czwartek, 2 października 2014

1.07


she's a little pilot in my mind


Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem zorzę polarną. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, sądzę, że najprawdopodobniej musiałem być jeszcze dzieckiem, kilkuletnim gówniarzem, na którym już wtedy robiła ogromne wrażenie, ale który jednocześnie nie potrafił jej w pełni docenić. Nie ma w tym nic zaskakującego. Gdy zastanawiam się nad tą kwestią, gdy analizuję każdy rok swojego życia i wspominam każdą zapamiętaną przeze mnie zorzę – całkiem sporo się ich zebrało, co uważam za palec Boży – dociera do mnie, że im jestem starszy, tym więcej w tym zjawisku dostrzegam. Pamiętam siebie wpatrzonego w rozświetlone niebo nad Trondheim w wieku trzynastu lat i czuję się trochę tak, jakby tamten dryblasowaty smarkacz i dzisiejszy ja to były dwie zupełnie różne osoby. Wtedy obserwowałem z beztroską, teraz z nostalgią. Wtedy radośnie, teraz na smutno. Wtedy inaczej, teraz inaczej.
Tam, skąd pochodzę, zorzę widać na niebie umiarkowanie często. Piszę „umiarkowanie”, bo wydaje mi się, że to najwłaściwsze słowo. Trondheim leży na sześćdziesiątym trzecim równoleżniku na północ, nieco przed kołem podbiegunowym, więc z oczywistych względów prawdopodobieństwo jej wystąpienia jest mniejsze niż, przypuśćmy, na Lofotach, które znajdują się na mapie nieco wyżej. A jednocześnie, jeśli tylko cząstki emitują z większą siłą i przy odpowiednio sprzyjających warunkach, wystarczy udać się kilka kilometrów za miasto, żeby ją zobaczyć, i to taką prawdziwą, niezwykłą, zapierającą dech w piersiach i wprawiającą w drżenie każdy mięsień ludzkiego ciała. Zawsze byłem dobry w przelewaniu własnych odczuć i spostrzeżeń na papier, ale w przypadku zorzy każde słowo wydaje mi się niedopowiedzeniem. O niej trudno jest mówić, ją trzeba po prostu ujrzeć, wchłonąć ją, dotknąć jej, nasycić się nią w pełni, do tego stopnia, by poczuć, że naprawdę się żyje. Ona właśnie coś takiego robi z człowiekiem – sprawia, że  c z u j e  s i ę  ż y c i e. Czuje się krew płynącą przez żyły, czuje się bicie serca, czuje się obecność neuronów w układzie nerwowym. Czuje się każdy element układanki, którą się jest.
To chyba nie tylko moja opinia. Wszyscy lubiliśmy patrzeć na zorzę. Gdy do miasta przychodziły korzystne prognozy, jechaliśmy za Granasen i czatowaliśmy, czasem nawet i godzinami. I zawsze się opłacało, zawsze było warto. Nigdy nie czułem rozczarowania. Bo i z jakiego powodu? Miałem trzynaście, czternaście lat, mieszkałem w świetnym kraju, oglądałem niesamowite zjawisko z najlepszymi kumplami, których traktowałem jak własnych braci. Życie było piękne. Życie było niezwykłe. Życie było ważne. Kochałem życie. Wtedy na pewno.
Raz postanowiliśmy się wybrać do Tromsø, by móc ją ujrzeć w pełnej krasie, jeszcze silniejszą niż ta docierająca do Trondheim. To była nasza pierwsza, poważna, samodzielna podróż. Pojechaliśmy autobusem, prosto po szkole, całą szóstką, bez dorosłego opiekuna, 1999 rok. Żaden z nas nie raczył nawet poinformować starszych, że się gdzieś wybieramy. Jedno z moich fajniejszych wspomnień z tamtego okresu, gdy sobie to teraz przypominam, choć wszyscy dostaliśmy później szlabany, bo starsi odchodzili od zmysłów. Ojciec dał mi w twarz, bolało jak skurwysyn. Nieważne. Opłacało się. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałem takiej zorzy. Powinnaś ją zobaczyć, księżniczko. Nie, wróć… Nie powinnaś, ty  m u s i s z  ją zobaczyć. Musisz, rozumiesz? Musisz pojechać do Tromsø i zadurzyć się w niej tak, jak ja się zadurzyłem wiele lat temu. Bo nie można być w Norwegii i nie widzieć aurory borealis. Po prostu. Jeśli się jest w Norwegii i się jej nie widzi – to tak, jakby się wcale w Norwegii nie było.


