czwartek, 2 października 2014

1.08


the thoughts you bring and the songs you sing are gonna keep me from the cold


Wysunęła palce spod kołdry i powolnym, cichym ruchem dotknęła nimi podłogi, a po plecach przebiegł jej lekki dreszcz. Czuła, jak robi jej się na przedramionach gęsia skórka, gdy niepewnie wydostawała się z łóżka, kątem oka śledząc harmonijnie unoszącą się i opadającą na przemian pierś Vegarda. Zawsze, kiedy był pod wpływem, zasypiał na plecach, przypominając jej marionetkę dryfującą po wodzie. Dość paskudnie się pokłócili tego wieczoru – a właściwie w nocy, bo przecież wrócił do mieszkania po pierwszej, kompletnie nawalony, co samo w sobie pewnie by jej nie przeszkadzało, gdyby darował sobie kilka kretyńskich komentarzy na jej temat. Nie pierwszy raz zresztą. Często po przeholowaniu z piciem przekraczał pewne subtelne granice, które w trzeźwości tak skrupulatnie sobie stawiał, język zaś rozwiązywał mu się do stopnia uważanego nawet przez pozbawioną typowej kobiecej wrażliwości Chloe za bezczelny. Nie udawaj, że cię obchodzi, gdzie byłem, okej? Pewnie się, kurwa, rozminąłem z jakimś kutasem, z którym się teraz pierdolisz. W moim, kurwa, własnym łóżku. No, z kim się teraz bzykasz, Berger? Co to za fagas? Znam go? No? Znam? Masz odwagę odpowiedzieć czy nawet tego ci brakuje? Dmuchnęła mu dymem prosto w twarz, mówiąc było ich trzech, skoro już tak bardzo cię to obchodzi, układ jeden na jeden zaczął mnie nudzić, po czym zamknęła się w łazience na piętnaście minut, by wypalić skręta z ekskluzywnej kolekcji Hansa i Joergena. Gdy wróciła, już spał, więc zajęła się kontynuacją początkowej fazy szkicu, który miała za dwa dni oddać prowadzącemu. Wbrew opinii Vegarda uczelnia mocno zepchnęła na drugi plan jej życie towarzyskie.
Sądząc po lśniących na radiobudziku czerwonych cyferkach należało uznać, że położyła się jakieś trzy godziny wcześniej, i od tamtej pory nadal nie zdołała zmrużyć oka, co zdecydowanie nie miało związku ani z jej pijanym współlokatorem, ani z jego niewybrednymi komentarzami, ani z niedokończoną pracą spoczywającą smętnie na stole w permanentnej rozsypce. Wpatrywała się w sufit, licząc cyferki i myśląc, że coś ją cholernie niepokoi, choć zupełnie nie wiedziała, czym to coś mogło być. Nie tkwiła na chwilę obecną w depresji, więc nie istniało żadne racjonalne wytłumaczenie jakichkolwiek stanów lękowych. Zresztą tak na dobrą sprawę to, co aktualnie czuła, nie przypominało strachu, przynajmniej nie w klasycznym ujęciu. Raczej odnosiła wrażenie, że coś jest po prostu nie tak. Jakby tknęło ją dziwaczne i niewytłumaczalne złe przeczucie. Odnośnie czego? Nie miała pojęcia. Niewykluczone, że sobie to po prostu uroiła. Mimo wszystko nadal pozostawała w końcu osobą chorą psychicznie.
Trzy godziny. Od trzech godzin nie potrafiła zasnąć. Liczenie też, rzecz jasna, nie pomogło. Nie, żeby spodziewała się jakichkolwiek sensownych efektów. Jeżeli coś ją mogło w tej chwili wesprzeć, to tylko estazolam.
Dawno już go nie brała. Bo i też dawno nie cierpiała na bezsenność, a już zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, by owa bezsenność wynikała w jej przypadku ze złych przeczuć. Mimo to była raczej pewna, że bez większych problemów znajdzie go na dnie szuflady, jak zresztą dziesiątki innych porozsypywanych tam tabletek, czekających na swój szczęśliwy moment.
Zerknęła jeszcze raz przelotnie na Vegarda i pomaszerowała cicho do łazienki.
Szuflada zawsze znajdowała się w stanie najwyższej gotowości. Musiała, bo nigdy nie dało się konkretnie ustalić, kiedy coś przyjdzie. Kiedy przyjdzie mania. Kiedy przyjdzie depresja. Kiedy przyjdzie szał. Kiedy przyjdzie rozpacz. Kiedy przyjdą halucynacje. Kiedy przyjdą myśli samobójcze. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Można by wymieniać godzinami. Albo spisać listę osiągającą długość jednego kilometra.
Odpychała od siebie myśl o chorobie, przynajmniej na początku. Nie chciała przyznać, że rzeczywiście jest inna, podobnie jak i nie chciała głośno nadawać tej inności imienia, nawet jeśli sama diagnoza tak naprawdę nie powinna jej całkowicie zaskoczyć. Bo przecież w głębi serca zawsze wiedziała. Zawsze wiedziała, że się wyróżnia. Że nie przypomina rówieśników. Że się od nich izoluje, że odcina się od społeczności, że ma trudny charakter i duszę introwertyka. Rodzice myśleli, że to kwestia dojrzewania. Ciężki okres. Wyrośnie. Ale ona nie wyrosła. Zamiast tego szła raczej w drugą stronę, aż w końcu wylądowała u psychiatry. A potem u kilku następnych, przy czym opinie były sprzeczne. W pierwszym odruchu: borderline, pograniczne zaburzenie osobowości. Bo autoagresja, bo emocjonalność, bo zmiany nastrojów. Cykliczne. Zbyt cykliczne. Jak na to schorzenie przynajmniej. I znowu badania, i znowu pytania, i znowu spowiadanie się z własnego życia i z burdelu, który miała w głowie. To nie to, usłyszała w końcu. Masz ChAD.
Choroba afektywna dwubiegunowa. Cyklofrenia. Psychoza maniakalno-depresyjna. Nazwę można sobie wybrać. Nazwę tej rozdzierającej bestii, z którą przyszło jej się mierzyć do końca życia. Nie wyleczymy cię z tego, powiedziano jej, gdy diagnoza została oficjalnie potwierdzona. Pięć lat temu. Niecałe w sumie. Szybko, z tego, co wiedziała, zazwyczaj paskuda objawiała się później. U niej poszło nadzwyczaj sprawnie. Nie wyleczymy cię, ale możemy ci pomóc z tym funkcjonować. Da się. Tylko potrzebna nam współpraca.
Współpraca.
Współpraca przejawiała się na różnych płaszczyznach. Rozmowy. Odpowiedzi. Głośne analizy. Recepty. Wizyty w aptece. Białe kitle i wrzaski na oddziałach psychiatrycznych. Żyletka schowana gdzieś w szafce. Ślady nacięć, głównie na prawym nadgarstku. Sterta różnokolorowych pigułek na dnie otwartej na oścież szuflady.
Znała każdą z tych tabletek. Nazwę, zastosowanie, okoliczności, dawki. Lamotrygina na stabilizację nastroju (kremowa tabletka). Olanzapina przy manii (biała). Fluoksetyna przeciwdepresyjnie (zielona), w skrajnych przypadkach sertralina (znowu biała). Piracetam na koncentrację (i tym razem biała). Estazolam nasennie (różowa). I tak dalej, i tak dalej.
Leki były podstawą jej funkcjonowania. Warunkiem niezbędnym do tego, by móc się trzymać z daleka od wariatkowa, intensywnej terapii i poczucia kompletnego szaleństwa. Świadomość, że bez nich nie potrafiła żyć jak normalny człowiek, skutecznie ją dobijała, ale jeszcze bardziej dołująca wydawała się wizja tego, co czekałoby ją, gdyby zrezygnowała z farmakologii. Znała syndrom odstawienia. Raz już przez niego przebrnęła. Z własnej woli, na znak idiotycznego buntu, pragnąc udowodnić samej sobie, że jest mądrzejsza od wszystkich lekarzy i że świetnie sobie poradzi bez pigułek. Pomyliła się okrutnie. Skończyło się na towarzystwie szczelnych murów psychiatryka, za którymi przez wiele tygodni wychodziła z głębokiej depresji. Wtedy do niej dotarło, że wcale sobie nie radziła.
Jej życie było nieustającą walką. A paskuda stanowiła odwieczną przeciwniczkę, której nie mogła od siebie odepchnąć. Stały po dwóch stronach ringu i usiłowały pokonać się nawzajem. Na chwilę obecną wydawało jej się, że wygrywa bitwę. Hernar uważał jej stan za zadowalający i właściwie nawet się z nim zgadzała. Nie tkwiła ani w manii, ani w depresji, a to samo w sobie należało uznać za sukces. Nie podejmowała nadmiernie pochopnych decyzji, nie zamykała się w czterech ścianach i od bardzo dawna nie trzymała w dłoniach żyletki. Nastrój miała względnie ustabilizowany. Wygrywała z nią.
 Wzięła do ręki różową tabletkę i ujmując ją między palcami, zerknęła na nią uważnie. Przez myśl przemknęło jej bez powodu wspomnienie czasów, gdy uczyła się godzić z chorobą i przyznawać na głos, że coś naprawdę jej dolega. Wszyscy terapeuci, z którymi kiedykolwiek pracowała, zgodnie twierdzili, że podstawą do wyleczenia jest pogodzenie się z istnieniem problemu. Wejście na scenę przed światem i wyrecytowanie prosto we włączony mikrofon: jestem chora. Potwierdzenie, że to coś istnieje, było konieczne, by dało się z tym czymś walczyć. Chloe potrzebowała wielu miesięcy do zaakceptowania siebie jako osoby szalonej. Niezrównoważonej. Nieprzewidywalnej. Takiej, która bez pomocy nie potrafi normalnie funkcjonować. Jeszcze parę lat temu pewnie wolałaby nie przespać nocy, niż sięgnąć po tabletkę i przyznać tym samym, że bez niej nie jest zdolna do zaśnięcia. Krótko mówiąc rzeczywiście zrobiła progres.
Spojrzała w lustro, przełknęła pigułkę bez popijania i wyszła z łazienki. Czerwone cyferki na radiobudziku podpowiadały, że w najlepszym razie uda jej się przed porannymi zajęciami zdrzemnąć przez dwie godziny.


