the thoughts
you bring and the songs you sing are gonna keep me from the cold
Wysunęła palce spod kołdry i powolnym, cichym ruchem
dotknęła nimi podłogi, a po plecach przebiegł jej lekki dreszcz. Czuła, jak
robi jej się na przedramionach gęsia skórka, gdy niepewnie wydostawała się z
łóżka, kątem oka śledząc harmonijnie unoszącą się i opadającą na przemian pierś
Vegarda. Zawsze, kiedy był pod wpływem, zasypiał na plecach, przypominając jej
marionetkę dryfującą po wodzie. Dość paskudnie się pokłócili tego wieczoru – a
właściwie w nocy, bo przecież wrócił do mieszkania po pierwszej, kompletnie
nawalony, co samo w sobie pewnie by jej nie przeszkadzało, gdyby darował sobie
kilka kretyńskich komentarzy na jej temat. Nie pierwszy raz zresztą. Często po
przeholowaniu z piciem przekraczał pewne subtelne granice, które w trzeźwości
tak skrupulatnie sobie stawiał, język zaś rozwiązywał mu się do stopnia
uważanego nawet przez pozbawioną typowej kobiecej wrażliwości Chloe za
bezczelny. Nie udawaj, że cię obchodzi, gdzie byłem, okej? Pewnie się,
kurwa, rozminąłem z jakimś kutasem, z którym się teraz pierdolisz. W moim,
kurwa, własnym łóżku. No, z kim się teraz bzykasz, Berger? Co to za fagas? Znam
go? No? Znam? Masz odwagę odpowiedzieć czy nawet tego ci brakuje? Dmuchnęła
mu dymem prosto w twarz, mówiąc było ich trzech, skoro już tak bardzo cię to
obchodzi, układ jeden na jeden zaczął mnie nudzić, po czym zamknęła się w
łazience na piętnaście minut, by wypalić skręta z ekskluzywnej kolekcji Hansa i
Joergena. Gdy wróciła, już spał, więc zajęła się kontynuacją początkowej fazy
szkicu, który miała za dwa dni oddać prowadzącemu. Wbrew opinii Vegarda
uczelnia mocno zepchnęła na drugi plan jej życie towarzyskie.
Sądząc po lśniących na radiobudziku czerwonych
cyferkach należało uznać, że położyła się jakieś trzy godziny wcześniej, i od
tamtej pory nadal nie zdołała zmrużyć oka, co zdecydowanie nie miało związku
ani z jej pijanym współlokatorem, ani z jego niewybrednymi komentarzami, ani z
niedokończoną pracą spoczywającą smętnie na stole w permanentnej rozsypce.
Wpatrywała się w sufit, licząc cyferki i myśląc, że coś ją cholernie niepokoi,
choć zupełnie nie wiedziała, czym to coś mogło być. Nie tkwiła na chwilę
obecną w depresji, więc nie istniało żadne racjonalne wytłumaczenie
jakichkolwiek stanów lękowych. Zresztą tak na dobrą sprawę to, co aktualnie
czuła, nie przypominało strachu, przynajmniej nie w klasycznym ujęciu. Raczej
odnosiła wrażenie, że coś jest po prostu nie tak. Jakby tknęło ją dziwaczne i
niewytłumaczalne złe przeczucie. Odnośnie czego? Nie miała pojęcia.
Niewykluczone, że sobie to po prostu uroiła. Mimo wszystko nadal pozostawała w
końcu osobą chorą psychicznie.
Trzy godziny. Od trzech godzin nie potrafiła zasnąć.
Liczenie też, rzecz jasna, nie pomogło. Nie, żeby spodziewała się jakichkolwiek
sensownych efektów. Jeżeli coś ją mogło w tej chwili wesprzeć, to tylko
estazolam.
Dawno już go nie brała. Bo i też dawno nie cierpiała
na bezsenność, a już zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, by owa bezsenność
wynikała w jej przypadku ze złych przeczuć. Mimo to była raczej pewna,
że bez większych problemów znajdzie go na dnie szuflady, jak zresztą dziesiątki
innych porozsypywanych tam tabletek, czekających na swój szczęśliwy moment.
Zerknęła jeszcze raz przelotnie na Vegarda i
pomaszerowała cicho do łazienki.
Szuflada zawsze znajdowała się w stanie najwyższej
gotowości. Musiała, bo nigdy nie dało się konkretnie ustalić, kiedy coś
przyjdzie. Kiedy przyjdzie mania. Kiedy przyjdzie depresja. Kiedy przyjdzie
szał. Kiedy przyjdzie rozpacz. Kiedy przyjdą halucynacje. Kiedy przyjdą myśli
samobójcze. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Można by wymieniać
godzinami. Albo spisać listę osiągającą długość jednego kilometra.
Odpychała od siebie myśl o chorobie, przynajmniej na
początku. Nie chciała przyznać, że rzeczywiście jest inna, podobnie jak i nie
chciała głośno nadawać tej inności imienia, nawet jeśli sama diagnoza
tak naprawdę nie powinna jej całkowicie zaskoczyć. Bo przecież w głębi serca zawsze
wiedziała. Zawsze wiedziała, że się wyróżnia. Że nie przypomina rówieśników. Że
się od nich izoluje, że odcina się od społeczności, że ma trudny charakter i
duszę introwertyka. Rodzice myśleli, że to kwestia dojrzewania. Ciężki okres.
Wyrośnie. Ale ona nie wyrosła. Zamiast tego szła raczej w drugą stronę, aż w
końcu wylądowała u psychiatry. A potem u kilku następnych, przy czym opinie
były sprzeczne. W pierwszym odruchu: borderline, pograniczne zaburzenie
osobowości. Bo autoagresja, bo emocjonalność, bo zmiany nastrojów.
Cykliczne. Zbyt cykliczne. Jak na to schorzenie przynajmniej. I znowu badania,
i znowu pytania, i znowu spowiadanie się z własnego życia i z burdelu, który
miała w głowie. To nie to, usłyszała w końcu. Masz ChAD.
Choroba afektywna dwubiegunowa. Cyklofrenia. Psychoza
maniakalno-depresyjna. Nazwę można sobie wybrać. Nazwę tej
rozdzierającej bestii, z którą przyszło jej się mierzyć do końca życia. Nie
wyleczymy cię z tego, powiedziano jej, gdy diagnoza została oficjalnie
potwierdzona. Pięć lat temu. Niecałe w sumie. Szybko, z tego, co wiedziała,
zazwyczaj paskuda objawiała się później. U niej poszło nadzwyczaj
sprawnie. Nie wyleczymy cię, ale możemy ci pomóc z tym funkcjonować. Da się.
Tylko potrzebna nam współpraca.
Współpraca.
Współpraca przejawiała
się na różnych płaszczyznach. Rozmowy. Odpowiedzi. Głośne analizy. Recepty.
Wizyty w aptece. Białe kitle i wrzaski na oddziałach psychiatrycznych. Żyletka
schowana gdzieś w szafce. Ślady nacięć, głównie na prawym nadgarstku. Sterta
różnokolorowych pigułek na dnie otwartej na oścież szuflady.
Znała każdą z tych tabletek. Nazwę, zastosowanie,
okoliczności, dawki. Lamotrygina na stabilizację nastroju (kremowa tabletka).
Olanzapina przy manii (biała). Fluoksetyna przeciwdepresyjnie (zielona), w
skrajnych przypadkach sertralina (znowu biała). Piracetam na koncentrację (i
tym razem biała). Estazolam nasennie (różowa). I tak dalej, i tak dalej.
Leki były podstawą jej funkcjonowania. Warunkiem
niezbędnym do tego, by móc się trzymać z daleka od wariatkowa, intensywnej
terapii i poczucia kompletnego szaleństwa. Świadomość, że bez nich nie
potrafiła żyć jak normalny człowiek, skutecznie ją dobijała, ale jeszcze
bardziej dołująca wydawała się wizja tego, co czekałoby ją, gdyby zrezygnowała
z farmakologii. Znała syndrom odstawienia. Raz już przez niego przebrnęła. Z
własnej woli, na znak idiotycznego buntu, pragnąc udowodnić samej sobie, że
jest mądrzejsza od wszystkich lekarzy i że świetnie sobie poradzi bez pigułek.
Pomyliła się okrutnie. Skończyło się na towarzystwie szczelnych murów
psychiatryka, za którymi przez wiele tygodni wychodziła z głębokiej depresji.
Wtedy do niej dotarło, że wcale sobie nie radziła.
Jej życie było nieustającą walką. A paskuda stanowiła
odwieczną przeciwniczkę, której nie mogła od siebie odepchnąć. Stały po dwóch
stronach ringu i usiłowały pokonać się nawzajem. Na chwilę obecną wydawało jej
się, że wygrywa bitwę. Hernar uważał jej stan za zadowalający i właściwie nawet
się z nim zgadzała. Nie tkwiła ani w manii, ani w depresji, a to samo w sobie
należało uznać za sukces. Nie podejmowała nadmiernie pochopnych decyzji, nie
zamykała się w czterech ścianach i od bardzo dawna nie trzymała w dłoniach
żyletki. Nastrój miała względnie ustabilizowany. Wygrywała z nią.
Wzięła do ręki różową tabletkę i ujmując ją
między palcami, zerknęła na nią uważnie. Przez myśl przemknęło jej bez powodu
wspomnienie czasów, gdy uczyła się godzić z chorobą i przyznawać na głos, że
coś naprawdę jej dolega. Wszyscy terapeuci, z którymi kiedykolwiek pracowała,
zgodnie twierdzili, że podstawą do wyleczenia jest pogodzenie się z istnieniem
problemu. Wejście na scenę przed światem i wyrecytowanie prosto we włączony
mikrofon: jestem chora. Potwierdzenie, że to coś istnieje, było
konieczne, by dało się z tym czymś walczyć. Chloe potrzebowała wielu
miesięcy do zaakceptowania siebie jako osoby szalonej. Niezrównoważonej.
Nieprzewidywalnej. Takiej, która bez pomocy nie potrafi normalnie funkcjonować.
Jeszcze parę lat temu pewnie wolałaby nie przespać nocy, niż sięgnąć po
tabletkę i przyznać tym samym, że bez niej nie jest zdolna do zaśnięcia. Krótko
mówiąc rzeczywiście zrobiła progres.
Spojrzała w lustro, przełknęła pigułkę bez popijania i
wyszła z łazienki. Czerwone cyferki na radiobudziku podpowiadały, że w
najlepszym razie uda jej się przed porannymi zajęciami zdrzemnąć przez dwie
godziny.
*
- Chciałam się tylko upewnić, że wszystko w porządku,
okej? – warknęła poirytowanym głosem trzy godziny i pięćdziesiąt trzy minuty
później prosto w słuchawkę, opierając się ze złością o ścianę. Pod aulą zebrała
się już spora grupa uczestników porannego wykładu ze współczesnych idei i
doktryn artystycznych, na którym jak dotąd była tylko raz, na samym początku
semestru. W sumie chyba nie zasługiwała na miano szczególnie przykładnej
studentki.
- A od kiedy ty się tak o mnie troszczysz? – zapytał
Emil takim tonem, jakby wcale nie zachwycała go perspektywa prowadzenia tej
rozmowy, co wręcz irracjonalnie ją rozdrażniło. Nie oczekiwała bynajmniej
jakiegoś szczególnego entuzjazmu, ale dlaczego, na Boga, ten facet nigdy nie
potrafił współpracować? Na okrągło zadawał kretyńskie pytania, na które nie
umiała odpowiedzieć i rzucał durnowate komentarze, na które nie znajdowała
celnej riposty. Krótko mówiąc doprowadzał ją do szału i mogłaby przysiąc, że autentycznie
nie umie wyjaśnić, dlaczego właściwie się z nim zadaje.