*


Joergen Sanberg spojrzał po raz ostatni krytycznym wzrokiem fachowego eksperta na efekt końcowy swojej kilkugodzinnej pracy, kątem lewego oka śledząc jednocześnie ruch wskazówek kręcących się na tarczy jego wysłużonego zegarka. Dostał go w spadku po stryju Oli, a właściwie nie tyle w spadku, co raczej w ramach darowizny, dawno temu, jeszcze za czasów, kiedy jako pryszczaty nastolatek z Faberg rósł w takim tempie, że matka nie nadążała z kupowaniem mu nowych ciuchów. Zawsze lubił stryja Olę najbardziej z całej rodziny, chyba z wzajemnością zresztą, bo jakby na to nie spojrzeć, zegarek mógł dostać każdy, w tym któryś z jego dwóch braci. Albo ojciec. Albo ktokolwiek inny. Jednak stryj wybrał Joergena, nie podając żadnych konkretnych powodów. Pewnego dnia po prostu przyszedł i wręczył mu do ręki tykającą zabawkę, uśmiechając się pod nosem w charakterystyczny, typowy dla siebie tajemniczy sposób. Joergen bardzo dobrze zapamiętał ten uśmiech. Za każdym razem, kiedy patrzył na zegarek, przypominał go sobie i zastanawiał się, czy starszy brat ojca już wtedy wiedział, że umiera, czy był to tylko okrutny żart losu. Widok wskazówek zawsze wywoływał w nim melancholię. Stryj Ola zmarł, kiedy Joergen miał siedemnaście lat, ale nadal bardzo mu go brakowało.
Uniósł do góry prawą rękę, mimowolnie czując, jak skupiają się na nim zaciekawione spojrzenia. Na zajęciach z ceramiki, w warunkach pełnej koncentracji i stuprocentowego skupienia, z reguły trudno było przyciągnąć uwagę, jednak akurat on potrafił wzbudzić zainteresowanie swoją osobą w każdych okolicznościach, wcale o to bynajmniej nie zabiegając. Zawdzięczał ów talent zarówno swym stu dziewięćdziesięciu pięciu centymetrom wzrostu, które zawsze wyróżniały go z tłumu, jak i dobrze zbudowanej sylwetce nasuwającej na myśl skrzyżowanie przerośniętego koszykarza z wyluzowanym, atrakcyjnym surferem z Florydy. Czasy kuracji przeciwtrądzikowych minęły bezpowrotnie. W wieku dwudziestu dwóch lat Joergen Sanberg był ulubieńcem żeńskiej części Akademii Sztuk Pięknych w Oslo. Ponadprzeciętnie wysoki, ze swoimi przenikliwymi, niebieskimi oczami, eleganckimi dłońmi i trzydniowym zarostem stanowił obiekt westchnień większości studentek. Nie musiał się w tej chwili rozglądać uważniej po sali, by wiedzieć, że obserwują go głównie dziewczęta, z cichym utęsknieniem licząc w głębi serca na jakąś oznakę sympatii z jego strony. Biorąc pod uwagę jego boleśnie trudny do podważenia homoseksualizm, należało uznać, że miały sporego pecha.
Na pierwszy rzut oka nikt, kto nie znał go lepiej niż tylko z widzenia, nie posądziłby go o bycie gejem. Ubierał się na sportowo, wizerunek zachowywał lekko niedbały, głos miał twardy, mocny i męski. Żadnych rurek, zamiłowania do mody czy oznak zniewieścienia tak błyskawicznie przypisywanych facetom jego pokroju. Jako pasjonat gier zespołowych i silnych, gitarowych brzmień zupełnie nie wpisywał się w kanony współczesnych stereotypów.
Właściwie nawet nie był pewny, czy rzeczywiście ma duszę artysty. W czasach dzieciństwa za swoje ulubione zajęcie uznawał kopanie piłki razem ze stryjem Olą. Inteligencji mu nie brakowało, ale w żadnej dziedzinie naukowej niczym szczególnym się nie wyróżniał. Przeciętny uczeń z potencjałem, który wolał przesiadywać na świeżym powietrzu niż w szkolnej ławce. Wybrał studia rzeźbiarskie, bo zawsze miał smykałkę do zajęć manualnych. Od małego lubił wiercić, kleić, lepić i formować, i tak mu zostało do dzisiaj, nawet jeśli wciąż tak naprawdę nie umiał ocenić, czy właśnie w ten sposób powinien się realizować w życiu. Nic innego nie przyszło mu jednak do głowy – w każdym razie nic lepszego, przynajmniej jak dotąd.
Zegarek wskazywał czternastą czterdzieści pięć. Joergen odetchnął z ulgą, gdy ćwiczeniowiec podszedł do niego, skinął głową na widok jego zakończonej pracy i zapisał coś w swoim notesie, gestem ręki wskazując mu wyjście. Jedna robota zrealizowana, teraz czas na następną. Przy dobrych wiatrach, jeśli tylko wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinien zdążyć ze złapaniem Chloe. Przerzucił torbę przez ramię i pomaszerował w kierunku drzwi, po drodze zderzając się spojrzeniem z chłodnymi oczami Lei Bellurt. Była jedyną dziewczyną na fakultecie, która się w nim nie podkochiwała, a ponieważ oficjalnie uchodził za najbliższą pannie Berger osobę z całej uczelni, automatycznie kwalifikował się do kategorii jej potencjalnych antypatii w myśl zasady przyjaciele naszych wrogów są naszymi wrogami. Niespecjalnie go to wzruszało. Jej niechęć wcale go nie odpychała, raczej budziła szczere współczucie. Aż za dobrze rozumiał powody jej frustracji. To nic miłego kochać się w mężczyźnie, który tego uczucia nie odwzajemnia. Nie raz już przerobił tę historię.
Wyskoczył z sali bardziej energicznym krokiem niż zwykle i szybko pomknął w kierunku schodów, starając się możliwie jak najprędzej przemierzyć odcinek na parter pomiędzy zgrają studentów opuszczających stopniowo kolejne pracownie. O tej godzinie na korytarzach zawsze panował tłok, a kiedy na dodatek było się nadmiernie wyrośniętym dryblasem o gigantycznych stopach, poziom trudności problemu dodatkowo wzrastał. Sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów miało jednak i swoje zalety, które w szczytowych porach i sytuacjach krytycznych Joergen potrafił docenić. Na przykład znacznie szybciej niż reszta jego kolegów umiał wypatrzeć w tłumie poszukiwaną sylwetkę. Szczególnie taką o intensywnie niebieskich włosach.
- Zobacz, co mam ciekawego – syknął w kierunku Chloe, gdy tylko udało mu się ją dogonić. Ostre, mroźne powietrze uderzyło go w twarz w momencie, w którym przekroczyli próg wyjściowy uczelni, wystawiając się na nieprzyjemne rendez-vous ze styczniowymi wątpliwymi urokami norweskiej stolicy. Było zimno, wietrznie i ponuro, jak zawsze w Oslo o tej porze roku. Naprawdę wiele by dał, by móc się teraz przenieść gdzieś na południe kontynentu, gdzie nie czułby się jak pokłuty igłami przy okazji każdego kontaktu z powietrzem.
Chloe wcisnęła w usta chesterfielda i przyłożyła zapalniczkę do jego końcówki swoją nominalną lewą ręką, prawą przysłaniając go w ochronie przed powiewami, po czym spojrzała sceptycznie najpierw na Joergena, potem zaś na zawartość jego szeroko otwartej teraz torby zawierającej rządek bardzo elegancko prezentujących się jointów z marihuany, na widok których jej źrenice błysnęły. Obserwując ją uważnie, po raz kolejny doszedł do tego samego, wysłużonego wniosku – była atrakcyjną dziewczyną. Niezadbaną, nietypową, o bardzo męskim, niemal androgenicznym sposobie bycia – ale wciąż atrakcyjną. Włosy związała tego dnia w dwa kucyki w stylu Pippi Langstrumpf podrygujące rytmicznie przy okazji kolejnych jej kroków. Każda inna laska w jej wieku wyglądałaby w tej fryzurze jak kretynka, jednak do Chloe paradoksalnie całkiem nieźle to pasowało. Oczy podkreśliła ostrą, grubą kreską eyelinera, dzięki czemu wydawały się jeszcze bardziej wyraziste niż zwykle. To chyba właśnie one – te niezwykłe oczy - stanowiły główny aspekt przemawiający za tym, by Joergen uważał ją w głębi serca za piękną kobietę, nawet jeśli nigdy jej tego wprost nie powiedział. Poza tym prawdopodobnie odpowiadały w znacznej mierze za fakt, że ich posiadaczka pozostawała od wieków jedyną reprezentantką płci pięknej, z którą kiedykolwiek się przespał. To było całe lata świetlne temu, jeszcze zanim oboje spotkali po raz pierwszy Hansa. Jeszcze wtedy, kiedy dzielił lokum ze starszym bratem i korzystał z każdego popołudnia z wolną chatą. Bardzo dobrze pamiętał, że znali się wówczas dopiero od paru miesięcy i że tamtego wieczora byli lekko podpici. Dyskutowali o tatuażach, ostrej muzyce, uczelni i własnych preferencjach seksualnych, uwzględniając w tym zakresie kilka ciekawych historyjek z życia wziętych i jego subtelną sugestię co do faktu, że jest gejem, który to Chloe skwitowała cmoknięciem z wyrazem drobnego niedowierzania na twarzy. A spałeś kiedyś w ogóle z kobietą?, zapytała rzeczowym, psychologicznym tonem, na co automatycznie pokręcił głową, bo rzecz jasna odpowiedź brzmiała przecząco. W ramach riposty uzyskał wymowne parsknięcie. To skąd wiesz, że jesteś gejem? Zupełnie wybiła go tym z rytmu. Spodziewał się właściwie wszystkiego, ale nie takiego pytania. Widząc jego narastającą konsternację, pociągnęła temat. Skąd możesz wiedzieć, że wolisz ciupcianie, skoro nawet nie próbowałeś innych opcji? Nigdy nie umiałam pojąć, jak prawiczek może się nazywać pedałem. To stwierdzenie było tak absurdalnie i boleśnie logiczne, że choćby nawet chciał się bronić, i tak nie znalazłby dobrych kontrargumentów. Trzy piwa i kilka papierosów później skończyło się na jego pierwszym i, jak przypuszczał, ostatnim stosunku płciowym z dziewczyną, a odtwarzając teraz to wspomnienie po latach – nieco rozmydlone, co prawda, ale nadal całkiem silne – musiał przyznać, że nie było to jego najgorsze życiowe doświadczenie, choć raczej nigdy więcej by go z własnej woli nie powtórzył. Jej szczery do bólu komentarz po fakcie (Kurwa, miałeś rację. Jednak jesteś pedałem. Cholera, jesteś tak spedalony, że bardziej się nie da) rozbawił go do łez i chyba jak na ironię to właśnie on sprawił, że tamtej nocy coś w nim pękło. Dystans, który między nimi istniał, skurczył się do minimum. Więcej już nie próbowali eksperymentować w łóżku – zamiast tego zostali najlepszymi przyjaciółmi, takimi na całe życie, od kieliszka i od imprezy, od szczerych rozmów i od konwersacji bez większych wartości. Mieli w zwyczaju zgodnie zauważać, że razem liczą sobie trzysta siedemdziesiąt okrągłych centymetrów, co samo w sobie powinno aż nazbyt jednoznacznie sugerować, że stanowią duet nie do pokonania. Ich relacja przypominała trochę szereg transakcji wiązanych – jedno wspierało drugie i odwrotnie. Pomagali sobie nawzajem, podpierali się, gdy tylko zaczynały im drżeć nogi. On nauczył ją tańczyć i grać na gitarze, ona jego jeździć na deskorolce i czytać grażdankę. Razem pili, razem palili, razem uprawiali sporty, oglądali filmy i obgadywali ludzi, których jednomyślnie nie lubili. Śmiali się z tych samych dowcipów i prowadzili ożywione dyskusje na interesujące ich obojga tematy. Uwzględniając ekscentryczny początek ich przyjaźni dałoby się to uznać za paranoję, ale Joergen nic nie mógł na ów fakt poradzić – po prostu kochał ją jak siostrę. I w pewnym sensie był też z niej dumny, z tego, jak sobie radziła ze światem mimo swoich psychicznych ułomności, mimo blokad, które stawiał przed nią jej własny umysł, mimo targających nią emocji. Zdawał sobie sprawę, do czego jest zdolna. Widział ją w stanie manii, widział, jak wpada w depresję, obserwował zachodzące w niej niekontrolowane przemiany nastrojów. Pamiętał okres, jeszcze w pierwszych miesiącach ich znajomości, gdy wypierała się choroby, twierdząc, że to świat dopieprzył się do niej bez sensownej przyczyny. Pamiętał, jak reagowała na leki w początkowym stadium ich stosowania. Pamiętał, jak kiedyś targał się z nią przez pół Oslo, gdy zmieszała je z alkoholem, a jej krzyk odpierdol się, zjebany pedale słyszeli chyba w Lillehammer. Pamiętał wszystko. I mając to wszystko na uwadze sądził, że dokonała ogromnego progresu w stosunku do pozycji startowej.