*


- Chciałam się tylko upewnić, że wszystko w porządku, okej? – warknęła poirytowanym głosem trzy godziny i pięćdziesiąt trzy minuty później prosto w słuchawkę, opierając się ze złością o ścianę. Pod aulą zebrała się już spora grupa uczestników porannego wykładu ze współczesnych idei i doktryn artystycznych, na którym jak dotąd była tylko raz, na samym początku semestru. W sumie chyba nie zasługiwała na miano szczególnie przykładnej studentki.
- A od kiedy ty się tak o mnie troszczysz? – zapytał Emil takim tonem, jakby wcale nie zachwycała go perspektywa prowadzenia tej rozmowy, co wręcz irracjonalnie ją rozdrażniło. Nie oczekiwała bynajmniej jakiegoś szczególnego entuzjazmu, ale dlaczego, na Boga, ten facet nigdy nie potrafił współpracować? Na okrągło zadawał kretyńskie pytania, na które nie umiała odpowiedzieć i rzucał durnowate komentarze, na które nie znajdowała celnej riposty. Krótko mówiąc doprowadzał ją do szału i mogłaby przysiąc, że autentycznie nie umie wyjaśnić, dlaczego właściwie się z nim zadaje.
- Po prostu miałam złe przeczucia i chciałam rozwiać wątpliwości. No więc?
- Wątpliwości dotyczące mnie? – byłaby skłonna się założyć, że jego mina wyrażała w tej chwili głęboki sceptycyzm, i ta wizja jeszcze bardziej ją poirytowała.
- Cholera, mógłbyś raz w życiu przestać robić problemy i po prostu odpowiedzieć na pytanie? – syknęła ze złością, w ostatniej chwili przypominając sobie, że jest w miejscu publicznym i że posługiwanie się jego nazwiskiem nie byłoby najmądrzejszym posunięciem, szczególnie, gdyby dodać do niego stertę wyzwisk podskakujących aktualnie w jej głowie. Zmiażdżyła wzrokiem trzy blondyny, które spojrzały na nią, gdy tylko podniosła głos, po czym ponownie skupiła się na telefonie i swoim skretyniałym rozmówcy. – Musisz wiecznie zgrywać pieprzonego macho?
- O co ci znowu chodzi? – zaperzył się Emil i ku swojemu niemałemu zaskoczeniu odkryła, że zamiast kpiny słyszy w jego głosie pewien zadziwiający rodzaj gniewu. – I możesz mi w ogóle wyjaśnić, po co tak naprawdę dzwonisz? Bo ja autentycznie za tobą nie nadążam. Najpierw po pięciu minutach gadki przy papierosie stwierdzasz, że mam ci pomóc szukać twojej biologicznej mamusi, potem przez trzy tygodnie się nie odzywasz, w sylwestra nagle zjawiasz się z dupy w Oberhofie z niebieskimi włosami na głowie w celu Bóg wie jakim, znowu zapadasz się pod ziemię, a teraz dostaję od ciebie telefon o pieprzonej ósmej rano z pytaniem, czy wszystko u mnie w porządku! Chyba mi nie powiesz, że to jest norm…
- O, niezmiernie cię przepraszam, że nie wpisuję się w twoje standardowe kanony normalności – przerwała mu morderczo i tym razem postawiłaby z kolei niemałą sumę na to, że na dźwięk tych słów przewrócił oczami.
- Nie no, jasne. Strzelaj fochy. Bardzo w twoim stylu.
- W moim stylu? – prychnęła ostentacyjnie. – Nawet mnie nie znasz!
- I dziękuję za to niebiosom, bo na pewno szybko bym zwariował. Zmieniłaś zdanie co do maja? Stęskniłaś się? Czy może uznałaś, że zamierzasz poszukiwać także tatusia?
- Myślisz, że jesteś wielce zajebisty, bo robisz superkarierę i wyrywasz panny, ale prawda wygląda tak, że nie da się z tobą po ludzku rozmawiać – wycedziła z nieukrywaną już złością, nabierając jakże mało szokującej ochoty rozszarpania go na kawałki. Estazolam zgodnie z planem pomógł jej zasnąć, jednak gdy tylko się obudziła, niepokój, który tak bardzo dręczył ją w nocy, wrócił ze zdwojoną siłą. Myślała o nim przy śniadaniu uwzględniającym standardową kawę i papierosa oraz przy podróży tramwajem na gapę, a konsekwencją tych analiz był ów kompletnie nieudany telefon, bo z nieznanych jej przyczyn uznała, że niewytłumaczalne, dławiące ją złe przeczucia są związane z osobą wkurzającego biathlonisty. Przy czym, choć jak dotąd niczym tych podejrzeń wprost nie potwierdził, mimo chęci uduszenia go gołymi rękami nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w istocie działo się coś dziwacznego. Jego irytacja nie mogła wynikać z przedwczesnego obudzenia – nawet, jeśli miał wolne, na pewno od dawna był już na nogach. Poza tym z reguły jej własna złość budziła w nim raczej pozytywne emocje. Coś nie grało. – Wyobraź sobie, że miałam dobre intencje, choć oczywiście gówno cię to obchodzi…
- Dobrze, skoro już tak bardzo chcesz wiedzieć, to właśnie jadę do Trondheim na pieprzony pogrzeb! – wpadł jej w słowo, rozwiewając tym samym wszelkie wątpliwości. Na sekundę jej serce zwolniło bieg. A zatem miała rację. I wcale nie dostała bezpodstawnego ataku paniki będącego wstępem do kolejnego emocjonalnego odjazdu. – Możesz sobie pogratulować intuicji. Zadowolona?
Zagryzła wargi, próbując nie myśleć o pierwszej rzeczy, która przyszła jej do głowy (dlaczego miałabym być zadowolona z tego, że jedziesz na pogrzeb?), bo w końcu nie należała nigdy do osób specjalnie przejmujących się cudzymi problemami.
- Czyj? – zapytała w końcu po kilku sekundach uciążliwego milczenia poświęconego odnalezieniu sensownej odpowiedzi.
- Kumpla z dzieciństwa.
- Jak…
- Zastrzelił się – dokończył ponuro, nie pozwalając jej wypowiedzieć pełnej formuły. – Wcisnął lufę do ust. Czeka mnie kilka przyjemnych godzin na komunalnym w fantastycznej atmosferze. Nie mam pojęcia, skąd wiedziałaś, ale chyba powinnaś być z siebie dumna.
Na moment zamknęła oczy.
- O której ten pogrzeb?
- Wpół do trzeciej.
- Mogę coś dla ciebie zrobić? – sama nie wiedziała, dlaczego w ogóle o to pyta.
- Nie wiem – odparł smętnie i bez jakichkolwiek oznak życia w głosie. – Możesz?
Zerknęła na otaczającą ją zgraję ludzi z wykładu, a potem na zegarek. Za dwie minuty wyląduje na półtoragodzinnym koszmarze o sztuce współczesnej. No, chyba, że znajdzie dla siebie jakiś lepszy scenariusz na ten dzień.
Nie siląc się na odpowiedź przerwała połączenie i wcisnęła telefon do kieszeni. Jej umysł pracował na intensywnych obrotach, usiłując sobie przypomnieć pewne cyferki. Nadal odtwarzała je w głowie, idąc chwilę później w kierunku placu Ryesa i modląc się o to, by jak najszybciej złapać tramwaj.