- Po prostu miałam złe przeczucia i chciałam rozwiać
wątpliwości. No więc?
- Wątpliwości dotyczące mnie? – byłaby skłonna się
założyć, że jego mina wyrażała w tej chwili głęboki sceptycyzm, i ta wizja
jeszcze bardziej ją poirytowała.
- Cholera, mógłbyś raz w życiu przestać robić problemy
i po prostu odpowiedzieć na pytanie? – syknęła ze złością, w ostatniej chwili
przypominając sobie, że jest w miejscu publicznym i że posługiwanie się jego nazwiskiem
nie byłoby najmądrzejszym posunięciem, szczególnie, gdyby dodać do niego stertę
wyzwisk podskakujących aktualnie w jej głowie. Zmiażdżyła wzrokiem trzy
blondyny, które spojrzały na nią, gdy tylko podniosła głos, po czym ponownie
skupiła się na telefonie i swoim skretyniałym rozmówcy. – Musisz
wiecznie zgrywać pieprzonego macho?
- O co ci znowu chodzi? – zaperzył się Emil i ku
swojemu niemałemu zaskoczeniu odkryła, że zamiast kpiny słyszy w jego głosie
pewien zadziwiający rodzaj gniewu. – I możesz mi w ogóle wyjaśnić, po co tak
naprawdę dzwonisz? Bo ja autentycznie za tobą nie nadążam. Najpierw po pięciu
minutach gadki przy papierosie stwierdzasz, że mam ci pomóc szukać twojej
biologicznej mamusi, potem przez trzy tygodnie się nie odzywasz, w sylwestra
nagle zjawiasz się z dupy w Oberhofie z niebieskimi włosami na głowie w celu
Bóg wie jakim, znowu zapadasz się pod ziemię, a teraz dostaję od ciebie telefon
o pieprzonej ósmej rano z pytaniem, czy wszystko u mnie w porządku! Chyba mi
nie powiesz, że to jest norm…
- O, niezmiernie cię przepraszam, że nie wpisuję się w
twoje standardowe kanony normalności – przerwała mu morderczo i tym
razem postawiłaby z kolei niemałą sumę na to, że na dźwięk tych słów przewrócił
oczami.
- Nie no, jasne. Strzelaj fochy. Bardzo w twoim stylu.
- W moim stylu? – prychnęła ostentacyjnie. – Nawet
mnie nie znasz!
- I dziękuję za to niebiosom, bo na pewno szybko bym
zwariował. Zmieniłaś zdanie co do maja? Stęskniłaś się? Czy może uznałaś, że
zamierzasz poszukiwać także tatusia?
- Myślisz, że jesteś wielce zajebisty, bo robisz
superkarierę i wyrywasz panny, ale prawda wygląda tak, że nie da się z tobą po
ludzku rozmawiać – wycedziła z nieukrywaną już złością, nabierając jakże mało
szokującej ochoty rozszarpania go na kawałki. Estazolam zgodnie z planem pomógł
jej zasnąć, jednak gdy tylko się obudziła, niepokój, który tak bardzo dręczył
ją w nocy, wrócił ze zdwojoną siłą. Myślała o nim przy śniadaniu
uwzględniającym standardową kawę i papierosa oraz przy podróży tramwajem na
gapę, a konsekwencją tych analiz był ów kompletnie nieudany telefon, bo z
nieznanych jej przyczyn uznała, że niewytłumaczalne, dławiące ją złe przeczucia
są związane z osobą wkurzającego biathlonisty. Przy czym, choć jak dotąd niczym
tych podejrzeń wprost nie potwierdził, mimo chęci uduszenia go gołymi rękami
nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w istocie działo się coś dziwacznego. Jego
irytacja nie mogła wynikać z przedwczesnego obudzenia – nawet, jeśli miał
wolne, na pewno od dawna był już na nogach. Poza tym z reguły jej własna złość
budziła w nim raczej pozytywne emocje. Coś nie grało. – Wyobraź sobie,
że miałam dobre intencje, choć oczywiście gówno cię to obchodzi…
- Dobrze, skoro już tak bardzo chcesz wiedzieć, to
właśnie jadę do Trondheim na pieprzony pogrzeb! – wpadł jej w słowo,
rozwiewając tym samym wszelkie wątpliwości. Na sekundę jej serce zwolniło bieg.
A zatem miała rację. I wcale nie dostała bezpodstawnego ataku paniki będącego
wstępem do kolejnego emocjonalnego odjazdu. – Możesz sobie pogratulować intuicji.
Zadowolona?
Zagryzła wargi, próbując nie myśleć o pierwszej
rzeczy, która przyszła jej do głowy (dlaczego miałabym być zadowolona z
tego, że jedziesz na pogrzeb?), bo w końcu nie należała nigdy do osób
specjalnie przejmujących się cudzymi problemami.
- Czyj? – zapytała w końcu po kilku sekundach
uciążliwego milczenia poświęconego odnalezieniu sensownej odpowiedzi.
- Kumpla z dzieciństwa.
- Jak…
- Zastrzelił się – dokończył ponuro, nie pozwalając
jej wypowiedzieć pełnej formuły. – Wcisnął lufę do ust. Czeka mnie kilka
przyjemnych godzin na komunalnym w fantastycznej atmosferze. Nie mam pojęcia,
skąd wiedziałaś, ale chyba powinnaś być z siebie dumna.
Na moment zamknęła oczy.
- O której ten pogrzeb?
- Wpół do trzeciej.
- Mogę coś dla ciebie zrobić? – sama nie wiedziała,
dlaczego w ogóle o to pyta.
- Nie wiem – odparł smętnie i bez jakichkolwiek oznak
życia w głosie. – Możesz?
Zerknęła na otaczającą ją zgraję ludzi z wykładu, a
potem na zegarek. Za dwie minuty wyląduje na półtoragodzinnym koszmarze o
sztuce współczesnej. No, chyba, że znajdzie dla siebie jakiś lepszy scenariusz
na ten dzień.
Nie siląc się na odpowiedź przerwała połączenie i
wcisnęła telefon do kieszeni. Jej umysł pracował na intensywnych obrotach,
usiłując sobie przypomnieć pewne cyferki. Nadal odtwarzała je w głowie, idąc
chwilę później w kierunku placu Ryesa i modląc się o to, by jak najszybciej
złapać tramwaj.
*
Zawsze uważała, że jest twarda. Życie wyrobiło w niej
przekonanie umiejętności wybrnięcia z większości sytuacji, z którymi przeciętni
ludzie sobie nie radzili. Nigdy jej nie rozpieszczało, ani w czasach
dzieciństwa, ani w okresie dojrzewania, ani tym bardziej teraz, gdy właściwie
miała już podstawy do tego, by nazywać się dorosłą. Nawet, jeżeli nie do końca
potrafiła stwierdzić, czy aby rzeczywiście naprawdę się taką czuła.
Nie – nie użalała się nad sobą. To nie leżało w jej
naturze. Należała do osób, które się nie skarżyły, które brały świat takim,
jaki był, bez mrugnięcia okiem i słowa sprzeciwu. Po cichu chyba wierzyła, że
wszystko, co ją spotkało, musiało się przydarzyć, a ona nie mogła zrobić nic,
by temu zapobiec. Wierzyła w przeznaczenie, w to, że każdemu ktoś na górze
zaplanował określony scenariusz. Godziła się na to, co przynosił jej los. Gdyby
kazano jej wybrać jedno słowo do opisania jej jako człowieka, powiedziałaby – bierna.
Nie walczyła o swoje. Nie podejmowała żadnej
aktywności. Zawsze akceptowała cudze decyzje, cudze propozycje, cudze sugestie.
To rodzice zdecydowali o przeprowadzce do Norwegii. To otoczenie, do spółki z
bezlitosnym losem, wskazało jej sposób na życie, zupełnie inny niż ten, o
którym pierwotnie myślała. To Sverre wybrał ją na swoją partnerkę. Chociaż
podobał jej się tak samo, jak ona jemu, a może nawet i bardziej, sama nigdy nie
zrobiłaby pierwszego kroku. Taka po prostu była.
Przez ostatni tydzień, po jego śmierci, z
niewytłumaczalnych przyczyn nachodziło ją bardzo często rozmyte nieco
wspomnienie Brna. Nie wiedziała, dlaczego, bo nie miał z jej rodzinnym miastem
nic wspólnego. Z tego, co pamiętała, nigdy tam nie był, mało tego, jeśli mówił
prawdę, w ogóle nie był w Czechach. Zresztą i ona sama nie widziała ojczyzny od
lat. Każdy z odtwarzanych w jej myślach obrazów wydawał się coraz bardziej
niewyraźny, bo pochodzące z dzieciństwa wycinki dzień po dniu traciły na
ostrości. Szary wieżowiec, w którym mieszkali. Plac zabaw naprzeciwko. Latarnie
zamieniające się nocą w zgraję drobnych światełek rozświetlających okolice.
Dźwięczny śmiech mamy odbijający się po ścianach małych pomieszczeń budujących
pierwsze lata jej życia.
Ją też pamiętała jak przez mgłę. I nie mogła oprzeć
się wrażeniu, że ze Sverrem połączyły ją przede wszystkim podobne, bolesne
doświadczenia. Oboje wiedzieli, co to znaczy stracić rodziców we wczesnym
wieku. Jemu mimo wszystko chyba było trudniej, bo jego matka piła, awanturowała
się i najprawdopodobniej niewiele ją łączyło z wizerunkiem idealnej matrony.
Ona za to miała same ciepłe wspomnienia. Mama pochodziła z Węgier i mówiła z
zabawnym akcentem. Nigdy się go nie wyparła, pobrzmiewał równie intensywnie i w
czeskim, i w norweskim, którego zresztą nie zdążyła się płynnie nauczyć. Tata
twierdził, że zakochał się w niej właśnie dzięki niemu.
Umarła dwa lata po przeprowadzce do Norwegii. Nie
cierpiała długo i to chyba było jedyną pozytywną rzeczą w jej szybkiej śmierci.
Petra nie zdążyła nawet na dobrą sprawę uświadomić sobie, że ją traci. Do
dzisiaj wspominając tamten okres odnosiła wrażenie, że jednego dnia miała
matkę, a drugiego stała w pierwszym rzędzie pośród praktycznie obcych sobie ludzi
na jej pogrzebie.
Potem, podobnie jak w przypadku Sverrego,
przyszedł czas na jej ojca, i podobnie jak w przypadku Sverrego nastąpiło to
krótko po jej osiemnastych urodzinach. Nigdy w życiu nie czuła się tak samotna.
Wydawało jej się absurdalne, że na świecie obrastającym w miliardy ludzi można
było funkcjonować w takiej izolacji.
Brno kołatało jej w myślach za każdym razem, gdy
go sobie przypominała. Sverrego, nie ojca. Sverre. I szereg obrazów z
nim związanych przemieszanych ze wspomnieniami z Czech. Tak, jakby na przemian
oglądała dwa filmy, zatrzymywała i włączała to jeden, to drugi. Ich pierwsze
spotkanie kontra grupa, do której uczęszczała w przedszkolu, ich pierwszy
pocałunek kontra droga, którą przemierzała w swoich nieciekawych bucikach, trzymając
mamę za rękę, ich pierwsze kocham kontra tablica z przekreśloną nazwą
miasta, ostatnia rzecz, którą zobaczyła, opuszczając Brno. Dwa filmy składające
się na jej egzystencję. Czuła się trochę tak, jakby wszystko, co miała,
skupiało się w tych dwóch elementach, przy czym żaden z nich już dla niej nie
istniał. Brno było oddalone o setki kilometrów i wydawało się zupełnie obce, a
Sverre odszedł na zawsze.