- Imponujące – mruknęła ze szczerym podziwem, przypatrując się skrętom, na usta zaś wysunął jej się zgrabny uśmiech, z którym wyglądała jeszcze lepiej niż zwykle. Oboje przyspieszyli nieco kroku i skręcili zgodnie w Helgesens. Chuda dziewczyna o anorektycznej sylwetce mimo swojej drobnej postury automatycznie odsunęła się nieco, by dodatkowo ustąpić im miejsca na chodniku. Dość często się to zdarzało. Zupełnie, jakby sami z siebie wywoływali w innych przechodniach tyle respektu, że przestrzeń na trasie należała im się niemalże z zasady. Właściwie w pewnym sensie potrafił to nawet zrozumieć. Wytatuowani, w swoich ciemnych ubraniach i ciężkich butach umieli przytłoczyć otaczającą ich społeczność. Joergen nie wierzył, że mógłby kiedykolwiek wzbudzić w kimś strach, ale Chloe, szczególnie rozdrażniona albo poirytowana, rzeczywiście miała w sobie coś przerażającego. Niejednokrotnie już dochodził do wniosku, że nie chciałby jej w takich okolicznościach spotkać w ciemnej ulicy. – Kto skręcał?
- Hans. Towar pierwsza klasa. Prawdziwe unikaty.
- Cudownie. Czyli, jak mniemam, przyszedłeś się pochwalić tym, że twój chłopak umie zrobić porządne jointy. – Wyszczerzyła zęby z wyraźnym cynizmem pobłyskującym w jej stalowych tęczówkach. Joergen tylko parsknął śmiechem i pokręcił głową na znak zaprzeczenia.
- Wszystkie mogą być twoje. Co do jednego. Jeszcze dzisiaj.
- To brzmi doprawdy wybornie. A gdzie jest haczyk?
- Jedna przysługa. Pour moi.
- Nie mów do mnie po francusku, Jorge.
- Co robisz wieczorem?
- Idę na basen. Na kilka cudownych, niezmąconych godzin pełnych świętego spokoju, podczas których nikt, na czele z tobą, nie będzie truł mi dupy.
- Przerzuć to na jutro.
- Bo?
Joergen westchnął. Przed jej upartym wzrokiem świdrującym go spod uniesionych brwi doprawdy nie dało się uciec.
- Hans wreszcie się zdecydował – oznajmił, gdy ponownie wykonali skręt, tym razem w Markveien. – Na tatuaż. Umówili się z Austinem wstępnie na dzisiaj, obiecałem, że pojadę.
- Bardzo to szlachetne – roześmiała się dźwięcznie i zaciągnęła papierosem. – Co to będzie za dziarka? Róża na tyłku z twoim inicjałem?
- Zignoruję to. Rzecz w tym, że chcę uwiecznić tę wiekopomną chwilę.
- Co to ma wspólnego ze mną?
- Wiesz co, Berger, nic by ci się nie stało, gdybyś czasem pogrzebała trochę głębiej w tej swojej galarecie zwanej mózgiem – rzucił, skwapliwie korzystając z okazji do rewanżu za komentarz o róży. Znajdowali się na takim poziomie znajomości, na którym jak najbardziej mógł sobie na to pozwolić, wiedząc, że wyjdzie z konfrontacji żywy. – I tak nie zajęłoby ci to więcej niż raptem kilka sekund… Rusz głową, do cholery. Kto jest najlepszy w zatrzymywaniu ludzkich bolączek na papierze?
Chloe przez chwilę patrzyła na niego tak, jakby nadal nie miała pewności, o co mu właściwie chodzi, po czym nagle na jej twarzy znów wykwitł uśmiech – tym razem jeszcze szerszy i zdecydowanie wymowny.
- Ależ z ciebie skurwysyn, Sanberg.
- Wiesz, że to będzie niezapomniane widowisko. Tylko pomyśl. Wyobraź sobie.
- Dlaczego on w ogóle z tobą jest?
- Uroki prawdziwej miłości. Dostaniesz pełną pulę. Narysuj mi go. S’il vous plait.
- Powiedziałam, żebyś spierdalał z tym swoim żabojadztwem – rzuciła i pokręciła z niedowierzaniem głową, a jej dwa kucyki zatrzepotały energicznie w powietrzu. Zwolniła odrobinę kroku. – Zdajesz sobie sprawę, że nas zabije?
- Mnie nie. Ja go jakoś udobrucham, wiesz.
- Nie chcę tego słuchać.
- Jakieś sympatyczne tête à tête powinno rozwiązać prob…
- Nie interesuje mnie to – wpadła mu w słowo, jak zawsze, gdy temat zaczynał schodzić na jego życie prywatne. Na nowo ruszyła szybciej do przodu. – Pełna pula, powiadasz? – odezwała się po kilku sekundach, nawet na niego nie patrząc.
- Jeśli taką dajesz stawkę.
- Owszem. Plus dwa pudełka chesterów.
- Chyba żartujesz.
- Wyglądam, jakbym żartowała?
- To nasze najlepsze jointy od miesięcy!
- A ja miałam na ten wieczór inne plany. Zmiana grafiku to wzrost ceny, skarbeczku.
- Podobno jesteśmy przyjaciółmi.
- No, chyba właśnie to potwierdziłam – rzuciła beztrosko. – Gdybyśmy nie byli, w ogóle nie prowadziłabym teraz z tobą tej rozmowy.
- Jedno pudełko.
- Ta kwestia nie podlega negocjacji.
- Chloe!
- Dwa chestery – powtórzyła wyraźnie i pokazała mu gest zwycięstwa. – Deux, jeśli francuski przemawia do ciebie bardziej niż twój ojczysty język.
Potrafiła być nieustępliwa. I uparta niczym osioł. Joergen zdecydowanie za mocno nakręcił się na wizję komicznego wieczorku w studiu tatuażu Øysteina, by teraz zrezygnować. Zazgrzytał zębami, ale w końcu skinął ciężko głową na znak pogodzenia się z nieciekawym losem. Twarz Chloe rozpromieniła się w wyrazie szczerej satysfakcji.
- No i wspaniale. Właściwa odpowiedź. O której mam być?
- Siódma. Jesteś potworem.
- Nie powiedziałeś niczego, z czego sama nie zdawałabym sobie wcześniej sprawy. Jeszcze jakieś ciekawe uwagi na mój temat?
Zrobił obrażoną minę i wcisnął ręce do kieszeni, dając jej do zrozumienia własne oburzenie, co skwitowała kolejną salwą śmiechu. Przez kilka minut maszerowali w milczeniu, aż wreszcie, zanim jeszcze przedostali się na plac Ryesa, podjęła rozmowę na nowo.
- Zamierzam sobie zrobić w tym roku specjalny prezent na urodziny – oznajmiła, nadal z zadowoloną miną. – Jesteś zainteresowany?
- Ani trochę.
- W maju jadę do Tromsø – najspokojniej w świecie puściła jego słowa mimo uszu. – Spotkać się z matką. Biologiczną.
Joergen błyskawicznie zapomniał o swoim nadąsaniu, czując, jak oczy poszerzają mu się w przeciągu sekundy do rozmiaru dwukoronowych monet. Z całego poznanego przez nią w okresie studiów towarzystwa tylko święta trójca – on, jego chłopak Johannes alias Hans i ich wspólny tatuażysta Øystein – wiedziała, że Chloe jest adoptowana. Wspomniała o tym raz, mimochodem, a żaden z nich nigdy nie próbował drążyć tematu. I choć Joergen bardzo się starał, nijak nie potrafił sobie przypomnieć, by kiedykolwiek sugerowała, że zamierza szukać matki. O spotykaniu się z nią już nie wspominając.
- Zabierasz ze sobą Ringena? – bąknął po paru sekundach namysłu, wyrzucając z siebie pierwsze i chyba jednocześnie najgłupsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy.
- Co? Nie. Dlaczego?
Wzruszył ramionami.
- Tak tylko pomyślałem… No wiesz, chyba nie powinnaś tam jechać sama. – Spojrzał na nią znacząco, na co tylko jej oczy po raz kolejny rozbłysły.
- A kto powiedział, że jadę sama?
- A nie jedziesz?
Uśmiechnęła się.
- W przeciwieństwie do ciebie nie ograniczam swoich horyzontów do własnych współlokatorów – oznajmiła i przełożyła torbę na drugie ramię. – Będę mieć niezłą obstawę, nie martw się.
- Jakieś konkrety?
- Nie znasz go.
- Więc to facet.
- Dedukcja na piątkę.
- Znowu kogoś wyrwałaś?
- Zaraz wyrwałam – prychnęła tak, jakby uważała to stwierdzenie za godne pogardy. – Poprosiłam o wsparcie i tyle. Mówiłeś, że nie jesteś zainteresowany.
- Zmieniłem zdanie – przykucnął, by zawiązać sznurowadło. – Co to za porąbane pomysły? I, co ważniejsze, co to za koleś?
- Jak zawsze szybko przechodzisz do meritum.
- Zaczęłaś temat, to skończ.
- Już żałuję.
- Poznam go?
- Raczysz żartować. Oczywiście, że nie.
- Pourquoi?
- Bo jesteś pedałem. To chyba jasne. I jeszcze słowo po francusku, a naprawdę ci strzelę.
- Czy ty sugerujesz, że mógłbym ci wejść w paradę? Skoro to taka poważna relacja?
- Poważne co? – spojrzała na niego z rozbawieniem. – Puknij się w głowę.
- Dobry jest?
- Nie mam pojęcia.
- Co proszę?
- Aparat słuchowy ci kupić?
- Jedziesz z facetem szukać mamuśki i twierdzisz, że nawet z nim nie spałaś?
Zamyśliła się.
- W sumie na to mniej więcej wychodzi.
- A zdajesz sobie sprawę, że jak na ciebie to co najmniej dziwne?
- Nie traktuj mnie jak puszczalskiej.
- Nigdy cię tak nie nazwałem. Też jest gejem?
- Bardzo wątpię – zachichotała pod nosem, najwyraźniej głęboko wzruszona samym wyobrażeniem. – Zatem możesz czuć się spokojny. Twoja pozycja na szczycie listy moich ulubionych pedziów zaraz za George’em Michaelem wydaje się niezagrożona.
- Ha, ha, ha. No koń by się uśmiał. Skąd wytrzasnęłaś tego typa? Oslo?
- Nie.
- Bergen?
- Nie!
- Trondheim? – zgadywał zawzięcie dalej, wyliczając po kolei według ilości mieszkańców. Ku jego zaskoczeniu Chloe zrobiła nagle wymowną minę, którą natychmiast bezbłędnie rozszyfrował. – O mój Boże! Dorwałaś faceta z Trondheim i zachciało ci się celibatu?
- Możesz mi wyjaśnić, co was wszystkich u diabła opętało z promowaniem ziomków z tamtych rejonów? – zapytała lekko poirytowanym tonem, ugaszając papierosa o kosz i wrzucając do środka niedopałek. – Najpierw Rikke, teraz ty, założyliście jakiś tajemny fanklub czy co?
- Powiedziałaś Rikke o swoim kochasiu wcześniej niż mnie?
- To nie jest żaden mój kochaś. Primo. Secundo, nic jej nie powiedziałam. Sam się wprosił, kiedy akurat…
- Byłyście zajęte?
- Tak jakby.
- Wow – Joergen odczuł błyskawicznie szczery podziw w stosunku do tego anonimowego typa. – Odważny koleś. Plus dla niego. Zawsze gustowałaś w mężczyznach z jajami.
- Uwaga, przemówił pierwszy obserwator mojego łóżkowego pożycia.
- Śmiesznie by było, jakbyś się w nim zabujała – rzucił beztrosko, autentycznie zachwycony pomysłem, który narodził mu się w głowie w przeciągu sekundy. – Normalnie wydarzenie dziesięciolecia!
- Na twoim miejscu nie liczyłabym na takie cuda – powiadomiła go ze sceptycznym uśmiechem, unosząc brwi do góry. – Zejdź na ziemię, królu Nibylandii.
- Od lat czekam, aż się w kimś zakochasz.
- Twój pech. Ja się nie zakochuję.
- No tak. Ty pieprzysz i porzucasz. Zgadza się?
- Lepiej bym tego nie ujęła.
- Według mnie ta cała teoria w stylu Królowej Śniegu jest ździebko chujowa.
- Szczerze ubolewam, że sformułowanie według ciebie nie sponsoruje moich życiowych wyborów, ale z faktami się nie dyskutuje.
Joergen prychnął pod nosem.
- Tak czy inaczej powinnaś się z nim przespać – oświadczył tonem wytrawnego doradcy. – Faceci z Trøndelag mają statystycznie o piętnaście procent większe przyrodzenia od przeciętnych Norwegów. Naukowo udowodnione.
- Znaczy jak? Poustawiali wszystkich w jednym rzędzie i pomierzyli linijkami?
- Śmiej się, ale ja tam mogę śmiało potwierdzić wszystkie teorie. Naprawdę są nieźli w te klocki. Mówię z własnego dośw…
- Tak, wierzę – wpadła mu w słowo. – I dzięki za rozjaśnienie mi umysłu, od dawna się zastanawiałam, skąd znam ten paskudny dialekt.
Rzucił jej oburzone spojrzenie.
- Sugerujesz, że akcent mojego chłopaka jest brzydki?
- Nie zachowuj się jak francuski piesek – przewróciła oczami z niesmakiem. – Rozumiem, że ponadprzeciętne przyrodzenie rekompensuje ci wszystkie niedogodności, ale chyba tylko osioł zachwyciłby się tym prostackim zaciąganiem…
- Odezwała się hrabina. Powiedz lepiej, że lecisz na tego ziomka i za wszelką cenę usiłujesz to zamaskować.
- Ty naprawdę żyjesz na innej planecie.
- Pierwsza zasada: jeśli Chloe Berger nie doszła ze swoim nowym le petit ami do dziesiątej bazy po tygodniu znajomości, to wiedz, że coś się dzieje…
- Niewątpliwie. Na przykład właśnie spierdala ci tramwaj – zauważyła sarkastycznie Chloe, na co Joergen zaklął na cały plac, zapiął w tempie ekspresowym zamek swojej torby i przeprosiwszy swoją uroczą towarzyszkę rozpoczął sprint w kierunku przystanku, obróciwszy się jeszcze do niej po drodze.
- Siódma u Austina, nie zapomnij!
- Jakie chestery masz mi kupić?! – odwrzasnęła.
- Czerwone!
- Klasyczne czy mieszane?
- Klasyczne! – pamięć co do jej gustu miał niewątpliwie dobrą. Dopadając końcowe drzwi tramwaju spojrzał na nią po raz ostatni. – Przeleć go, to może być twój los na loterii!
- Popapraniec! – krzyknęła i roześmiała się na cały plac, zupełnie nie zważając na ludzi patrzących na nich jak na dwójkę idiotów.