*


Zawsze uważała, że jest twarda. Życie wyrobiło w niej przekonanie umiejętności wybrnięcia z większości sytuacji, z którymi przeciętni ludzie sobie nie radzili. Nigdy jej nie rozpieszczało, ani w czasach dzieciństwa, ani w okresie dojrzewania, ani tym bardziej teraz, gdy właściwie miała już podstawy do tego, by nazywać się dorosłą. Nawet, jeżeli nie do końca potrafiła stwierdzić, czy aby rzeczywiście naprawdę się taką czuła.
Nie – nie użalała się nad sobą. To nie leżało w jej naturze. Należała do osób, które się nie skarżyły, które brały świat takim, jaki był, bez mrugnięcia okiem i słowa sprzeciwu. Po cichu chyba wierzyła, że wszystko, co ją spotkało, musiało się przydarzyć, a ona nie mogła zrobić nic, by temu zapobiec. Wierzyła w przeznaczenie, w to, że każdemu ktoś na górze zaplanował określony scenariusz. Godziła się na to, co przynosił jej los. Gdyby kazano jej wybrać jedno słowo do opisania jej jako człowieka, powiedziałaby – bierna.
Nie walczyła o swoje. Nie podejmowała żadnej aktywności. Zawsze akceptowała cudze decyzje, cudze propozycje, cudze sugestie. To rodzice zdecydowali o przeprowadzce do Norwegii. To otoczenie, do spółki z bezlitosnym losem, wskazało jej sposób na życie, zupełnie inny niż ten, o którym pierwotnie myślała. To Sverre wybrał ją na swoją partnerkę. Chociaż podobał jej się tak samo, jak ona jemu, a może nawet i bardziej, sama nigdy nie zrobiłaby pierwszego kroku. Taka po prostu była.
Przez ostatni tydzień, po jego śmierci, z niewytłumaczalnych przyczyn nachodziło ją bardzo często rozmyte nieco wspomnienie Brna. Nie wiedziała, dlaczego, bo nie miał z jej rodzinnym miastem nic wspólnego. Z tego, co pamiętała, nigdy tam nie był, mało tego, jeśli mówił prawdę, w ogóle nie był w Czechach. Zresztą i ona sama nie widziała ojczyzny od lat. Każdy z odtwarzanych w jej myślach obrazów wydawał się coraz bardziej niewyraźny, bo pochodzące z dzieciństwa wycinki dzień po dniu traciły na ostrości. Szary wieżowiec, w którym mieszkali. Plac zabaw naprzeciwko. Latarnie zamieniające się nocą w zgraję drobnych światełek rozświetlających okolice. Dźwięczny śmiech mamy odbijający się po ścianach małych pomieszczeń budujących pierwsze lata jej życia.
Ją też pamiętała jak przez mgłę. I nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ze Sverrem połączyły ją przede wszystkim podobne, bolesne doświadczenia. Oboje wiedzieli, co to znaczy stracić rodziców we wczesnym wieku. Jemu mimo wszystko chyba było trudniej, bo jego matka piła, awanturowała się i najprawdopodobniej niewiele ją łączyło z wizerunkiem idealnej matrony. Ona za to miała same ciepłe wspomnienia. Mama pochodziła z Węgier i mówiła z zabawnym akcentem. Nigdy się go nie wyparła, pobrzmiewał równie intensywnie i w czeskim, i w norweskim, którego zresztą nie zdążyła się płynnie nauczyć. Tata twierdził, że zakochał się w niej właśnie dzięki niemu.
Umarła dwa lata po przeprowadzce do Norwegii. Nie cierpiała długo i to chyba było jedyną pozytywną rzeczą w jej szybkiej śmierci. Petra nie zdążyła nawet na dobrą sprawę uświadomić sobie, że ją traci. Do dzisiaj wspominając tamten okres odnosiła wrażenie, że jednego dnia miała matkę, a drugiego stała w pierwszym rzędzie pośród praktycznie obcych sobie ludzi na jej pogrzebie.
  Potem, podobnie jak w przypadku Sverrego, przyszedł czas na jej ojca, i podobnie jak w przypadku Sverrego nastąpiło to krótko po jej osiemnastych urodzinach. Nigdy w życiu nie czuła się tak samotna. Wydawało jej się absurdalne, że na świecie obrastającym w miliardy ludzi można było funkcjonować w takiej izolacji.
 Brno kołatało jej w myślach za każdym razem, gdy go sobie przypominała. Sverrego, nie ojca. Sverre. I szereg obrazów z nim związanych przemieszanych ze wspomnieniami z Czech. Tak, jakby na przemian oglądała dwa filmy, zatrzymywała i włączała to jeden, to drugi. Ich pierwsze spotkanie kontra grupa, do której uczęszczała w przedszkolu, ich pierwszy pocałunek kontra droga, którą przemierzała w swoich nieciekawych bucikach, trzymając mamę za rękę, ich pierwsze kocham kontra tablica z przekreśloną nazwą miasta, ostatnia rzecz, którą zobaczyła, opuszczając Brno. Dwa filmy składające się na jej egzystencję. Czuła się trochę tak, jakby wszystko, co miała, skupiało się w tych dwóch elementach, przy czym żaden z nich już dla niej nie istniał. Brno było oddalone o setki kilometrów i wydawało się zupełnie obce, a Sverre odszedł na zawsze.
Chyba do końca życia miała go pamiętać takim, jakim był, gdy spotkali się po raz pierwszy. Widziała oczami wyobraźni jego nieogoloną twarz, niebieskie, mętne źrenice zatopione w stanie intensywnego zamyślenia i niewyprasowaną koszulę, w której, jak na ironię, wyglądał wcale nienajgorzej.  Już wtedy pił na umór, bez większego opamiętania i z przyczyn chyba nawet samemu sobie bliżej nieznanych. Od tego się przecież wszystko zaczęło, od jego zamówienia kufla CB i jej sugestii, że powinien przerzucić się na czeskie piwo, wynikającej tak z patriotyzmu, jak i z osobistych odczuć. Pracowała wówczas w knajpie już czwarty tydzień. Rzadko zaczynała rozmowy z klientami. Właściwie można było powiedzieć, że miał szczęście.
Odnosiła wrażenie, że wszystko potoczyło się między nimi samo z siebie i bez nietypowej dla niej zresztą ingerencji. Wystarczyło raz tupnąć nogą, by ze stoku spłynęła potężna lawina, która zasypała śniegiem każdy centymetr jej ciała. Co gorsza, jego potężne warstwy nie pozwalały jej się wydostać na powierzchnię.
Nie kochał jej. To wydawało jej się oczywiste, i żadne szumne zdanie w jego głupkowato głębokich listach nie mogło zmienić jej stanowczych przekonań. Listy, pieprzone, cholerne listy, przeczytane tyle razy, że każde słowo znała już na pamięć. Wielokrotnie usiłowała je zniszczyć, spalić, zrobić z nimi cokolwiek, by tylko zniknęły z jej pola widzenia. Ale z jakiegoś powodu nie potrafiła tego uczynić. Wtedy po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że może wcale nie była tak silna, jak dotychczas sądziła.
Zostawił jej po sobie kilka marnych kartek z pustymi zapewnieniami. Tylko tyle. No, dobrze, coś jeszcze. Nieważne, bo tak czy siak ją porzucił. Wypchnął ze swojego samochodu, zostawił na poboczu i odjechał w tempie ekspresowym do miejsca, do którego nie mogła za nim podążyć. Do jego własnej Australii.
Nawet we własnym pożegnaniu musiał sypać zasranymi metaforami.
Nigdy wcześniej tyle jej o sobie nie powiedział. Za życia zadawał dużo pytań, ale sam lubił zachowywać wokół siebie dziwną otoczkę tajemnicy. Potrzebowała dobrych kilku tygodni, by wyciągnąć z niego lakoniczną informację o tym, że stracił matkę jako dwunastolatek, ojca jako osiemnastolatek, a ze starszym bratem mieszkającym aktualnie gdzieś pod Wiedniem od dawna już nie utrzymywał kontaktów (rzecz jasna nie wyjaśnił, dlaczego). Uwielbiał słuchać jej opowieści o Brnie, za to sam o swoim rodzinnym mieście mówił półsłówkami. Tak naprawdę przez pierwszych kilka miesięcy sądziła, że jest bergeńczykiem. Choć spędziła w Norwegii większą część swojego życia, nie miała tej typowej dla miejscowych umiejętności rozpoznawania konkretnych dialektów i dopasowywania ich do określonych regionów kraju. Jego akcent nie stanowił dla niej żadnej podpowiedzi, a o tym, że podobnie jak i ona pochodził z zupełnie innego miejsca dowiedziała się czystym przypadkiem. Nawet nie pamiętała, o czym wtedy rozmawiali, kojarzyła tylko, że wspomniała coś o nim i o jego powiązaniach z Bergen, na co on spojrzał na nią nagle jak na wariatkę. Nie jestem stąd, rzucił z zaskoczeniem, na jego twarzy zaś pojawił się subtelny uśmiech pełen rozbawienia. Zmarszczyła brwi. Nie? Nie, wyszczerzył zęby, przelewając wodę z czajnika do szklanki. Jestem z Trondheim. Nie wiedziałaś? Nie, na Boga, oczywiście, że nie wiedziała. Z perspektywy czasu dotarło do niej, że tak naprawdę w ogóle niewiele wiedziała.
Obiecał tamtego popołudnia, że kiedyś zabierze ją do swojego rodzinnego miasta. Ale nigdy tego nie zrobił, w każdym razie nie przed śmiercią. Była w Trondheim pierwszy raz i niemalże natychmiast znienawidziła tę miejscowość każdym elementem swojej zbolałej duszy. To, że prezentowało się pogodniej niż wiecznie deszczowe Bergen i że właśnie tutaj przyszedł na świat człowiek, którego szczerze kochała, nie miało dla niej żadnego znaczenia. Bergen wiązało się dla niej z życiem. Trondheim podarowało jej wizerunek jej mężczyzny w trumnie.
Wszystko, co ją otaczało, wydawało się zupełnie surrealistyczne. A przecież jak mało kto miała doświadczenie w pogrzebach. Pamiętała doskonale zarówno pochowek matki, jak i ojca. W obu przypadkach było podobnie, może ludzi nieco mniej, bo rodzice nie mieli w Norwegii jakiejś przesadnej ilości znajomych. Ale zasadniczo atmosfera wydawała się identyczna. Mimo to Petra za każdym razem odczuwała zupełnie różny rodzaj bólu.
Nie chciała się rzucać w oczy i po cichu liczyła, że stojąc gdzieś z tyłu udało jej się skutecznie wtopić w tłum. Patrzyła beznamiętnie na odzianych w żałobne stroje osobników, których nigdy wcześniej nie widziała. Bez trudu rozpoznała w pierwszym rzędzie starszego brata Sverrego, bo byli do siebie bardzo podobni. Nie miała też większego problemu ze zidentyfikowaniem członków drużyny z Leangen, stojącej zgodnie z przewidywaniami autora listu w jednym, zwartym szeregu – choć kojarzyła tylko jedną z pięciu pobladłych twarzy niewyrażających żadnych emocji. Obok mężczyzny z kajdankami na rękach, obserwowanego czujnie przez dwóch funkcjonariuszy policji stał facet, którego dobrze znała z telewizji i jeszcze dwa tygodnie wcześniej oglądała na kilkunastocalowym ekranie. Sverre nie akceptował żadnych sportów poza dwoma wyjątkami - piłką nożną i biathlonem. Zawsze siadał wówczas na kanapie, z butelką piwa w ręce albo bez, i obserwował od startu do mety, nie komentując nawet słowem przebiegu wydarzeń bez względu na to, jaki by on nie był. Odezwał się raz – właśnie wtedy, dwa tygodnie temu. Chwilę po tym, jak wyścig już się skończył. Przeczesywał jej włosy palcami wpatrując się w reklamę zegarków. A potem nagle, niespodziewanie, powiedział: jestem z niego tak kurewsko dumny. Nie zrozumiała. Z kogo? Z Magnusa, odparł takim tonem, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. Z jego mało logicznych tłumaczeń wywnioskowała po jakimś czasie, że znał jednego z biathlonistów osobiście. Uznała to za bujdę, ale najwyraźniej w tym względzie akurat się pomyliła. Nie miała wątpliwości, że gość latający z karabinem na wąskich nartach i typ stojący kilka rzędów przed nią w płaszczu i spodniach od garnituru to jedna i ta sama osoba. Zatem zdarzały się aspekty, w których Sverre dla odmiany mówił prawdę.
Koleś z kajdankami płakał. Sterczał z brzegu przygarbiony, lekko pochylony, i autentycznie chlipał, na próżno usiłując zachować pozory opanowania. Nie on jeden zresztą zalewał się łzami, choć to właśnie jego widok sprawił, że coś zaczęło w niej pękać. Wszystko znów przemknęło jej przed oczami. Znów widziała słowa – wszystko, co razem mieliśmy, niczym nie zawiniłaś, świat się nie skończył. Znów słyszała słowa – dobrze mi z tobą, kocham cię, poradzimy sobie. Słowa. Tylko i wyłącznie słowa. Puste frazesy pozbawione wartości. Kocham? A cóż to kocham znaczyło w jego ustach? Cóż on w ogóle wiedział o kochaniu? Jak wyobrażał sobie miłość? Dla niej kocham równało się jestem obok. On rzucił kocham i pociągnął za spust, pozwalając kuli rozerwać własne ciało na strzępy. I ten człowiek twierdził, że kocha?
- Jak mogłeś? – nie potrafiła się dłużej powstrzymać, nie potrafiła pohamować łez, nie potrafiła milczeć. Już nie była silna. Stała się równie słaba, jak on, równie żałosna, równie zmarnowana. Nie zostało w niej nic z dawnej Petry. Nie zasługiwała nawet na to, by nazywać się jej cieniem. Pragnęła rozpłynąć się w płatkach spadającego jej na nieosłoniętą głowę śniegu. – Jak mogłeś mnie zostawić, ty pieprzony draniu? Jak mogłeś mnie zostawić z tym wszystkim samą?
Nawet się nie zorientowała, gdy ciche łkanie przemieniło się w histeryczną rozpacz. Nie obchodziły ją spojrzenia, których jeszcze chwilę wcześniej tak bardzo pragnęła uniknąć. Wszystko nagle kompletnie straciło na znaczeniu. Poczucie absurdalnej izolacji zyskało dla niej zupełnie nowy wymiar. Naprawdę była sama. Naprawdę zostawił ją z tym wszystkim samą.
Małe stworzenie rozwijające się w jej brzuchu niczego w kwestii alienacji nie zmieniało.


*


Jeżeli kiedykolwiek miała jakieś wątpliwości co do własnego zbzikowania, zanikły one doszczętnie w momencie, w którym tylko wylądowała na dworcu w Trondheim, a intensywny opad śniegu w ekspresowym tempie oprószył jej charakterystyczną, niebieską czuprynę. Wykląwszy siebie w myślach po pierwsze za porąbany pomysł, po drugie zaś za brak czapki, szybko ruszyła na poszukiwania cmentarza komunalnego, zastanawiając się, jak, do ciężkiej cholery, wytłumaczy Emilowi w choćby względnie logiczny sposób swoją obecność. Po siedemdziesięciu pięciu minutach kombinowania nadal nie ustaliła żadnej sensownej wersji i gdy tylko w końcu go dostrzegła, dotarło do niej, że będzie musiała improwizować, choć, ku jej niemałemu zaskoczeniu, jej widok wydawał się wcale nim zbytnio nie wstrząsnąć. Albo zatem był w nadmiernym szoku pogrzebowym, albo pogodził się z faktem, że w jej przypadku nieoczekiwanych odwiedzin należało w istocie rzeczy jednak oczekiwać.
- Pomyślałam, że będziesz potrzebował… - zaczęła idiotycznie i natychmiast urwała, uświadamiając sobie, jak głupio musi wyglądać, bez czapki, z poczochranymi, obsypanymi śniegiem włosami, rękoma w kieszeniach i miną skretyniałej czternastolatki o zarumienionych od zimna policzkach. Fakt, że otaczały ją tłumy ludzi w żałobnych strojach, a jemu towarzyszył aktualnie jakiś facet o cwanym i ponurym wyrazie twarzy z dzieckiem na rękach wcale nie ułatwiał sytuacji. Po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, co jej właściwie odbiło. - …towarzystwa. Ale mogę wrócić do Oslo, udamy, że to nie miało miejsca i…
Nieznany jej typ zmarszczył brwi, zaś biathlonista popatrzył na nią w sposób, którego nie potrafiła zidentyfikować. Przyszło jej do głowy, że powinna się odezwać, jednak uprzedził ją bez większego zastanowienia.
- Dobrze cię widzieć, Chloe – powiedział tym samym, dziwacznym i niepasującym do niego zupełnie tonem używanym podczas ich porannej rozmowy. Coś jej podpowiadało, że po cichu spodziewał się jej przyjazdu. Należało go chyba za to nagrodzić oklaskami, zważywszy na fakt, że sama zupełnie inaczej planowała spędzić ten wtorek i że cudem nie spóźniła się na pociąg. Przeniósł wzrok na swojego nadal obserwującego ją bacznie kompana. – Ed, to Chloe. To dla niej szukasz kilku adresów. Chloe, mój kumpel Eldar.
Wesoły haker, przemknęło jej szybko przez myśl, gdy gość wyciągnął do niej rękę na powitanie, nadal dzielnie ściskając drugą dziecko, na oko nie więcej niż dwumiesięczne. Jego spojrzenie wciąż pozostawało bardzo czujne.
- Niezbyt sprzyjające okoliczności – zauważył chłodnym tonem, który zdawał się idealnie wkomponowywać w sytuację. – Emil mówił, że szukasz namiarów na kogoś z Tromsø.
- Powiedzmy.
- Załatwię ci to na dniach. Tak myślę. Ostatnio miałem trochę roboty.
- Bez pośpiechu – rzuciła cicho. – To nie jest kwestia życia i… - szybko urwała, dochodząc do wniosku, że wspominanie o śmierci nie byłoby aktualnie zbytnio na miejscu. Chryste, naprawdę dostrzegała ewidentne luki w aktualnej terapii. – Nie jest mi to na razie jakoś wielce potrzebne – bąknęła w końcu niczym ostatnia kretynka. Nie wydawało się, by Eldar był jej lekkim nietaktem szczególnie wzruszony.
- I tak zamierzam się tym zająć – oznajmił i wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów, kierując się w stronę Emila, który przyglądał jej się teraz uważnie, nie tyle z dozą zaskoczenia, co w pewnym nietypowym dla siebie zadumaniu. W niczym nie przypominał swojego klasycznego wcielenia i poczuła się trochę dziwnie, choć jakkolwiek by na sprawę nie spojrzeć miał pełne prawo do tego, by się na nią w tej chwili gapić. W końcu sama nawet nie bardzo wiedziała, co robi w tym miejscu, wpychając się w jego wyjątkowo prywatne sprawy i tłumacząc to… No, właściwie wcale nie tłumacząc. – Potrzymaj ją, Corleone – mruknął i zanim Emil zdążył się obejrzeć, już miał w rękach dziewczynkę, a Eldar szybko zapalał marlboro.
- Darowałbyś sobie przy dziecku.
- Przestań pierdolić jak Astrid.
- A’propos. Gdzie ją posiałeś?
- Gada o pierdołach z Anne i Ingvild. Wiesz, każda okazja dobra do czczej paplaniny. – Zaciągnął się potężnie. – Kurwa, to są jakieś jaja – rzucił bardziej w kierunku nieba niż do obojga swoich rozmówców. Tym razem to Chloe obserwowała Emila, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że w widniejącym przed jej oczami obrazku pomimo ogólnej sytuacji było coś niezwykle rozczulającego. Stojący przed nią mężczyzna nie miał w sobie nic z faceta, którego jak dotąd znała. – To są jakieś, kurwa, jaja.
- Niezła stypa, co, misiaczki? – dołączył do nich inny nieznany jej koleś w pogrzebowej stylizacji, również z papierosem w ustach. Na jego twarzy malował się ironiczny uśmiech, poszerzony tylko na widok Emila i niemowlęcia w jego rękach. – Jest ekstra, nie? Cóż to, il padrino w akcji?
Biathlonista nieco się skrzywił.
- Przezabawne, stary.
- Lubi go – wtrącił Eldar, wskazując na skrytą w grubych warstwach ciuchów córeczkę wtuloną w dwukrotnego mistrza olimpijskiego. – Paranoja. A gość nawet specjalnie nie przepada za dziećmi.
- Nigdy nic takiego nie powiedziałem.
- Ale powiedziałeś, że nie chcesz mieć własnych – zauważył bezimienny typ. – Wychodzi prawie na jedno. Zresztą pal licho ciebie. Dzisiaj nie jesteś pierwszoplanowym bohaterem, Magnus.
Znowu ten Magnus.
- Lundin zwinął ci wszystkie błyski fleszy – mruknął cynicznie Eldar, obracając nerwowo fajkę w palcach. – Kurwa, nie wierzę w to.
- Nieźle ją wyruchał, co? – wzrok pana anonimowego pomknął w kierunku wychodzącej właśnie z terenu cmentarza dziewczyny, na którą Chloe natychmiast zwróciła uwagę, bo jej histeryczny płacz było słychać aż nazbyt wyraźnie. Laska wyglądała na młodszą od niej i sprawiała wrażenie, jakby lada moment miała również wpakować sobie kulkę prosto w gardło. Skręciła w lewo, maszerując tak szybko, jak tylko potrafiła i nie patrząc pod nogi.
- Nie tylko ją – wycedził Eldar, znowu się zaciągnąwszy. – Wszystkich nas wyruchał.
- No, ale nam przynajmniej dziecka nie zrobił – zasugerował koleś, na co Emil błyskawicznie zmrużył oczy i wbił w niego skonsternowane spojrzenie.
- Coś ty powiedział?
- Jakiego znowu dziecka? – Eldar również sprawiał wrażenie zdecydowanie zaskoczonego. Facet tylko parsknął.
- No co wy, chłopaki. Nie przyjrzeliście się? – pokręcił głową z kpiącą rezygnacją. – Miśki, smarkula jest w ciąży. Zdaniem Ingvild to co najmniej czwarty miesiąc. Co, myśleliście, że ta histeria to tak tylko z miłości?
Żaden z zainteresowanych nie odpowiedział. Wesoły haker wyglądał zupełnie, jakby się miał zapaść pod ziemię, zaś jego utytułowany sportowo kolega jedynie wymienił z Chloe wstrząśnięte spojrzenie. Nie wiedząc, jak powinna się w tym momencie zachować, zdobyła się jedynie na przepraszającą minę.
- Simena zaraz zwijają, ruszcie dupy – do ich czwórki przyłączył się inny gość, nieco od nich wyższy i dosyć potężnie zbudowany. – Zostajesz dzisiaj w mieście? – zapytał Emila, który zaprzeczył ruchem głowy.
- Jadę do Oslo – odparł, spoglądając kątem oka na Chloe. Uniosła brwi do góry.
- Nie musisz mnie zaw…
- Daj spokój.
- Ale wrócę po…
- Nie dyskutuj ze mną, Chloe, okej? – warknął nieco chłodniej, a chociaż w każdej innej możliwej sytuacji czułaby się w obowiązku zaatakować go jakąś nieprzyjemną ripostą, teraz wiedziała, że byłoby to wyjątkowo niewłaściwe. Wbiła wzrok w czubki swoich butów, nie chcąc mu przytakiwać, jednocześnie zaś nie próbując już dalej protestować. – Zbiorę się koło szóstej – oświadczył w kierunku autora pytania.
- To w takim razie za godzinę widzimy się na Leangen – oznajmił tamten i zerknął znacząco na pozostałych dwóch panów, dając im jednoznacznie do zrozumienia, że komunikat jest skierowany do wszystkich. – Lundin zapłodnił pannę. Podobno trzynasty tydzień. Trzeba się naradzić, co z tym fantem zrobimy. – Nie czekając na odpowiedź odszedł i zniknął w żałobnym tłumie. Eldar uszczypnął się w podbródek, cisnął niewypalonego w połowie papierosa na ziemię i rozdeptał obcasem buta, po czym bezpardonowo wyrwał niemowlę z powrotem z rąk Emila, na którego mężczyzna o nieznanym Chloe imieniu popatrzył wymownie.
- Wygląda na to, że zostałeś sam na placu boju, stary – powiedział ze szczerym współczuciem.


*


W uszach dudnił mu płacz dziewczyny. Był jak melodia, której nie dało się wyłączyć, jak zdarta płyta nie do zlikwidowania. Wciąż i wciąż pobrzmiewał mu w głowie, przyklejony do jej zrozpaczonego wizerunku migającego co chwila przed jego oczyma. Nigdy wcześniej jej nie widział, i sądząc po minach reszty członków drużyny z Leangen nie on jeden. Żaden z nich nie miał pojęcia, że w życiu Sverrego była jakaś kobieta. Podobnie, jak i żaden nie miał pojęcia, że pierwsze od lat zebranie na stacji kolejowej przydarzy się w takich okolicznościach.
Czwórka. Tylu ich zostało, teraz, gdy Lundin nie żył, a Simena zabrali z powrotem do więzienia. Jeden, dwa, trzy, cztery. Wszyscy nadal w oficjalnych strojach, wszyscy z papierosami, wszyscy w milczeniu, bo cisza jak nigdy dotąd wydawała się między nimi bardzo na miejscu. Każde słowo sprawiało aktualnie wrażenie zupełnie niestosownego. O czym tu zresztą mówić? Jak rozmawiać, kiedy się wraca z pogrzebu własnego przyjaciela, który porozcinał wszystkie więzy łączące go z życiem bez najmniejszych skrupułów i jakichkolwiek zapowiedzi?
Chloe też nie wydobywała z siebie żadnego odgłosu. Siedziała obok niego i paliła bezszelestnie. Włosy opadały jej na twarz, wzrok miała wbity w kolana. Chloe. Czegokolwiek by nie pomyślał na jej widok i jakkolwiek by go nie zaskoczyła swoim przyjazdem, sam przed sobą musiał po cichu przyznać, że w jej tutejszej obecności było coś kojącego. Głównie właśnie dzięki temu, że nic nie mówiła i że nie próbowała go w żaden sposób pocieszać. Nie zadawała pytań i nie wnikała w żadne szczegóły. Po prostu siedziała. Nie skomentowała nawet wypalenia przez niego połowy paczki papierosów w ekspresowo szybkim tempie, choć dzięki jej wymownemu spojrzeniu wiedział, że nie aprobowała takiej praktyki. Mimo to nie próbowała go jednak od niej odwieść, za co był jej zresztą bardzo wdzięczny. Z jakiegoś powodu zachowywała się dokładnie tak, jak by mógł tego w tej chwili od niej wymagać, jakby udało jej się przejrzeć go na wylot i zrozumieć, czego na ten moment najbardziej potrzebował. Zupełnie nie potrafił stwierdzić, kiedy właściwie aż tak się ze sobą zżyli. Bo przecież on nie znał jej, ona nie znała jego, a jednak teraz tkwiła razem z nim w tej koszmarnej atmosferze, prawdopodobnie bez żadnej sensownej przyczyny. Po prostu była, i to bycie wystarczało mu do tego stopnia, że najchętniej by ją teraz uścisnął, albo chociaż złapał za rękę. Natychmiast jednak się z tego wycofał. Odniósł jak dotąd wrażenie, że unikała cielesnej bliskości jak ognia, i pomijając ten jednorazowy incydent w Oberhofie, gdy mimo wszystko oboje byli trochę wstawieni, a okoliczności nabrały charakteru nieco ekstremalnych, bardzo ściśle przestrzegał figurującej między nimi niewidzialnej granicy.
- Może nie wiedział o ciąży – rzucił Eldar bez przekonania, słowa kierując w stronę torów kolejowych. Emil nie potrafił sobie przypomnieć, by kiedykolwiek na tej stacji panowała między nimi aż tak grobowa cisza, teraz przerwana jedynie prychnięciem opartego o ścianę budynku Rasmusa.
- Jasne – warknął przez zaciśnięte zęby głosem pobrzmiewającym pogardliwą nienawiścią. – Oczywiście, że nie wiedział. Pewnie o tym, że z ruchania może w ogóle powstać jakieś dziecko też nie wiedział.
Nikt nie znalazł na to stwierdzenie sensownej riposty. Cała piątka nadal milczała, zajęta jedynie pakowaniem kłębów dymu do płuc. W końcu najstarszy członek drużyny odezwał się ponownie.
- Trzeba będzie się nią zająć – wycedził zimno, dodatkowo obniżając i tak już nieprzyjemną temperaturę. Emil wolał się nie zastanawiać, jak głupkowatym ruchem jest siadanie na obsypanej jeszcze kilka minut wcześniej śniegiem powierzchni w perspektywie zbliżających się mistrzostw. O nich zresztą szczególnie nie chciał myśleć, bo nic bardziej nie przypominało mu na chwilę obecną Sverrego. – Nią i dzieciakiem. Szczególnie po porodzie.
Eldar prychnął.
- Po porodzie? Ty na serio uważasz, że będzie jakiś poród? – wydał z siebie taki odgłos, jakby uznał tę wizję za wyjątkowo zabawną. Wcale na nich nie patrząc biathlonista mógł się założyć, że w tej chwili Rasmus właśnie świdrował małego hakera wzrokiem.
- A dlaczego miałoby go niby nie być?
- Dlaczego? – powtórzył za nim o pół tonu ciszej. – Niech, kurwa, pomyślę. Może na przykład dlatego, że laska została z syfem zupełnie sama, bo nasz kochany kumpel z przyczyn bliżej nieznanych uznał za fantastyczny pomysł odstrzelenie sobie łba? – z daleka dało się doskonale usłyszeć zgrzytanie zębami. – Albo może dlatego, że ma… ile lat, siedemnaście?
- Dziewiętnaście – odezwał się milczący do tej pory Andre. To on przekazał im Dramatyczną Nowinę, co chyba nie powinno być niczym zaskakującym. Jako mąż otoczonej ze wszelkich stron licznymi gronami znajomych Ingvild o wszystkim dowiadywał się jako pierwszy. Nie zmieniało to chyba jednocześnie faktu, że i on nie przewidział takiego obrotu spraw. – To Czeszka, skminili się w Bergen.
- Wszystko fajnie, tylko co to ma do rzeczy, Andersen? – zapytał niecierpliwie Rasmus, kierując się z powrotem w stronę Eldara. – Co ty właściwie usiłujesz powiedzieć?
- To, że jeżeli już mamy się na coś składać, to chyba na skrobankę.
Na stacji znów zrobiło się cicho. Emil mimowolnie obrócił się na sekundę za siebie, by spojrzeć na wykrzywioną w gniewie twarz najstarszego z kumpli, teraz emanującego niemalże żądzą mordu.
- Pojebało cię.
- Nie sądzę.
- Nie ma mowy – oświadczył natychmiast tonem nieuznającym jakiegokolwiek sprzeciwu. – To nie wchodzi w grę.
- Sam stwierdziłeś, że trzeba się nią zająć – zauważył Andre sceptycznie.
- Nie w taki sposób! – cała rozmowa chyba ostro Rasmusa oburzała. – Nie będę się składał na pieprzoną aborcję tylko dlatego, że Lundinowi brakło jaj, by wziąć odpowiedzialność za dzieciaka, którego sam zrobił!
- Lundin miał depresję, Kjetil – wywarczał ze złością Eldar. – A dziewczyna jest w obcym kraju bez jakiegokolwiek wsparcia i pewnie nawet nie skończyła zasranego liceum.
- Więc najlepiej zrzucić się na zabieg i udać, że problem nie istniał, prawda?! – Chloe aż się wzdrygnęła, gdy Rasmus dodatkowo podniósł głos o pół tonu. – Zabawne, że nie byliście tacy skłonni do propagowania skrobanek, kiedy to ja wpadłem!
- To była zupełnie inna sytuacja.
- Kurwa, pewnie, że była inna! Bo ja w przeciwieństwie do tego kutasa zająłem się swoim pieprzonym dzieckiem! – milczenie, które spadło na ich piątkę, nabrało takiego ciężaru, że Emil odniósł wrażenie, jakby ktoś właśnie wpakował mu na plecy kowadło. Nerwowo obrócił papierosa między kciukiem a palcem wskazującym. – Smarkacz nie jest niczemu winien. To czwarty miesiąc, do jasnej cholery. Nigdy w życiu się na coś takiego nie zgodzę.
- Raczej nie ty o tym zdecydujesz, przyjacielu.
- Ale nie muszę przykładać do tego ręki – odbił błyskawicznie piłeczkę i po kilku sekundach ciszy nagle skupił się na jedynym członku drużyny z Leangen, który jak dotąd nie zabrał w sprawie głosu. – Svendsen!
Emil zaciągnął się swoim marlboro, nawet na nich nie patrząc.
- Czego? – zapytał, wzrok mając wbity w przestrzeń przed sobą. Kątem oka widział, że Chloe spogląda na niego z lekkim niepokojem.
- Decyduj.
Parsknął pod nosem.
- O czym mam decydować?
- O waszej charytatywnej zbiórce na skrobankę, ojcze chrzestny – syknął pogardliwie Rasmus. – Krótka piłka. Jak będzie? Zrzucisz się na to bezbolesne rozwiązanie problemu?
Nie odpowiedział. Zamiast tego przypatrzył się raz jeszcze smętnym horyzontom rozpostartym przed jego oczami. Trondheim wydawało się dziś wyjątkowo nieszczęśliwe, pozbawione swojego codziennego entuzjazmu i ogarnięte szarą melancholią. Pomyślał o Sverrem, o wszystkich jego wcieleniach, które zdążył poznać przez całe życie, o dziecku z przedszkola, nastolatku z liceum i dorosłym mężczyźnie. Pamiętał go roześmianego, cieszącego się drobnymi rzeczami, oblewającego złota z Vancouver, mówiącego jest jeszcze tyle lasek do posunięcia w ramach urodzinowych życzeń złożonych parę lat temu. Wspomnienia, cholerne wspomnienia, stos wspomnień składających się na definitywnie zamkniętą przeszłość. Spojrzał na Chloe, a ona na niego. Jej twarde, silne szare oczy niczego nie podpowiadały, nie nakierunkowywały na żadne rozwiązanie. Nie miał pojęcia, co w tej chwili siedziało w jej głowie. Zresztą nie było to aż tak istotne. Oboje wiedzieli, że sam musiał się oszacować, zdecydować, postanowić, wbrew któremuś z zasugerowanych stanowisk. Życie opierało się na wyborach.
Wziął głęboki oddech.
- Jeżeli tego będzie chciała, to owszem – oświadczył w końcu spokojnie, nadal na nich nie patrząc. Cisnął niedopałek na tory, gdy Chloe spuściła głowę, a Rasmus tylko strzelił nerwowo kostkami palców.
- Świetnie – burknął nienawistnie. – Super.
Znowu cisza.
- Myślałem, że masz więcej rozumu – szepnął ochrypłym głosem po paru sekundach, co Emil skwitował jedynie drwiącą miną.
- Rozumu – powtórzył za nim powoli, dobitnie akcentując. – Zabawne. A powiesz mi, gdzie był twój rozum w momencie, w którym Amund się zastrzelił?
- Nie no, jasne, dodaj jeszcze najlepiej, że to wszystko to jest moja wina! – Rasmus brzmiał tak, jakby miał za chwilę eksplodować. – Oczywiście! Kurwa, co ty możesz wiedzieć? Jeździsz sobie po tych swoich pierdolonych Austriach i trzepiesz ciężką kasę za udawanie wielkiej gwiazdy na resztę lejąc ciepłym moczem! Nie masz pojęcia, jak to jest mieć prawdziwe prob…
Nie dokończył, przygwożdżony przez Emila w przeciągu kilku sekund do ściany budynku. Kiedyś, w czasach, gdy bezsprzecznie wyróżniał się z całego towarzystwa wyjątkowo silną posturą, żaden z pozostałych członków drużyny nie odważyłby się z własnej inicjatywy rozpocząć takiego pojedynku. Teraz jednak miał wyjątkowo godnego rywala, w którym nie dało się już rozpoznać drobnego chłopca z czasów szkolnych.
- Jakbyś rzucił wszystko dla zapierdalania z jebanym karabinem na plecach zamiast rżnąć na prawo i lewo bez gumki, to może inaczej byśmy dzisiaj rozmawiali – wycedził Emil przez zaciśnięte zęby. – Nie waż się wyżywać na mnie za to, że nie wyszło ci w życiu. Zrozumiałeś?
Rasmus spojrzał tylko na niego z pogardą.
- Gdybyśmy nie dali dupy i zajęli się Lundinem tak, jak należało, dziś by nas tutaj nie było – kontynuował biathlonista bezlitośnie. – I ty o tym doskonale wiesz. Więc przestań pieprzyć o tym, jakiego to nie masz życiowego doświadczenia i jak bardzo aborcja wydaje ci się niemoralna. Nie chcesz się składać, to tego nie rób. Krótka piłka.
Nikt nie ośmielił się wtrącić. Atmosfera dobrnęła do nieprzyzwoitych rozmiarów ciężkości. Emil rozluźnił uścisk, a jego starszy o jedenaście miesięcy przyjaciel odrzucił resztę papierosa.
- Pierdol się – warknął, patrząc ulubieńcowi norweskiego sportu prosto w oczy.
- Sam się pierdol – powiedział beznamiętnie tamten, na co Rasmus tylko zagryzł gniewnie dolną wargę, pokręcił głową z gorzkim niedowierzaniem i zeskoczył prosto na tory, by szybkim krokiem ruszyć między szynami w kierunku na wschód. Eldar zrobił na ten widok przerażoną minę.
- Stary, Ranheim jest otwarte!
- I dobrze! – odwrzasnął Rasmus, nawet na nich nie spoglądając. Emil napotkał niepewne spojrzenie Chloe, najprawdopodobniej usilnie powstrzymującej się przed zadaniem jakiegoś pytania. Gdy po paru minutach kolega nie wrócił, westchnął tylko pod nosem.
- Zaczekaj tutaj, okej? – rzucił w jej stronę, po czym nie czekając na odpowiedź popędził za kumplem.
Znów poczuł się jak nastolatek. Obraz zapłakanej brunetki ustąpił miejsca kolejnej dawce wspomnień, tym razem z czasów, kiedy ostatni raz razem z drużyną maszerował po tej samej, śmiercionośnej trasie, balansując na szynach w pogoni za adrenaliną. Jeden kretyński pomysł gonił wtedy następny. Pieprzone łobuzy!, darł się dróżnik, gdy tutaj, na tym właśnie torze kładli się twarzami do nieba, zawsze w tej samej, wynikającej ze starszeństwa kolejności, wiedząc, że pociąg ma podjechać lada moment, i śmiali się, śmiali się histerycznie i lekkomyślnie, śmiali się z siebie i z życia, śmiali się z otoczenia, z kruchości świata, z tego, jak łatwo było stracić wszystko, co się tylko miało…
Tym razem cały świat wyglądał tak cholernie inaczej.
Rasmus siedział na szynie z brodą opartą na podniesionych do góry kolanach, patrząc przed siebie beznamiętnie, z wargami ściśniętymi w kreskę. Gdy Emil pstryknął palcami na wysokości jego wzroku, nawet nie mrugnął. Wyglądał tak, jakby dostał obuchem w łeb.
- Odpieprz się.
- Daj spokój.
- Odpierdol się ode mnie. - Odbił spojrzeniem na bok, usiłując uniknąć konfrontacji. Emil bezpardonowo chwycił go za podbródek.
- Przestań. Rusz tyłek i chodź.
Cisza.
- Nie wierzę, że nie wiedział – wywarczał po dwudziestu sekundach Rasmus lodowato. – Nie wierzę, że nie wiedział o dziecku.
- Ja też nie wierzę.
- Kutas ją zapłodnił i zostawił. Przeleciał ją, zrobił w chuja i się zastrzelił.
Nie było na to sensownej odpowiedzi, a przynajmniej żadna nie przychodziła Emilowi do głowy. Z różnymi rzeczami musiał się już w życiu zmierzyć, ale nic nie przypominało tego, przez co przechodził obecnie. Przykucnął obok.
- To nie nasza wina – powiedział Rasmus, nadal patrząc przed siebie. – Nie wmówisz mi, że to przez nas.
- Niczego ci nie wmawiam.
- My tego nie zrobiliśmy.
- Niczego ci nie wmawiam.
- Nie chciał mnie wpuścić. Nie odbierał telefonu. Od chłopaków też. Ani razu nie był u Edv… Simena na widzeniu. Ani razu.
- Wiem.
- Mało dzisiaj na cmentarzu nie wykitował. Simen. Widziałeś kiedyś, żeby tak strasznie ryczał? Przed pierdlem nie dało się go złamać. Oni go tam wykończą. A ten chuj nawet nie był u niego na widzeniu.
- I już nie będzie. Przestań. Zbieramy się stąd.
- Jedź do swojego zasranego Oslo i daj mi spokój.
- Chodź.
- Daj mi, kurwa... – jego słowa utonęły w dźwięku, który obaj znali aż za dobrze. Emil poczuł, jak wszystko automatycznie w nim sztywnieje. Ranheim jest otwarte.
- Słyszałeś to?
- Słyszałem.
- Rusz się.
- Nie.
- Rusz tyłek.
- Nie.
- Rasmus, kurwa mać, pociąg jedzie! – zniecierpliwiony biathlonista chwycił kolegę za ręce, ale zgodnie z przewidywaniem napotkał opór.
- Spieprzaj.
- Chyba ty – nieszczęście polegało na tym, że Rasmus nadal pozostawał cholernie silny, i gdyby Emil był zbudowany tak, jak Andre albo Eldar, nigdy w życiu nie dał rady by go ściągnąć z torów. Czasem jednak lata wielogodzinnych treningów okazywały się zaskakująco przydatne, szczególnie w momentach podobnych do tego, gdy udało mu się wreszcie zepchnąć kolegę na bok, góra piętnaście sekund przed tym, jak pociąg dosłownie śmignął im przed nosem, a turkotanie jego kół wydało mu się najbardziej mrocznym dźwiękiem na świecie. Zanim jeszcze wszystkie wagony zdążyły zniknąć z jego pola widzenia, spojrzał na swojego najstarszego przyjaciela z furią. – Pojebało cię?! Popierdoliło cię już doszczętnie?! – potrząsnął Rasmusem jak marionetką i ze zdumieniem uświadomił sobie, że w jego oczach pojawiły się łzy. – Co ty, kurwa, z Lundinem się chcesz widzieć?! Tęsknota?! Człowieku, ty masz trójkę dzieci, ogarnij się!
- On by tego nie zrobił – powiedział cicho Rasmus, a do Emila dotarło, że nigdy nie widział go w takim stanie. – Sverre, którego znaliśmy, nie zrobiłby czegoś takiego. Nie zrobiłby jej tego. – Nie potrafił już dłużej powstrzymywać bólu, płakał jak dziecko, prosto w ramię człowieka wybitnie nieradzącego sobie z przyznaniem do słabości, niezdolnego do wyrzucenia z siebie jakichkolwiek prawdziwie ludzkich emocji. Emil po raz pierwszy od bardzo dawna pomyślał, że autentycznie sytuacja go przerosła. – Nie zrobiłby tego nam.
To się akurat zgadzało.
- Pytanie, czy rzeczywiście go znaliśmy – mruknął i uścisnął Rasmusa tak mocno, jak tylko umiał. Potrzebował dobrych kilku sekund, by uświadomić sobie, że raptem parę metrów od niego stała Chloe, uważnie obserwując całą scenę.


*


Czubkami butów wodziła po lekkiej warstwie śniegu, wyrysowując na niej kształty, które nie przypominały niczego konkretnego. Przychodziło jej do głowy mnóstwo sprzecznych, skomplikowanych myśli, ale żadnej z nich nie potrafiła i nie chciała bynajmniej wyrzucać z siebie na głos. Wpatrywała się w milczeniu we własne kolana, z pełną świadomością, że oto i po raz kolejny z własnej woli wpakowała się w zupełnie irracjonalną sytuację.
- Dzięki – bąknęła, gdy wcisnął jej do ręki paczkę papierosów, nawet na nią nie spoglądając. Od razu to zauważyła: od początku podróży ewidentnie unikał jej wzroku, tak jakby w pewnym sensie niemalże się jej bał. Kompletnie to do niego nie pasowało. Zresztą, nic, co dzisiaj robił, tak na dobrą sprawę do niego nie pasowało – ani trzymanie dziecka w rękach, ani pocieszanie, ani ta przerażająca cisza, która zupełnie gryzła się z wizerunkiem wiecznie roztrajkotanej gaduły, za jaką go zawsze miała. Nawet cholerne palenie wydawało się dziwne, choć sama musiała w myślach stwierdzić dość jednogłośnie, że z papierosem było mu do twarzy. Dopiero dzisiaj dostrzegła, że trzymał go między kciukiem a palcem wskazującym. Mały i cholernie seksowny szczegół.
Nie odpowiedział, zamiast tego obszedł auto dookoła i wsiadł od drugiej strony na miejsce kierowcy. Spodziewała się trzaśnięcia drzwiami sygnalizującego koniec postoju, ale kiedy się odwróciła, zobaczyła, że usadowił się identycznie, jak ona, wygrzebując jednocześnie z kieszeni kurtki zapalniczkę. Niewiarygodne, ile gość na co dzień nietrapiący się bynajmniej czymś tak trywialnym jak nadmierna słabość do nikotyny potrafił wypalić w sytuacjach krytycznych. Pod żadnym względem jej w owej konkurencji tego popołudnia nie ustępował. Sama nie wiedziała, czy powinna go podziwiać, czy się oburzać, czuła jedynie, że wszelkie pouczenia z jej strony byłyby mimo wszystko bardzo nie na miejscu.
Przemknęło jej przez głowę, że może powinna coś powiedzieć. Jakoś do niego zagaić, zacząć rozmowę w jakikolwiek sposób, bo każda konwersacja wydawała się lepsza od ciszy. Potem stwierdziła, że i tak nic nie przychodzi jej do tego głupiego łba, i koniec końców poprzestała na wgapianiu się w dystrybutory paliwa na stacji, czekając cierpliwie, aż wyjara to swoje głupie marlboro czy co on tam miał w kieszeni.
Chryste, co ona sobie w ogóle myślała? Co jej, do ciężkiej cholery, odbiło? Powinna być teraz w mieszkaniu i wykańczać obraz. Albo chociaż siedzieć z chłopakami i pić. Wspaniale, że zdobyła się na ten wzruszający gest pomocy bliźniemu w sytuacji kryzysowej, tylko tak się akurat nieszczęśliwie składało, że była naprawdę gównianym wsparciem. Nawet nie umiała rzucić żadnego pocieszającego frazesu. Zamiast tego zwaliła mu się na głowę i przymusiła do nieplanowanej, pięciogodzinnej podróży do Oslo, podczas której jak dotąd nie zamienili ani słowa. Ani jednego słowa! Oklaski dla tej pani!
- Chloe – automatycznie wyprostowała się na wydźwięk swojego imienia i obróciła na siedzeniu o dziewięćdziesiąt stopni, zamykając drzwi w tym samym momencie, co on. W środku auta unosił się łagodny zapach tytoniu. Wreszcie na nią spojrzał – przelotnie, bo po może trzech sekundach znów umknął wzrokiem gdzieś na bok. Zalała ją fala absurdalnego skrępowania i po raz n-ty w tym miesiącu zaczęła się zastanawiać, jakie środki mógłby jej jeszcze przepisać Hernar, by wreszcie poczuła, że zbliża się do jakiegokolwiek względnego choćby stanu normalności.
- Oddam ci za fajki w mieszkaniu – wymamrotała, ponownie okazując nadmierne zainteresowanie własnymi kolanami. – Nie mam przy sobie drobnych.
- Obejdzie się – odpowiedział chłodno i wcisnął kluczyk do stacyjki. – Niech to będzie rewanż za fatygę.
Znów zrobiło się między nimi cicho. I niezręcznie. Jedno w sumie równało się drugiemu. Cóż – sama była sobie winna.
Po chwili nieprzyjemnego milczenia wziął nagle głęboki oddech.
- Chloe, dlaczego przyjechałaś? – zapytał i zerknął na nią z taką powagą, jakiej jeszcze nigdy widziała w jego silnych i z reguły roześmianych piwnych oczach. Teraz nie było w nich ani jednej charakterystycznej wesołej iskry. Wydawał się zupełnie zrezygnowany, a ona poczuła się jeszcze bardziej idiotycznie.
- Nie wiem – odpowiedziała w końcu, wzruszając niepewnie ramionami. Nie miała w ręku żadnych argumentów. Nie przychodziło jej do głowy choćby jedno rozsądne wyjaśnienie. Najprawdopodobniej po prostu ono nie istniało. – W życiu robię czasem rzeczy, których nie rozumiem.
To akurat było prawdą. No, może czasem brzmiało jak drobne niedopowiedzenie, bo tak naprawdę z reguły nie pojmowała pewnych swych zachowań. Podejmowała decyzje niezwiązane zbytnio z pojęciem logiki. Coś nagle przychodziło jej do głowy i realizowała to bez większego zastanowienia. Teraz sytuacja wyglądała chyba podobnie.
- Chciałam ci jakoś pomóc – rzuciła bezmyślnie i w sekundę tego pożałowała. Co za idiotyczne sformułowanie! Pomóc, też coś! Zresztą dlaczego w ogóle uznała, że powinna go w tej chwili wspierać? Byli sobie praktycznie obcy. Nawet nie darzyła go jakąś szczególną sympatią, bo przecież w gruncie rzeczy głównie ją wkurzał. Więc co, u diabła, robiła teraz w tym aucie? Wydawało jej się, że im więcej tłumaczeń zacznie wymyślać, na tym większą kretynkę wyjdzie. – Nie bardzo wyszło, fakt, ale…
- Dlaczego nie wyszło? – zmarszczył lekko brwi, spoglądając na nią tak, jakby nie zrozumiał tego sformułowania.
- No… chyba nie zrobiłam nic szczególnego…
- Nie musiałaś niczego robić. – Najwyraźniej się z nią nie zgadzał. – Przyjechałaś, chociaż cię o to nie prosiłem i chociaż nie miałaś ku temu żadnego sensownego powodu. Byłaś obok. To mi wystarczy.
Po raz pierwszy od wieków nie miała pomysłu na odpowiedź.
- Bez ciebie byłoby mi dużo ciężej – dokończył i po jego minie widziała, że sprawia mu to niemałą trudność. – Więc chyba powinienem ci podziękować.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło jej dość niefortunnie. Nerwowo zacisnęła palce na pudełku papierosów.
- Nie ma za co – rzuciła cicho. – To przecież nic wielkiego.
Oczekiwała zaprzeczenia, jednak Emil znów na kilka sekund zamilkł. Najprawdopodobniej nad czymś się teraz usilnie zastanawiał. Wzrok miał wbity gdzieś w okolice wstecznego lusterka.
- Zawsze musiał być we wszystkim pierwszy – powiedział chyba bardziej do siebie, niż do niej. Mimo to wytężyła uwagę, sądząc, że może lada moment usłyszeć coś ważnego. – We wszystkim. Pierwszy oddawał kartki na sprawdzianach, nawet, jeśli nic nie umiał. Pierwszy przychodził na spotkania. Pierwszy przespał się z dziewczyną. Nawet w tym nie odpuścił. – Parsknął z niedowierzaniem, robiąc przez moment taki gest, jakby chciał uderzyć pięścią o kierownicę. – Ja wiedziałem, że coś jest nie tak – wymamrotał z wyrzutem odrobinę złamanym głosem. – Wiedziałem. Od samego początku. Trzy tygodnie temu z nim rozmawiałem. Zaczął bredzić, że wyjeżdża do Australii. A przecież nigdy nie chciał się ruszać poza Norwegię. Nie ciągnęło go w świat. I skąd by wziął na to forsę? Nie kupiłem tego, ale zostawiłem sprawę ot tak, zamiast mu pomóc, zamiast go wyciągnąć z tego bagna...
- Nie rób tego – wpadła mu natychmiast w słowo, przez co spojrzał na nią z konsternacją.
- Czego?
- Tego – zrobiła udawaną obojętną minę. – Nie obwiniaj się o jego śmierć. To nie działa w ten sposób.
- Nie działa w ten sposób? – skrzywił się. – Wiedziałem, że coś jest nie w porządku!
- Ale to nie znaczy, że mogłeś naprawić pewne rzeczy, rozumiesz? – pokręciła głową. Tak dobrze znała ten syndrom. Depresja, samookaleczanie, preferowanie śmierci ponad życiem. Sama nigdy jeszcze nie próbowała się zabić, ale widziała już wielu, którzy się na to zdecydowali. I innych, później wylewających za nimi łzy i przekonanych, że wina leżała wyłącznie po ich stronie. Nie mogła uwierzyć, że siedzący koło niej człowiek też był kimś takim. Że mógł sądzić, iż miał na decyzję swojego przyjaciela jakikolwiek wpływ. – Depresja to choroba. To nie jest jakiś wymysł psychologów czy bujda na resorach wciskana dla usprawiedliwienia paskudnego nastroju, to prawdziwa choroba, którą się leczy. I można ją wyleczyć, tylko trzeba chcieć. Trzeba przyznać, że się cierpi, i zgodzić się przyjąć pomoc. A to jedynie w teorii wydaje się proste. – Westchnęła niemal niedosłyszalnie. – Wiem, o czym mówię. Dla ludzi takich jak ty czy twoi kumple wszystko jest do przejścia. Nie boicie się przeszkód, a jeśli już je napotkacie, po prostu idziecie dalej, z mniejszą lub większą ilością zadraśnięć. Ale są tacy, którzy nie radzą sobie z życiem. Nie potrafią uporać się z prostymi rzeczami. Nie potrafią spojrzeć w twarz innym. Dla nich śmierć może być lepszym rozwiązaniem. Sverre się zabił, bo nie chciał dłużej żyć. Bo uznał, że woli umrzeć. To tkwiło w nim i tylko w nim, i nie ma nic wspólnego ani z tobą, ani z kimkolwiek innym. A już na pewno nie zależało od ciebie. – Nigdy w życiu nie próbowała się bawić w psychoterapeutę, zawsze to ona siedziała po drugiej stronie biurka. To był jej dziwaczny debiut i nie sądziła, by szczególnie sprawdziła się w tej roli, dopóki nagle nie spojrzał na nią w sposób, który miał w sobie coś bardzo przypominającego ulgę.
- Dobrze, że przyjechałaś – powiedział w końcu szeptem.


*


- Nie jestem śpiący.
- Przymknij się.
- Słyszysz, co do ciebie mówię? Nie chce mi się spać.
- Teraz ci się nie chce, za godzinę ci się zachce. Nie drażnij się ze mną – spojrzała na niego ze złością, energicznie otwierając drzwi wejściowe. – Nigdzie cię nie puszczę bez kawy.
Emil zrobił taką minę, jakby bardzo chciał kontynuować tę dyskusję, ale uparte spojrzenie Chloe najwyraźniej wybiło mu to z głowy. Tylko pokręcił głową ze zniecierpliwieniem.
- Jesteś niereformowalna, Berger.
- Ja? A kto właśnie przejechał trasę od Trondheim do Oslo z raptem jednym dziesięciominutowym postojem i wpadł na fantastyczny pomysł kontynuacji swojej eskapady aż do Lillehammer bez jakiejkolwiek przerwy? – przewróciła oczami. – Spójrz lepiej w lustro. I może jeszcze uruchom mózgownicę.
- Jezu, dobrze. W porządku. Niech ci będzie. Kawa. Okej. – Uniósł ręce do góry w geście kapitulacji. – Zawsze musisz postawić na swoim, co?
- Bingo. Postrzegam upór jako swoją największą zaletę – poinformowała go nieco bardziej dziarsko i ruszyła na górę po schodach. Druga część ich podróży upłynęła w znacznie luźniejszej atmosferze, głównie dzięki przełamaniu niefortunnej ciszy. Co jakiś czas opowiadał o Sverrem, przypominając sobie pojedyncze, luźne aspekty – że nie znosił papierosów mentolowych, że był wbrew pozorom bardzo przywiązany do Trondheim, że kochał piłkę nożną i namiętnie kibicował lokalnemu Rosenborgowi. Że zawsze głośno słuchał muzyki i opowiadał mało wyrafinowane dowcipy. Że dużo czytał i że dokańczał każdą książkę bez względu na to, czy mu się podobała.
To tak jak ja, zauważyła Chloe i rozmowa przeszła na temat literatury, a potem na Rubensa, niczym podczas ich podróży do Sarpsborga. Gdy dojeżdżali do Oslo, dopiero kończyła swoją opowieść o jego pobycie we Włoszech. Była w umiarkowanie dobrym humorze i pewnie by tak zostało, gdyby dochodząc do mieszkania nie zobaczyła szczupłej blondynki dobijającej się do drzwi z poirytowaną miną.
- Na miłość boską, Vegard! – Lea sprawiała wrażenie ostro rozdrażnionej i chyba tylko dlatego Chloe nie nabrała przemożnej ochoty, by wytargać ją za włosy. Nigdy się nie lubiły, od pierwszego, wzajemnego kontaktu, gdy tylko stało się jasne, że nie nadają i raczej nie będą nadawać na tych samych falach. Pochodziły z zupełnie różnych planet, a fory u Vegarda nie przysparzały pannie Berger zbyt wielu plusów, przynajmniej w oczach młodej rzeźbiarki, która teraz dodatkowo wykrzywiła się na widok swojej największej antypatii. – Gdzie on polazł? – warknęła nienawistnie w kierunku Chloe, na co tamta wzruszyła ramionami.
- Skąd mam wiedzieć? – najspokojniej w świecie odepchnęła ją od drzwi i wsunęła w zamek jeden z kluczy. – Nie jestem jego matką.
- Pewnie – wycedziła Lea przez zaciśnięte zęby, ogarnięta taką złością, że nawet nie dostrzegła Emila obserwującego tę scenę na schodach z narastającym zaciekawieniem. – Ty jesteś tylko jego naczelną dziwką.
- A ciebie aż skręca z tego powodu, prawda? – Chloe posłała jej promienny uśmiech ociekający satysfakcją. – Może jeżeli cały ten czas, który poświęcasz pindrzeniu się, przełożysz na dodatkowy trening w zakresie obciągania, to w końcu dobierze ci się do majtek? – zamek pstryknął. Zza uchylonych drzwi epatowała ciemność. – No cóż. Chyba rzeczywiście go nie ma. Jakże mi przykro. Może wybrał się do Sary albo Hilde… Sama nie wiem, z kim on tam na chwilę obecną sypia. A teraz byłabyś tak miła i ewakuowała się gdzieś poza zasięg mojego wzroku? Tak się składa, że nie bardzo mam aktualnie czas na pogawędki. – Rzuciła wymowne spojrzenie biathloniście, który natychmiast wyłapał aluzję i wyszczerzył przepraszająco zęby w kierunku Lei. Blondynka zrobiła na ten widok na wpół zszokowaną, na wpół oburzoną minę, po czym zerknęła miażdżąco na rywalkę.
- Szmata – warknęła w ostatnim przypływie pogardy, zaś Chloe tylko parsknęła śmiechem.
- Bezradność to musi być paskudne uczucie, co? – zapytała złośliwie, gdy przyjaciółka Vegarda zbiegała po schodach, na pożegnanie ciskając w jej kierunku środkowy palec. Emil obrócił się za nią z pewną dozą zainteresowania wymalowaną na twarzy i to mimowolnie trochę popsuło jej doskonały humor wynikający ze zwycięstwa w tej konfrontacji. – Nie gap się na nią – syknęła zdecydowanie zbyt stanowczo. Uniósł brwi do góry z rozbawieniem.
- Zazdrosna?
- Chciałbyś.
- Ma świetne nogi.
- To nie znaczy, że musisz się na nią lampić.
- Twoje też mi się podobają – powiadomił ją, na co tylko prychnęła i otworzyła drzwi na oścież.
- Właź – mruknęła, wciskając klucze do kieszeni.
W mieszkaniu jak zwykle panował bałagan i nieład. Liczne płótna z obrazami zajmowały znaczną część przestrzeni zarówno w przedpokoju, jak i w głównej części. Spalona żarówka nieco umniejszała potencjalny dopływ światła, a potężna flaga Norwegii, którą wspólnymi siłami przymocowali z Ringenem do ściany kilka lat temu na znak dziwacznego patriotyzmu teraz oderwała się od niej po części, przymuszając swój prawy górny róg do smętnego zwisania. Chloe miała jednak w pamięci obraz sylwestra w Oberhofie i choćby z tego powodu wcale nie czuła się zawstydzona aparycją swojego jakże wspaniałego apartamentu.
- Zmiana planów – oznajmiła dziarsko, zrzucając z siebie glany tak szybko, jak tylko się dało i nawet nie patrząc na Emila. – Vegard na stówę nie wróci do rana po tym, co mi ostatnio nagadał, a to się świetnie składa, bo będziesz mógł się kimnąć. Znacznie lepsza opcja niż kawa.
- Nie ma mowy – protest był dokładnie tym, czego się spodziewała, choć oczywiście nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. – Nie będę spał.
- Powiedziałam ci już, żebyś przestał się ze mną drażnić – uchyliła kilka okien, by wpuścić do środka mroźne powietrze. – Objechałeś dzisiaj pół kraju i jeśli myślisz, że gdziekolwiek cię w tym stanie wypuszczę, to chyba cię pogrzało.
- W jakim znowu stanie, miewam się świetnie…
- Śmiem twierdzić, że widywałam cię w lepszej formie. I nie wkurwiaj mnie już. – Zachichotała cicho na widok jego spojrzenia nasuwającego jej na myśl skojarzenie trzynastolatka ścierającego się z matką. – Od snu nikomu jeszcze korona z głowy nie spadła.
- Co by na to powiedział twój współlokator? – zapytał krytycznie Emil, przemykając po mieszkaniu kątem oka.
- A co jemu do tego? Pewnie właśnie bzyka się z jakąś ciemnowłosą pindzią – Chloe otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej karton mleka. – Zobaczysz, że prędko nie wróci.
- Nie przeszkadza ci to?
- Jego nieobecność?
- Miałem raczej na myśli tę ciemnowłosą pindzię.
- Ach – udała chwilowe zastanowienie. – Nie, nie przeszkadza mi to. Ani szczególnie mnie nie obchodzi.
- Czyli nie jesteście w związku?
- Zdecydowanie nie – uśmiechnęła się pod nosem, wyobrażając sobie minę Vegarda, gdyby był świadkiem tej rozmowy.
- Ale obciągasz mu – zauważył Emil nie bez kpiny.
- Sporadycznie. Mleka?
- Nie, dzięki. Byłby zadowolony, gdyby wiedział o Oberhofie?
- A mówiąc o Oberhofie, co konkretnie masz na myśli? – spojrzała na niego dziarsko i oboje wybuchnęli zgodnym śmiechem. Dobrze było znów widzieć na jego twarzy wyraz zadowolenia. Wypiła pół szklanki, gdy lustrował wzrokiem lodówkę i jedyne przyczepione do niej magnesem zdjęcie sprzed roku, na którym siedziała na ławce w parku między Hansem a Joergenem. Każde z nich, odziane w czarny podkoszulek z logiem innej formacji muzycznej (Def Leppard w przypadku Joergena, Alice In Chains w przypadku Hansa i Led Zeppelin w jej przypadku), solidarnie trzymało w ręku prawie opróżnioną butelkę carlsberga. Z lekko podpitymi minami wpatrywali się radośnie w obiektyw ściskanego przez Øysteina aparatu.
- Do twarzy ci w rudym – powiedział Emil i zabrzmiało to na tyle szczerze, że nawet nie siliła się na posłanie mu politowanego spojrzenia. – Co to za kolesie?
- Pedały – rzuciła bez zastanowienia i natychmiast znów się roześmiała, myśląc o Hansie i o tym, jak zawsze się oburzał, gdy go w ten sposób określała. – Nie, wróć, pardon. Tylko jeden jest pedałem. Drugi to zatwardziały biseks.
- I chyba wyłącznie z tego powodu twój współlokator zgadza się na to, żeby to zdjęcie tu wisiało, co? - oboje zerknęli na siebie z rozbawieniem. – Przyjaźnicie się? Ty i oni?
- Owszem. Ten od Alice pochodzi z twoich okolic.
- Trondheim?
- Gdzieś niedaleko.
- No proszę. Świat jest mały. – Raz jeszcze spojrzał na zdjęcie. – To on jest pedałem czy ten drugi?
- Ten drugi.
- Też z moich okolic?
- Dwadzieścia kilometrów na północ od Lillehammer.
- No, to też z moich okolic – wyszczerzył zęby z zadowoleniem. – Tylko tych wtórnych. Trondheim jest pierwotne, Lillehammer jest wtórne.
- W sumie brzmi logicznie.
- Czyli spoko ziomki – podsumował, nadal beztroskim tonem. Na moment zrobiło się trochę ciszej i dopiero po chwili zabrała ponownie głos, przypomniawszy sobie nagle o pewnej drobnej sprawie.
- To prawda, co powiedział Andre przed cmentarzem? – zapytała, przypatrując mu się odrobinę poważniej. – Że nie chcesz mieć dzieci?
- Owszem – jego mina sprawiała wrażenie dość obojętnej. – Nie chcę. A co? Szykowałaś względem mnie jakieś diaboliczne plany?
- Ha, ha, ha. – Wzniosła wzrok ku spalonej żarówce. – Widzę, że żarty nadal się ciebie trzymają. Byłam ciekawa i tyle.
Oparł się o kanapę, tym razem z odrobinę większym zamyśleniem.
- Nigdy jakoś mnie to nie pociągało – rzucił, najwyraźniej czując się zobowiązanym do rozwinięcia tematu. – Nie chodzi o to, że mam problem z dziećmi jako takimi… Lubię je i one też mnie lubią, po prostu wydaje mi się, że to nie dla mnie. Potrafisz sobie w ogóle coś takiego wyobrazić?
Znowu się uśmiechnęła.
- Właściwie dzisiaj nie wyglądałeś tak źle z małą na rękach. – Odstawiła szklankę do zlewu, chwyciła popielniczkę i papierosy i usiadła na podłodze tuż obok niego, a on również przycupnął. – Ale w tej kwestii się zgadzamy. Też nie chcę dzieci.
- Nigdy?
- Nigdy. Jedyna różnica jest taka, że ja w przeciwieństwie do ciebie nawet ich nie lubię.
Spojrzał na nią wesoło.
- Chyba nie należy tego traktować jako przesadną stratę – stwierdził, a pogodne iskry, których tak bardzo jej tego dnia brakowało, na nowo pojawiły się w jego oczach. – Bez urazy, ale nie widzę cię zbytnio w tej roli.
- Nie tylko ty.
Wyciągnęła chesterfielda, on zaś analogicznie wydobył swoją paczkę z kieszeni.
- Palisz marlboro – zerknęła na niego buńczucznie. – Jesteś ważniakiem.
- Spadaj. Chestery są do bani.
- W Östersund ci specjalnie nie przeszkadzały.
- To było dawno i nieprawda. – Wygrzebał jedną sztukę z pudełka. – Słuchaj, ta blondyna sprzed kilku minut… Ona pochodzi z Trøndelag, co nie? Skąd ją w ogóle wytrzasnęłaś?
- Nie ja, to kumpela Ringena. Mojego współlokatora, znaczy się.
- Wiem – oznajmił i widząc jej spojrzenie, dodał pospiesznie: - Jego dane były obok twoich w rejestrze, kiedy szukaliśmy cię razem z Eldarem. Czemu się tak nie znosicie?
- Bo ona podkochuje się w nim, a on we mnie – oświadczyła ze stoickim spokojem, najpierw zapalając swojego papierosa, potem zaś podstawiając ogień pod jego fajkę.
- A ty w kim?
- Ja? – westchnęła w iście melodramatyczny sposób. – Ja jestem odporna na miłość.
- Całkowicie? Tak w stu procentach?
- Nawet w stu dziesięciu.
- To musi być smutne.
- Zapewniam cię, że nigdy jak dotąd nie cierpiałam zbytnio z tego powodu. – Dym łagodnie rozciągnął się po całej wnętrzności jej organizmu. – A ty?
- Co ja?
- Masz kogoś?
Pokręcił przecząco głową.
- Miałem.
- Długo?
- Osiem lat.
Gwizdnęła z podziwem.
- Szmat czasu. Moglibyście się spokojnie hajtać.
- Nie uznaję instytucji małżeństwa.
- Dlatego wam nie wyszło?
- Nie wiem. Niewykluczone. – Zmarszczył brwi. – W sumie się nie zastanawiałem.
- Brakuje ci jej?
- Czasami. Ale niezbyt przesadnie. – Zrzucił część popiołu do trzymanego przez nią szklanego naczynka. – To nie był zbyt normalny związek. Tak naprawdę przez pół roku jestem w ciągłym rozjeździe, wiesz.
- No tak. – Nabrała ochoty, by spytać, kto kogo rzucił, ale nie chciała wyjść na zbyt nachalną. – Czyli nie uznajesz małżeństwa – powtórzyła w końcu, na co skinął głową.
- Po prostu nie wierzę w papierki.
- Może rzeczywiście jesteśmy do siebie trochę podobni.
- Może.
Luźny podkoszulek lekko zsunął jej się z ramienia, ukazując je niemal w pełni, co nie uszło jego uwadze. Przypatrzył mu się nie bez zainteresowania.
- Ty chyba sporo pływasz, co?
- Powiedzmy.
- Kraulem?
- Też. Ale najbardziej lubię grzbietem. – Pomyślała o pokręconym ratowniku z basenu i cyferkach na jego stoperze. – Wyciągam minutę zero trzy na setkę – dodała, choć wcale nie planowała go o tym pierwotnie informować. – To szybko?
Zerknął na nią niemalże z niedowierzaniem.
- Na serio pytasz?
- Jak najbardziej.
- Minutę zero trzy na setkę grzbietem?
- Tak mi ostatnio wyliczono.
Wyglądało na to, że był autentycznie pod wrażeniem.
- To cholernie szybko, Berger. – aż się zaciągnął. – Cholernie. Chryste. Nie wkręcasz mnie?
- Nie.
- Na pewno?
- Słowo wikinga.
Złapał się za głowę, po czym posłał jej spojrzenie pełne podziwu.
- W takim razie musisz naprawdę nieźle zapierdalać. Minutę zero trzy to ja nawet kraulem nie popłynę.
- Ale na nartach idzie ci w sumie nie najgorzej – zauważyła w ramach pocieszenia i oboje ponownie zaczęli się śmiać. Już dawno przestała liczyć momenty, w których bawiły ich te same rzeczy. Wieki temu dostrzegła, że mają podobne poczucie humoru. Po paru sekundach wsunęła papierosa między wargi, by po kilku następnych wypuścić z ust potężny kłąb dymu. – Czujesz się już lepiej? – zmieniła temat, używając odrobinę poważniejszego tonu. I on lekko spochmurniał.
- Raczej tak. Jest… Chyba jest okej. W miarę.
- Chcesz jeszcze o tym pogadać?
- Niekoniecznie. Może kiedy indziej.
- W porządku.
Wysunął jej delikatnie popielniczkę z ręki i postawił precyzyjnie na swoim kolanie.
- Myślisz, że zleci?
- Myślę, że jeśli będziesz się wiercił, to na pewno.
- A jeśli nie?
- To nie.
- To nie będę się wiercił.
- Bardzo mądrze. Bo jak spadnie, to każę ci odkupić. – Widziała kątem oka, że się uśmiechnął. Chociaż zawsze była wysoka i raczej wyróżniała się wzrostem, przynajmniej na tle innych dziewcząt, przy nim czuła się nieco drobna, szczególnie teraz, gdy oboje siedzieli podkuleni obok siebie z plecami przyciśniętymi do tyłu kanapy. Przyszło jej nagle na myśl coś idiotycznego, czego jednak zupełnie nie potrafiła powstrzymać. – Emil?
- No?
- Mogę się oprzeć o twoje ramię?
Spojrzał na nią jak na kompletnego czubka.
- Co to jest za pytanie?
- Pytanie jak pytanie.
- Dziwne pytanie.
- Ja ogólnie jestem trochę dziwna.
- Zauważyłem. – Parsknął śmiechem. – Mówisz, że chcesz oprzeć się o moje ramię?
- Tak jakby.
- Nie ma sprawy.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Tak na sto procent?
- Nawet na sto dziesięć.
Wyciągnęła rękę z papierosem w kierunku popielniczki.
- Przysuń no trochę to kolano – mruknęła cicho, przyciskając mu głowę do lewego ramienia. Mimo silnych napływów powietrza z uchylonych okien było jej wyjątkowo ciepło.

1 komentarz:

  1. A to chyba mój ulubiony rozdział z pierwszej czesci. Nie jestem mistrzynią w długich komentarzach, ale pomimo niewesołych okoliczności naprawdę go lubię.

    OdpowiedzUsuń