Chyba do końca życia miała go pamiętać takim, jakim
był, gdy spotkali się po raz pierwszy. Widziała oczami wyobraźni jego
nieogoloną twarz, niebieskie, mętne źrenice zatopione w stanie intensywnego
zamyślenia i niewyprasowaną koszulę, w której, jak na ironię, wyglądał wcale
nienajgorzej. Już wtedy pił na umór, bez większego opamiętania i z przyczyn
chyba nawet samemu sobie bliżej nieznanych. Od tego się przecież wszystko
zaczęło, od jego zamówienia kufla CB i jej sugestii, że powinien przerzucić się
na czeskie piwo, wynikającej tak z patriotyzmu, jak i z osobistych odczuć.
Pracowała wówczas w knajpie już czwarty tydzień. Rzadko zaczynała rozmowy z
klientami. Właściwie można było powiedzieć, że miał szczęście.
Odnosiła wrażenie, że wszystko potoczyło się między
nimi samo z siebie i bez nietypowej dla niej zresztą ingerencji. Wystarczyło
raz tupnąć nogą, by ze stoku spłynęła potężna lawina, która zasypała śniegiem
każdy centymetr jej ciała. Co gorsza, jego potężne warstwy nie pozwalały jej
się wydostać na powierzchnię.
Nie kochał jej. To wydawało jej się oczywiste, i żadne
szumne zdanie w jego głupkowato głębokich listach nie mogło zmienić jej
stanowczych przekonań. Listy, pieprzone, cholerne listy, przeczytane tyle razy,
że każde słowo znała już na pamięć. Wielokrotnie usiłowała je zniszczyć,
spalić, zrobić z nimi cokolwiek, by tylko zniknęły z jej pola widzenia. Ale z
jakiegoś powodu nie potrafiła tego uczynić. Wtedy po raz pierwszy przyszło jej
do głowy, że może wcale nie była tak silna, jak dotychczas sądziła.
Zostawił jej po sobie kilka marnych kartek z pustymi
zapewnieniami. Tylko tyle. No, dobrze, coś jeszcze. Nieważne, bo tak czy siak
ją porzucił. Wypchnął ze swojego samochodu, zostawił na poboczu i odjechał w
tempie ekspresowym do miejsca, do którego nie mogła za nim podążyć. Do jego
własnej Australii.
Nawet we własnym pożegnaniu musiał sypać zasranymi
metaforami.
Nigdy wcześniej tyle jej o sobie nie powiedział. Za
życia zadawał dużo pytań, ale sam lubił zachowywać wokół siebie dziwną otoczkę
tajemnicy. Potrzebowała dobrych kilku tygodni, by wyciągnąć z niego lakoniczną
informację o tym, że stracił matkę jako dwunastolatek, ojca jako
osiemnastolatek, a ze starszym bratem mieszkającym aktualnie gdzieś pod
Wiedniem od dawna już nie utrzymywał kontaktów (rzecz jasna nie wyjaśnił,
dlaczego). Uwielbiał słuchać jej opowieści o Brnie, za to sam o swoim rodzinnym
mieście mówił półsłówkami. Tak naprawdę przez pierwszych kilka miesięcy
sądziła, że jest bergeńczykiem. Choć spędziła w Norwegii większą część swojego
życia, nie miała tej typowej dla miejscowych umiejętności rozpoznawania
konkretnych dialektów i dopasowywania ich do określonych regionów kraju. Jego
akcent nie stanowił dla niej żadnej podpowiedzi, a o tym, że podobnie jak i ona
pochodził z zupełnie innego miejsca dowiedziała się czystym przypadkiem. Nawet
nie pamiętała, o czym wtedy rozmawiali, kojarzyła tylko, że wspomniała coś o
nim i o jego powiązaniach z Bergen, na co on spojrzał na nią nagle jak na
wariatkę. Nie jestem stąd, rzucił z zaskoczeniem, na jego twarzy zaś
pojawił się subtelny uśmiech pełen rozbawienia. Zmarszczyła brwi. Nie? Nie, wyszczerzył
zęby, przelewając wodę z czajnika do szklanki. Jestem z Trondheim. Nie
wiedziałaś? Nie, na Boga, oczywiście, że nie wiedziała. Z perspektywy czasu
dotarło do niej, że tak naprawdę w ogóle niewiele wiedziała.
Obiecał tamtego popołudnia, że kiedyś zabierze ją do
swojego rodzinnego miasta. Ale nigdy tego nie zrobił, w każdym razie nie przed
śmiercią. Była w Trondheim pierwszy raz i niemalże natychmiast znienawidziła tę
miejscowość każdym elementem swojej zbolałej duszy. To, że prezentowało się
pogodniej niż wiecznie deszczowe Bergen i że właśnie tutaj przyszedł na świat
człowiek, którego szczerze kochała, nie miało dla niej żadnego znaczenia.
Bergen wiązało się dla niej z życiem. Trondheim podarowało jej wizerunek jej
mężczyzny w trumnie.
Wszystko, co ją otaczało, wydawało się zupełnie
surrealistyczne. A przecież jak mało kto miała doświadczenie w pogrzebach.
Pamiętała doskonale zarówno pochowek matki, jak i ojca. W obu przypadkach było
podobnie, może ludzi nieco mniej, bo rodzice nie mieli w Norwegii jakiejś przesadnej
ilości znajomych. Ale zasadniczo atmosfera wydawała się identyczna. Mimo to
Petra za każdym razem odczuwała zupełnie różny rodzaj bólu.
Nie chciała się rzucać w oczy i po cichu liczyła, że
stojąc gdzieś z tyłu udało jej się skutecznie wtopić w tłum. Patrzyła
beznamiętnie na odzianych w żałobne stroje osobników, których nigdy wcześniej
nie widziała. Bez trudu rozpoznała w pierwszym rzędzie starszego brata
Sverrego, bo byli do siebie bardzo podobni. Nie miała też większego problemu ze
zidentyfikowaniem członków drużyny z Leangen, stojącej zgodnie z
przewidywaniami autora listu w jednym, zwartym szeregu – choć kojarzyła tylko
jedną z pięciu pobladłych twarzy niewyrażających żadnych emocji. Obok mężczyzny
z kajdankami na rękach, obserwowanego czujnie przez dwóch funkcjonariuszy
policji stał facet, którego dobrze znała z telewizji i jeszcze dwa tygodnie
wcześniej oglądała na kilkunastocalowym ekranie. Sverre nie akceptował żadnych
sportów poza dwoma wyjątkami - piłką nożną i biathlonem. Zawsze siadał
wówczas na kanapie, z butelką piwa w ręce albo bez, i obserwował od startu do
mety, nie komentując nawet słowem przebiegu wydarzeń bez względu na to, jaki by
on nie był. Odezwał się raz – właśnie wtedy, dwa tygodnie temu. Chwilę po tym,
jak wyścig już się skończył. Przeczesywał jej włosy palcami wpatrując się w
reklamę zegarków. A potem nagle, niespodziewanie, powiedział: jestem z niego
tak kurewsko dumny. Nie zrozumiała. Z kogo? Z Magnusa, odparł takim
tonem, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. Z jego mało logicznych tłumaczeń
wywnioskowała po jakimś czasie, że znał jednego z biathlonistów osobiście.
Uznała to za bujdę, ale najwyraźniej w tym względzie akurat się pomyliła. Nie
miała wątpliwości, że gość latający z karabinem na wąskich nartach i typ
stojący kilka rzędów przed nią w płaszczu i spodniach od garnituru to jedna i
ta sama osoba. Zatem zdarzały się aspekty, w których Sverre dla odmiany mówił
prawdę.
Koleś z kajdankami płakał. Sterczał z brzegu
przygarbiony, lekko pochylony, i autentycznie chlipał, na próżno usiłując
zachować pozory opanowania. Nie on jeden zresztą zalewał się łzami, choć to
właśnie jego widok sprawił, że coś zaczęło w niej pękać. Wszystko znów
przemknęło jej przed oczami. Znów widziała słowa – wszystko, co razem
mieliśmy, niczym nie zawiniłaś, świat się nie skończył. Znów słyszała słowa
– dobrze mi z tobą, kocham cię, poradzimy sobie. Słowa. Tylko i
wyłącznie słowa. Puste frazesy pozbawione wartości. Kocham? A cóż to kocham
znaczyło w jego ustach? Cóż on w ogóle wiedział o kochaniu? Jak
wyobrażał sobie miłość? Dla niej kocham równało się jestem obok.
On rzucił kocham i pociągnął za spust, pozwalając kuli rozerwać własne
ciało na strzępy. I ten człowiek twierdził, że kocha?
- Jak mogłeś? – nie potrafiła się dłużej powstrzymać,
nie potrafiła pohamować łez, nie potrafiła milczeć. Już nie była silna. Stała
się równie słaba, jak on, równie żałosna, równie zmarnowana. Nie zostało w niej
nic z dawnej Petry. Nie zasługiwała nawet na to, by nazywać się jej cieniem.
Pragnęła rozpłynąć się w płatkach spadającego jej na nieosłoniętą głowę śniegu.
– Jak mogłeś mnie zostawić, ty pieprzony draniu? Jak mogłeś mnie zostawić z tym
wszystkim samą?
Nawet się nie zorientowała, gdy ciche łkanie
przemieniło się w histeryczną rozpacz. Nie obchodziły ją spojrzenia, których
jeszcze chwilę wcześniej tak bardzo pragnęła uniknąć. Wszystko nagle kompletnie
straciło na znaczeniu. Poczucie absurdalnej izolacji zyskało dla niej
zupełnie nowy wymiar. Naprawdę była sama. Naprawdę zostawił ją z tym
wszystkim samą.
Małe stworzenie rozwijające się w jej brzuchu niczego
w kwestii alienacji nie zmieniało.
*
Jeżeli kiedykolwiek miała jakieś wątpliwości co do
własnego zbzikowania, zanikły one doszczętnie w momencie, w którym tylko
wylądowała na dworcu w Trondheim, a intensywny opad śniegu w ekspresowym tempie
oprószył jej charakterystyczną, niebieską czuprynę. Wykląwszy siebie w myślach
po pierwsze za porąbany pomysł, po drugie zaś za brak czapki, szybko ruszyła na
poszukiwania cmentarza komunalnego, zastanawiając się, jak, do ciężkiej
cholery, wytłumaczy Emilowi w choćby względnie logiczny sposób swoją obecność.
Po siedemdziesięciu pięciu minutach kombinowania nadal nie ustaliła żadnej
sensownej wersji i gdy tylko w końcu go dostrzegła, dotarło do niej, że będzie
musiała improwizować, choć, ku jej niemałemu zaskoczeniu, jej widok wydawał się
wcale nim zbytnio nie wstrząsnąć. Albo zatem był w nadmiernym szoku
pogrzebowym, albo pogodził się z faktem, że w jej przypadku nieoczekiwanych
odwiedzin należało w istocie rzeczy jednak oczekiwać.
- Pomyślałam, że będziesz potrzebował… - zaczęła
idiotycznie i natychmiast urwała, uświadamiając sobie, jak głupio musi
wyglądać, bez czapki, z poczochranymi, obsypanymi śniegiem włosami, rękoma w
kieszeniach i miną skretyniałej czternastolatki o zarumienionych od zimna
policzkach. Fakt, że otaczały ją tłumy ludzi w żałobnych strojach, a jemu
towarzyszył aktualnie jakiś facet o cwanym i ponurym wyrazie twarzy z dzieckiem
na rękach wcale nie ułatwiał sytuacji. Po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, co
jej właściwie odbiło. - …towarzystwa. Ale mogę wrócić do Oslo, udamy, że to nie
miało miejsca i…
Nieznany jej typ zmarszczył brwi, zaś biathlonista
popatrzył na nią w sposób, którego nie potrafiła zidentyfikować. Przyszło jej
do głowy, że powinna się odezwać, jednak uprzedził ją bez większego
zastanowienia.
- Dobrze cię widzieć, Chloe – powiedział tym samym,
dziwacznym i niepasującym do niego zupełnie tonem używanym podczas ich porannej
rozmowy. Coś jej podpowiadało, że po cichu spodziewał się jej przyjazdu.
Należało go chyba za to nagrodzić oklaskami, zważywszy na fakt, że sama
zupełnie inaczej planowała spędzić ten wtorek i że cudem nie spóźniła się na
pociąg. Przeniósł wzrok na swojego nadal obserwującego ją bacznie kompana. –
Ed, to Chloe. To dla niej szukasz kilku adresów. Chloe, mój kumpel Eldar.
Wesoły haker, przemknęło jej
szybko przez myśl, gdy gość wyciągnął do niej rękę na powitanie, nadal dzielnie
ściskając drugą dziecko, na oko nie więcej niż dwumiesięczne. Jego spojrzenie
wciąż pozostawało bardzo czujne.
- Niezbyt sprzyjające okoliczności – zauważył chłodnym
tonem, który zdawał się idealnie wkomponowywać w sytuację. – Emil mówił, że
szukasz namiarów na kogoś z Tromsø.
- Powiedzmy.
- Załatwię ci to na dniach. Tak myślę. Ostatnio miałem
trochę roboty.
- Bez pośpiechu – rzuciła cicho. – To nie jest kwestia
życia i… - szybko urwała, dochodząc do wniosku, że wspominanie o śmierci nie
byłoby aktualnie zbytnio na miejscu. Chryste, naprawdę dostrzegała ewidentne
luki w aktualnej terapii. – Nie jest mi to na razie jakoś wielce potrzebne –
bąknęła w końcu niczym ostatnia kretynka. Nie wydawało się, by Eldar był jej
lekkim nietaktem szczególnie wzruszony.
- I tak zamierzam się tym zająć – oznajmił i wygrzebał
z kieszeni paczkę papierosów, kierując się w stronę Emila, który przyglądał jej
się teraz uważnie, nie tyle z dozą zaskoczenia, co w pewnym nietypowym dla
siebie zadumaniu. W niczym nie przypominał swojego klasycznego wcielenia i
poczuła się trochę dziwnie, choć jakkolwiek by na sprawę nie spojrzeć miał pełne
prawo do tego, by się na nią w tej chwili gapić. W końcu sama nawet nie bardzo
wiedziała, co robi w tym miejscu, wpychając się w jego wyjątkowo prywatne
sprawy i tłumacząc to… No, właściwie wcale nie tłumacząc. – Potrzymaj ją,
Corleone – mruknął i zanim Emil zdążył się obejrzeć, już miał w rękach
dziewczynkę, a Eldar szybko zapalał marlboro.
- Darowałbyś sobie przy dziecku.
- Przestań pierdolić jak Astrid.
- A’propos. Gdzie ją posiałeś?
- Gada o pierdołach z Anne i Ingvild. Wiesz, każda
okazja dobra do czczej paplaniny. – Zaciągnął się potężnie. – Kurwa, to są
jakieś jaja – rzucił bardziej w kierunku nieba niż do obojga swoich rozmówców.
Tym razem to Chloe obserwowała Emila, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że w
widniejącym przed jej oczami obrazku pomimo ogólnej sytuacji było coś niezwykle
rozczulającego. Stojący przed nią mężczyzna nie miał w sobie nic z faceta,
którego jak dotąd znała. – To są jakieś, kurwa, jaja.
- Niezła stypa, co, misiaczki? – dołączył do nich inny
nieznany jej koleś w pogrzebowej stylizacji, również z papierosem w ustach. Na
jego twarzy malował się ironiczny uśmiech, poszerzony tylko na widok Emila i
niemowlęcia w jego rękach. – Jest ekstra, nie? Cóż to, il padrino w
akcji?
Biathlonista nieco się skrzywił.
- Przezabawne, stary.
- Lubi go – wtrącił Eldar, wskazując na skrytą w
grubych warstwach ciuchów córeczkę wtuloną w dwukrotnego mistrza olimpijskiego.
– Paranoja. A gość nawet specjalnie nie przepada za dziećmi.
- Nigdy nic takiego nie powiedziałem.
- Ale powiedziałeś, że nie chcesz mieć własnych –
zauważył bezimienny typ. – Wychodzi prawie na jedno. Zresztą pal licho ciebie.
Dzisiaj nie jesteś pierwszoplanowym bohaterem, Magnus.
Znowu ten Magnus.
- Lundin zwinął ci wszystkie błyski fleszy – mruknął
cynicznie Eldar, obracając nerwowo fajkę w palcach. – Kurwa, nie wierzę w to.
- Nieźle ją wyruchał, co? – wzrok pana anonimowego
pomknął w kierunku wychodzącej właśnie z terenu cmentarza dziewczyny, na którą
Chloe natychmiast zwróciła uwagę, bo jej histeryczny płacz było słychać aż
nazbyt wyraźnie. Laska wyglądała na młodszą od niej i sprawiała wrażenie, jakby
lada moment miała również wpakować sobie kulkę prosto w gardło. Skręciła w
lewo, maszerując tak szybko, jak tylko potrafiła i nie patrząc pod nogi.
- Nie tylko ją – wycedził Eldar, znowu się
zaciągnąwszy. – Wszystkich nas wyruchał.
- No, ale nam przynajmniej dziecka nie zrobił –
zasugerował koleś, na co Emil błyskawicznie zmrużył oczy i wbił w niego
skonsternowane spojrzenie.
- Coś ty powiedział?
- Jakiego znowu dziecka? – Eldar również sprawiał
wrażenie zdecydowanie zaskoczonego. Facet tylko parsknął.
- No co wy, chłopaki. Nie przyjrzeliście się? –
pokręcił głową z kpiącą rezygnacją. – Miśki, smarkula jest w ciąży. Zdaniem
Ingvild to co najmniej czwarty miesiąc. Co, myśleliście, że ta histeria to tak
tylko z miłości?
Żaden z zainteresowanych nie odpowiedział. Wesoły
haker wyglądał zupełnie, jakby się miał zapaść pod ziemię, zaś jego
utytułowany sportowo kolega jedynie wymienił z Chloe wstrząśnięte spojrzenie.
Nie wiedząc, jak powinna się w tym momencie zachować, zdobyła się jedynie na
przepraszającą minę.
- Simena zaraz zwijają, ruszcie dupy – do ich czwórki
przyłączył się inny gość, nieco od nich wyższy i dosyć potężnie zbudowany. –
Zostajesz dzisiaj w mieście? – zapytał Emila, który zaprzeczył ruchem głowy.
- Jadę do Oslo – odparł, spoglądając kątem oka na
Chloe. Uniosła brwi do góry.
- Nie musisz mnie zaw…
- Daj spokój.
- Ale wrócę po…
- Nie dyskutuj ze mną, Chloe, okej? – warknął nieco
chłodniej, a chociaż w każdej innej możliwej sytuacji czułaby się w obowiązku
zaatakować go jakąś nieprzyjemną ripostą, teraz wiedziała, że byłoby to
wyjątkowo niewłaściwe. Wbiła wzrok w czubki swoich butów, nie chcąc mu
przytakiwać, jednocześnie zaś nie próbując już dalej protestować. – Zbiorę się
koło szóstej – oświadczył w kierunku autora pytania.
- To w takim razie za godzinę widzimy się na Leangen –
oznajmił tamten i zerknął znacząco na pozostałych dwóch panów, dając im
jednoznacznie do zrozumienia, że komunikat jest skierowany do wszystkich. – Lundin
zapłodnił pannę. Podobno trzynasty tydzień. Trzeba się naradzić, co z tym
fantem zrobimy. – Nie czekając na odpowiedź odszedł i zniknął w żałobnym
tłumie. Eldar uszczypnął się w podbródek, cisnął niewypalonego w połowie
papierosa na ziemię i rozdeptał obcasem buta, po czym bezpardonowo wyrwał
niemowlę z powrotem z rąk Emila, na którego mężczyzna o nieznanym Chloe imieniu
popatrzył wymownie.
- Wygląda na to, że zostałeś sam na placu boju, stary
– powiedział ze szczerym współczuciem.
*
W uszach dudnił mu płacz dziewczyny. Był jak melodia,
której nie dało się wyłączyć, jak zdarta płyta nie do zlikwidowania. Wciąż i
wciąż pobrzmiewał mu w głowie, przyklejony do jej zrozpaczonego wizerunku
migającego co chwila przed jego oczyma. Nigdy wcześniej jej nie widział, i
sądząc po minach reszty członków drużyny z Leangen nie on jeden. Żaden z nich
nie miał pojęcia, że w życiu Sverrego była jakaś kobieta. Podobnie, jak i żaden
nie miał pojęcia, że pierwsze od lat zebranie na stacji kolejowej przydarzy się
w takich okolicznościach.
Czwórka. Tylu ich zostało, teraz, gdy Lundin nie żył,
a Simena zabrali z powrotem do więzienia. Jeden, dwa, trzy, cztery. Wszyscy
nadal w oficjalnych strojach, wszyscy z papierosami, wszyscy w milczeniu, bo
cisza jak nigdy dotąd wydawała się między nimi bardzo na miejscu. Każde słowo
sprawiało aktualnie wrażenie zupełnie niestosownego. O czym tu zresztą mówić?
Jak rozmawiać, kiedy się wraca z pogrzebu własnego przyjaciela, który
porozcinał wszystkie więzy łączące go z życiem bez najmniejszych skrupułów i
jakichkolwiek zapowiedzi?
Chloe też nie wydobywała z siebie żadnego odgłosu.
Siedziała obok niego i paliła bezszelestnie. Włosy opadały jej na twarz, wzrok
miała wbity w kolana. Chloe. Czegokolwiek by nie pomyślał na jej widok i
jakkolwiek by go nie zaskoczyła swoim przyjazdem, sam przed sobą musiał po
cichu przyznać, że w jej tutejszej obecności było coś kojącego. Głównie właśnie
dzięki temu, że nic nie mówiła i że nie próbowała go w żaden sposób pocieszać.
Nie zadawała pytań i nie wnikała w żadne szczegóły. Po prostu siedziała. Nie
skomentowała nawet wypalenia przez niego połowy paczki papierosów w ekspresowo
szybkim tempie, choć dzięki jej wymownemu spojrzeniu wiedział, że nie
aprobowała takiej praktyki. Mimo to nie próbowała go jednak od niej odwieść, za
co był jej zresztą bardzo wdzięczny. Z jakiegoś powodu zachowywała się
dokładnie tak, jak by mógł tego w tej chwili od niej wymagać, jakby udało jej
się przejrzeć go na wylot i zrozumieć, czego na ten moment najbardziej
potrzebował. Zupełnie nie potrafił stwierdzić, kiedy właściwie aż tak się ze
sobą zżyli. Bo przecież on nie znał jej, ona nie znała jego, a jednak teraz
tkwiła razem z nim w tej koszmarnej atmosferze, prawdopodobnie bez żadnej
sensownej przyczyny. Po prostu była, i to bycie wystarczało mu do
tego stopnia, że najchętniej by ją teraz uścisnął, albo chociaż złapał za rękę.
Natychmiast jednak się z tego wycofał. Odniósł jak dotąd wrażenie, że unikała
cielesnej bliskości jak ognia, i pomijając ten jednorazowy incydent w Oberhofie,
gdy mimo wszystko oboje byli trochę wstawieni, a okoliczności nabrały
charakteru nieco ekstremalnych, bardzo ściśle przestrzegał figurującej między
nimi niewidzialnej granicy.
- Może nie wiedział o ciąży – rzucił Eldar bez
przekonania, słowa kierując w stronę torów kolejowych. Emil nie potrafił sobie
przypomnieć, by kiedykolwiek na tej stacji panowała między nimi aż tak grobowa
cisza, teraz przerwana jedynie prychnięciem opartego o ścianę budynku Rasmusa.
- Jasne – warknął przez zaciśnięte zęby głosem pobrzmiewającym
pogardliwą nienawiścią. – Oczywiście, że nie wiedział. Pewnie o tym, że
z ruchania może w ogóle powstać jakieś dziecko też nie wiedział.
Nikt nie znalazł na to stwierdzenie sensownej riposty.
Cała piątka nadal milczała, zajęta jedynie pakowaniem kłębów dymu do płuc. W
końcu najstarszy członek drużyny odezwał się ponownie.
- Trzeba będzie się nią zająć – wycedził zimno,
dodatkowo obniżając i tak już nieprzyjemną temperaturę. Emil wolał się nie
zastanawiać, jak głupkowatym ruchem jest siadanie na obsypanej jeszcze kilka
minut wcześniej śniegiem powierzchni w perspektywie zbliżających się
mistrzostw. O nich zresztą szczególnie nie chciał myśleć, bo nic bardziej nie
przypominało mu na chwilę obecną Sverrego. – Nią i dzieciakiem. Szczególnie po
porodzie.
Eldar prychnął.
- Po porodzie? Ty na serio uważasz, że będzie jakiś
poród? – wydał z siebie taki odgłos, jakby uznał tę wizję za wyjątkowo zabawną.
Wcale na nich nie patrząc biathlonista mógł się założyć, że w tej chwili Rasmus
właśnie świdrował małego hakera wzrokiem.
- A dlaczego miałoby go niby nie być?
- Dlaczego? – powtórzył za nim o pół tonu ciszej. –
Niech, kurwa, pomyślę. Może na przykład dlatego, że laska została z syfem
zupełnie sama, bo nasz kochany kumpel z przyczyn bliżej nieznanych uznał za
fantastyczny pomysł odstrzelenie sobie łba? – z daleka dało się doskonale
usłyszeć zgrzytanie zębami. – Albo może dlatego, że ma… ile lat, siedemnaście?
- Dziewiętnaście – odezwał się milczący do tej pory
Andre. To on przekazał im Dramatyczną Nowinę, co chyba nie powinno być niczym
zaskakującym. Jako mąż otoczonej ze wszelkich stron licznymi gronami znajomych
Ingvild o wszystkim dowiadywał się jako pierwszy. Nie zmieniało to chyba
jednocześnie faktu, że i on nie przewidział takiego obrotu spraw. – To Czeszka,
skminili się w Bergen.
- Wszystko fajnie, tylko co to ma do rzeczy, Andersen?
– zapytał niecierpliwie Rasmus, kierując się z powrotem w stronę Eldara. – Co
ty właściwie usiłujesz powiedzieć?
- To, że jeżeli już mamy się na coś składać, to chyba
na skrobankę.
Na stacji znów zrobiło się cicho. Emil mimowolnie
obrócił się na sekundę za siebie, by spojrzeć na wykrzywioną w gniewie twarz
najstarszego z kumpli, teraz emanującego niemalże żądzą mordu.
- Pojebało cię.
- Nie sądzę.
- Nie ma mowy – oświadczył natychmiast tonem
nieuznającym jakiegokolwiek sprzeciwu. – To nie wchodzi w grę.
- Sam stwierdziłeś, że trzeba się nią zająć – zauważył
Andre sceptycznie.
- Nie w taki sposób! – cała rozmowa chyba ostro
Rasmusa oburzała. – Nie będę się składał na pieprzoną aborcję tylko dlatego, że
Lundinowi brakło jaj, by wziąć odpowiedzialność za dzieciaka, którego sam
zrobił!
- Lundin miał depresję, Kjetil – wywarczał ze złością
Eldar. – A dziewczyna jest w obcym kraju bez jakiegokolwiek wsparcia i pewnie
nawet nie skończyła zasranego liceum.
- Więc najlepiej zrzucić się na zabieg i udać, że
problem nie istniał, prawda?! – Chloe aż się wzdrygnęła, gdy Rasmus dodatkowo
podniósł głos o pół tonu. – Zabawne, że nie byliście tacy skłonni do
propagowania skrobanek, kiedy to ja wpadłem!
- To była zupełnie inna sytuacja.
- Kurwa, pewnie, że była inna! Bo ja w przeciwieństwie
do tego kutasa zająłem się swoim pieprzonym dzieckiem! – milczenie, które
spadło na ich piątkę, nabrało takiego ciężaru, że Emil odniósł wrażenie, jakby
ktoś właśnie wpakował mu na plecy kowadło. Nerwowo obrócił papierosa między
kciukiem a palcem wskazującym. – Smarkacz nie jest niczemu winien. To czwarty
miesiąc, do jasnej cholery. Nigdy w życiu się na coś takiego nie zgodzę.
- Raczej nie ty o tym zdecydujesz, przyjacielu.
- Ale nie muszę przykładać do tego ręki – odbił
błyskawicznie piłeczkę i po kilku sekundach ciszy nagle skupił się na jedynym
członku drużyny z Leangen, który jak dotąd nie zabrał w sprawie głosu. –
Svendsen!
Emil zaciągnął się swoim marlboro, nawet na nich nie
patrząc.
- Czego? – zapytał, wzrok mając wbity w przestrzeń
przed sobą. Kątem oka widział, że Chloe spogląda na niego z lekkim niepokojem.
- Decyduj.
Parsknął pod nosem.
- O czym mam decydować?
- O waszej charytatywnej zbiórce na skrobankę, ojcze
chrzestny – syknął pogardliwie Rasmus. – Krótka piłka. Jak będzie? Zrzucisz się
na to bezbolesne rozwiązanie problemu?
Nie odpowiedział. Zamiast tego przypatrzył się raz
jeszcze smętnym horyzontom rozpostartym przed jego oczami. Trondheim wydawało
się dziś wyjątkowo nieszczęśliwe, pozbawione swojego codziennego entuzjazmu i
ogarnięte szarą melancholią. Pomyślał o Sverrem, o wszystkich jego wcieleniach,
które zdążył poznać przez całe życie, o dziecku z przedszkola, nastolatku z
liceum i dorosłym mężczyźnie. Pamiętał go roześmianego, cieszącego się drobnymi
rzeczami, oblewającego złota z Vancouver, mówiącego jest jeszcze tyle lasek
do posunięcia w ramach urodzinowych życzeń złożonych parę lat temu.
Wspomnienia, cholerne wspomnienia, stos wspomnień składających się na
definitywnie zamkniętą przeszłość. Spojrzał na Chloe, a ona na niego. Jej
twarde, silne szare oczy niczego nie podpowiadały, nie nakierunkowywały na
żadne rozwiązanie. Nie miał pojęcia, co w tej chwili siedziało w jej głowie.
Zresztą nie było to aż tak istotne. Oboje wiedzieli, że sam musiał się
oszacować, zdecydować, postanowić, wbrew któremuś z zasugerowanych stanowisk. Życie
opierało się na wyborach.
Wziął głęboki oddech.
- Jeżeli tego będzie chciała, to owszem – oświadczył w
końcu spokojnie, nadal na nich nie patrząc. Cisnął niedopałek na tory, gdy
Chloe spuściła głowę, a Rasmus tylko strzelił nerwowo kostkami palców.
- Świetnie – burknął nienawistnie. – Super.
Znowu cisza.
- Myślałem, że masz więcej rozumu – szepnął ochrypłym
głosem po paru sekundach, co Emil skwitował jedynie drwiącą miną.
- Rozumu – powtórzył za nim powoli, dobitnie
akcentując. – Zabawne. A powiesz mi, gdzie był twój rozum w momencie, w
którym Amund się zastrzelił?
- Nie no, jasne, dodaj jeszcze najlepiej, że to wszystko
to jest moja wina! – Rasmus brzmiał tak, jakby miał za chwilę
eksplodować. – Oczywiście! Kurwa, co ty możesz wiedzieć? Jeździsz sobie po tych
swoich pierdolonych Austriach i trzepiesz ciężką kasę za udawanie wielkiej
gwiazdy na resztę lejąc ciepłym moczem! Nie masz pojęcia, jak to jest
mieć prawdziwe prob…
Nie dokończył, przygwożdżony przez Emila w przeciągu
kilku sekund do ściany budynku. Kiedyś, w czasach, gdy bezsprzecznie wyróżniał
się z całego towarzystwa wyjątkowo silną posturą, żaden z pozostałych członków
drużyny nie odważyłby się z własnej inicjatywy rozpocząć takiego pojedynku.
Teraz jednak miał wyjątkowo godnego rywala, w którym nie dało się już rozpoznać
drobnego chłopca z czasów szkolnych.
- Jakbyś rzucił wszystko dla zapierdalania z jebanym
karabinem na plecach zamiast rżnąć na prawo i lewo bez gumki, to może inaczej
byśmy dzisiaj rozmawiali – wycedził Emil przez zaciśnięte zęby. – Nie waż się
wyżywać na mnie za to, że nie wyszło ci w życiu. Zrozumiałeś?
Rasmus spojrzał tylko na niego z pogardą.
- Gdybyśmy nie dali dupy i zajęli się Lundinem tak,
jak należało, dziś by nas tutaj nie było – kontynuował biathlonista
bezlitośnie. – I ty o tym doskonale wiesz. Więc przestań pieprzyć o tym,
jakiego to nie masz życiowego doświadczenia i jak bardzo aborcja wydaje ci się
niemoralna. Nie chcesz się składać, to tego nie rób. Krótka piłka.
Nikt nie ośmielił się wtrącić. Atmosfera dobrnęła do
nieprzyzwoitych rozmiarów ciężkości. Emil rozluźnił uścisk, a jego starszy o
jedenaście miesięcy przyjaciel odrzucił resztę papierosa.
- Pierdol się – warknął, patrząc ulubieńcowi
norweskiego sportu prosto w oczy.
- Sam się pierdol – powiedział beznamiętnie tamten, na
co Rasmus tylko zagryzł gniewnie dolną wargę, pokręcił głową z gorzkim
niedowierzaniem i zeskoczył prosto na tory, by szybkim krokiem ruszyć między
szynami w kierunku na wschód. Eldar zrobił na ten widok przerażoną minę.
- Stary, Ranheim jest otwarte!
- I dobrze! – odwrzasnął Rasmus, nawet na nich nie
spoglądając. Emil napotkał niepewne spojrzenie Chloe, najprawdopodobniej
usilnie powstrzymującej się przed zadaniem jakiegoś pytania. Gdy po paru
minutach kolega nie wrócił, westchnął tylko pod nosem.
- Zaczekaj tutaj, okej? – rzucił w jej stronę, po czym
nie czekając na odpowiedź popędził za kumplem.
Znów poczuł się jak nastolatek. Obraz zapłakanej
brunetki ustąpił miejsca kolejnej dawce wspomnień, tym razem z czasów, kiedy
ostatni raz razem z drużyną maszerował po tej samej, śmiercionośnej trasie,
balansując na szynach w pogoni za adrenaliną. Jeden kretyński pomysł gonił
wtedy następny. Pieprzone łobuzy!, darł się dróżnik, gdy tutaj, na tym
właśnie torze kładli się twarzami do nieba, zawsze w tej samej, wynikającej ze
starszeństwa kolejności, wiedząc, że pociąg ma podjechać lada moment, i śmiali
się, śmiali się histerycznie i lekkomyślnie, śmiali się z siebie i z życia,
śmiali się z otoczenia, z kruchości świata, z tego, jak łatwo było stracić
wszystko, co się tylko miało…
Tym razem cały świat wyglądał tak cholernie inaczej.
Rasmus siedział na szynie z brodą opartą na
podniesionych do góry kolanach, patrząc przed siebie beznamiętnie, z wargami
ściśniętymi w kreskę. Gdy Emil pstryknął palcami na wysokości jego wzroku,
nawet nie mrugnął. Wyglądał tak, jakby dostał obuchem w łeb.
- Odpieprz się.
- Daj spokój.
- Odpierdol się ode mnie. - Odbił spojrzeniem
na bok, usiłując uniknąć konfrontacji. Emil bezpardonowo chwycił go za
podbródek.
- Przestań. Rusz tyłek i chodź.
Cisza.
- Nie wierzę, że nie wiedział – wywarczał po
dwudziestu sekundach Rasmus lodowato. – Nie wierzę, że nie wiedział o dziecku.
- Ja też nie wierzę.
- Kutas ją zapłodnił i zostawił. Przeleciał ją, zrobił
w chuja i się zastrzelił.
Nie było na to sensownej odpowiedzi, a przynajmniej
żadna nie przychodziła Emilowi do głowy. Z różnymi rzeczami musiał się już w
życiu zmierzyć, ale nic nie przypominało tego, przez co przechodził obecnie.
Przykucnął obok.
- To nie nasza wina – powiedział Rasmus, nadal patrząc
przed siebie. – Nie wmówisz mi, że to przez nas.
- Niczego ci nie wmawiam.
- My tego nie zrobiliśmy.
- Niczego ci nie wmawiam.
- Nie chciał mnie wpuścić. Nie odbierał telefonu. Od
chłopaków też. Ani razu nie był u Edv… Simena na widzeniu. Ani razu.
- Wiem.
- Mało dzisiaj na cmentarzu nie wykitował. Simen.
Widziałeś kiedyś, żeby tak strasznie ryczał? Przed pierdlem nie dało się go
złamać. Oni go tam wykończą. A ten chuj nawet nie był u niego na widzeniu.
- I już nie będzie. Przestań. Zbieramy się stąd.
- Jedź do swojego zasranego Oslo i daj mi spokój.
- Chodź.
- Daj mi, kurwa... – jego słowa utonęły w dźwięku,
który obaj znali aż za dobrze. Emil poczuł, jak wszystko automatycznie w nim
sztywnieje. Ranheim jest otwarte.
- Słyszałeś to?
- Słyszałem.
- Rusz się.
- Nie.
- Rusz tyłek.
- Nie.
- Rasmus, kurwa mać, pociąg jedzie! – zniecierpliwiony
biathlonista chwycił kolegę za ręce, ale zgodnie z przewidywaniem napotkał
opór.
- Spieprzaj.
- Chyba ty – nieszczęście polegało na tym, że Rasmus
nadal pozostawał cholernie silny, i gdyby Emil był zbudowany tak, jak Andre
albo Eldar, nigdy w życiu nie dał rady by go ściągnąć z torów. Czasem jednak
lata wielogodzinnych treningów okazywały się zaskakująco przydatne, szczególnie
w momentach podobnych do tego, gdy udało mu się wreszcie zepchnąć kolegę na
bok, góra piętnaście sekund przed tym, jak pociąg dosłownie śmignął im przed
nosem, a turkotanie jego kół wydało mu się najbardziej mrocznym dźwiękiem na
świecie. Zanim jeszcze wszystkie wagony zdążyły zniknąć z jego pola widzenia,
spojrzał na swojego najstarszego przyjaciela z furią. – Pojebało cię?!
Popierdoliło cię już doszczętnie?! – potrząsnął Rasmusem jak marionetką i ze
zdumieniem uświadomił sobie, że w jego oczach pojawiły się łzy. – Co ty, kurwa,
z Lundinem się chcesz widzieć?! Tęsknota?! Człowieku, ty masz trójkę dzieci,
ogarnij się!
- On by tego nie zrobił – powiedział cicho Rasmus, a
do Emila dotarło, że nigdy nie widział go w takim stanie. – Sverre, którego
znaliśmy, nie zrobiłby czegoś takiego. Nie zrobiłby jej tego. – Nie potrafił
już dłużej powstrzymywać bólu, płakał jak dziecko, prosto w ramię człowieka
wybitnie nieradzącego sobie z przyznaniem do słabości, niezdolnego do
wyrzucenia z siebie jakichkolwiek prawdziwie ludzkich emocji. Emil po raz
pierwszy od bardzo dawna pomyślał, że autentycznie sytuacja go przerosła. – Nie
zrobiłby tego nam.
To się akurat zgadzało.
- Pytanie, czy rzeczywiście go znaliśmy – mruknął i
uścisnął Rasmusa tak mocno, jak tylko umiał. Potrzebował dobrych kilku sekund,
by uświadomić sobie, że raptem parę metrów od niego stała Chloe, uważnie
obserwując całą scenę.
*
Czubkami butów wodziła po lekkiej warstwie śniegu,
wyrysowując na niej kształty, które nie przypominały niczego konkretnego.
Przychodziło jej do głowy mnóstwo sprzecznych, skomplikowanych myśli, ale
żadnej z nich nie potrafiła i nie chciała bynajmniej wyrzucać z siebie na głos.
Wpatrywała się w milczeniu we własne kolana, z pełną świadomością, że oto i po
raz kolejny z własnej woli wpakowała się w zupełnie irracjonalną sytuację.
- Dzięki – bąknęła, gdy wcisnął jej do ręki paczkę
papierosów, nawet na nią nie spoglądając. Od razu to zauważyła: od początku
podróży ewidentnie unikał jej wzroku, tak jakby w pewnym sensie niemalże się
jej bał. Kompletnie to do niego nie pasowało. Zresztą, nic, co dzisiaj robił,
tak na dobrą sprawę do niego nie pasowało – ani trzymanie dziecka w rękach, ani
pocieszanie, ani ta przerażająca cisza, która zupełnie gryzła się z wizerunkiem
wiecznie roztrajkotanej gaduły, za jaką go zawsze miała. Nawet cholerne palenie
wydawało się dziwne, choć sama musiała w myślach stwierdzić dość jednogłośnie,
że z papierosem było mu do twarzy. Dopiero dzisiaj dostrzegła, że trzymał go
między kciukiem a palcem wskazującym. Mały i cholernie seksowny szczegół.
Nie odpowiedział, zamiast tego obszedł auto dookoła i
wsiadł od drugiej strony na miejsce kierowcy. Spodziewała się trzaśnięcia
drzwiami sygnalizującego koniec postoju, ale kiedy się odwróciła, zobaczyła, że
usadowił się identycznie, jak ona, wygrzebując jednocześnie z kieszeni kurtki
zapalniczkę. Niewiarygodne, ile gość na co dzień nietrapiący się bynajmniej
czymś tak trywialnym jak nadmierna słabość do nikotyny potrafił wypalić w
sytuacjach krytycznych. Pod żadnym względem jej w owej konkurencji tego
popołudnia nie ustępował. Sama nie wiedziała, czy powinna go podziwiać, czy się
oburzać, czuła jedynie, że wszelkie pouczenia z jej strony byłyby mimo wszystko
bardzo nie na miejscu.
Przemknęło jej przez głowę, że może powinna coś
powiedzieć. Jakoś do niego zagaić, zacząć rozmowę w jakikolwiek sposób, bo
każda konwersacja wydawała się lepsza od ciszy. Potem stwierdziła, że i tak nic
nie przychodzi jej do tego głupiego łba, i koniec końców poprzestała na
wgapianiu się w dystrybutory paliwa na stacji, czekając cierpliwie, aż wyjara
to swoje głupie marlboro czy co on tam miał w kieszeni.
Chryste, co ona sobie w ogóle myślała? Co jej, do
ciężkiej cholery, odbiło? Powinna być teraz w mieszkaniu i wykańczać obraz.
Albo chociaż siedzieć z chłopakami i pić. Wspaniale, że zdobyła się na ten
wzruszający gest pomocy bliźniemu w sytuacji kryzysowej, tylko tak się akurat
nieszczęśliwie składało, że była naprawdę gównianym wsparciem. Nawet nie umiała
rzucić żadnego pocieszającego frazesu. Zamiast tego zwaliła mu się na głowę i
przymusiła do nieplanowanej, pięciogodzinnej podróży do Oslo, podczas której
jak dotąd nie zamienili ani słowa. Ani jednego słowa! Oklaski dla tej pani!
- Chloe – automatycznie wyprostowała się na wydźwięk
swojego imienia i obróciła na siedzeniu o dziewięćdziesiąt stopni, zamykając
drzwi w tym samym momencie, co on. W środku auta unosił się łagodny zapach
tytoniu. Wreszcie na nią spojrzał – przelotnie, bo po może trzech sekundach
znów umknął wzrokiem gdzieś na bok. Zalała ją fala absurdalnego skrępowania i
po raz n-ty w tym miesiącu zaczęła się zastanawiać, jakie środki mógłby jej
jeszcze przepisać Hernar, by wreszcie poczuła, że zbliża się do jakiegokolwiek
względnego choćby stanu normalności.
- Oddam ci za fajki w mieszkaniu – wymamrotała,
ponownie okazując nadmierne zainteresowanie własnymi kolanami. – Nie mam przy
sobie drobnych.
- Obejdzie się – odpowiedział chłodno i wcisnął
kluczyk do stacyjki. – Niech to będzie rewanż za fatygę.
Znów zrobiło się między nimi cicho. I niezręcznie.
Jedno w sumie równało się drugiemu. Cóż – sama była sobie winna.
Po chwili nieprzyjemnego milczenia wziął nagle głęboki
oddech.
- Chloe, dlaczego przyjechałaś? – zapytał i zerknął na
nią z taką powagą, jakiej jeszcze nigdy widziała w jego silnych i z reguły
roześmianych piwnych oczach. Teraz nie było w nich ani jednej
charakterystycznej wesołej iskry. Wydawał się zupełnie zrezygnowany, a ona
poczuła się jeszcze bardziej idiotycznie.
- Nie wiem – odpowiedziała w końcu, wzruszając
niepewnie ramionami. Nie miała w ręku żadnych argumentów. Nie przychodziło jej
do głowy choćby jedno rozsądne wyjaśnienie. Najprawdopodobniej po prostu ono
nie istniało. – W życiu robię czasem rzeczy, których nie rozumiem.
To akurat było prawdą. No, może czasem brzmiało
jak drobne niedopowiedzenie, bo tak naprawdę z reguły nie pojmowała
pewnych swych zachowań. Podejmowała decyzje niezwiązane zbytnio z pojęciem logiki.
Coś nagle przychodziło jej do głowy i realizowała to bez większego
zastanowienia. Teraz sytuacja wyglądała chyba podobnie.
- Chciałam ci jakoś pomóc – rzuciła bezmyślnie i w
sekundę tego pożałowała. Co za idiotyczne sformułowanie! Pomóc, też coś!
Zresztą dlaczego w ogóle uznała, że powinna go w tej chwili wspierać?
Byli sobie praktycznie obcy. Nawet nie darzyła go jakąś szczególną sympatią, bo
przecież w gruncie rzeczy głównie ją wkurzał. Więc co, u diabła, robiła teraz w
tym aucie? Wydawało jej się, że im więcej tłumaczeń zacznie wymyślać, na tym
większą kretynkę wyjdzie. – Nie bardzo wyszło, fakt, ale…
- Dlaczego nie wyszło? – zmarszczył lekko brwi,
spoglądając na nią tak, jakby nie zrozumiał tego sformułowania.
- No… chyba nie zrobiłam nic szczególnego…
- Nie musiałaś niczego robić. – Najwyraźniej się z nią
nie zgadzał. – Przyjechałaś, chociaż cię o to nie prosiłem i chociaż nie miałaś
ku temu żadnego sensownego powodu. Byłaś obok. To mi wystarczy.
Po raz pierwszy od wieków nie miała pomysłu na odpowiedź.
- Bez ciebie byłoby mi dużo ciężej – dokończył i po
jego minie widziała, że sprawia mu to niemałą trudność. – Więc chyba powinienem
ci podziękować.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło jej dość
niefortunnie. Nerwowo zacisnęła palce na pudełku papierosów.
- Nie ma za co – rzuciła cicho. – To przecież nic
wielkiego.
Oczekiwała zaprzeczenia, jednak Emil znów na kilka
sekund zamilkł. Najprawdopodobniej nad czymś się teraz usilnie zastanawiał.
Wzrok miał wbity gdzieś w okolice wstecznego lusterka.
- Zawsze musiał być we wszystkim pierwszy – powiedział
chyba bardziej do siebie, niż do niej. Mimo to wytężyła uwagę, sądząc, że może
lada moment usłyszeć coś ważnego. – We wszystkim. Pierwszy oddawał kartki na
sprawdzianach, nawet, jeśli nic nie umiał. Pierwszy przychodził na spotkania.
Pierwszy przespał się z dziewczyną. Nawet w tym nie odpuścił. – Parsknął
z niedowierzaniem, robiąc przez moment taki gest, jakby chciał uderzyć pięścią
o kierownicę. – Ja wiedziałem, że coś jest nie tak – wymamrotał z wyrzutem odrobinę
złamanym głosem. – Wiedziałem. Od samego początku. Trzy tygodnie temu z nim
rozmawiałem. Zaczął bredzić, że wyjeżdża do Australii. A przecież nigdy nie
chciał się ruszać poza Norwegię. Nie ciągnęło go w świat. I skąd by wziął na to
forsę? Nie kupiłem tego, ale zostawiłem sprawę ot tak, zamiast mu pomóc,
zamiast go wyciągnąć z tego bagna...
- Nie rób tego – wpadła mu natychmiast w słowo, przez
co spojrzał na nią z konsternacją.
- Czego?
- Tego – zrobiła udawaną obojętną minę. – Nie obwiniaj
się o jego śmierć. To nie działa w ten sposób.
- Nie działa w ten sposób? – skrzywił się. –
Wiedziałem, że coś jest nie w porządku!
- Ale to nie znaczy, że mogłeś naprawić pewne rzeczy,
rozumiesz? – pokręciła głową. Tak dobrze znała ten syndrom. Depresja,
samookaleczanie, preferowanie śmierci ponad życiem. Sama nigdy jeszcze nie
próbowała się zabić, ale widziała już wielu, którzy się na to zdecydowali. I
innych, później wylewających za nimi łzy i przekonanych, że wina leżała
wyłącznie po ich stronie. Nie mogła uwierzyć, że siedzący koło niej człowiek
też był kimś takim. Że mógł sądzić, iż miał na decyzję swojego przyjaciela
jakikolwiek wpływ. – Depresja to choroba. To nie jest jakiś wymysł psychologów
czy bujda na resorach wciskana dla usprawiedliwienia paskudnego nastroju, to
prawdziwa choroba, którą się leczy. I można ją wyleczyć, tylko trzeba chcieć.
Trzeba przyznać, że się cierpi, i zgodzić się przyjąć pomoc. A to jedynie w
teorii wydaje się proste. – Westchnęła niemal niedosłyszalnie. – Wiem, o czym
mówię. Dla ludzi takich jak ty czy twoi kumple wszystko jest do przejścia. Nie
boicie się przeszkód, a jeśli już je napotkacie, po prostu idziecie dalej, z
mniejszą lub większą ilością zadraśnięć. Ale są tacy, którzy nie radzą sobie z
życiem. Nie potrafią uporać się z prostymi rzeczami. Nie potrafią spojrzeć w
twarz innym. Dla nich śmierć może być lepszym rozwiązaniem. Sverre się zabił,
bo nie chciał dłużej żyć. Bo uznał, że woli umrzeć. To tkwiło w nim i tylko w
nim, i nie ma nic wspólnego ani z tobą, ani z kimkolwiek innym. A już na pewno
nie zależało od ciebie. – Nigdy w życiu nie próbowała się bawić w
psychoterapeutę, zawsze to ona siedziała po drugiej stronie biurka. To był jej
dziwaczny debiut i nie sądziła, by szczególnie sprawdziła się w tej roli,
dopóki nagle nie spojrzał na nią w sposób, który miał w sobie coś bardzo
przypominającego ulgę.
- Dobrze, że przyjechałaś – powiedział w końcu
szeptem.
*
- Nie jestem śpiący.
- Przymknij się.
- Słyszysz, co do ciebie mówię? Nie chce mi się
spać.
- Teraz ci się nie chce, za godzinę ci się zachce. Nie
drażnij się ze mną – spojrzała na niego ze złością, energicznie otwierając
drzwi wejściowe. – Nigdzie cię nie puszczę bez kawy.
Emil zrobił taką minę, jakby bardzo chciał kontynuować
tę dyskusję, ale uparte spojrzenie Chloe najwyraźniej wybiło mu to z głowy.
Tylko pokręcił głową ze zniecierpliwieniem.
- Jesteś niereformowalna, Berger.
- Ja? A kto właśnie przejechał trasę od Trondheim do
Oslo z raptem jednym dziesięciominutowym postojem i wpadł na fantastyczny
pomysł kontynuacji swojej eskapady aż do Lillehammer bez jakiejkolwiek przerwy?
– przewróciła oczami. – Spójrz lepiej w lustro. I może jeszcze uruchom
mózgownicę.
- Jezu, dobrze. W porządku. Niech ci będzie. Kawa.
Okej. – Uniósł ręce do góry w geście kapitulacji. – Zawsze musisz postawić na
swoim, co?
- Bingo. Postrzegam upór jako swoją największą zaletę
– poinformowała go nieco bardziej dziarsko i ruszyła na górę po schodach. Druga
część ich podróży upłynęła w znacznie luźniejszej atmosferze, głównie dzięki
przełamaniu niefortunnej ciszy. Co jakiś czas opowiadał o Sverrem,
przypominając sobie pojedyncze, luźne aspekty – że nie znosił papierosów
mentolowych, że był wbrew pozorom bardzo przywiązany do Trondheim, że kochał
piłkę nożną i namiętnie kibicował lokalnemu Rosenborgowi. Że zawsze głośno
słuchał muzyki i opowiadał mało wyrafinowane dowcipy. Że dużo czytał i że
dokańczał każdą książkę bez względu na to, czy mu się podobała.
To tak jak ja, zauważyła Chloe
i rozmowa przeszła na temat literatury, a potem na Rubensa, niczym podczas ich
podróży do Sarpsborga. Gdy dojeżdżali do Oslo, dopiero kończyła swoją opowieść
o jego pobycie we Włoszech. Była w umiarkowanie dobrym humorze i pewnie by tak
zostało, gdyby dochodząc do mieszkania nie zobaczyła szczupłej blondynki
dobijającej się do drzwi z poirytowaną miną.
- Na miłość boską, Vegard! – Lea sprawiała wrażenie
ostro rozdrażnionej i chyba tylko dlatego Chloe nie nabrała przemożnej ochoty,
by wytargać ją za włosy. Nigdy się nie lubiły, od pierwszego, wzajemnego
kontaktu, gdy tylko stało się jasne, że nie nadają i raczej nie będą nadawać na
tych samych falach. Pochodziły z zupełnie różnych planet, a fory u Vegarda nie
przysparzały pannie Berger zbyt wielu plusów, przynajmniej w oczach młodej
rzeźbiarki, która teraz dodatkowo wykrzywiła się na widok swojej największej
antypatii. – Gdzie on polazł? – warknęła nienawistnie w kierunku Chloe, na co
tamta wzruszyła ramionami.
- Skąd mam wiedzieć? – najspokojniej w świecie
odepchnęła ją od drzwi i wsunęła w zamek jeden z kluczy. – Nie jestem jego
matką.
- Pewnie – wycedziła Lea przez zaciśnięte zęby,
ogarnięta taką złością, że nawet nie dostrzegła Emila obserwującego tę scenę na
schodach z narastającym zaciekawieniem. – Ty jesteś tylko jego naczelną dziwką.
- A ciebie aż skręca z tego powodu, prawda? – Chloe
posłała jej promienny uśmiech ociekający satysfakcją. – Może jeżeli cały ten
czas, który poświęcasz pindrzeniu się, przełożysz na dodatkowy trening w
zakresie obciągania, to w końcu dobierze ci się do majtek? – zamek pstryknął.
Zza uchylonych drzwi epatowała ciemność. – No cóż. Chyba rzeczywiście go nie
ma. Jakże mi przykro. Może wybrał się do Sary albo Hilde… Sama nie wiem, z kim
on tam na chwilę obecną sypia. A teraz byłabyś tak miła i ewakuowała się gdzieś
poza zasięg mojego wzroku? Tak się składa, że nie bardzo mam aktualnie czas na
pogawędki. – Rzuciła wymowne spojrzenie biathloniście, który natychmiast
wyłapał aluzję i wyszczerzył przepraszająco zęby w kierunku Lei. Blondynka
zrobiła na ten widok na wpół zszokowaną, na wpół oburzoną minę, po czym
zerknęła miażdżąco na rywalkę.
- Szmata – warknęła w ostatnim przypływie pogardy, zaś
Chloe tylko parsknęła śmiechem.
- Bezradność to musi być paskudne uczucie, co? –
zapytała złośliwie, gdy przyjaciółka Vegarda zbiegała po schodach, na pożegnanie
ciskając w jej kierunku środkowy palec. Emil obrócił się za nią z pewną dozą
zainteresowania wymalowaną na twarzy i to mimowolnie trochę popsuło jej
doskonały humor wynikający ze zwycięstwa w tej konfrontacji. – Nie gap się na
nią – syknęła zdecydowanie zbyt stanowczo. Uniósł brwi do góry z rozbawieniem.
- Zazdrosna?
- Chciałbyś.
- Ma świetne nogi.
- To nie znaczy, że musisz się na nią lampić.
- Twoje też mi się podobają – powiadomił ją, na co
tylko prychnęła i otworzyła drzwi na oścież.
- Właź – mruknęła, wciskając klucze do kieszeni.
W mieszkaniu jak zwykle panował bałagan i nieład.
Liczne płótna z obrazami zajmowały znaczną część przestrzeni zarówno w
przedpokoju, jak i w głównej części. Spalona żarówka nieco umniejszała
potencjalny dopływ światła, a potężna flaga Norwegii, którą wspólnymi siłami
przymocowali z Ringenem do ściany kilka lat temu na znak dziwacznego
patriotyzmu teraz oderwała się od niej po części, przymuszając swój prawy górny
róg do smętnego zwisania. Chloe miała jednak w pamięci obraz sylwestra w
Oberhofie i choćby z tego powodu wcale nie czuła się zawstydzona aparycją
swojego jakże wspaniałego apartamentu.
- Zmiana planów – oznajmiła dziarsko, zrzucając z
siebie glany tak szybko, jak tylko się dało i nawet nie patrząc na Emila. – Vegard
na stówę nie wróci do rana po tym, co mi ostatnio nagadał, a to się świetnie
składa, bo będziesz mógł się kimnąć. Znacznie lepsza opcja niż kawa.
- Nie ma mowy – protest był dokładnie tym, czego się
spodziewała, choć oczywiście nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. – Nie
będę spał.
- Powiedziałam ci już, żebyś przestał się ze mną
drażnić – uchyliła kilka okien, by wpuścić do środka mroźne powietrze. –
Objechałeś dzisiaj pół kraju i jeśli myślisz, że gdziekolwiek cię w tym stanie
wypuszczę, to chyba cię pogrzało.
- W jakim znowu stanie, miewam się świetnie…
- Śmiem twierdzić, że widywałam cię w lepszej formie.
I nie wkurwiaj mnie już. – Zachichotała cicho na widok jego spojrzenia
nasuwającego jej na myśl skojarzenie trzynastolatka ścierającego się z matką. –
Od snu nikomu jeszcze korona z głowy nie spadła.
- Co by na to powiedział twój współlokator? – zapytał
krytycznie Emil, przemykając po mieszkaniu kątem oka.
- A co jemu do tego? Pewnie właśnie bzyka się z jakąś
ciemnowłosą pindzią – Chloe otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej karton mleka.
– Zobaczysz, że prędko nie wróci.
- Nie przeszkadza ci to?
- Jego nieobecność?
- Miałem raczej na myśli tę ciemnowłosą pindzię.
- Ach – udała chwilowe zastanowienie. – Nie, nie
przeszkadza mi to. Ani szczególnie mnie nie obchodzi.
- Czyli nie jesteście w związku?
- Zdecydowanie nie – uśmiechnęła się pod nosem,
wyobrażając sobie minę Vegarda, gdyby był świadkiem tej rozmowy.
- Ale obciągasz mu – zauważył Emil nie bez kpiny.
- Sporadycznie. Mleka?
- Nie, dzięki. Byłby zadowolony, gdyby wiedział o
Oberhofie?
- A mówiąc o Oberhofie, co konkretnie masz na myśli? –
spojrzała na niego dziarsko i oboje wybuchnęli zgodnym śmiechem. Dobrze było
znów widzieć na jego twarzy wyraz zadowolenia. Wypiła pół szklanki, gdy lustrował
wzrokiem lodówkę i jedyne przyczepione do niej magnesem zdjęcie sprzed roku, na
którym siedziała na ławce w parku między Hansem a Joergenem. Każde z nich,
odziane w czarny podkoszulek z logiem innej formacji muzycznej (Def Leppard w
przypadku Joergena, Alice In Chains w przypadku Hansa i Led Zeppelin w jej
przypadku), solidarnie trzymało w ręku prawie opróżnioną butelkę carlsberga. Z
lekko podpitymi minami wpatrywali się radośnie w obiektyw ściskanego przez
Øysteina aparatu.
- Do twarzy ci w rudym – powiedział Emil i zabrzmiało
to na tyle szczerze, że nawet nie siliła się na posłanie mu politowanego
spojrzenia. – Co to za kolesie?
- Pedały – rzuciła bez zastanowienia i natychmiast
znów się roześmiała, myśląc o Hansie i o tym, jak zawsze się oburzał, gdy go w
ten sposób określała. – Nie, wróć, pardon. Tylko jeden jest pedałem. Drugi to
zatwardziały biseks.
- I chyba wyłącznie z tego powodu twój współlokator
zgadza się na to, żeby to zdjęcie tu wisiało, co? - oboje zerknęli na siebie z
rozbawieniem. – Przyjaźnicie się? Ty i oni?
- Owszem. Ten od Alice pochodzi z twoich okolic.
- Trondheim?
- Gdzieś niedaleko.
- No proszę. Świat jest mały. – Raz jeszcze spojrzał
na zdjęcie. – To on jest pedałem czy ten drugi?
- Ten drugi.
- Też z moich okolic?
- Dwadzieścia kilometrów na północ od Lillehammer.
- No, to też z moich okolic – wyszczerzył zęby z
zadowoleniem. – Tylko tych wtórnych. Trondheim jest pierwotne, Lillehammer jest
wtórne.
- W sumie brzmi logicznie.
- Czyli spoko ziomki – podsumował, nadal beztroskim
tonem. Na moment zrobiło się trochę ciszej i dopiero po chwili zabrała ponownie
głos, przypomniawszy sobie nagle o pewnej drobnej sprawie.
- To prawda, co powiedział Andre przed cmentarzem? –
zapytała, przypatrując mu się odrobinę poważniej. – Że nie chcesz mieć dzieci?
- Owszem – jego mina sprawiała wrażenie dość
obojętnej. – Nie chcę. A co? Szykowałaś względem mnie jakieś diaboliczne plany?
- Ha, ha, ha. – Wzniosła wzrok ku spalonej żarówce. –
Widzę, że żarty nadal się ciebie trzymają. Byłam ciekawa i tyle.
Oparł się o kanapę, tym razem z odrobinę większym
zamyśleniem.
- Nigdy jakoś mnie to nie pociągało – rzucił,
najwyraźniej czując się zobowiązanym do rozwinięcia tematu. – Nie chodzi o to,
że mam problem z dziećmi jako takimi… Lubię je i one też mnie lubią, po prostu
wydaje mi się, że to nie dla mnie. Potrafisz sobie w ogóle coś takiego
wyobrazić?
Znowu się uśmiechnęła.
- Właściwie dzisiaj nie wyglądałeś tak źle z małą na
rękach. – Odstawiła szklankę do zlewu, chwyciła popielniczkę i papierosy i
usiadła na podłodze tuż obok niego, a on również przycupnął. – Ale w tej
kwestii się zgadzamy. Też nie chcę dzieci.
- Nigdy?
- Nigdy. Jedyna różnica jest taka, że ja w
przeciwieństwie do ciebie nawet ich nie lubię.
Spojrzał na nią wesoło.
- Chyba nie należy tego traktować jako przesadną
stratę – stwierdził, a pogodne iskry, których tak bardzo jej tego dnia
brakowało, na nowo pojawiły się w jego oczach. – Bez urazy, ale nie widzę cię
zbytnio w tej roli.
- Nie tylko ty.
Wyciągnęła chesterfielda, on zaś analogicznie wydobył
swoją paczkę z kieszeni.
- Palisz marlboro – zerknęła na niego buńczucznie. –
Jesteś ważniakiem.
- Spadaj. Chestery są do bani.
- W Östersund ci specjalnie nie przeszkadzały.
- To było dawno i nieprawda. – Wygrzebał jedną sztukę
z pudełka. – Słuchaj, ta blondyna sprzed kilku minut… Ona pochodzi z Trøndelag,
co nie? Skąd ją w ogóle wytrzasnęłaś?
- Nie ja, to kumpela Ringena. Mojego współlokatora,
znaczy się.
- Wiem – oznajmił i widząc jej spojrzenie, dodał
pospiesznie: - Jego dane były obok twoich w rejestrze, kiedy szukaliśmy cię
razem z Eldarem. Czemu się tak nie znosicie?
- Bo ona podkochuje się w nim, a on we mnie –
oświadczyła ze stoickim spokojem, najpierw zapalając swojego papierosa, potem
zaś podstawiając ogień pod jego fajkę.
- A ty w kim?
- Ja? – westchnęła w iście melodramatyczny sposób. –
Ja jestem odporna na miłość.
- Całkowicie? Tak w stu procentach?
- Nawet w stu dziesięciu.
- To musi być smutne.
- Zapewniam cię, że nigdy jak dotąd nie cierpiałam
zbytnio z tego powodu. – Dym łagodnie rozciągnął się po całej wnętrzności jej
organizmu. – A ty?
- Co ja?
- Masz kogoś?
Pokręcił przecząco głową.
- Miałem.
- Długo?
- Osiem lat.
Gwizdnęła z podziwem.
- Szmat czasu. Moglibyście się spokojnie hajtać.
- Nie uznaję instytucji małżeństwa.
- Dlatego wam nie wyszło?
- Nie wiem. Niewykluczone. – Zmarszczył brwi. – W
sumie się nie zastanawiałem.
- Brakuje ci jej?
- Czasami. Ale niezbyt przesadnie. – Zrzucił część
popiołu do trzymanego przez nią szklanego naczynka. – To nie był zbyt normalny
związek. Tak naprawdę przez pół roku jestem w ciągłym rozjeździe, wiesz.
- No tak. – Nabrała ochoty, by spytać, kto kogo
rzucił, ale nie chciała wyjść na zbyt nachalną. – Czyli nie uznajesz małżeństwa
– powtórzyła w końcu, na co skinął głową.
- Po prostu nie wierzę w papierki.
- Może rzeczywiście jesteśmy do siebie trochę podobni.
- Może.
Luźny podkoszulek lekko zsunął jej się z ramienia,
ukazując je niemal w pełni, co nie uszło jego uwadze. Przypatrzył mu się nie
bez zainteresowania.
- Ty chyba sporo pływasz, co?
- Powiedzmy.
- Kraulem?
- Też. Ale najbardziej lubię grzbietem. – Pomyślała o
pokręconym ratowniku z basenu i cyferkach na jego stoperze. – Wyciągam minutę
zero trzy na setkę – dodała, choć wcale nie planowała go o tym pierwotnie
informować. – To szybko?
Zerknął na nią niemalże z niedowierzaniem.
- Na serio pytasz?
- Jak najbardziej.
- Minutę zero trzy na setkę grzbietem?
- Tak mi ostatnio wyliczono.
Wyglądało na to, że był autentycznie pod wrażeniem.
- To cholernie szybko, Berger. – aż się
zaciągnął. – Cholernie. Chryste. Nie wkręcasz mnie?
- Nie.
- Na pewno?
- Słowo wikinga.
Złapał się za głowę, po czym posłał jej spojrzenie
pełne podziwu.
- W takim razie musisz naprawdę nieźle zapierdalać.
Minutę zero trzy to ja nawet kraulem nie popłynę.
- Ale na nartach idzie ci w sumie nie najgorzej –
zauważyła w ramach pocieszenia i oboje ponownie zaczęli się śmiać. Już dawno
przestała liczyć momenty, w których bawiły ich te same rzeczy. Wieki temu
dostrzegła, że mają podobne poczucie humoru. Po paru sekundach wsunęła
papierosa między wargi, by po kilku następnych wypuścić z ust potężny kłąb
dymu. – Czujesz się już lepiej? – zmieniła temat, używając odrobinę
poważniejszego tonu. I on lekko spochmurniał.
- Raczej tak. Jest… Chyba jest okej. W miarę.
- Chcesz jeszcze o tym pogadać?
- Niekoniecznie. Może kiedy indziej.
- W porządku.
Wysunął jej delikatnie popielniczkę z ręki i postawił
precyzyjnie na swoim kolanie.
- Myślisz, że zleci?
- Myślę, że jeśli będziesz się wiercił, to na pewno.
- A jeśli nie?
- To nie.
- To nie będę się wiercił.
- Bardzo mądrze. Bo jak spadnie, to każę ci odkupić. –
Widziała kątem oka, że się uśmiechnął. Chociaż zawsze była wysoka i raczej
wyróżniała się wzrostem, przynajmniej na tle innych dziewcząt, przy nim czuła
się nieco drobna, szczególnie teraz, gdy oboje siedzieli podkuleni obok siebie
z plecami przyciśniętymi do tyłu kanapy. Przyszło jej nagle na myśl coś
idiotycznego, czego jednak zupełnie nie potrafiła powstrzymać. – Emil?
- No?
- Mogę się oprzeć o twoje ramię?
Spojrzał na nią jak na kompletnego czubka.
- Co to jest za pytanie?
- Pytanie jak pytanie.
- Dziwne pytanie.
- Ja ogólnie jestem trochę dziwna.
- Zauważyłem. – Parsknął śmiechem. – Mówisz, że chcesz
oprzeć się o moje ramię?
- Tak jakby.
- Nie ma sprawy.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Tak na sto procent?
- Nawet na sto dziesięć.
Wyciągnęła rękę z papierosem w kierunku popielniczki.
- Przysuń no trochę to kolano – mruknęła cicho,
przyciskając mu głowę do lewego ramienia. Mimo silnych napływów powietrza z
uchylonych okien było jej wyjątkowo ciepło.
A to chyba mój ulubiony rozdział z pierwszej czesci. Nie jestem mistrzynią w długich komentarzach, ale pomimo niewesołych okoliczności naprawdę go lubię.
OdpowiedzUsuń