*


Jest wiele rzeczy, które chciałbym teraz powiedzieć, księżniczko. Szczerze mówiąc, aż za wiele. Mam wrażenie, że nadmiar przytłaczających mnie myśli jest tak przesadny, że nie umiem wyciągnąć z niego niczego konkretnego. Siedzę teraz na przystanku autobusowym, słuchając przejeżdżających naprzeciwko mnie samochodów i uderzających o zadaszenie kropel deszczu – tu  z a w s z e  pada deszcz, do ciężkiej cholery – i autentycznie nie potrafię wyrzucić z siebie żadnego mądrego zdania. Rzecz niewyobrażalna w dzieciństwie, w czasach, gdy pisałem całej drużynie wypracowania. To była moja działka. Każdy zajmował się czymś innym, zależnie od tego, w czym się akurat najlepiej sprawdzał. Rasmus miał łeb do fizyki, Eldar do matmy, Andre do biologii, Emil do geografii, Simen do angielskiego. A ja, urodzony humanista, brylowałem na norweskim. Szybko pojmowałem literackie metafory, układałem zdania sprawniej i szybciej niż ktokolwiek inny w klasie. No i umiałem zmieniać style, na tyle dobrze, że mogłem wybazgrać cztery prace na ten sam temat podpisane czterema różnymi nazwiskami i każda z nich przechodziła bez zastrzeżeń. Wszystko nam pisałem. Eseje? Pisałem. Recenzje? Pisałem. Charakterystyki? Pisałem. Opowiadania? Pisałem. Wiem, to brzmi jak peany na własną cześć – ale naprawdę kiedyś potrafiłem to robić. Raz się zdarzyło, że odwaliłem za Rasmusa jakąś wyjątkowo pierdołowatą pracę, opis przeżyć wewnętrznych czy coś. Dostała najwyższą ocenę w klasie i podobno babka przeczytała ją na głos, od pierwszego do ostatniego zdania. W sumie nie wiem, jak to tak naprawdę było, bo chodziłem do klasy rok niżej, ale tak czy siak mało się z chłopakami nie zlaliśmy ze śmiechu, jak nam Eldar o tym powiedział. Do dzisiaj nie ustaliłem, czy to kobitka okazała się tak nieogarnięta, czy tekst tak dobry. Może jedno i drugie.
Sama widzisz, księżniczko. Wszystko stanęło na głowie. Świat, w którym żyłem, dziś wydaje się być fikcją, choć jak na ironię za każdym razem, gdy wracam do Trondheim, uderza mnie fakt, jak bardzo to miasto zachowało swoją starą twarz pod przykrywką zmian wywołanych upływem czasu. Moja szkoła, ścieżka dla rolkarzy, stacja kolejowa na Leangen – są tam, gdzie zawsze były, w podobnym stanie, jakby nienaruszone przebiegiem lat. Trondheim, pełne energii, nigdy niezasypiające, zadeptane naszymi stopami. Wykarmiło nas i odchowało, dosłownie. Wszystko, co mam, wyniosłem właśnie stamtąd. Z jazdy tramwajami na gapę, z leżenia na torach, ze ścigania się na rolkach… Miliony wspomnień wyrwanych z tych samych, administracyjnych granic, poza którymi świat się kończył. Spieprzanie ulicami przed strażą w trakcie wagarów (nigdy w życiu tak szybko nie biegałem). Skręcanie papierosów w piwnicy. Eskapady pod skocznię narciarską. Każdy obraz jest tak samo wyraźny, każdy siedzi mi w głowie tak głęboko, jakby przytrafił się nie dalej jak wczoraj. A przecież minęły lata. Lata, odkąd byłem dzieckiem i trzymałem życie w ryzach. Kiedyś naprawdę należało do mnie. Plany, marzenia, pragnienia. Szanse. Później koncertowo spieprzone.
Chryste, zrobiłem się na starość sakramencko sentymentalny.


*


- Mogę wiedzieć, co ci właściwie nagle odwaliło? – zapytał Eldar tonem pełnym irytacji zaraz po tym, jak silnik ucichł, a kontrolki na ekranie za kierownicą zanikły. Jego towarzysz podróży ze stoickim spokojem wysiadł z samochodu, zachowując się tak, jakby niezaplanowane wycieczki do Bergen były dla niego czymś najzupełniej normalnym. – Zachciało ci się ratować Lundina w przerwie między zawodami?
- Chcę sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku – odparł niewzruszony rozdrażnieniem przyjaciela z dzieciństwa Emil i energicznie trzasnął drzwiami, przewieszając sobie torbę przez ramię. – Przestań już jojczeć.
- W porządku! – Andersen prychnął głośno z wyraźną dezaprobatą. – Nie no, na pewno jest w porządku, nasz kumpel żyje jak król pozostając przy tym prawdziwym okazem zdrowia! O ile zakład, że nawet nie otworzy ci drzwi?
- Przynajmniej nie będę miał wyrzutów sumienia, że nie spróbowałem. A jeśli coś ci nie odpowiada, to możesz sobie wracać do Trondheim.
- Nie próbuj grać na moim poczuciu winy. To nie ja odpowiadam za to, że Lundin jest popierdolony.
- Czy kiedykolwiek cię o coś podobnego oskarżałem? Jezu, Tomas. Strasznie się zrobiłeś nerwowy od tej akcji porodowej.
- Też byś był nerwowy, jakbyś, kurwa, nie spał po nocach! – krzyknął Eldar, co Emil skwitował cichym parsknięciem. Zrezygnował jednak z prób dalszej kontynuacji rozmowy. Jego zdaniem nie podążała ona w żadnym sensownym kierunku.
Wrócił z Anterselwy do Norwegii dwa dni temu i w normalnych okolicznościach pewnie byłby w tej chwili na treningu, ściśle dostosowanym do zbliżających się wielkimi krokami mistrzostw świata, ale kwestia Australii mocno zmodyfikowała jego dotychczasowe plany. Nie potrafił przestać myśleć o tej dziwacznej rozmowie, która przytrafiła mu się niespełna trzy tygodnie wcześniej, jeszcze w Niemczech. Australia. Co to za kretyński pomysł, do kurwy nędzy? Od kiedy to Sverre, niemiłosierny tępak z geografii i największy patriota, jakiego Emil znał, nagle zapragnął odkrywać świat? Nigdy nie ciągnęło go nawet za granicę, o innych półkulach już nie wspominając. Druga sprawa – skąd alkoholik bez pracy wziąłby kasę na taką podróż? Przecież na tego typu imprezy forsę odkładało się latami. I nawet, jeżeli miał jakieś oszczędności – a w to należało wątpić, ludzie uzależnieni od używek nie dysponowali czymś takim jak oszczędności – to bez żadnego spadku po bogatych krewnych, o których Emil nic nie wiedział, nie byłby w stanie uzbierać potrzebnej sumy. A ta cała gadka o mistrzostwach? Skop im wszystkim dupska! Postaram się. Nie staraj się, zrób to! Drużyna z Leangen zawsze zachowywała się bardzo lojalnie, jeśli chodziło o kibicowanie, to fakt, ale żeby aż tak? Poczuł się wtedy jak przybity do ściany, z nożem na gardle i morderczym spojrzeniem Sverrego pozbawionym zgody na jakiekolwiek półśrodki. Nie staraj się, zrób to. To nie była prośba, a on nie dostał żadnej szansy na odmowę. Musiał obiecać. I tak też postąpił, na co Lundin znowu zaczął bredzić coś o pilnym obserwowaniu i tak dalej. Pomysł mógł zabrzmieć kretyńsko – nawet nie tyle mógł, co rzeczywiście brzmiał – ale mimo wszystko Emil nie potrafił się oprzeć zupełnie popapranemu wrażeniu, że ta rozmowa przypominała w pewnym sensie coś w rodzaju pożegnania.
Najzabawniejsze, że wcale o niej Eldarowi nie powiedział. Ani Eldarowi, ani komukolwiek innemu, g’woli ścisłości. Dumał nad tym samotnie blisko dwa tygodnie od końca Oberhofu przez Ruhpolding aż po Anterselwę, by w końcu uznać, że musi się ze Sverrem zobaczyć, albo przynajmniej przekonać się, co się z nim właściwie dzieje. Postanowił pofatygować tyłek do Bergen – po raz pierwszy od wielu miesięcy. Nie chciał jechać sam, więc zadzwonił po Andersena (przy okazji zamierzał ustalić z nim kwestię dorwania danych dotyczących niejakiej Vibeke Hansen), ale z nieznanych mu bliżej przyczyn na pytanie, dlaczego, do diabła, nagle przypomniał sobie o Lundinie, nie planował odpowiadać w inny sposób niż tak jakoś. Miał zupełnie absurdalne poczucie, że Sverre oczekiwał, iż ich rozmowa zostanie zachowana w tajemnicy.
Nie wyglądało na to, by z kimkolwiek poza nim się w przeciągu tego kwartału kontaktował.
- Widzę, że ostatnimi czasy upodobałeś sobie zbawianie świata – mruknął Eldar, a sądząc po głosie, wcale nie należało tej wypowiedzi interpretować jako komplement. – Najpierw ta twoja adoptowana psiapsiółka, teraz Amund, co będzie następne? Kandydatura na premiera?
- Całkiem niezła opcja – podchwycił Emil i pstryknął palcami. – Zastanowię się nad tym.
- Puściłbyś kraj z dymem.
- Przynajmniej by się mnie słuchali. Mam charyzmę idealną do polityki.
- Szkoda, że nie idzie w parze z rozumem.
- Jedź już lepiej do swoich pieluszek.
- Wielki mistrz nagle postanowił ratować wiecznie naprutego kumpla. Materiał na bestseller. Może to sfilmuję? Na pewno twój wizerunek króla YouTube’a uległby dodatkowej poprawie.
- Spadaj na drzewo.
- Zobaczysz, że nikt się nie odezwie – rzucił niedoszły haker, gdy Emil nacisnął klawisz na domofonie. Budynek wyglądał mało zachęcająco, podobnie jak i całe Bergen. Do cholery, czy można było wybrać gorsze miasto?
- Przekonamy się – mruknął i w odpowiedzi na brak reakcji raz jeszcze wcisnął guzik, by później kilkakrotnie powtórzyć czynność. Nic z tego. Pojechał? Nie pojechał? Siedzi w mieszkaniu i udaje, że go nie ma? Naprawdę go nie ma?
- No i co?
- Jajco. Masz wsuwkę?
- Jaką znowu wsuwkę?
- Andersen, człowieku, ogarnij się. Wsuwkę do włosów – Emil spojrzał krytycznie najpierw na kumpla, a potem na zamek wejściowy. Gdy Eldar ze złością pokręcił przecząco głową, tylko westchnął ciężko, otworzył torbę i zaczął intensywnie grzebać po wewnętrznych kieszeniach, by w końcu z triumfalną miną wyciągnąć niepozorną wsuwkę, która wyglądała na nieco zmarnowaną.
- Czyja to? – zapytał Eldar, gdy jego młodszy przyjaciel lekko zagiął końcówkę i spokojnie włożył ją do zamka.
- Kelnereczki z Ålesund – odparł tamten, kręcąc w drzwiach z wyrazem zacięcia na twarzy. Opanowali tę metodę do perfekcji wiele lat temu, i chociaż Emil od dawna jej nie trenował, umiejętności nabyte w czasach szkoły przetrwania ukończonej w Trondheim należały do kategorii niezapomnianych. Parę sekund później obaj usłyszeli kliknięcie, a cuchnąca stęchlizną klatka schodowa ukazała im się w pełnej okazałości. – Voila.
Wnętrze prezentowało się jeszcze mniej korzystnie, niż główna fasada. Ani administracja, ani lokatorzy nie wydawali się specjalnie zainteresowani utrzymaniem go w specjalnym porządku. Hamując zniechęcenie, ruszyli na drugie piętro, prosto pod drzwi oznakowane czwórką.
- Masz świadomość, że nie jesteś w stanie go zmusić, by z tobą porozmawiał? – zasugerował Eldar, po raz kolejny dając Emilowi do zrozumienia, że nie widzi w tej eskapadzie większego sensu. Biathlonista tylko zerknął na niego obojętnie. Sprawa Lundina mogła się wydawać przegrana, ale wiedział jedno – nie umiałby już nigdy normalnie spojrzeć w lustro, gdyby dostając od Sverrego jakieś ostrzegawcze sygnały przepuścił je bez echa. Wizja Australii brzmiała tak nienormalnie, jak tylko się dało, i Emil zdawał sobie sprawę, iż choć normalnie kpił sobie z pierdół w typie przeczuć czy intuicji, aktualnie każdy element jego do bólu racjonalnego umysłu mówił mu, że w powietrzu wisiało coś złego. Wróżką nie był, teoretycznie nie miał też żadnych podstaw ku temu, by zarzucać kumplowi kłamstwo – a jednak jego zdaniem niemal na pewno żadna podróż życia w rzeczywistości się nie odbyła, zaś Lundin przebywał nie dalej niż kilka metrów od nich.
Z drugiej strony, nic na to nie wskazywało, bo na intensywne uderzenie pięścią o drzwi odpowiadała jedynie głucha cisza.
- Polazł gdzieś albo leży napruty.
- No to się obudzi.
- Nie obudzi się. Magnus, stary, to bez sensu. On nawet nie chce z nami gadać.
- Niech mu się w takim razie zachce, do kurwy nędzy! – wrzasnął Emil, przy czym nie był pewien, czy bardziej irytuje go moralizatorstwo Eldara, brak reakcji ze strony Sverrego czy może fakt, iż nijak nie potrafił odepchnąć od siebie czarnych myśli. – Nie da się pomóc komuś, kto udaje, że nie żyje!
Na korytarzu zrobiło się cicho. Gdzieś z parteru doszły ich dźwięki kilku kroków, które po chwili zanikły. Andersen zagryzł niepewnie dolną wargę.
- Każdy z nas już próbował – powiedział i przez moment w zupełnym milczeniu wpatrywał się w drzwi z rękoma w kieszeniach. W końcu odwrócił się w geście zrezygnowania na pięcie i ruszył powolnym krokiem po schodach, pozostawiając Emila samego w zetknięciu z paskudnym urokiem drugiego piętra.
Z mieszkania nie wydobywał się żaden dźwięk i nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek tam przebywał. Wprawdzie na progu nie walała się poczta ani ulotki sprzed kilku tygodni, miejsce jednak wydawało się raczej opuszczone. Mimo to, gdyby ktoś kazał mu wziąć udział w zakładzie, obstawiłby grubą sumę na to, że od Sverrego nie dzieliło go w tej chwili nic poza cienką ścianą. I że na pewno nie było tu mowy o żadnej Australii.
- Wiem, że tam jesteś, Lundin, słyszysz? – syknął, pukając po raz ostatni i opierając bezradnie czoło o drzwi. Nikt po drugiej stronie się nie odezwał.
Znowu przepadł.


*


W pewnym sensie myślę, że życie jest wypadkową dwóch czynników, skrzyżowaniem losu zgotowanego w dzieciństwie z naszą osobistą zdolnością do pokierowania własną egzystencją. Idąc tym tokiem, należałoby uznać, iż na obecną pozycję osobiście i sumiennie sobie zapracowałem, i jakkolwiek ironicznie by to w owych okolicznościach nie zabrzmiało, chyba w głębi serca się z tym zgadzam.
O co chodzi? Ano o to, księżniczko, że chociaż nie wszystko zależy od nas, to jednak w zdecydowanym procencie żyjemy tak, jak sami postanowimy. Sterujemy swoim okrętem adekwatnie do umiejętności i aspiracji. Jedni płyną bezproblemowo, inni kompletnie idiotycznym, pełnym zakrętów torem. Chcę powiedzieć, że nie widzę dla siebie tak naprawdę większego usprawiedliwienia. To, że pokłóciłem się ostro z bratem nie tłumaczy, dlaczego z nim teraz nie rozmawiam. To, że ojciec zmarł, kiedy miałem osiemnaście lat, nie tłumaczy, dlaczego czuję się nieszczęśliwy. To, że matka piła, nie tłumaczy  m o j e g o  picia.
Nienawidzisz mnie teraz, prawda? Nie musisz kłamać. Wiem, że mnie nienawidzisz. Nawet nie mogę powiedzieć, żebym Ci się specjalnie dziwił. Bo przecież tak bardzo spieprzyłem. Wszystko. Wszystko, co miałem, wszystko, co Ty miałaś, wszystko, co  r a z e m  mieliśmy. Widzę Cię teraz oczami wyobraźni i czuję, jak każdą komórkę mojego ciała pożerają wyrzuty sumienia. Sukinsyn, patałach, skurwiel, pojeb, egocentryk. Słowa same cisną się na usta. Ty pewnie nie odważysz się ich głośno wypowiedzieć – a jeśli już, to, jak mniemam, po czesku, więc nikt nawet nie zrozumie. Choć nadal przypuszczam, że będziesz dusić to w sobie, zawsze taka byłaś. Ale drużyna z Leangen nie pozostawi na mnie suchej nitki. Ich też w tej chwili widzę – jak stoją ściśnięci obok siebie, jak zgrzytają zębami, jak w ich oczach żal miesza się z najczystszym rodzajem gorzkiej pogardy. O tak, oni będą przede wszystkim gardzić. Na pewno. Bo wiesz, księżniczko, my jesteśmy dziećmi ostrej szkoły. Mocnej. Takiej, w której główny hymn to You’re In The Army Now i w której przy miękkim sercu trzeba mieć cholernie twardą dupę. A najlepiej, żeby w ogóle wszystko było twarde. Krew, pot, łzy – każdy z tych elementów przelał się na nasze dzieciństwo. Na umiejętność gaszenia śmiesznych emocji w zarodku. Wkładania ręki do ognia bez strachu, że się sparzysz. Zmiażdżenia słabości. Słabość! W naszym życiu nie było miejsca na słabość, nigdy. Słabe jednostki odpadają. Jesteś mężczyzną czy nie? Jesteś? To nie zachowuj się jak pizda. Nie becz, nie uciekaj od odpowiedzialności, pod żadnym, kurwa, pozorem, nie przyznawaj, że coś cię boli. Niepisany zbiór reguł, według których funkcjonowaliśmy. Według których oni nadal funkcjonują. Myślę o Rasmusie dowiadującym się, że pierwszy raz zostanie ojcem, przechodzącym przez to z taką klasą, jakiej można by się w podobnych okolicznościach spodziewać tylko po kimś z naszej drużyny. Myślę o Simenie idącym z kajdankami na rękach, popychanym do przodu, z wyniosłą, pewną siebie miną człowieka przekonanego o słuszności swoich zachowań. Myślę o Emilu podjeżdżającym na strzelnicę, wyciągającym karabin, strzelającym z wyrazem skupienia na twarzy, jeden trafiony, drugi trafiony, trzeci trafiony, czwarty trafiony, piąty trafiony, do widzenia. On się nie pierdoli, po prostu wbiega jak po swoje i bierze od życia to, co chce. Drużyna z Leangen. Tacy właśnie jesteśmy. Albo nie, inaczej – oni tacy są. Bo ja odpadłem. Z dnia na dzień, nagle, bez konkretnej przyczyny, bez sensownego wyjaśnienia, bez logicznego bodźca. Spuchłem. Niespodziewanie. Ot tak, jakby mi ktoś strzelił obuchem w łeb bez uprzedzenia. Stałem się cienki w kroku, bezużyteczny, żałosny.  S ł a b y.
Tylko tyle, księżniczko. Tylko tyle i aż tyle.


*


- Nienawidzę was – warknął Hans tak zagniewanym tonem, że nikt w studiu tatuażu nie śmiałby podważyć prawdomówności jego słów. Byli w pomieszczeniu we czwórkę, zgodnie z pierwotną koncepcją Joergena, która ewidentnie nie odpowiadała jego usadowionemu na fotelu życiowemu partnerowi, teraz łypiącemu morderczo to na swojego chłopaka, to na Chloe, uśmiechającą się tylko złośliwie. – Obojga. I oboje zamorduję, jak tylko ten koszmar się skończy, przysięgam na Boga.
- Sanberg twierdzi, że mu się upiecze – rzuciła niebieskowłosa z beztroską i spojrzała znacząco na Joergena, zatrzymując papierosa nad popielniczką. Vegard nad ranem stwierdził, że ostatnio kopci jak komin fabryczny, a chociaż dała mu do zrozumienia, że jego zdanie guzik ją obchodzi, trudno było mu odmówić racji. Rzeczywiście paliła ostatnimi czasy wręcz na potęgę. Sama nie wiedziała, z czego to wynika, prawdopodobnie po prostu lubiła uczucie zadymienia całego organizmu z podświadomością na czele. Poza tym zgodnie z zaleceniami Hernara ograniczyła alkohol, a mimo wszystko potrzebowała używek do normalnego funkcjonowania. Nikotyna wydawała się oczywistym środkiem zastępczym. – Co jest trochę absurdalne, biorąc pod uwagę, że to był jego pomysł.
- Nie wątpię – wycedził Hans i zmiażdżył Joergena wzrokiem, w odpowiedzi otrzymując, rzecz jasna, rozradowane parsknięcie. – Bawi cię to, kretynie?
- Jak najbardziej.
- Masz popierdolone poczucie humoru. Odłóż ten cholerny ołówek, Berger.
- Nie mogę, już dostałam fajki. Muszę się wywiązać z umowy – zauważyła, wykonując w międzyczasie wstępny zarys szkicu. Właściwie im dłużej siedziała tam razem z nimi, w swoim ulubionym miejscu w Oslo i ze swoimi trzema ulubionymi mężczyznami, tym bardziej cała sytuacja zaczynała jej się podobać. Basen na wieczór był oczywiście dobrą opcją, ale uwiecznianie cierpiącego i nieziemsko wkurwionego Hansa miało w sobie coś absolutnie zachwycającego. Poza tym dopiero teraz uświadomiła sobie, że tak naprawdę nigdy nie rysowała Øysteina w trakcie pracy, co zakrawało na absurd, biorąc pod uwagę, o jak wiele tematów zahaczała już jako artystka i jak długo się znali. – Kwestia honoru, rozumiesz.
- Honoru! – na prychnięcie nieszczęśnika Chloe odpowiedziała potężnym, wydmuchanym w kierunku sufitu kłębkiem dymu. Hans był równie przystojny jak Joergen, raptem dwa centymetry od niego niższy i tak samo uroczy w stanie irytacji. Właściwie na początku uważała, że połączyło ich głównie wizualne podobieństwo, bo czysto charakterologicznie jakoś nie wydawali się do siebie pasować. Jeden roztrzepany, drugi twardo stąpający po ziemi, jeden marzyciel, drugi raczej racjonalista. Mimo to w niewytłumaczalny sposób stworzyli całkiem ciekawy duet, któremu gorąco kibicowała. Poza tym obu kochała równie mocno, choć usadowiony na fotelu blondyn chyba sądził w tej chwili inaczej. – Pieprzę ten twój honor! Myślisz, że możesz sobie beztrosko rysować, jak przechodzę męczarnie? Nie wyrażam zgody na upowszechnianie mojego wizerunku w takim momencie!
- Odnoszę wrażenie, że nie masz tu zbyt wiele do gadania, stary – zaśmiał się Øystein, wracając z zaplecza ze zdezynfekowanym sprzętem. O ile Joergen i Hans byli dla niej jak bracia, o tyle on przypominał raczej sporo starszego, doświadczonego życiowo kuzyna z charyzmą, niezastąpionego w zakresie porad w sytuacjach szczególnie trudnych. Podobała jej się jego bezpośredniość i to, że jak nikt inny rozumiał, co to znaczy wdepnąć w prawdziwe bagno, o czym świadczyły ukłucia na rękach w miejscach, w których przed laty ładował heroinę do swoich zmarnowanych żył. Przed laty ćpun, dziś ustabilizowany mąż, ojciec i szef najlepszego studium tatuażu w mieście, na dodatek z horrendalnym talentem. Chloe chciałaby umieć tak wychodzić na prostą. – Co powiesz o dziarze, Clio? – zawsze ją tak nazywał, twierdząc, że jest zarówno najlepszym płótnem dla jego sztuki, jak i muzą dla niego samego. W głębi serca cholernie jej to odpowiadało.
Zerknęła fachowo na odbity wzór połyskujący na przedramieniu Hansa, po czym skinęła głową z aprobatą.
- Zajebisty – powiedziała najzupełniej szczerze. W ich pokręconym kwadracie nie było miejsca na kłamstwa, nawet te całkiem banalne. – Po mistrzowsku. Będzie wyglądał rewelacyjnie.
- I to właśnie chciałem usłyszeć. Babki zaczną walić do ciebie drzwiami i oknami, Hans.
- Bardzo dobrze się składa, od dzisiaj jestem singlem – wycedził zainteresowany, na co Joergen spojrzał na niego ze zniecierpliwieniem.
- Zanim mnie rzucisz, mogę chociaż wygłosić plotę, która zapewne sprawi, że przestaniesz w końcu ględzić?
- Nie wiem, jakiego rodzaju musiałaby to być plota – burknął nadal rozdrażniony Hans.
- Berger chyba się zadurzyła – oznajmił Joergen nadzwyczaj rozradowanym tonem, doprowadzając Chloe do ataku kaszlu, a dwóch pozostałych panów do ogłupiałych min pełnych autentycznego zdumienia.
- Co takiego? – Hans wytrzeszczył oczy, wreszcie zapominając o swojej wściekłości, zaś Øystein uniósł brwi do góry i wlepił w dziewczynę rozbawione spojrzenie.
- Tabletki się skończyły? Kolejny atak wariacji?
- Chyba Sanberga – Chloe zmiażdżyła Joergena pogardliwym spojrzeniem, na co tylko wyszczerzył zęby z kretyńską wesołością. – W nikim się nie zadurzyłam. A ty ze swoją pojebaną mitomanią nadajesz się do parlamentu.
- Dobra, dobra. Ringen już wie, że ma konkurencję?
- Spierdalaj.
- Załamie się nerwowo.
- Powiedziałam, spierdalaj.
- Czy ja o czymś nie wiem? – zapytał Hans, ewidentnie zdezorientowany.
- Owszem. Cruella de Mon jedzie szukać swojej biologicznej matki. Z mężczyzną. – Ostatnie zdanie zostało niemal wyszeptane. Operujący przy sprzęcie Øystein gwizdnął, a oczy Hansa lekko się rozszerzyły.
- Z jakim znowu mężczyzną?
- Z Trondheim – oznajmił Joergen, co najzupełniej wystarczyło, by dodatkowo podkręcić atmosferę. Najwyraźniej jednak nie zamierzał na tym spocząć. – Mniejsza o to, posłuchajcie lepiej gwoździa programu…
- Jesteś kawał gnidy – wywarczała Chloe w kierunku swojego rzekomego najlepszego przyjaciela, doskonale wiedząc, co za chwilę nastąpi.
- Podobno nawet z nim nie spała. Niezłe, co nie? – Sanberg bardzo zgrabnie zignorował ostentacyjną uwagę i spojrzał z triumfem na pozostałych panów, którym dosłownie opadły szczęki.
- Jak to nie spała? Z chłopem? Z Trondheim? – Øystein wyglądał tak, jakby został właśnie co najmniej świadkiem przejścia przez miasto potężnego huraganu. – Facet jest księdzem czy co?
- A serio myślisz, że coś takiego by ją powstrzymało? – Hans wybuchnął śmiechem, po raz pierwszy od momentu, w którym Chloe przekroczyła tego wieczoru próg studia. – Rany, Berger, może ty rzeczywiście potrzebujesz jakichś nowych leków?
- Jakich leków, laska się zabujała i tyle w tym temacie – wszechwiedząca mina Joergena obudziła w niebieskowłosej pannie żądzę mordu. – C’est l’amour, mes chers.
- To raczej ty powinieneś, kurwa, chodzić do psychiatry – wycedziła ze złością Chloe, ugaszając resztę papierosa o dno popielniczki. – Przestań w końcu pierdolić farmazony.
- Frustrujesz się, a wiesz, co to oznacza?
- Owszem. Że za chwilę dostaniesz soczystego kopa prosto w kutasa.
- Kocurek wyciągnął pazurki – zakpił Øystein, zerkając rzutem oka na przedramię Hansa. – Lepiej uważaj, Jorge, jeszcze ci poharata tę słodką buźkę.
- A żebyś wiedział. Nie jestem zakochana. Nie byłam i nigdy nie będę. Nie interesują mnie związki, uczuciowe zaangażowania i cały ten syf, w którym sobie wszyscy pływacie. Mam coś powtórzyć czy zapamiętaliście?
- Tylko winny się tłumaczy – zauważył sprytnie Hans.
- Ja się nie tłumaczę!
- Ale zdajesz sobie sprawę, że te bajki o niezakochiwaniu to straszne pierdolenie? Każdy się czasem zakochuje. Zdarza się.
- Nie mnie.
- Daj spokój, Austin, nie dyskutuj z nią – zarechotał Joergen. – Widać, że dziewczynie amorek strzelił w tyłek, teraz będzie przez tydzień pieprzyć, jaka to jest wielce bezuczuciowa. Nieważne, że pierwszy raz od dnia swoich narodzin dorwała ziomka i nie przerzuciła go przez łóżko. O zabieranie go ze sobą w podróż życia nie wspomnę. Darowałabyś już sobie.
- Świetnie. Obciągnę mu przy pierwszej okazji. Będziesz wtedy zadowolony?
- Za późno. Wpadłaś – najwyższy z całej trójki panów uśmiechnął się szeroko. – Epicko. Tyle lat czekania. Chyba się opylało.
- Koleś musi mieć jaja do kostek – stwierdził Hans po namyśle. – Dosłownie i w przenośni.
- Inaczej by chyba nie dał rady – Øystein ku oburzeniu Chloe z radością dołączył do postawionej przeciw niej konspiracji. – Swoją drogą, jak chcesz wyrwać faceta, powinnaś trochę zmodyfikować image. Przede wszystkim pokaż więcej ciała. Na twoim miejscu wywaliłbym od razu te wszystkie kartoflowate galoty.
- I przestał chować cycki.
- Ona ma cycki?
- Idź zobacz – Joergen błysnął swoimi nieco pożółkłymi od palenia zębami, a Øystein natychmiast odłożył z powrotem sprzęt, podszedł do Chloe i ze stoickim spokojem chwycił ją ostentacyjnie za lewą pierś.
- Kurwa! Spierdalaj z łapami!
- Chryste panie, toż to prawdziwy cyc!
- Dobry bajer, nie? – obaj panowie wybuchnęli jednomyślnym śmiechem. – Świat jest pełen niespodzianek, stary.
- Gdzieś ty je wcześniej trzymała? Jak nic miseczka C!
- Oskarżę cię o molestowanie. A was o współudział, pedały.
- Wypraszam sobie – odezwał się Hans. – Ja jestem biseksualny.
- Ja natomiast osobiście wolę określenie homo…
- Gówno mnie obchodzi, co ty wolisz. Jesteście pojebani, wszyscy trzej – weszła mu w słowo z furią.
- To po kiego się z nami zadajesz?
- Bo reszta świata jej nienawidzi – podpowiedział Joergen chytrze. – No i poza tym potrzebuje stylistów, żeby wyrwać tego swojego misiaczka.
- Ale jakby nie patrzeć, mądrze kombinuje – podchwycił Hans, zachowując się tak, jakby wcale jej tam nie było. – Gdybyśmy ją porządnie ubrali, to wreszcie wyglądałaby jak…
- …dziwka?
- Prostytutka się mówi – Øystein spojrzał na nią krytycznie. – Wyrażaj się, młoda damo, mężczyźni nie lubią wulgarnych kobiet.
- No, nad tym też przydałoby się popracować – oznajmił Hans tonem sugerującym, że traktuje sprawę jak najbardziej poważnie. – Redukcja przekleństw. Ograniczyć papierosy…
- Włosy na jakiś normalniejszy kolor?
- Niezbędna poprawa paznokci.
- I koniec z płaskimi obcasami. Ciężkie buty na śmietnik.
- Umiesz chodzić w szpilkach?
- Rozepnij dwa guziki koszuli.
- A propos włosów, zawsze uważałem, że gdyby je lekko podkręcała, wyglądałaby dużo lepiej.
- Lokówka na urodziny?
- Zamkniecie w końcu japy? – Chloe tak mocno ścisnęła ołówek w jednej ręce i świeżo wyjęty z pudełka papieros w drugiej, że gdyby oba były żywymi istotami, najpewniej w tej chwili wyzionęłyby ducha. – Nie chodzę w szpilkach, nie zamierzam nic robić z włosami i nie będę nosić żadnych pieprzonych spódnic. O papierosach i przekleństwach, kurwa, nie wspominając.
- Ale jak potem koleś puści cię kantem, to nie smarkaj, że czujesz się odrzucona, okej? – spytał Øystein, usadowił się na swoim wysokim stołku razem z maszyną i mocno chwycił Hansa za ramię, nastawiając je pod właściwym kątem. – Bo my to wszystko robimy wyłącznie z troski o twoje zbolałe, dziewicze serce… Teraz się nie wierć, dobra? – z ostatnimi słowy zwrócił się do Hansa i zanim tamten zdążył cokolwiek odpowiedzieć, szybko przyłożył igłę do skóry i wykonał pierwszą kreskę.
- Cholera jasna!
- Wcale mi cię nie żal – syknęła błyskawicznie Chloe, śmigając ołówkiem po papierze i paląc papierosa z wyrazem intensywnego zacięcia na twarzy. Øystein tylko spojrzał na nią przelotnie z rozbawieniem.
- Już współczuję temu twojemu pysiaczkowi – oświadczył kąśliwie.


*


Nie wiem, kiedy się posypało. Nie umiem wskazać terminu. Chociaż jeśli chodzi o drużynę, mam pewną koncepcję. Bo pięć to nie sześć, a kolektyw gra tylko wtedy, gdy wszystkie elementy są na swoim miejscu. Wystarczy, żeby odpadł jeden, by maszyna się zacięła. Byliśmy jak zegarek. Spróbuj odrzucić jedną śrubkę. Myślisz, że nadal będzie działać?
Śrubka poleciała w 2000 roku. Trondheim jest perspektywiczne, ale to nie tam robi się sportową karierę. Nie wiem, czy Emil choć przez moment żałował swojej decyzji. Zabawne – nigdy go o to nie spytałem i już nie spytam. Acz myślę, że to i tak nie miałoby większego sensu. Chyba znam odpowiedź. Jakkolwiek nie byłoby naprawdę, nigdy by nie przyznał, że uważa nawet jeden swój krok za błędny. Kolejny znak członkostwa w drużynie z Leangen, choć na dobrą sprawę, czy on w ogóle miał jakiś wybór? Tutaj każdy biega na nartach, a z tych, którzy potrafią naprawdę zapierdalać, robi się prawdziwy użytek. Pochodzę z państwa bardzo umiejętnie wykorzystującego wszystkie swoje zasoby. To nasza narodowa cecha. Ludzi z potencjałem się nie porzuca. Norwegia nie odpuszcza żadnemu ze swoich złotoustych synów. Daje im dwie deski - albo jedną, jeśli ktoś się lepiej nadaje do snowboardu - jako broń i wysyła na wojnę. I nie ma, że boli, talent to talent, nie można go zmarnować. Pisklęta wypycha się z gniazda, zanim jeszcze nauczą się latać.
Myślę, że gdyby wszystkich mężczyzn z całego kraju poustawiać w szeregu, to mniej więcej jeden na czterdziestu nadawałby się do tego, by zostać gwiazdą sportu albo przynajmniej aspirować w tym kierunku. On był akurat ten czterdziesty. Tak wyszło. Mogło paść na każdego z nas, padło akurat na niego. Więc poszedł na swoją wojnę, a my, przeciętniaki, zostaliśmy. I zegarek przestał pracować. Po prostu. Coś się posypało. Przyszło liceum, nowe wyzwania, nowe zajęcia, nowe problemy. Zdarzenia, których się nie spodziewaliśmy. Andremu zmarła matka, mnie ojciec, Rasmus wpadł z dziewczyną z pierwszej klasy. Pogrzeby i szybkie śluby, dorastanie inne niż przewidywane. Nawet na Leangen nie czułem się tak, jak wcześniej. Poprzestawiali rozkłady, jeździło tamtędy mniej pociągów niż zwykle. Miałem wrażenie, że wszystko kompletnie się pochrzaniło.
Pogubiłem się. Jak dziecko, jak naiwny przedszkolak. Mało tego – minęły lata, a ja  n a d a l  się gubię. Opaska zaciśnięta na oczach, mętne chodzenie w ciemności. Wpadam na rupiecie porozrzucane po podłodze i przewracam się niczym ślepa ofiara losu. Piję, bo chcę być szczęśliwy, jednocześnie jestem nieszczęśliwy, bo piję. Błędne koło, w którym od lat obracam się bez końca. Po co? Dlaczego? Co się stało z tym pięknym życiem, z perspektywami, z planami? Kiedy właściwie popełniłem błąd? Jakiego rodzaju to był błąd?
Odpowiedź bliżej nieznana.
Z zupełnie niezrozumiałych przyczyn nie mogę teraz wyrzucić z głowy pewnego szkolnego wspomnienia. Ono nie ma nic wspólnego ze wszystkimi sprawami, o których chciałem Ci opowiedzieć. Nie dotyczy egzystencjalnych problemów i wzniosłych filozofii. Jest tylko małą urywką z dzieciństwa. A jednocześnie mimo wszystko to właśnie o nim w tej chwili myślę.
Pewnego dnia nasza czwórka miała sprawdzian z geografii. Gdy mówię o "naszej czwórce", chodzi mi o tę część drużyny z Leangen, do której i ja należałem i która przyszła na świat w 1985 roku. Na marginesie należałoby chyba dodać, że kwestia starszeństwa zawsze była dla nas bardzo ważna, a przełom rocznikowy nieco nas dzielił. Rasmus i Eldar, obaj z osiemdziesiątego czwartego, nazywali nas gówniarzami, choć różnica tkwiła na poziomie marginalnym. Po tych wszystkich latach nadal potrafiłbym wyrecytować w środku nocy w odpowiedniej kolejności każdą z sześciu dat naszych urodzin - 21 sierpnia 1984, 9 listopada 1984, mój 5 stycznia 1985, dalej 12 lipca 1985, 10 października 1985 i wreszcie 17 grudnia 1985.
P r z e j d ź m y  d o  s e d n a.
Z geografii zawsze byłem tępy. Niemiłosiernie. Cholernie. Absurdalnie. A w tamtym okresie chyba w ogóle przechodziłem szczyt własnych umiejętności w zakresie głupoty. Porozsadzano nas po klasie, żebyśmy oczywiście nie ściągali. Rzecz jasna ani trochę mi to nie odpowiadało, bo osoba, której potrzebowałem do zaliczenia tego pieprzonego sprawdzianu – nasz mały żołnierz z karabinem notabene – trafiła do rzędu po drugiej stronie sali. Rewelacja. Krótko mówiąc, tkwiłem po uszy w gównie.
Główne i najważniejsze pytanie było de facto zadaniem i po piętnastu latach od tamtego dnia nadal pamiętam jego treść od początku do końca. Krótkie, konkretne i doprowadzające mnie wówczas do rozpaczy, choć dziś nie pojmuję, jak mogłem nie radzić sobie z taką materią. Brzmiało następująco – oblicz czas miejscowy w Guayaquil (79°W), jeżeli w Oslo (10°E) jest 1 stycznia 1998, godzina 6:30.
Banał. Tylko że wtedy byłem kretynem.
Kombinowałem jak koń pod górkę – najpierw usiłując je rozwiązać, potem skontaktować się z osobą, która mogłaby zrobić to za mnie. Babka usadziła nas bardzo logicznie i bez najmniejszych skrupułów – wszyscy wiedzieli, że zamierzam ściągać, podobnie jak i wszyscy wiedzieli, od kogo. Byłem jednak zdesperowany i jak najbardziej gotów na rzucanie zwiniętej w kulkę poczty na drugą stronę sali, co też zresztą zrobiłem, gdy tylko uznałem, że nadszedł względnie bezpieczny moment. Ze swojego miejsca doskonale widziałem rozprasowującego na kolanie zgiętą w kulkę wiadomość Emila, dosłownie zanoszącego się śmiechem pod nosem po przeczytaniu błagalnej treści „Oslo 10E 1.1.98, 6:30, Guayaquil 79W???????”. Obstawiłbym całą zawartość mojego portfela, że zrobi to z palcem w dupie i tak też się stało. Odpowiedź przyszła po dwóch minutach, pamiętam treść do dzisiaj, słowo w słowo, cyferka w cyferkę.  7 9 + 1 0 = 8 9. 8 9 x 4 = 3 5 6 (m i n). 3 5 6 m i n = 5 h 5 6 m i n. 6 : 3 0 – 5 h 5 6 m i n = 0 : 3 4,  1 . 1 . 9 8.  J e s t e ś  p a j a c e m  i  w i s i s z  m i  e s e j  z  I b s e n a. Nie licząc oczywiście ostatniego zdania, wszystko przepisałem najbardziej wyrazistą kaligrafią, na jaką tylko mogłem się zdobyć. Oddając kartkę, czułem, że z serca spada mi gigantyczny ciężar. I może rzeczywiście naprawdę by spadł, gdyby wstrętny babsztyl kilka sekund później nie pomaszerował na drugi koniec klasy i nie podarł bezceremonialnie na oczach całego ogłupiałego towarzystwa pracy mojego wybawcy, pytając jednocześnie głosem ociekającym pogardą „ściągałeś czy podpowiadałeś?”. Były to chyba najbardziej kretyńskie słowa, jakie kiedykolwiek usłyszałem w murach tej szkoły. Nikomu o zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy nawet przez moment mieć jakichkolwiek wątpliwości w tym akurat zakresie. Emil nie był żadnym ponadprzeciętnym uczniem i sprawiał znacznie więcej problemów wychowawczych niż jego starszy brat, który siedział w tych samych ławkach dwa lata wcześniej, ale z gegry kosił wszystkich i to na dodatek bez większych starań, z czego każdy z nas, o nauczycielce już nie wspominając, doskonale zdawał sobie sprawę. A ją to oczywiście cholernie frustrowało. Belfry nie znoszą takich smarkaczy, bo nie wiedzą, jak sobie z nimi radzić. Co zostaje? Rozwiązania poniżej pasa, takie, jak tamto. Cała drużyna z Leangen – czy raczej Simen, Andre i ja, bo tylu nas tam wtedy było – dosłownie wstrzymała oddechy. „Ogłuchłeś czy co?”, warknęła w jego stronę, na co oczywiście słowem się nie zająknął. Tylko siedział spokojnie i patrzył na nią z czystą, odrażającą bezczelnością. „Do dyrektora!”. Do końca życia nie zapomnę uśmiechu, który się wtedy wymalował na jego twarzy. Nigdy później nie zobaczyłem niczego równie perfidnego. Najpierw wyszczerzył zęby w ten najwredniejszy z możliwych sposobów, a potem po prostu złapał plecak, wstał i wyszedł. Żadnego do widzenia, żadnego przepraszam, żadnego błagania, proszenia, tłumaczenia czy stawiania sprawy otwarcie. Bo to by się kłóciło z zasadami, na których się wychowaliśmy. Tymi mówiącymi, że musisz być prawdziwym facetem od początku do końca. Tymi mówiącymi, że choćby cię w środku skręcało, na zewnątrz należy zachować klasę. Tymi mówiącymi, że w życiu trzeba mieć jaja i honor. Chyba wtedy pierwszy raz naprawdę pomyślałem, że mój kumpel w przyszłości stanie się kimś wielkim.
Kurwa, nigdy mu nawet tak naprawdę nie podziękowałem.


*

               
Nieustannie zdumiewało go upodobanie, z jakim poświęcał się bieganiu w każdej wolnej chwili. Zupełnie, jakby nie miał go wystarczająco dużo w trakcie sezonu, a nogi nie czuły się już dostatecznie obciążone. Niewątpliwie traktował je bezlitośnie. Po ubiegłorocznej operacji kolana nie był przecież nawet pewien, czy uda mu się wrócić do dawnej dyspozycji. Udało się. I szybko zaczął znów żyć tak, jak zawsze – w biegu. Czasem odnosił wrażenie, że jego stopy same pchały się do przodu, pozostając poza jego kontrolą. Po prostu musiał biegać. Zawsze i wszędzie, w pracy i po pracy. Jedna z nielicznych rzeczy, w których naprawdę był dobry. Gdy wpadał w swój szalony trans, czuł, że potrafi zdystansować każdą rzecz, każdą osobę i każde zdarzenie na świecie. Nic nie mogło go pokonać, nic nie mogło go dogonić, nic nie mogło go zatrzymać. Pokonywał kilometry z szaloną, zabójczą i perfidną precyzją, wcale o nich nawet nie myśląc. Pędził bez zastanowienia do przodu, godzinami, nie obracając się za siebie i mknąc niczym strzała. Nie do zahamowania.
Nawet teraz, w środku zimy, kilka tygodni przed najważniejszym wydarzeniem sezonu, nie umiał odpuścić. Przebiegł piętnaście kilometrów zasypanych śniegiem w swoich najcięższych traperach, tych samych, którymi tak bezceremonialnie potraktował Fourcade’a w Oberhofie, a najzabawniejsze, że przekraczając próg domu, wcale nie czuł się zmęczony. Wręcz przeciwnie, dostał raczej kolejny zastrzyk energii. Dobrze było móc znów wrócić do Lillehammer, oddychać tutejszym powietrzem i zadeptywać przytłoczoną potężnymi, białymi kłębami ziemię znaną mu od lat. W pewnym sensie sam wydawał się sobie całkiem szczęśliwy, choć myśl o Bergen wciąż kotłowała mu się gdzieś z tyłu głowy.
Ze stoickim spokojem słuchał, jak Tarjei produkuje się do telefonu na temat jakiejś nowo poderwanej ostatnio panienki, wrzucając jednocześnie makaron do zagotowanej wody i myśląc o swoim pokręconym życiu. To, które ostatnio prowadził – względnie luźne i pozbawione zobowiązań, odkąd za obopólną zgodą obu stron zakończył się jego blisko ośmioletni związek – właściwie nawet mu odpowiadało. Mógł spokojnie oglądać się za dziewczynami bez wyrzutów sumienia i robić to, co na co miał ochotę bez konieczności udzielania w jego mniemaniu niepotrzebnych wyjaśnień. Zawsze wkurzały go przesłuchania, w których musiał uczestniczyć, gdy przez kilka godzin nie odbierał telefonu albo w okresie międzysezonowym wychodził wieczorem i wracał w środku nocy. Co robiłeś? Gdzie byłeś? Z kim? Nienawidził tego szeregu uciążliwych pytań atakujących go od progu. Samotność na dłuższą metę potrafiła być frustrująca, ale na chwilę obecną wygrywała na każdym polu z emocjonalnym zaangażowaniem przypominającym uwiązanie samego siebie na smyczy. A nic nie drażniło Emila bardziej niż poczucie ograniczenia, choćby i takiego w znikomym stopniu.
Zawsze chodził swoimi ścieżkami. Ustalał cele i dążył do nich drobnymi kroczkami w sposób, który sam sobie umyślił. Nie pozwalał się nikomu kontrolować i za każdym razem, gdy odnosił wrażenie, że druga strona próbuje roztaczać nad nim jakikolwiek rodzaj władztwa, bez skrupułów wycofywał się z relacji. W sumie był chyba niepoprawnym lekkoduchem.
- Stary, chyba się zakochałem – jęknął Tarjei po drugiej stronie słuchawki, co natychmiast przywiodło Emilowi na myśl wyobrażenie kumpla siedzącego na parapecie z potwornie głupkowatą miną w mieszkaniu gdzieś na przedmieściach Oslo.
- Całkiem szybko – mruknął, człapiąc do drugiego pokoju z paczką złotych misiów Haribo w ręce, po czym włączył telewizor. Na kanale dla dzieci leciał akurat kolejny odcinek Spongeboba Kanciastoportego. Rozsadowił się w najlepsze na kanapie ze szczerą nadzieją, że trafił na jeden z epizodów bliżej poświęconych marudnej kałamarnicy spod Tłustego Kraba, z którą zdecydowanie najbardziej się utożsamiał, zaraz po skretyniałym głównym bohaterze. – Trzeba przyznać, że się nie patyczkujesz.
- Też byś się nie patyczkował, jakbyś ją poznał. Zresztą czy to przypadkiem nie ty zawsze bredziłeś coś o carpe diem?
- Nie bredziłem, tylko przekazałem ci ważną życiową mądrość, i gdybyś nie był tak niewdzięczny, to umiałbyś to odpowiednio docenić.
- Jasne. A może mam cię jeszcze po stopach wycałować?
- Obejdzie się. Rozumiem, że się koło niej zakręciłeś?
- Zamierzam.
- Zamierzasz? – Emil wybuchnął śmiechem. – Mogłem się tego spodziewać. W końcu jesteś z tych, którzy się nie uczą na własnych błędach.
- O co ci znowu chodzi?
- O ten tramwaj, co nie chodzi. Po historii ze Swietą powinieneś nabrać trochę rozumu. No, chyba, że chcesz powtórki.
- Nie będzie żadnej powtórki. Po prostu czekam na odpowiedni moment, okej?
- Żebyś go tylko przypadkiem nie przespał.
- Przymknij japiszona.
- A źle myślę? Skoro jest taka zajebista, to chyba nie ty jeden zamierzasz do niej podbijać, nie?
- Zdumiewa mnie twoja wiara w moje możliwości.
- Przynajmniej uczciwie stawiam sprawę.
- Ludzki pan.
- Od mrugania oczami żadnej pannie się jeszcze nie zrobiło wilgotno między nogami, zdajesz sobie z tego sprawę, Tarsters?
- Rozłączam się – powiadomił go Tarjei obrażonym tonem i zanim Emil zdążył to w jakikolwiek sposób skomentować, w słuchawce odezwał się charakterystyczny dźwięk przerwanego połączenia. Roześmiał się po raz kolejny i już zamierzał wepchnąć sobie do ust garść złotych misiów, gdy telefon zadzwonił ponownie. Odebrał go bez patrzenia na ekran.
- Co jest, już się stęskniłeś?
- Jak jasna cholera – głos, który dobiegł do jego ucha, z całą pewnością nie należał do jego zwariowanego współlokatora ze zgrupowań. Był znacznie niższy, dużo cięższy i zdecydowanie zbyt udręczony, a choć Emil bardzo dawno go już nie słyszał, potrzebował niespełna sekundy, by zidentyfikować swojego rozmówcę.
- Kjetil? – drugie imię Rasmusa z naturalnych przyczyn przyszło mu do głowy szybciej niż pierwsze. Ze starymi zwyczajami nie dało się tak po prostu zerwać, nawet po latach. Szczerze mówiąc, wątpił, by w ogóle był w stanie niektóre z nich wyplenić.
- Z kim tyle gadałeś? Od pół godziny usiłuję się do ciebie dodzwonić – jego kumpel z dzieciństwa zachowywał się tak, jak zawsze, władczo, lekko despotycznie i z typowym dla siebie uporem. Jako najstarszy z ich szóstki uważał się niejako za lidera drużyny, co dosyć często wywoływało konflikty, bo nie tylko on wykazywał w tym towarzystwie zdolności przywódcze. Na wspomnienie wszystkich licznych bijatyk, w których regularnie razem uczestniczyli, Emil musiał się uśmiechnąć pod nosem.
- Sprawy zawodowe – skłamał błyskawicznie, natychmiast wyczuwając, że Rasmus nie jest w nastroju do żartów. Przez komórkę z reguły brzmiał poważnie, ale dziś sprawiał wrażenie jeszcze bardziej rozdrażnionego, niż zazwyczaj. – Roboty sporo, mistrzostwa za pasem…
- Jesteś w Norwegii? – przerwał mu w pół słowa tamten. Biathlonista zmarszczył brwi.
- Owszem.
- Gdzie konkretnie?
- A gdzie niby miałbym być? Siedzę w domu, w Lillehammer – prychnął, starając się powstrzymać lekką irytację. Kolejny, któremu odwaliło na dekiel? Przewrócił ze złością oczami. – Przerwa w sezonie, to korzystam. Zawody dopiero za dwa tygodnie z kawałkiem, więc…
- Emil, zamknij się – wpadł mu w słowo Rasmus i choć normalnie pewnie by go to rozwścieczyło, teraz zamiast gniewu poczuł jedynie dreszcz przebiegający mu po plecach. Emil, nie Magnus. Wystarczyło w zupełności, by zapalić mu z tyłu głowy czerwony alarm ostrzegawczy.
- Stary, co jest?
Odpowiedziała mu cisza. Chyba najdłuższa na świecie. Albo i nie. Na pewno jednak rozciągnięta do granic jego wytrzymałości.
- Kurwa, Rasmus, co jest?
- Lundin nie żyje.
Jedna, krótka odpowiedź. Jedno, proste zdanie. Wystarczające do tego, by paczka z żelkami wypadła z ręki człowieka, który zawsze postrzegał siebie jako osobę wzorcowo mierzącą się z paskudnymi wiadomościami. Najwyraźniej pod warunkiem, że były odpowiednio wcześniej przewidziane. I że nie dotyczyły jego przyjaciół z dzieciństwa.
- Coś ty powiedział?
- Naprawdę mam powtórzyć?
Nie, chciał wrzasnąć, i to na cały regulator, do tego stopnia, by usłyszeli wszyscy sąsiedzi i nie tylko. Powtórzyć? Co tu powtarzać, do cholery? Przecież to musiał być żart. Okrutny, jasne, ale całkiem w stylu Rasmusa. Zawsze miał bardzo specyficzne poczucie humoru. Żeby nie powiedzieć popaprane.
- Słuchaj, stary, to nie jest śmieszne…
- Trygve zadzwonił do mnie dzisiaj rano.
Serce niemalże podskoczyło Emilowi do gardła. Trygve Lundin, starszy brat Sverrego, opuścił Trondheim przed laty w atmosferze pełnej niechęci, gdy zdecydował się porzucić całe swoje dotychczasowe życie w imię wyjazdu za dziewczyną, w której bez pamięci się zakochał. Pół roku wcześniej zmarł ich ojciec i ostatnią rzeczą, jakiej wówczas potrzebował Sverre, była informacja, że najbliższy z jego żyjących krewnych postanowił przeprowadzić się na drugi koniec Europy tylko dlatego, że jego despotyczna i wybitnie irytująca narzeczona zdecydowała się wrócić do Austrii. Pożegnanie braci na lotnisku zakończyło się odpowiednio rozciętym łukiem brwiowym u Trygvego i spuchniętą wargą u Sverrego, i może rany fizyczne same z siebie nie przyniosłyby aż tak paskudnych konsekwencji, gdyby w parze z nimi nie szły dość brutalne słowa. Trygve wyniósł się do Wiednia i z tego, co Emil wiedział, od tamtej pory obaj nie utrzymywali kontaktu, nie wspominając już o jakichkolwiek relacjach starszego z Lundinów z resztą członków drużyny z Leangen.
- Zastrzelił się przedwczoraj – powiedział Rasmus bezbarwnym głosem. – Podobno wieczorem, w mieszkaniu, w Bergen. Wcisnął lufę do ust i strzelił, rozsadziło mu czaszkę. Nie było szansy, żeby go uratować, kiedy przyjechali, już dawno nie żył.
Nie potrafił się odezwać. Wszystkie słowa, które przychodziły mu do głowy, stawały mu w gardle. Gdzieś jeszcze po cichu wierzył, że kumpel naprawdę żartuje, że zebrało mu się na przedwczesne świętowanie pierwszego kwietnia. Ale w głębi serca wiedział. Wiedział, że to nie dowcip. Wiedział, że nawet Rasmus nie miałby wystarczająco dużo tupetu, by uwzględniać w swoich nieszczególnie wyrafinowanych historyjkach postać Trygvego. Nie po tej scenie na Vaernes, którą każdy z nich widział i której żaden nie mógł nigdy zapomnieć, choć od tamtej pory minęło dobrych kilka lat.
- Pogrzeb we wtorek na komunalnym. O wpół do trzeciej. Jeżeli byłbyś w stanie… - przez moment głos mu się urwał i Emil pomyślał, że za chwilę usłyszy szloch. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Wyłapał jedynie w komórce dźwięk cichego chrząknięcia. – Jeżeli byłbyś w stanie, po prostu przyjedź. Myślę, że on by tego chciał.
Wciąż nie umiał wydobyć z siebie ani jednego zdania. Nie stać go było nawet na zdawkowe do widzenia, gdy charakterystyczny trzask po drugiej stronie powiadomił go o zakończeniu połączenia. Po prostu siedział w miejscu, z telefonem w ręce, wgapiony w kreskówkę widniejącą na ekranie.
Makaron zdążył się już zupełnie rozgotować.


*


Życie opiera się na wyborach.
Cały czas wybieramy. Co zjemy na obiad, które papierosy kupimy i z kim zaczniemy się spotykać. Dokąd pojedziemy na wakacje. Czy zostaniemy w domu, czy jednak lepiej wybrać się na spacer. Jak ma wyglądać nasza przyszłość. Każdy dzień składa się z  w y b o r ó w.
Ja też wybrałem. Podjąłem wiele decyzji, a ta jest ostatnią. Nie wiem, co będzie dalej. Chcę wierzyć, że po śmierci nadal coś istnieje, i od tygodni usiłuję sobie wyobrazić, czym to coś może być. Kreuję sobie w myślach obraz innego świata, do którego trafię, i mimowolnie zastanawiam się, czy mając tam odpowiednią świadomość, kiedykolwiek zacznę żałować. Że nie zdecydowałem się walczyć. Że zrezygnowałem. Że się poddałem. Że wystawiłem białą flagę. Że skrzywdziłem Ciebie.
Nie ma takich słów, za pomocą których mógłbym się usprawiedliwić, i nawet nie próbuję ich szukać. Wiem, że byłoby to bezcelowe. Czuję się teraz trochę tak, jakbym siedział z Tobą na jednej sali sądowej na miejscu oskarżonego. Słyszę w myślach każdy z Twoich perfidnie wycelowanych zarzutów i potrafię jedynie patrzeć na Ciebie z miną zbitego psa. Bo co też mógłbym powiedzieć? Nie mam żadnego sensownego kontrargumentu, żadnego wytłumaczenia. Spieprzyłem. Ponoszę teraz konsekwencje. I Ty również, choć niczym na to przecież nie zasłużyłaś, niczym nie zawiniłaś. Ja popełniłem w życiu mnóstwo błędów, Ty tylko jeden – związałaś się ze mną. Moja mała księżniczka, moja dzielna, nieustraszona dziewczynka. Co takiego we mnie dostrzegłaś? Co takiego zobaczyłaś, czego nikt poza Tobą nie widział, a już na pewno nie ja sam?
Zdecydowałem. Ty też będziesz musiała. Będziesz musiała wybrać. Będziesz musiała otworzyć jedne drzwi bez możliwości cofnięcia się do punktu wyjścia. O, jakże mnie teraz zapewne nienawidzisz! Masz prawo. Ja też siebie nienawidzę. A to, co w tej chwili powiem, niczego już nie zmieni, i na pewno nie wybieli mnie w twoich oczach. Bardzo dobrze. Nie chcę się wybielać. Nie chcę się tłumaczyć. Chcę jedynie, byś wiedziała, że którychkolwiek drzwi nie wskażesz – zrozumiem. Zrozumiem, jeśli powiesz „tak” i jeśli powiesz „nie”, jeśli zrobisz krok do tyłu lub jeśli pójdziesz przed siebie. Nie wiem, dokąd trafię, ale wierzę, że będę mógł patrzeć na Ciebie z tego miejsca, że Twoja twarz będzie pierwszym obrazem, który ujrzę, gdy się obudzę, i ostatnim, na który spojrzę, zanim zasnę. O ile po śmierci w ogóle się jeszcze zasypia.
Życie opiera się na wyborach. I o tych wyborach teraz właśnie myślę, teraz, gdy wszystko jest już praktycznie skończone. Ostatni akt przedstawienia, a w nim ja, głupi, słaby i sentymentalny aż do bólu. Myślę o chłopcach, którzy wybrali kasowanie produktów w supermarkecie, by móc utrzymać rodzinę. Myślę o chłopcach, którzy wybrali pracę na budowie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Myślę o chłopcach, którzy wybrali siedzenie w celi i wpatrywanie się przez kraty w ograniczone horyzonty. Myślę o chłopcach, którzy wybrali wtulanie w ramiona swoich nowonarodzonych dzieci, mających się za parę lat zapoznać z brutalnością świata. Myślę o chłopcach, którzy wybrali bieg z karabinem i drogę usianą sukcesami. Myślę o chłopcach, którzy wybrali śmierć zamiast życia.
Nie, księżniczko – świat się nie skończył. Wbrew temu, co myślisz, nadal istnieje. Gdy się jutro obudzisz, powitasz nowy, niezwykły dzień. I wiele następnych po nim. Planeta wciąż się kręci, słońce nie przestaje świecić. No i pozostaje zorza. Najprawdziwsza, najcudowniejsza, z najszczerszą i najbardziej prostolinijną duszą. Po cichu liczę, że tam, dokąd się teraz wybieram – w mojej własnej  A u s t r a l i i - będę miał okazję chociaż raz ją jeszcze zobaczyć.
Dopóki widnieje nad sześćdziesiątym trzecim równoleżnikiem na północ -  ś w i a t  s i ę  n i e  s k o ń c z y ł.
PS. Myślę, że w Guayaquil w północnym Ekwadorze według czasu miejscowego jest teraz godzina 11:08.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz