłeczkę Emil, z
wielką ulgą przyjmując fakt wejścia na czwarte i najwyżej ulokowane zarazem
piętro. - Ale w porządku, nie będę ci przeszkadzać… w tej wiekopomnej chwili.
Powodzenia, tatuśku.
- Ciesz się, że nie mogę cię teraz kopnąć w dupę -
warknął na pożegnanie Eldar, na co jego przyjaciel tylko parsknął ostatnią
salwą śmiechu i wrzucił komórkę do kieszeni, po czym energicznie otworzył drzwi
do swojego pokoju, by stanąć oko w oko z rozwalonym na łóżku współlokatorem
obcałowującym się dość bezceremonialnie z nieznaną mu bliżej dziewczyną o
ciemnych włosach, której z całą pewnością nigdy wcześniej nie spotkał.
Mimowolne chrząknięcie błyskawicznie odepchnęło ich oboje od siebie, co Emil
skwitował uniesieniem brwi do góry.
- Wybaczcie, trochę się nie spodziewałem - rzucił nieco
kpiącym tonem jasno dającym do zrozumienia, że w gruncie rzeczy wcale nie jest
mu przykro. W sumie rzeczywiście nie było - skoro Tarjei urządził sobie w ich
zapyziałym dwuosobowym grajdołku grę wstępną, szansę na tak upragnione pięć
minut spokoju w towarzystwie telewizora i czeskich teleturniejów należało
uznawać za straconą. Niech to szlag. Tłumiąc w sobie pewną irytację, zignorował
mordercze spojrzenie blondyna, kątem oka zerknąwszy na zakłopotaną brunetkę
chowającą kosmyk włosów za uchem, nadmiernie teraz zainteresowaną własnymi
kolanami. - Nie przeszkadzajcie sobie, przyszedłem tylko po… uhm… zmienić buty
- to była pierwsza rzecz, która mu wpadła do głowy. Tarjei wyglądał w tym
momencie tak, jakby bardzo ubolewał, że zostawił broń palną w magazynku.
- Przemokły ci?
- Dosyć - skłamał Emil i posłał im obojgu dość
cyniczny uśmieszek, dzięki czemu dziewczyna zarumieniła się do koloru piwonii.
- My się chyba nie znamy, co?
- Kristin, Emil, Emil, Kristin - mruknął błyskawicznie
Tarjei, wybawiając swoją partnerkę z opresji. - Możesz już sobie iść? Jesteśmy
trochę…
- …zajęci - dokończył beztrosko, jak zwykle
rozkoszując się możliwością wpędzenia swojego najlepszego przyjaciela w
kłopotliwą sytuację. Z drugiej strony trochę mu było żal tego długowłosego
nieszczęścia - sam raczej by nie chciał zostać przez siebie przyłapanym podczas
penetracji cudzego gardła. - Zauważyłem. - Złapał pierwszą lepszą parę traperów
i wcisnął spokojnie na nogi, po czym posłał im jeszcze jedno pełne satysfakcji
znaczące spojrzenie. Oboje mieli takie miny, jakby pragnęli wykopać w tej
chwili wyjątkowo głęboki dół. - Miło cię poznać - oznajmił, szczerząc zęby, a
dziewczyna z najwyższym trudem zmusiła się do tego, by oderwać wzrok od kolan.
- I vice versa - bąknęła rozpaczliwie, zaś Emil musiał
naprawdę mocno zacisnąć wargi, by nie wybuchnąć śmiechem, który powstrzymał aż
do momentu zejścia z powrotem przez cztery piętra aż na parter i który dręczył
go nawet w momencie wystukiwania numeru Chloe, bo doszedł przytomnie do
wniosku, że im szybciej poinformuje ją o wynikach małego hakerskiego śledztwa
Eldara, tym lepiej. W sumie dość trudno było mu zachować powagę, gdy już
odebrała telefon.
- Dzwonię ze świeżymi wiadomościami - wymamrotał
wesoło, podobnie jak w przypadku swojego poprzedniego rozmówcy zastanawiając
się jednocześnie, co się działo po drugiej stronie. Na jej twarzy pewnie jak
zwykle malował się charakterystyczny, pełen kpiny cynizm.
- Słucham - odparła dźwięcznym, zaskakująco pogodnym
jak na siebie głosem. Dobry dzień czy co? Wzruszył ramionami - z tą dziewczyną
niczego się nie dało przewidzieć. Przypominała mu kolejkę górską pełną
zakrętów.
- Twoja matka jest nadal zameldowana pod tym samym
adresem, co w dniu twoich narodzin. A przynajmniej tak wynika z rejestrów,
które sprawdził Eldar. - Zapanowała chwila milczenia, zdaniem Emila nieco za
długa. - Berger?
- Co?
- Słyszałaś, co powiedziałem?
- Słyszałam.
- To czemu się nie odzywasz?
Znowu cisza.
- Myślisz, że w maju będę na to bardziej gotowa niż
teraz? - wypaliła ni stąd, ni zowąd, ponownie go zaskakując. Wyszedł z
pensjonatu i oparł się o zewnętrzną ścianę, po czym wziął głęboki oddech.
- Skąd mam wiedzieć? Możliwe. To chyba kwestia czasu.
Musisz to sobie poukładać i tak dalej.
- Mówisz prawie jak mój psychiatra.
- To dobrze czy źle? - spytał, a Chloe parsknęła po
drugiej stronie słuchawki.
- Zależy. Ostatnio akurat mnie zirytował.
- Co takiego zrobił?
- Namiętnie usiłował mi wmówić, że go okłamuję.
- A tak było?
- Ty mi powiedz. Zapytał, czy się z kimś
zaprzyjaźniłam, a ja zaprzeczyłam. Ale ponieważ się zawahałam, uznał, że kręcę
i puścił mi monolog o poświadczaniu nieprawdy podczas terapii, bla bla bla. -
Bez problemu potrafił sobie wyobrazić, jak w tym momencie właśnie przewróciła
swoimi niezwykłymi, szarymi oczami. Z jakiegoś głupkowatego powodu nabrał
ochoty, by móc je teraz zobaczyć chociaż na kilka sekund. Idiota,
ofuknął siebie w myślach. - Mimo wszystko to raczej nie była ściema…
Przynajmniej tak mi się zdaje. - Znowu chwila bez słów. - Co sądzisz?
Po raz kolejny poczuł się trochę zbity z tropu.
- No cóż… jeżeli chodzi o nas… - to słowo zabrzmiało
jakoś dziwacznie i wraz z jego wypowiedzeniem w gardle zrobiło mu się trochę
sucho. - Chyba trudno nas nazwać przyjaciółmi - stwierdził w końcu nieco
bardziej stanowczym tonem. Usłyszał po drugiej stronie słuchawki aprobatyczne
cmoknięcie.
- No właśnie. Facet ma paranoję.
Słowa, które wyrzucił z siebie w odpowiedzi, nasunęły
mu się na język, zanim zdążył zastanowić się nad ich brzmieniem.
- Właściwie nie wiem, jak nas nazwać.
I tym razem zrobiło się cicho, choć teraz akurat ani
trochę go to nie zaskoczyło. Niemal natychmiast pożałował tego zdania.
Zastanawiał się, czy udało mu się wpędzić Chloe w pewne zakłopotanie. Szybko
jednak wybrnęła z sytuacji, brzmiąc przy tym stosunkowo pewnie.
- Po prostu współpracujemy - oświadczyła w końcu,
jakby po dłuższym namyśle. - Działamy wspólnie.
Pokiwał głową, w pełni świadom głupoty takiego
zachowania, bo przecież nie mogła go zobaczyć.
- Współpraca - powtórzył za nią, dochodząc do wniosku,
że przynajmniej brzmi to względnie rozsądnie. - Masz rację.
- Z reguły mam rację - zauważyła drwiąco, trochę
bardziej przypominając mu pewną siebie dziewczynę, którą do tej pory znał.
Nie wiedział, co na to odpowiedzieć - tylko przy niej
zdarzało mu się to tak często - więc i tym razem zrobiło się między nimi cicho.
- Dobrze nam się milczy - zauważył na głos bez
większego zastanowienia, przechodząc tym samym powtórkę sprzed kilkunastu
sekund. Dobrze nam się milczy? Co ty pieprzysz, stary? Boże, czyżby
zaczęło mu odbijać ze stresu? A może to po śmierci Sverrego zaczął świrować do
tego stopnia, by wygadywać takie głupoty? Nabrał ochoty, by rąbnąć się w czoło,
i pewnie by to zrobił, gdyby akurat nie minęło go kilku innych kolegów, tym
razem z czeskiej ekipy, którym oczywiście pomachał. Skończony palant. Dobrze
nam się milczy. Co to za teksty?
Przypuszczał, że Chloe skomentuje to wybuchem
potężnego śmiechu, ale o dziwo zachowała zaskakującą powagę.
- Zabawne - powiedziała w zamyśleniu, przy czym
brzmiało to tak, jakby mówiła bardziej do siebie niż do niego. - Też przyszło
mi to ostatnio do głowy.
Znów zabrakło mu pomysłu na podtrzymanie konwersacji.
*
By uciec przed natrętnymi myślami, Vibeke Hansen
zawsze stosowała tę samą, sprawdzoną metodę - znajdowała sobie jakieś wyjątkowo
absorbujące zajęcie, które pochłaniało całą jej uwagę. Jako nastolatka
najczęściej wybierała pływanie. Potem, gdy zaszła w ciążę i znacznie utraciła
swoje umiejętności w tym zakresie, nauczyła się wkładać całą swoją energię w
podjęte przez siebie dorywcze prace. Teraz zaś, mając niespełna czterdzieści
dwa lata i pełniąc mało ambitną funkcję osoby rozkładającej towary w lokalnym
supermarkecie, wymyśliła sobie nowe hobby w postaci codziennego, wieczornego
joggingu, mającego ją zaabsorbować do tego stopnia, by wyrzucić z głowy
natrętne myśli o Petterze i ich dziecku.
Była do niego podobna. Nawet bardzo, tak przynajmniej
twierdziła Annette. A Annette przecież by nie skłamała, w każdym razie nie w
tej sprawie. Chodziło o ich wspólną tajemnicę, ich mroczny sekret, jedyną
rzecz, która je na chwilę obecną łączyła, bo po porodzie wszystko zaczęło się
między nimi chrzanić, jak zawsze zresztą w przypadku Vibeke i relacji
międzyludzkich. Nie potrafiła ani nawiązywać kontaktów, ani ich utrzymywać.
Zawsze robiła coś źle, wykonywała jakiś nieodpowiedni krok, co skutkowało tym,
że na chwilę obecną nie miała rodziny ani znajomych. Żyła w całkowitej izolacji
i kompletnej samotności, a co najgorsze musiała sama przed sobą przyznać, iż
wina w tym zakresie leżała w całości po jej stronie.
Annette chciała być jej przyjaciółką. Petter chciał
być jej chłopakiem. Chloe zapewne chciała być jej córką, skoro jej
szukała.
Sama się o to prosiłaś, Hansen.
Och, do diabła, przecież zawsze tak to wyglądało. W
każdej kwestii. Niczego nie potrafiła wykonać jak należy. Za cokolwiek by się
nie zabrała, efekty prezentowały się identycznie, czyli żałośnie. Na chwilę
obecną jej życie nie przedstawiało sobą żadnych wartości. Żadnych oszczędności.
Żadnej przyszłości. Żadnego wykształcenia. Żadnej podstawy. Żadnej
stabilizacji. Nic. Null. Zero.
Sama się o to prosiłaś.
Biegła, odpychając do tyłu wspomnienie pozostawianego
w Sarpsborgu noworodka i ochrypły głos Pettera pobrzmiewający w słuchawce, gdy
mówiła, że to już koniec. Przecież ja cię kocham, Vibeke. Niczego nie
rozumiał. I ona też nie rozumiała. Na okrągło postępowała w sposób, którego nie
rozumiała. W jednej chwili robiła krok, a w drugiej zastanawiała się, co
próbowała przez to osiągnąć, i nigdy nie znajdowała na to pytanie sensownej
odpowiedzi. Bo po prostu jej nie było. W jej zachowaniach nie było żadnego
sensu.
Kochał ją. Ona również go kochała. A mimo to
zrezygnowała. Wywiesiła białą flagę, oddała dziecko do adopcji i zaczęła żyć
życiem jeszcze bardziej żałosnym, niż dotąd.
Wiedziała, że gdyby teraz wpadła pod samochód albo
wskoczyła do rzeki, albo w jakikolwiek inny sposób zrezygnowała ze swojej
marnej egzystencji, nikogo by to nie obchodziło, i ta świadomość tak ją
uderzyła, że musiała się bardzo powstrzymywać, by nie rozpłakać się na środku
ulicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz