nobody ever
seems to remember life is a game we play
Gdyby nie sport, Oberhof prawdopodobnie nie
wyróżniałby się niczym spośród tysięcy małych miejscowości rozsianych po całym
terytorium Republiki Federalnej Niemiec. Ulokowany w centralnej części kraju w
Turyngii, ze swoimi prawami miejskimi przyznanymi w 1985 roku i populacją
oscylującą w granicach niespełna tysiąca siedmiuset mieszkańców, pozostawał
drobnym punktem na potężnej mapie. Z tłumu wybijał się przy dwóch okazjach – w
razie mistrzostw świata w saneczkarstwie i co roku, niezmiennie, na przełomie
grudnia i stycznia, wraz z nadejściem zawodów biegowych i biathlonowych. A już
niewątpliwie ulubionym i najważniejszym momentem pozostawał, przynajmniej od
ostatnich kilku lat, dzień, w którym biegacze po inauguracyjnych etapach
prestiżowego Tour de Ski ustępowali miejsca ulubieńcom tutejszej publiczności.
Biathlon był sportem narodowym całych Niemiec, tutaj zaś nabierał dodatkowego,
mistycznego wręcz charakteru swoistej religii. Z niepozornej mieściny czynił na
kilka dni gwarne, wesołe, przepełnione turystami i wszechobecną energią
królestwo zimowego dwuboju. Patrząc na metamorfozę, jaką przechodził Oberhof w
tym czasie, dało się dość łatwo wyciągnąć śmiały, ale wcale niedaleki od prawdy
wniosek – to miasto żyło dla okresu sylwestrowo-noworocznego, i to bynajmniej
nie tylko z powodu fajerwerków.
W takich oto właśnie okolicznościach przyszło pewnej
niebieskowłosej obywatelce Królestwa Norwegii zrealizować jej diaboliczny plan.
A wszystko zaczęło się od spontanicznej dyskusji przy świątecznym stole.
*
- Dwieście dwadzieścia dziewięć – wyrecytował Emil w
swoim nienagannym niemieckim, wywołując na twarzy chudej dziewczyny promienny
uśmiech, który całkiem zgrabnie komponował się z jej rudymi włosami w odcieniu
dojrzałej marchewki. Zdolność do szybkiego przyswajania języków obcych
odziedziczył po ojcu i wykorzystywał ją dosyć wdzięcznie, czerpiąc z niej
często całkiem sensowne efekty. Lata praktyki nauczyły go, że chociaż w
Niemczech znajomość angielskiego jest dosyć powszechna, znacznie więcej można
osiągnąć, posługując się miejscowym językiem, dlatego za każdym razem podczas
pobytu w ojczyźnie Goethego i Beethovena to on załatwiał wszystkie
najważniejsze sprawy, chodził po alkohol i regulował kwestie zakwaterowania.
Także i teraz zmuszony został do zdobycia klucza do ich stałego pokoju, podczas
gdy Tarjei w najlepsze popychał pierdoły z Sumannem i Ederem przed głównym
wejściem. Nie dało się ukryć, że umiejętność bajerowania ludzi starszy z
Norwegów miał opanowaną niemalże do perfekcji. – Ten sam, co zawsze – dodał
porozumiewawczo, a dziewczyna skinęła głową, nadal przyglądając mu się bacznie
w sposób, który dość często widywał w oczach obserwujących go przedstawicielek
płci pięknej.
Jeżeli gdziekolwiek akceptował rutynę, to tylko
w Oberhofie. W tym jednym miejscu na ziemi scenariusz co roku mógł być
dokładnie taki sam, a jemu to zupełnie nie przeszkadzało. Nie przeszkadzał mu
odwiecznie zajmowany pokój na końcu korytarza na drugim piętrze, nieustanne
organizowanie suto nakrapianych popijawek kończących się zawsze identycznym i
dość uciążliwym efektem następnego poranka czy nawet świadomość, że tak, jak
zwykle, to głównie na nim będzie spoczywać pierwszego stycznia obowiązek
ogarnięcia syfu, który pozostawi po sobie całe nawalone towarzystwo, gdy w
końcu opuści lokal oznaczony numerem dwieście dwudziestym dziewiątym. Sylwester
w Oberhofie, mimo całej swojej rutynowości, był zjawiskiem zaskakująco
przyjemnym. W żadnym innym momencie roku Emil nie czuł się tak bardzo związany
ze światem biathlonu, ze środowiskiem, w którym obracał się przecież od lat, a
który w tym właśnie okresie nabierał dla niego szczególnego znaczenia. Starzejesz
się, Svendsen, pomyślał, jak zawsze, gdy przyłapywał się na jakichkolwiek
oznakach nietypowego dla siebie sentymentalizmu. Do kompletnego skretynienia
brakowało mu już tylko nieszczęśliwej miłości i pisania wierszy, przy czym
żadnej z tych opcji nie mógł ku swojej rozpaczy w stu procentach wykluczyć. Za
dobrze siebie znał, by nie wiedzieć, że jest zdolny do zachowań kompletnie
nieprzewidywalnych nawet z własnego punktu widzenia.
- Zwracam klucz – ten głos Emil rozpoznałby wszędzie,
w szczególności już w sytuacji, gdy jego właściciel stanął dosłownie kilka
centymetrów od niego. Wszechobecny chaos, który ogarniał miasteczko w dniu
corocznej wymiany biegacze-biathloniści był kolejnym lubianym przez niego
elementem oberhofowskiej rutyny. A pogawędki z Petterem Northugiem,
teraz akurat obładowanym bagażami i rzucającym rudowłosej dziewczynie
wyzywające spojrzenie, widniały chyba na szczycie rozrywek sylwestrowego tygodnia.
- Sundby wygłosił w mojej obecności przed dziesięcioma
minutami bardzo śmiałą teorię – rzucił w kierunku największej gwiazdy sportów
zimowych w Norwegii Emil głosem ociekającym typowym dla niego cynizmem. –
Raczysz się do niej ustosunkować? Brzmiała całkiem interesująco.
- Sundby i interesująco? Coś ci się chyba
pomyliło – mruknął Petter, poprawiając torbę dyndającą mu na prawym ramieniu.
Uwadze biathlonisty nie uszedł fakt, że pogodna mina rudej zanikła wraz z
chwilą pojawienia się na horyzoncie uszczypliwego biegacza. Sądząc po jej
morderczym wzroku, bardzo zgrabnie zresztą przez Northuga ignorowanym, należało
przyjąć, że coś wisiało w powietrzu, a znając kolegę już całkiem nieźle, Emil
był nawet w stanie pokusić się o ustalenie, na czym to coś konkretnie
mogłoby polegać. – Albo już do reszty zgłupiałeś od tego latania z karabinem.
Jak się miewa twoja ziemniaczana amunicja?
- Schowana w bezpiecznym miejscu – wyburczał,
ogarnięty standardowym przypływem złości na wspomnienie małego skandalu
wywołanego w jego mniemaniu całkiem niegroźnym projektem broni z ziemniakami w
roli pocisków. Niewinny wynalazek przerodził się w ulubioną zabawkę młodzieży i
wywołał cyrk na skalę państwową, a Emil po raz kolejny uświadomił sobie, że ze
swoim poczuciem humoru niedługo będzie musiał czekać na deportację z kraju. Z
drugiej strony należało uczciwie przyznać, że zgodnie z tym, co powszechnie
twierdził Tarjei, do wzorów moralności nigdy nie należał, zaś na autorytet dla
dzieciaków ewidentnie się nie nadawał, nawet pomimo licznych sukcesów w branży
sportowej. – I nic mi się nie pomyliło. Jak na moje oko VG chętnie by puściło
materiał o tym, jak to wielki Petter Northug zakłada się o dziesięć kawałków,
że puknie dziewczynę Hellnera.
- Nie jest jego dziewczyną. – Petter prychnął
ostentacyjnie i bez większego skrępowania wyciągnął z kieszeni piersiówkę, po
czym pociągnął z niej solidny łyk czegoś, co wyglądało na dość mocny trunek, bo
aż się wzdrygnął. – Mogę założyć się o kolejne dziesięć, że jeszcze ze sobą nie
spali.
- A ty zrobisz wszystko, żeby go ubiec.
- Raz się żyje. Zresztą co się tak interesujesz?
Własny sprzęt nie działa, że się musisz cudzym zajmować?
- O mój sprzęt niech cię głowa nie boli. Póki co miewa
się świetnie. Taki poziom sukinsyństwa wydawał mi się zaskakujący nawet jak na
ciebie, więc chciałem zweryfikować sugestię, ale najwyraźniej cię nie
doceniłem.
- Zabawne, że akurat ty zarzucasz mi
sukinsyństwo. Sam jesteś przecież ulepiony ze świętej gliny.
- Zatem – Emil zignorował tę uwagę i wyciszył lekko
głos, na wypadek, gdyby ruda miała jednak jakieś pojęcie o norweskim –
rozumiem, że historia z Hellnerem nie jest tak pikantna, jak mogłoby się
wydawać, Sundby tak naprawdę wszystko koloryzuje, a ty nie przerżnąłeś
obecnej tu recepcjonistki w przeciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Coś
pominąłem?
Petter tylko uśmiechnął się złośliwie pod nosem,
bezczelnie zerkając na dziewczynę, która błyskawicznie udała, że jest
nadzwyczaj zajęta jakimiś papierami.
- Myślałeś kiedyś nad tym, do czego sprowadza się
egzystencja typowego mężczyzny? – zapytał Emila, który tylko wzniósł oczy w
kierunku sufitu.
- Filozofia nigdy nie była moją mocną stroną.
- To żadna filozofia. Raczej proste równanie. Wszyscy
żyjemy według tego samego schematu. Jemy, pijemy, harujemy, pieprzymy i śpimy.
W tej lub innej kolejności i w mniejszej lub większej częstotliwości, ale
koniec końców zawsze poprzestajemy na identycznych punktach. Jesteśmy jak
pierdolony miejski autobus w Oslo. Od pętli do pętli przez kolejne przystanki.
Od wstawania do zasypiania. A wiesz, czym się różnisz od pierdolonego autobusu?
Tym, że to ty wybierasz trasę. Ty decydujesz. Jeśli będę chciał puknąć
dziewczynę Hellnera, to to zrobię. Recepcjonistkę też chciałem puknąć, więc to
właśnie zrobiłem. I gówno mnie obchodzi, co o tym sądzą inni. Gazety mogą
pisać, co im się żywnie podoba. Wszyscy jesteśmy tacy sami. A to, że spośród
wszystkich ludzi na świecie właśnie tobie muszę się tłumaczyć ze swojego
postępowania naprawdę mnie rozbraja.
Emil ciężko westchnął, autentycznie wzruszony tą
wzniosłą opowieścią, w szczególności zaś jej końcówką.
- Fantastyczna historia. Mógłbyś mi jeszcze w ramach
bonusu wyjaśnić, dlaczego nie ma na tej planecie osoby, która by mnie nie
uważała za skurwiela?
- Ponieważ jesteś skurwielem. Jak każdy facet.
Problem uwarunkowany genetycznie, a z tym nie wygrasz. Szczęśliwego nowego roku
– zadowolony Petter klepnął go w ramię, wyszczerzył zęby i wyszedł z budynku
majestatycznym krokiem, zostawiając go samego z recepcjonistką, teraz łypiącą
na niego gniewnym wzrokiem pozbawionym jakichkolwiek oznak wcześniejszej
sympatii.
- Klucz – syknęła i wróciła do papierów. Kątem oka
spojrzał na widniejący na nim numer. Dwieście dwadzieścia dziewięć.
Znajomości może i miał nieciekawe, ale chyba był w jej
typie.
*
Plan zrodził się w umyśle Chloe przypadkowo. Bo
właśnie przypadkiem podsłyszała, jak Lars rozmawiając z ojcem o planach
sylwestrowych bez ogródek opowiedział o zamiarze upicia się u Svendsena w
pokoju 229 zgodnie z corocznym zwyczajem, co zdecydowanie ustawiało jej
wyjazd w zupełnie nowej perspektywie. Jako mistrzyni manipulacji, kombinowania
i piętrowych kłamstewek, dzięki którym przez lata badający ją psychiatrzy mieli
problemy z postawieniem jej właściwej diagnozy (pacjentka przejawia
skłonność do nadmiernego koloryzowania i przekłamywania rzeczywistości),
dość szybko opracowała złożoną koncepcję wypełnioną taką ilością luk, że nie
wyobrażała sobie, jak wiele musiałaby mieć szczęścia, by móc ją zrealizować w
całości. Mimo to postanowiła spróbować.
Problem polegał na tym, że jako osoba potrzebująca
przysługi Chloe od progu tkwiła na przegranej pozycji. W tej kwestii trudno
było o jakiekolwiek wątpliwości. Zdawała się na łaskę aroganckiego drania z
środkowej Norwegii, który trzymał w ręku wszystkie karty. Mógł jej odmówić bądź
też, co gorsza, stawiać absurdalne warunki. A ona nie musiała się wprawdzie na
nie zgadzać, ale prawda wyglądała następująco – zamierzała się spotkać z matką
i potrzebowała do tego Emila. Potrzebowała jego uporu, siły, cierpliwości i stanowczości.
Krótko mówiąc, wszystkiego, czego sama nie miała i co w tej sytuacji wydawało
się niezbędne.
Chloe nienawidziła się prosić. Podobnie jak i
nienawidziła poczucia zależności. Drażniło ją branie leków, kontrole
psychiatryczne, bycie na utrzymance rodziców i fakt niemożności osiągnięcia
czegokolwiek w branży malarskiej, jeżeli tylko jakiś dupek z uczelni uznałby za
stosowne uwalenie jej z dowolnego przedmiotu z sobie tylko znanych pobudek.
Doprowadzało ją to do białej gorączki, ale nie mogła tak naprawdę niczego
zrobić, i z biegiem czasu przestała walczyć o odseparowanie się w pełnym
stopniu od społeczności. Ze swoich wzniosłych idei nie zrezygnowała jednak
nigdy i szybko nauczyła się pilnowania własnych interesów. Potrafiła o nie
dbać, i to całkiem nieźle.
Teraz na przykład w jej szeroko pojętym interesie
leżało znalezienie mamusi przy pomocy pewnego cwaniaczkowatego kolesia z
Trøndelag, który, co do tego raczej nie miała większych wątpliwości, będzie
stwarzał jej spore problemy. Chociażby z czystej złośliwości, bo wszystkie
oznaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że reprezentował ten właśnie typ
człowieka. Chloe bardzo dobrze znała ten typ. Sama przynależała do niego od
dnia swoich narodzin.
Postanowiła zastosować jego własną technikę i postawić
go pod ścianą, analogicznie do zdarzenia sprzed kilku tygodni, gdy
bezceremonialnie wparował do jej mieszkania, nawet nie siląc się na
uprzejmości. Dzięki temu mogła zyskać pewną przewagę, której potrzebowała
chociażby dla komfortu psychicznego. Poza tym wizja jego ogłupiałej miny –
biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo chciał ukryć ich niewiążącą znajomość
przed jej rodzeństwem, mogła się spodziewać naprawdę komicznych efektów – z
jakiegoś powodu ogromnie ją cieszyła. Podłość uważała za swoją cechę wrodzoną.
Krótko mówiąc, zamierzała zrobić mu numer i go
zaskoczyć.
Oczywiście, zadanie do prostych nie należało. A
właściwie było wręcz sakramencko trudne, jeśli zważyć na fakt, że cały przyjazd
do Oberhofu musiała zachować w całkowitej tajemnicy. W swoją skomplikowaną
morsko-drogową podróż (bo powietrzna nie wchodziła w rachubę z najbanalniejszej
przyczyny: Chloe bała się latać) wybrała się trzy dni przed terminem
przedstawionym siostrze, wszystko po to, by zachować całkowitą dyskrecję.
Element zaskoczenia miał niezmiernie istotny charakter i sprawiał, że nie
wykręcało jej żołądka za każdym razem, gdy przypominała sobie o celu swojej
śmiesznej eskapady.
Skombinowanie noclegu w okresie sylwestrowym
graniczyło w Oberhofie z cudem i nie dało się ukryć, że także pod tym względem
była prawdziwą szczęściarą. Ale prawdziwy jej fart objawił się w momencie, gdy
pozyskawszy niezbędne informacje od przypadkowo napotkanej dziewczyny w czapce
z naszytą flagą Szwajcarii, podjęła śmiertelnie ryzykowną próbę wmaszerowania
do budynku, w którym zamierzała rozegrać swoją skomplikowaną batalię, czyli w
trzypiętrowym, pozbawionym jakichkolwiek oznak nowoczesności i idealnie
wpasowanym w sielankowy klimat miasteczka pensjonacie stanowiącym główną bazę
noclegową biathlonistów i jednocześnie ich ulubiony imprezowy lokal noworoczny.
Ryzykowną, bo istniało wysokie prawdopodobieństwo, że nawet za okazaniem
wszystkich posiadanych dokumentów tożsamości jej koncepcja przyjechałam
zrobić niespodziankę rodzeństwu, wyrecytowana w łamanym niemieckim (nigdy
nie miała daru do języków, tylko z rosyjskim radziła sobie nienajgorzej),
będzie podlegać weryfikacji przez samych zainteresowanych, co
najprawdopodobniej spieprzyłoby cały jej misterny plan. Jednak śmiertelnie
chuda dziewczyna o włosach w odcieniu marchewki pracująca na recepcji
najprawdopodobniej miała znacznie ciekawsze rzeczy do roboty, niż przejmować
się jakimś ściskającym w dłoniach norweski paszport dziwadłem, bo tylko rzuciła
okiem na dokumenty, po czym spojrzała w komputer i bez ogródek oznajmiła, że
zarówno siostrę, jak i brata znajdzie na piętrze pierwszym. Chloe skinęła
posłusznie głową, podziękowała i zamiast tego w kapturze na nisko opuszczonej
głowie, starając się przemknąć w sposób możliwie niezauważalny, poczłapała na
piętro drugie, gdzie spędziła pięć godzin w kabinie w damskiej toalecie, grając
w tetrisa, paląc papierosy i cierpliwie czekając. Z kryjówki wypełzła wraz z
nadejściem pierwszej.
Nigdy nie pojmowała instytucji sylwestra. A może nie
tyle samego sylwestra, co całej tej towarzyszącej mu otoczki celebracji i
wszechpotężnego entuzjazmu. Z czego tu się cieszyć, do cholery? Z nowego roku,
nieznanej przyszłości, która mogła nieść tak sukcesy, jak też i pasmo
burzliwych i bardzo nieprzyjemnych niepowodzeń? Z całkiem prawdopodobnych nowych
bolączek? Skąd mogła wiedzieć, czego się spodziewać po tych dwunastu
miesiącach? Zapewne niczego szczególnego w jej życie nie wniosą, ale nikt nie
mógł dać jej gwarancji, że to będzie lepszy rok, niż poprzedni. A jeśli nie
miał być lepszy, nie widziała żadnych powodów ku temu, by świętować jego
nadejście.
Wybrała chyba ostatni możliwy moment, by dostać się na
drugie piętro, bo krótko po tym, jak schowała się w kabinie, impreza
najprawdopodobniej rozpoczęła się na dobre, sądząc po zwiększającym się hałasie
dochodzącym z korytarzy, a przede wszystkim z pokoju numer 229. Wyglądało na
to, że Lars wcale nie przesadził, mówiąc o corocznym zwyczaju, mało
tego, zebrali się tam chyba wszyscy możliwi biathloniści, nie tylko norwescy.
Chloe nie miała pojęcia, jakim cudem w jednym pomieszczeniu może się zmieścić
tyle osób, ale fakty były takie, że tuż przed nadejściem północy wyszło stamtąd
dosłownie stado i w podobnej liczbie wrócili mniej więcej po godzinie,
ściskając flaszki, śpiewając w sześciu językach i ogólnie zachowując się w
sposób sugerujący wręcz dobitnie, że imprezka skończy się nie wcześniej
niż o piątej rano. Do tej godziny panna Berger czekać bynajmniej nie
zamierzała. Punktualnie o pierwszej, nadal w kapturze na głowie, wymaszerowała
z toalety prosto pod pokój 229 i wystosowała przez telefon wiadomość tekstową o
dość głupkowato brzmiącej treści szczęśliwego nowego roku, otwórz drzwi.
- Kurwa twoja mać – wymamrotał Emil z ewidentnym
zaskoczeniem na twarzy, które w pełni ją usatysfakcjonowało, choć niewątpliwie
efekt byłby jeszcze lepszy, gdyby dała mu czas na opróżnienie w całości pełnej
aktualnie do połowy butelki wódki ściskanej w prawej ręce. Wyglądał wprawdzie
na wstawionego, ale jednocześnie stosunkowo przytomnego, a jego lekko
przeszklone piwne oczy teraz niepewnie lustrowały ją od stóp do głowy, starając
się prawdopodobnie znaleźć logiczne uzasadnienie widoku Chloe Berger w
Oberhofie w noc noworoczną. Parsknęła śmiechem, gdy uniósł lekko prawą brew do
góry w geście autentycznego szoku. – Chyba mam halucynacje.
- Aż tyle wypiłeś? Fatalna sprawa. Jest dopiero
pierwsza – zauważyła sprytnie zgodnie z prawdą widniejącą na zegarku. – A my
musimy pogadać.
- Teraz?
- Nie, we Wszystkich Świętych. Po prostu wpadłam
dzisiaj, żebyś miał okazję odpowiednio wcześniej zanotować to w swoim
zajebistym przepełnionym grafiku – przewróciła oczami z ironią. – Oczywiście,
że teraz, pajacu.
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale jestem trochę zajęty.
- I pijany. Widzę, jeszcze nie oślepłam. Inna sprawa,
że szczerze mówiąc gówno mnie to obchodzi. Problem jest dość pilny.
- Dlatego wpierdalasz mi się w sylwestra o pierwszej w
nocy?
- Skusiła mnie wizja ujrzenia cię w najebanej wersji.
- Świetnie. Udało ci się. Coś jeszcze?
- Już powiedziałam. Chcę porozmawiać.
- Wykluczone.
- Dlaczego?
- Chociażby dlatego, że siedzi u nas twój brat.
- Co za problem? Wywal go. Co jak co, ale gadać to ty
potrafisz – oznajmiła bezpardonowo i spróbowała wejść do środka, ale Emil
stanowczo zastąpił jej przejście, łapiąc ją lekko za prawe ramię. Z jakiegoś powodu
uderzyła ją zaskakująca świadomość, że po raz pierwszy ośmielił się ją dotknąć.
A jeszcze zabawniejszy wydawał się fakt, iż choć z reguły reagowała alergicznie
na wszelką styczność cielesną z ludźmi, których nie znała – z tego między
innymi powodu tak bardzo nienawidziła korzystać z usług z reguły przepełnionej
komunikacji miejskiej – jego mało wdzięczny sposób zatrzymania jej na progu, o
dziwo, wcale jej nie rozdrażnił.
- Mam imprezę, do kurwy nędzy.
- Impreza jest jak stosunek, zawsze możesz przerwać.
Nie wyjdę stąd, dopóki nie pogadamy – oznajmiła ze stoickim spokojem i
korzystając z chwili jego nieuwagi, zgrabnie wmaszerowała do pokoju, trzaskając
za sobą drzwiami, co nie umknęło bynajmniej uwadze nawalonego towarzystwa
okupującego pomieszczenie.
- Goście?! – wydarł się ktoś z głębi.
- Bez flaszki nie wpuszczaj!
- Więcej wódki?!
- Kto przylazł?!
- Nikt! – odwrzasnął Emil, a jego mina sugerowała, że
zbliża się niebezpiecznie do stanu furii, co sprawiało Chloe nieskończoną
frajdę. – To tylko ja! – zignorował falę chóralnych jęków pełnych rozczarowania
i spojrzał na nią morderczo. – Odbiło ci. Co ty masz w ogóle na głowie? Jakieś
nowe trendy?
- Myślałam, że ci się spodoba.
- Źle myślałaś. Nie cierpię niebieskiego. Właź do
kibla.
- Nie będę się chować w kiblu przez pięć godzin tylko
dlatego, że boisz się mojego brata.
- A ja nie będę rozwalał własnej imprezy tylko
dlatego, że tobie coś odjebało – zripostował z nieukrywaną złością, która
wydawała jej się w połączeniu z jego podpitym głosem wyjątkowo urocza. – Do
klopa. Już.
- Dawaj wódkę.
- Co?
- Wiadro. Chcesz, żebym siedziała w łazience, to daj
wódkę.
- Zapomnij.
Wyszczerzyła zęby w złośliwym uśmieszku.
- Wódka albo pójdę do Larsa i powiem mu, że rżniesz
mnie od Östersund.
- Chciałabyś, żeby tak było.
- Och, oczywiście. Marzę o tym dniami i nocami. Jesteś
ucieleśnieniem wszystkich moich erotycznych pragnień. Chyba całkiem sensownie
byłoby zresztą uwzględnić ten fakt w mojej barwnej historii o naszym wspólnym
pożyciu, którym tak się chełpiłeś przed Rikke… Swoją drogą cholernie mnie
ciekawi reakcja mojego brata. Myślisz, że spodobałaby mu się wizja kumpla z
kadry bzykającego jego ukochaną, młodszą siostrzyczkę zamkniętą pod szklanym
kloszem?
- Nie zrobisz tego.
- A założymy się? - przesłała mu kolejny uśmiech,
tym razem ociekający słodyczą. – Osobiście chętnie bym się przekonała, czy mam
rację, myśląc, że urwałby ci jaja i wysłał w jednostronną podróż na Księżyc.
Zgodzisz się ze mną?
Emil zazgrzytał gniewnie zębami i na widok jego miny
Chloe nabrała niezłomnej pewności, że tę bitwę ma już w kieszeni.
- Zajebiście – warknął i wcisnął jej do ręki butelkę z
takim grymasem na twarzy, jakby co najmniej zamordowała mu oboje rodziców i
psa. – Wygrałaś. Porozmawiamy. Ale spróbuj odezwać się słowem, a to ja ciebie
wyślę na Księżyc. Masz tam siedzieć, dopóki ich wszystkich nie pogonię. Jasne?
- Jak słońce, ogierze – błysnęła jedynkami po raz
ostatni i grzecznie wmaszerowała do łazienki, chichocząc pod nosem na wydźwięk
kolejnych wrzasków dobiegających z tej części pokoju, której mogła dostrzec z
wejścia. Doprawdy uwielbiała być złośliwa. Świadomość, że udało jej się kogoś
wyprowadzić z równowagi, zawsze sprawiała jej nieskończoną przyjemność, a już
szczególnie, gdy w roli przeciwnika stał ktoś, kto sam wcześniej wywinął jej
niespodziewany numer. Nic nie mogło zastąpić słodkiego smaku skutecznej, małej
zemsty, dla którego Chloe potrafiła znieść nawet trwające czterdzieści minut
siedzenie na podłodze w ciemnej łazience, poświęcone oczywiście tetrisowi,
powolnemu opróżnianiu butelki i wsłuchiwaniu się w pijackie krzyki dochodzące
zza ściany. Oburzenie całego naprutego towarzystwa wypędzanego przez Emila z
pokoju stanowiło zjawisko, mające jej zapewne utkwić w pamięci na długo.
- Jak możesz?! Tak dobrze nam się piło!
- Jest za piętnaście druga! Ludzka godzina!
- Nawet nie zdążyłem się porządnie najebać!
- Jaja se robisz?
- Nie zachowuj się jak moja babcia!
- Powiedziałem, że koniec imprezy, tak czy nie?! –
stanowczy głos dupka z Trondheim zdecydowanie przebijał się przez ogólną i
donośną dezaprobatę. – Możecie sobie chyba pobalować gdzie indziej!
- A żebyś wiedział, że pobalujemy! – zagrzmiał Lars,
zaś Chloe zasłoniła usta, by jej śmiech przypadkiem nie dobiegł do uszu
któregokolwiek z licznych członków drastycznie przerwanego przyjęcia. Sądząc po
głosie brata zdecydowanie mogła przypuszczać, że w zakresie spożywanych kolejek
narzucił sobie całkiem ostre tempo. I bardzo dobrze. Wypędzenie nawalonego
Larsa z pokoju będzie dla Emila dodatkowym wyzwaniem, co w pełni jej odpowiadało.
– Pod twoimi jebanymi drzwiami do szóstej rano! – pomysł spotkał się z
powszechnym uznaniem, sądząc po oklaskach.
- Dobrze gada! Polać mu!
- Gdzie wódka?!
- Właśnie! Oddawaj moją flaszkę, Svendsen!
- Złodzieju!
- Psujozabawo!
- Smędziarzu!
- Bóg cię za to ukarze!
- Zaryzykuję – sądząc po tonie dramatyczne zarzuty
stawiane organizatorowi imprezy ani trochę go nie wzruszyły. – A teraz bierzcie
swoje cholerne procenciki i wypad mi stąd.
- Kutas! – podniosły się zbiorowe wrzaski, ale po
jakimś czasie towarzystwo przestało stawiać opór i nastąpiła hurtowa seria
trzaśnięć drzwiami połączona z potokiem kolejnych przekleństw w językach
znacznie bardziej różnorodnych aniżeli sam angielski. Fakt, że najwięcej hałasu
robił oczywiście jej braciszek, ani trochę Chloe nie dziwił.
- Zarzygam ci wejściowy próg! – powiadomił Emila
morderczo, a panna Berger tylko uśmiechnęła się pod nosem na wyobrażenie tego
barwnego obrazka, który wcale nie wydawał jej się bynajmniej nieprawdopodobny w
zakresie rzeczywistej realizacji.
- Nie pierwszy raz i nie ostatni. Baw się dobrze w
holu, Lars.
- Rano będziesz sprzątał cały syf, który zostawię!
- Robię to co roku, w razie, gdybyś nie zauważył.
Żegnam – rozległo się ostatnie, najmocniejsze trzaśnięcie, od którego aż
zadrżały wszystkie kafelki, po czym do ciemnej łazienki wreszcie dopłynął lekki
potok światła. – Wyłaź, świrusko.
Szybko podniosła się z zimnej podłogi, nie potrafiąc
pohamować szerokiego uśmiechu przyklejonego do twarzy. Sytuacja była nawet
bardziej komiczna, niż się wcześniej spodziewała, a na dodatek jakimś cudem
udało jej się zrealizować wszystkie punkty diabolicznego planu, nie demaskując
się aż do tego momentu. Należało to chyba traktować jako sukces i dobrą wróżbę
na nadchodzący rok, choć Chloe nadal nie wyzbyła się swoich standardowych,
pesymistycznych założeń, które towarzyszyły jej niezmiennie na przełomie
trzydziestego pierwszego grudnia i pierwszego stycznia. Z drugiej strony każdy
powód do picia wydawał się dobry, a po samych efektach audialnych należało
sądzić, że libacje w wykonaniu biathlonistów były lepsze nawet od tych typowo
artystowskich.
Pokój prezentował się co najmniej tak, jakby właśnie
przeszedł przez niego tajfun, przy czym i tak nie wyglądało to na szczyt
możliwości podpitego towarzystwa. Puste butelki walały się niemalże wszędzie,
podobnie jak i ekwipunek obu lokatorów, o czym Chloe przekonała się wręcz
dosłownie, gdy weszła w wydzierganą na drutach męską skarpetkę pasującą mniej
więcej na stopę w rozmiarze kajaka. Tak ją wzruszył ten widok, że aż odważyła
się unieść znalezisko do góry, by móc mu się baczniej przyjrzeć.
- Urocza – skwitowała z przekąsem, mrużąc oczy. –
Czyje to?
- Jego – odpowiedział natychmiast Emil i wskazał
gestem ręki swojego wstrząśniętego współlokatora, który teraz siedział na łóżku
bez słowa i wpatrywał się w Chloe z miną wyrażającą kompletne ogłupienie. – Ja
nie noszę dzierganych skarpet.
- Szkoda, pasowałyby do ciebie – mruknęła, po czym
wycelowała skarpetkę prosto w blondyna. – Masz, schowaj. Żal zgubić takie cudo.
- Za dużo wypiłem – wymamrotał Tarjei chwiejnym tonem,
nadal gapiąc się na nią nieprzytomnie. Sądząc po jego przeszklonych oczach, nie
miał chyba do końca pewności, co się wokół niego działo. – Totalnie za dużo
wypiłem.
- Jak zwykle – zauważył jego starszy kolega, zajęty
zbieraniem butelek.
- Czy ty też to widzisz?
- Co?
- Chloe Berger z niebieskimi włosami stojącą w naszym
pokoju o drugiej w nocy?
- Ach, to – Emil na chwilę odstawił butelki, zbliżył
się do niej i po raz kolejny zlustrował wzrokiem, a Chloe z pewną irytacją
uświadomiła sobie, że nie widzi już na jego twarzy śladów rozdrażnienia, które
tak zgrabnie udało jej się jeszcze kilkanaście minut wcześniej wywołać sprytnym
szantażem emocjonalnym. Mogła się spodziewać, że wyprowadzenie go z równowagi
nie będzie najprostsze. Teraz raczej sprawiał wrażenie rozbawionego. – Tak, ja
też to widzę. Więc chyba jednak aż tak wiele nie wypiłeś.
- Dlaczego widzę Chloe Berger z niebieskimi włosami w
naszym pokoju o drugiej w nocy?
- To jest świetne pytanie, Tarjei – biathlonista pstryknął
palcami i wyszczerzył zęby, dzięki czemu Chloe nabrała już stuprocentowej
pewności, że zdążył przetrawić jej niespodziewane odwiedziny. – Może sama
zainteresowana raczy nam na nie odpowiedzieć. Wspominałaś coś o jakichś… czekaj
no… pilnych problemach?
- Wyborna pamięć – zauważyła złośliwie i skrzyżowała
ręce na piersi. – Uznałam, że zrobię wam noworoczną niespodziankę.
- Niewątpliwie ci się udało – rzucił Emil pod nosem,
wracając do ogarniania podłogi. – Twój brat jest szczególnie zachwycony. Czy mi
się zdaje, czy właśnie śpiewa Glorię Gaynor?
Chloe zerknęła przelotnie w kierunku drzwi
wejściowych, zza których wydobywał się rumor nie z tej ziemi. Lars
najwidoczniej rozpoczął realizację swojej koncepcji imprezowania do białego
rana w przedpokoju, a sądząc po ilości różnorodnych głosów składających się na
orkiestrę wrzasków, reszta ekipy szybko podchwyciła barwną ideę.
- W rzeczy samej.
- Ja nadal nie rozumiem, skąd ty się tu wzięłaś –
powiadomił ją grobowo Tarjei, który wyglądał tak, jakby miał za chwilę umrzeć.
- Powiedzmy, że muszę przeprowadzić z twoim
współlokatorem małą rozmowę na osobności.
- Na osobności? – powtórzył za nią powoli Boe,
po czym spojrzał na Emila z oskarżycielskim oburzeniem, przeniósł wzrok na
Chloe i znów na Emila. – O mój Boże. Wy się jednak pierdolicie.
Starszy z Norwegów zrobił wymowną minę.
- Nie zaczynaj znowu.
- Posuwasz ją!
- W snach na pewno – bąknęła cicho Chloe, co nie uszło
jego uwadze.
- Chyba ty, jeśli już.
- Z nikim nie sypiam… Jadę do Trondheim… Wiedziałem,
że to twoje Trondheim pewnie ma cycki i długie włosy…
- Słuchaj, weź najlepiej idź w kimę, co?
- Raczej idę puścić pawia – sprostował z nieukrywanym
zdegustowaniem i podniósł się dość niepewnie do pozycji stojącej, po czym lekko
chwiejnym krokiem doczłapał do walizki, wyjął z niej piżamę i ręcznik i
zmiażdżył ich oboje podpitym spojrzeniem. – Nie wyjdę z kibla przez dwie
godziny.
- Może ci pomóc?
- Łapy precz, donżuanie. Zajmij się swoim Trondheim
– burknął oburzony Tarjei i mamrocząc coś do siebie, ruszył do łazienki, by
zatrzymać się dosłownie krok przed nią i raz jeszcze im się przyjrzeć. – Jak
chcecie się bzykać, to teraz i szybko, dobra? I błagam, bez efektów
dźwiękowych, bo naprawdę nie wyjmę głowy z klopa.
- Spróbujemy po cichu – zapewniła go Chloe z anielskim
uśmieszkiem.
- Tak czy siak się porzygam – oznajmił młodszy Norweg
z rozpaczą i wparował do jej dotychczasowej kryjówki, pozostawiając ich sam na
sam. Nie licząc dźwięku stawianych pod oknem przez Emila szklanych butelek na
jakiś czas w pokoju zapanowała cisza przerywana jedynie dźwiękiem muzyki i
śpiewów zza ściany. W końcu, wraz z uporaniem się z całym walającym się po
podłodze ekwipunkiem, biathlonista wyprostował plecy, popatrzył na nią bardzo
uważnie i po kilku sekundach nagle wybuchnął serdecznym śmiechem, kręcąc przy
tym głową z niedowierzaniem.
- Ty jednak jesteś zdrowo rąbnięta, zdajesz sobie z
tego sprawę? – zapytał, sadowiąc się na swoim łóżku z mocno rozbawioną miną.
- A ty odkrywczy.
- Właśnie rozpieprzyłaś jedyną dobrą tradycję tego
sportu.
- Chcę porozmawiać o matce.
To chyba lekko zbiło go z tropu.
- Ekstra. Oczywiście zakładam, że nie mogłaś
zadzwonić.
- Dobrze zakładasz. Nie mogłam. Nie lubię się prosić
przez telefon.
- Brzmi coraz ciekawiej.
- Pomóż mi ją znaleźć.
- Nie ma sprawy. Zawijam kiecę i lecę.
- Dla ciebie to jest śmieszne?
- A dla ciebie nie? Mamy środek nocy, pierwszy
stycznia, tysiąc dwieście kilometrów od Oslo, nie rozmawialiśmy od jakiegoś…
miesiąca? Tymczasem teraz stoisz tutaj i bez ogródek mówisz mi, że jednak
chcesz szukać mamusi. Wiesz, że ciężko za tobą nadążyć?
Chloe westchnęła i usiadła obok niego, odrzucając na
bok jakiś wypłowiały i niezbyt korzystnie prezentujący się podkoszulek.
- Rozmyła mi się kreska.
- Możesz mówić po norwesku?
- Nie jestem w stanie malować tak, jak zwykle. Nie
umiem się skoncentrować. To się zaczęło, kiedy wróciliśmy… - cała ta forma my zabrzmiała nagle w jej uszach jakoś
przerażająco dziwacznie. – To się zaczęło po Sarpsborgu. I trwa do teraz, a
mnie to nie odpowiada. Chcę wrócić do mojej starej kreski.
- Uważasz, że jak się z nią spotkasz, to problem sam
się rozwiąże?
- Muszę spróbować – powiedziała ściszonym głosem i
zagryzła nerwowo wargi. Nadszedł najgorszy moment tej dyskusji. – Nie uporam
się z tym sama. Potrzebuję… potrzebuję twojej pomocy. – Wbiła wzrok w czubki
butów. – To dla mnie ważne – dodała jakby po namyśle, a Emil tylko parsknął pod
nosem.
- No coś takiego. Już myślałem, że telepałaś się do
Niemiec dla hecy.
- Spadaj na drzewo.
- Ale rozumiesz, że do marca mam tak jakby kilka
planów?
- Mogę poczekać.
- Bardzo to wielkoduszne z twojej strony.
Ogarnęła ją złość. Pieprzony dupek. Czyż nie
taką reakcję powinna była już na samym początku przewidzieć? Przecież z tym
gościem nie dało się dyskutować po ludzku. W momencie, w którym tak bezczelnie
obudził ją w niedzielny poranek swoimi idiotycznymi smsami, wiedziała już, że
ma do czynienia z cholernie ciężkim przypadkiem. Co nie zmieniało faktu, że
aktualnie chętnie udusiłaby go gołymi rękami. Albo przynajmniej solidnie
kopnęła w tyłek.
- Dzięki, że jesteś taki pomocny – burknęła z
irytacją, zgrzytając zębami. – Nie wiem, czego ja się właściwie po tobie
spodziewałam.
- O rety. Tupnij jeszcze nóżką i zacznij krzyczeć.
- Spieprzaj.
- Najpierw pomóż mi znaleźć mamusię, a teraz spieprzaj.
Ty masz w końcu dwubiegunówkę czy raczej rozdwojenie jaźni?
- A mówił ci już ktoś, że jesteś strasznie
wkurwiającym typem?
- Zdarzyło się raz czy dwa – wzruszył ramionami, nadal
z rozradowanym uśmieszkiem, który bardzo chętnie starłaby mu z twarzy, gdyby
znalazła na niego jakiś skuteczny sposób. – No dobra.
Uniosła brwi do góry.
- Co dobra?
- Wchodzę w to – powiadomił ją beztroskim tonem, jakby
dyskutowali o kursach walut. – Skoro to dla ciebie takie ważne… W
porządku. Pomogę ci. Po sezonie, jeśli będziesz tak łaskawa i pozwolisz mi się
skupić na pracy, póki co.
- Właśnie widzę, jak się skupiasz.
- Zrobiła się z ciebie straszna sztywniaczka.
- To nie ja wyjebałam wszystkich kumpli z własnej
imprezy, zanim się jeszcze zaczęła.
- Nie, ty tylko jesteś szurniętą szantażystką. Co w
ogóle zrobiłaś z moją wódką?
- A co się z reguły robi z wódką?
- Nie mów, że to wszystko wysiorbałaś.
- Zostawiłam trochę w łazience.
- Kolejny przypływ łaskawości? Co to ma być, dzień
dobroci dla zwierząt?
- Powiedzmy.
- Czuję się zaszczycony.
- Czym jesteś, kurwa, zaszczycony? – przerwał mu
Tarjei, który właśnie wymaszerował z łazienki w piżamie z wciąż mocno
zbuntowaną miną. Chloe doszła do wniosku, że będzie to kolejny niezapomniany
obraz z sylwestrowej nocy. – Zrobiliście już sobie dobrze? Możesz iść, żebym
miał szansę się kimnąć w świętym spokoju bez przekonania, że dzielę przestrzeń
życiową z obmacującą się parką dziwolągów?
- Nie może iść – oświadczył Emil ze stoickim spokojem.
– Lars imprezuje pod drzwiami.
- To co?
- Gówno w zoo. Owinięte jest w papierek i udaje, że
cukierek. Przecież on nie może jej zobaczyć, kretynie.
- Dlaczego nie może?
- Bo ja tak, kurwa, mówię. Jeszcze jakieś pytania?
- Żadnych. Tylko że ja chcę iść spać.
- Naprawdę świetnie się składa. Idź. Krzyżyk na drogę.
- Jak mam spać, skoro wy tu ten tego?
- Co za ten tego? Rozmawiamy.
- I będziecie tak rozmawiać do siódmej rano?
- Nie przesadzaj.
- Nie nie przesadzaj, tylko Lars Berger jest
pijany i wkurwiony. I raczej nie ma opcji, żeby się stąd zmył przed wschodem słońca.
Trzeba było go nie wypierdalać z pokoju. – Tarjei rozłożył się spokojnie na
swoim legowisku i westchnął melodramatycznie, po czym spojrzał znacząco na
Chloe. – No cóż. Chyba będziesz musiała spać ze Svendsenem w jednym łóżku.
Powiedziałbym, że współczuję, ale zdaje się, że to dla was żadna nowość.
- Zaraz – Emil zmarszczył brwi. – Jakie znowu w
jednym łóżku?
- No a co? Jakoś spać chyba musicie, nie?
- Odstąpię moje i pójdę do twojego. Podzielisz się
połową.
- Równo cię popierdoliło. Nie będę z tobą spał.
- Dlaczego nie?
- Możecie sobie nie gawędzić tak, jakbym tu z wami nie
siedziała? – wtrąciła się Chloe, co zostało jednomyślnie zignorowane.
- Dlaczego nie? Niech pomyślę. Może dlatego, że
chcę się zdrzemnąć po ludzku, a ty się rozpychasz i kopiesz. Poza tym jesteś
szeroki w barach jak szafa trzydrzwiowa, więc albo wgnieciesz mnie w ścianę,
albo zrzucisz na podłogę, co mi się ani trochę nie uśmiecha. I na dodatek mnie
wkurwiasz. Podzielisz się połową, dobre sobie. Niczym się z tobą nie
będę dzielił. Masz łóżko, masz kobitę, radź se sam.
- Dzięki.
- Nie ma za co. Szkoda, że Tora tego nie zobaczy.
- Zamknij się.
- Zabiłaby was oboje.
- Powiedziałem, zamknij się.
- Sam się zamknij.
- Może najlepiej obaj się zamknijcie, co? – wtrąciła
się niebieskowłosa, na co Tarjei tylko zacmokał z aprobatą.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, mademoiselle
– rzucił w jej kierunku i spokojnie przewrócił się na drugi bok. – Dobrej nocy,
dziubaski. I spróbuj tylko trzymać chociaż przez moment łapę w okolicach jej
majtek, a przysięgam, że nad ranem osobiście narzygam ci do butów.
Z tymi słowy narzucił sobie kołdrę na głowę, a Emil
westchnął, pokręcił głową i spojrzał znacząco na Chloe.
- Tego twój zajebisty plan chyba nie przewidział,
prawda? – spytał lekko cynicznie, z trudem przebijając się przez pijackie
Gangnam Style dochodzące zza ściany.
*
Z bliska wydawała się młodsza. Drobniejsza,
delikatniejsza, inna, niż dziewczyna, którą do tej pory znał – o ile ich
relację w ogóle dało się nazywać znajomością. Kosmyki niedbale związanych w
koński ogon niebieskich włosów opadały na jej bladą twarz, a cała jej szczupła,
wręcz koścista sylwetka wydawała się tonąć w stanowczo za szerokich ciuchach.
Po dziesięciu minutach intensywnych przeszukiwań udało mu się dopaść gdzieś na
dnie torby stary podkoszulek z logo Międzynarodowej Unii Biathlonu, za wielki
nawet na niego, o niej już nie wspominając. Jego luźne, granatowe szorty
pamiętające jeszcze czasy pierwszych zwycięstw w Pucharze Świata dopełniły
dzieła i oto teraz zamiast wysokiej twardzielki w glanach, potrafiącej
przytłoczyć niejednego samą swoją zdecydowaną aparycją, leżało koło niego
zupełnie niewinne stworzenie z poobgryzanymi paznokciami pozbawione makijażu.
Zaskoczyło go to, jaka była chuda. W noszonych na co
dzień ubraniach bardzo celnie maskowała swoją sylwetkę. Miała zgrabne nogi,
dosyć duże stopy i niecodziennie ukształtowane ramiona sugerujące zamiłowanie
do pływania. Ale chyba najbardziej podobały mu się jej wytatuowane plecy, na
widok których – nie wykazywała większych oporów przed przebieraniem się w jego
obecności, choć zachowała przynajmniej na tyle przyzwoitości, by stanąć tyłem –
soczyste o kurwa wyskoczyło mu przez gardło w ułamek sekundy. Na ten
dźwięk parsknęła tylko śmiechem, spojrzała na niego przelotnie z lekkim
politowaniem i związała swoje poczochrane włosy.
Przypatrywał jej się uważnie, myśląc, że już od bardzo
dawna nie dzielił z nikim tak małej i wąskiej przestrzeni. Za ścianą impreza
rozkręcała się w najlepsze, a on nagle wyobraził sobie, jak Lars wyważa drzwi
do ich pokoju i staje oko w oko z widokiem swojej młodszej siostry leżącej w
łóżku jego kolegi z kadry, i to na dodatek w jego ciuchach. Cała ta wyprawa na
Księżyc wydawała się właściwie nie najgorszym scenariuszem w perspektywie jego
potencjalnej reakcji. W co on się najlepszego wpakował, do cholery? Jakim cudem
w przeciągu niespełna dwóch miesięcy od niezobowiązującej, czysto koleżeńskiej
rozmowy w Östersund przesunął się do etapu dzielenia łóżka – i własnej
garderoby – z tą przedziwną dziewczyną?
- Co się gapisz? – fuknęła, bardzo w swoim stylu. Cała
ta wojowniczość zawsze go bawiła. Uśmiechnął się, mając pełną świadomość, że ją
to zirytuje.
- Dochodzę do wniosku, że ten niebieski nie jest
właściwie taki zły – szepnął cicho. – Nie wyglądasz w sumie najgorzej.
- Potrafisz prawić komplementy.
Oboje jednocześnie parsknęli, po czym na kilka sekund
zapanowało milczenie.
- Niewygodnie mi – wymamrotała w końcu.
- Ja za to czuję się na maksa komfortowo.
- Zaraz stąd spadnę. Tarjei ma rację, jesteś szeroki
jak szafa.
- Jeżeli coś ci nie odpowiada, masz całą podłogę do
dyspozycji.
- Dżentelmen.
- Czekają mnie jutro cztery godziny treningów. Okaż
trochę zrozumienia.
- Jakoś nie widzę tych waszych treningów – mruknęła,
spoglądając kątem oka na drzwi wejściowe. – Trener w ogóle wam na to pozwala?
- A co on ma do gadania?
- Jesteś okropny.
- Przynajmniej nie pcham się do cudzych łóżek.
- Pocałuj się w tyłek.
- Może to też zaplanowałaś?
- Co? Kiszenie się z tobą na twardym materacu i
wyczekiwanie na moment, w którym mnie stąd wykopiesz?
- Mimo wszystko mam wrażenie, że jednak trochę na mnie
lecisz.
- Głupek z ciebie.
- W stu procentach wolisz dziewczyny?
- Palant!
- Nie drzyj się. Tarjei śpi.
- Myślałby kto, że tak się nim przejmujesz.
- Oczywiście, że się przejmuję. Aktualnie mnie
nienawidzi. Dzięki tobie.
- Co ja mam do tego?
- Przerwałaś nam imprezę.
- Przeżywasz to jak mrówka okres.
- Ta rozmowa jest kretyńska.
- Sam ją zacząłeś.
- Ja?
- Tak. Gapiąc się na mnie. Przestań to robić.
- Leżysz pół centymetra ode mnie. Nie mogę się nawet
obrócić na plecy. Na co mam się w tej sytuacji gapić?
- Na nic. Zamknij oczy i idź spać.
- Nie zasnę.
- Gadając na okrągło na pewno nie.
- Wcale nie gadam na okrągło.
- Zamknij się już.
- A ty przestań ze mną flirtować.
- Nie flirtuję z tobą.
- Jeśli chcesz, żebym się w tobie zakochał, to lepiej
zmień plany, bo na pewno tego nie zrobię.
- Jeszcze tylko tego mi brakuje, żebyś się we mnie
zakochiwał. Dobry żart. Ogarnij się.
- Możesz się trochę przesunąć?
- Ciekawe, gdzie.
- Myślisz, że Tarjei by się kapnął, gdybyś poszła do
jego łóżka?
- Myślę, że rano zamordowałby nas oboje. Nie
wspominając już o tych zarzyganych butach. On chyba jest do tego zdolny, co?
- No tak. Zapomniałem o butach. – Roześmiał się pod
nosem.
- Z czego znowu lejesz?
- Nasza relacja wykazuje wybitnie niezdrowy charakter.
Zobacz, u wszystkich sobie grabimy. Twój brat, twoja siostra, twoja dziewczyna,
mój kumpel…
- Pierwsze słyszę, żebym miała dziewczynę.
- Czyli optujesz za wolną miłością?
- Życie jest za krótkie, by się ograniczać.
- Słusznie. Poza tym powinno się składać jedynie z
przyjemności.
- Prawda.
- Może jednak masz więcej rozumu, niż się
spodziewałem.
- Za to ciebie nic nie uratuje. Porozmawiamy w końcu o
czymś sensownym?
- Raczej nie – nie zdołał powstrzymać lekkiego
ziewnięcia. – Jednak idę spać.
- Tak ci się tylko zdaje. Twój hakerski kompan
znajdzie nam adres mojej matki?
- Skąd wiesz o…
- Zdaje się, że do kogoś dzwoniłeś, kiedy byliśmy w
Sarpsborgu i szukaliśmy cioteczki. Skleroza nie boli.
- Nie jest żadnym hakerem.
- Jasne.
- Nie jest hakerem, a ty masz siedzieć cicho.
- Lepiej po prostu powiedz, że te twoje konszachty to
jakaś zwykła mafia z Trondheim.
- Możesz wyjść i sprawdzić, czy nie ma cię na
zewnątrz?
- Spoko. Lars chyba jeszcze sobie nie poszedł.
- Dobranoc.
- Znalazłeś kumpli w środowisku przestępczym?
- Powiedziałem, dobranoc.
- To jacyś gangsterzy, co? Ty pewnie też jesteś
gangsterem i zamierzasz mnie porwać. Sama się pakuję do jaskini lwa.
- Nie pij tyle.
- Co to za ziomki? Opowiesz mi o nich? Opowiedz.
- Nie.
- No weź, nie bądź świnia.
- O niczym ci nie będę opowiadał – uciął dyskusję
nieco bardziej stanowczym tonem, bo nagła myśl o nieodebranym telefonie,
dźwięku poczty głosowej i pewnym podpitym mężczyźnie szlajającym się gdzieś po
Bergen – albo i nie – sprawiła, że coś ukłuło go w środku. I najprawdopodobniej
dało się to po nim dostrzec, bo Chloe zrobiła wysoce zaciekawioną minę.
- Dotknęłam czułej struny? – spytała z
zainteresowaniem, na co przymknął oczy.
- Naprawdę idę spać.
- Svendsen!
- Możesz się przesunąć chociaż o centymetr?
- Dlaczego nie chcesz mi po…
- Czy wy się w końcu zamkniecie, do jasnej cholery? –
zaspany głos z przeciwległego krańca pokoju wypełniony był szczerą nienawiścią.
– Jak ja mam kimać w takich warunkach?
- Sory.
- Nie soruj mi tu, tylko przestań ględzić dwadzieścia
cztery na siedem. I nawet nie próbujcie się dotykać – ostrzegł go Tarjei, na co
Emil tylko ponownie ziewnął.
- Dla ciebie wszystko, mon cheri – rzucił
pogodnie, przymknął oczy i najspokojniej w świecie zetknął opuszek małego palca
swojej prawej dłoni z małym palcem jej lewej dłoni znajdującym się w tak
niewielkiej odległości, że nawet nie trzeba było wykonywać zbyt daleko idącego
ruchu. Spodziewał się silnego kopniaka w kostkę i gwałtownej reakcji, ale ku jego
niemałemu zaskoczeniu, Chloe tylko uniosła lekko brew do góry, a na jej twarzy
pojawił się zadziwiająco szczery uśmiech.
Gdy zasypiał, ich palce nadal trzymały się razem w
najbardziej subtelnym rodzaju bliskości, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia
przez dwadzieścia siedem i pół roku swojego barwnego życia.
*
Wyszła z pokoju nad ranem, tak cicho, jak tylko
potrafiła, rozpaczliwie starając się nie budzić żadnego ze śpiących twardym
snem nieszczęsnych lokatorów. Składając wielgachne ciuchy w najrówniejszą
kostkę, z jaką kiedykolwiek przyszło jej się zetknąć (własne ubrania z reguły
po prostu wrzucała do szafy zwinięte w kłębek), zdała sobie nagle sprawę z
dwóch faktów. Fakt numer jeden - choć przez całą noc miała do dyspozycji
niespełna połowę jednoosobowego łóżka i nijak nie mogła się ruszyć, więc teraz
prawa część jej ciała była dość obolała, o dziwo czuła się całkiem wypoczęta.
Fakt numer dwa – pewien dupek z Trondheim zachowywał się we śnie zaskakująco
spokojnie.
Zaraz po tym, jak ich palce się zetknęły – dobry Boże,
jakim cudem w ogóle do tego doszło? – zamknął oczy i zasnął dosłownie w
ułamku sekundy, a ona całkiem bezcelowo przez kilkanaście minut czekała na
epizody z gatunku chrapanie-mamrotanie-kopanie-wiercenie, którymi, jak
wynikało z prowadzonych przez nią i nieupublicznionych jak dotąd statystyk,
charakteryzowało się około osiemdziesięciu procent znanych jej facetów podczas
spania. Wbrew temu, co twierdził Tarjei, jego najlepszy kumpel nie wiercił
się ani nie kopał, dodatkowo nie gadał, a co najważniejsze –
chwała panom! – nie chrapał. Tkwił przez kilka godzin w tej samej,
niezmienionej pozycji, nie przesuwając żadnej z kończyn nawet na milimetr. Nie
wydobywał z siebie żadnego werbalnego dźwięku, zaś jego oddech brzmiał tak
zaskakująco cicho, że choć leżała przecież obok niego – jakim cudem do
tego doszło, chciałoby się powtórzyć – słyszała go z trudem. Szczerze
mówiąc, pewne złote dziecko norweskiego biathlonu było najspokojniejszym ze
wszystkich obserwowanych przez nią jak dotąd w trakcie procesu drzemania
mężczyzn.
Nie umiała oprzeć się pokusie i zanim opuściła pokój
229, spojrzała na niego po raz ostatni. Całkiem sympatyczny obrazek. Spod
kołdry wystawały mu opuszki palców u stóp i gdyby tego ranka zachowywała się
jak standardowa Chloe Berger, pewnie zaczęłaby go w te palce łaskotać, dopóki
by się nie obudził i nie zaczął kląć w swoim głupkowatym dialekcie. Tyle tylko,
że aktualnie odbiegała chyba nieco od swoich standardów, bo ustalmy jasno –
statystycznie całe te jej obserwacje trwały z reguły nie dłużej niż
siedem sekund, a poza tym jak to w ogóle możliwe, że sterczała przy drzwiach z
ręką opartą na klamce i zamiast ją po ludzku nacisnąć, myślała, że w śpiącym
Emilu Magnusie Hegle Svendsenie, lat dwadzieścia siedem i pół, cechy charakterystyczne
– sarkazm, powszechna dupkowatość i nadmierna pewność siebie granicząca z
narcyzowatością, jest coś zaskakująco niewinnego? Chyba trzeba będzie iść do
Hernara po nowe recepty.
Dyskretnie zerknęła na przedpokój i nałożyła kaptur.
Cisza. Jak makiem zasiał. Żywej duszy brak (treningi! on chyba zgłupiał
do reszty!), bałagan nie z tej ziemi. Nawet nie bardzo wiedziała, kiedy
złapawszy czystym przypadkiem jakąś jedyną ostałą reklamówkę zaczęła ładować do
niej śmieci, a potem zebrała w ręce tyle butelek, ile tylko zdołała. Nigdy nie
była zbyt pedantyczna. Matka miała w zwyczaju sprzątać za nią pokój, gdy
jeszcze mieszkała w domu (czyli jakieś lata świetlne temu) i Chloe zawsze
dostawała wtedy szału, bo nie mogła niczego znaleźć. Wychodziła zasadniczo z założenia,
że im większy bajzel, tym lepiej, jako że wówczas każdą duperelę miała pod ręką
i nie musiała się silić na jakieś głupie przeszukiwanie szufladek. Poza tym
należała do tego typu ludzi, który wychodził z Ikei z garścią ołówków w ręce,
by móc je po powrocie do domu wrzucić na jedną kupkę z kolekcją naklejek z gum
do żucia i stertą innych składowanych od lat gratów. Dosadnie rzecz ujmując,
Chloe była niechlujem i bałaganiarzem i na pewno nie miała w zwyczaju ogarniać
poimprezowego burdelu. Mimo to jej trwający niespełna trzy minuty, ekspresowy
obieg z reklamówką po holu przyniósł zaskakująco wiele dobrego na rzecz
zjawiska zwanego porządkiem, czego również zupełnie nie potrafiła wyjaśnić. Recepty,
Berger. Nowe recepty potrzebne od zaraz.
Pierwszy stycznia upłynął jej pod znakiem przyjemnej
izolacji i dużej dawki rysowania. Ponieważ jakimś cudem o jej uczestnictwie w
tym cudownym sylwestrze wiedziały raptem dwie osoby (przy czym jedna z nich
uważała chyba, że wszystko, co udało jej się zobaczyć, stanowiło efekt uboczny
alkoholowego upojenia, a druga prawdopodobnie wolałaby zeżreć miskę psiej
karmy, niż podzielić się z kimkolwiek informacją o jej wizycie), mogła nadal
spokojnie udawać, że do Oberhofu zawita w istocie rzeczy następnego dnia. Po
tym, jak wydostała się z wesołego pensjonatu rąbniętych imprezowiczów,
poczłapała do miejsca, w którym miała pierwotnie nocować (no dobra – z tym
swoim tego twój plan chyba nie przewidywał trafił w dziesiątkę), zabrała
szkicownik i spędziła cały, Boży, cudowny dzień, chodząc po mieście, rysując i
oddychając świeżym, przyjemnym powietrzem Turyngii. Parę razy zadzwonił jej
telefon, przy czym z żelazną konsekwencją nie odebrała żadnego z połączeń,
wychodzących, tak się akurat składało, od jednego i tego samego nadawcy. No
proszę. Co poniektórzy chyba zrobili się troskliwi po spaniu w jednym łóżku.
Następnego dnia, zgodnie z zaplanowanym fantastycznym
scenariuszem roku, już oficjalnie pokazała się między biathlonistami, nad
rankiem wparowując na ich śniadanie, tak jak to pierwotnie ustaliła z Torą. Niespodzianka!
Udana po raz kolejny, sądząc po minach mieszkańców pokoju 229. Na jej
nieoczekiwany widok Tarjei ułożył usta w kształt litery o i chyba był gotów
nawet nieco bardziej dosadnie wyrazić swoje zaskoczenie, ale zamiast tego
zdobył się jedynie na syknięcie, wywołane prawdopodobnie mało subtelnym
wymierzonym pod stołem kopniakiem w kostkę. Mina jego potencjalnego autora,
miażdżącego ją nieszczególnie przyjacielskim spojrzeniem, jasno sugerowała, że niektórzy
zrobili się nie tylko troskliwi, ale i nieco wkurwieni, co chyba nie
powinno specjalnie dziwić, jeśli wziąć dodatkowo pod uwagę fakt, że przy stole
nie siedzieli wyłącznie Norwegowie. Choć Chloe nadal nie miała pojęcia o
biathlonie i bardzo dobrze żyło jej się w tej ignorancji, nawet ona potrafiła
zidentyfikować siedzącego obok Emila bruneta jako pana nazwiskiem Fourcade
Martin, którego w przeciwieństwie do jego sąsiada z krzesła po lewicy widok
Chloe całkiem rozentuzjazmował. Tkwiący obok inny brunet, dość do niego podobny,
wyglądał natomiast tak, jakby soczyste uh la la przepełnione francuskim
akcentem dosłownie wisiało mu na końcu języka. Nie ulegało wątpliwości, że
urządziła sobie wielkie wejście.
- Gdzieś ty wczoraj była? – zaatakował ją Emil
dziewięć godzin później, kiedy stała samotnie za pensjonatem i paliła
papierosa. Trening, który miała przyjemność oglądać, o ile w ogóle dało się to
określić oglądaniem, bo mgła prezentowała się nieziemsko, nie poszedł do końca
po jego myśli, a dodając do tego kwestię nieprzyjemnych warunków
atmosferycznych i fakt, że chyba dość skutecznie wyprowadziła go z równowagi,
należało uznać, że jest ostro wkurzony. Innymi słowy czysty miód na jej oczy.
- Uważaj, bo jeszcze ktoś zobaczy, że ze mną
rozmawiasz i co wtedy będzie?
- Wali mi to. Pytam, gdzie byłaś, kiedy wydzwaniałem
do ciebie jak pawian.
- Ciekawe, że o tym wspominasz. W sumie właśnie się
zastanawiałam, po cholerę tak dzwoniłeś co godzinę.
- Nie wiem, kurwa, zgadnij. Może chciałem z tobą
rozmawiać albo coś. To tylko drobna sugestia.
- Wyluzuj, bo ci żyłka w tyłku pęknie.
- W nocy byłaś, rano zniknęłaś, to chyba jasne, że…
- Że się martwiłeś? – wpadła mu w słowo, zaciągając
się chesterfieldem z cwaniackim uśmieszkiem na ustach. – Czy to może tęsknota?
Albo jedno i drugie?
Wyraźnie stracił rezon.
- Nie martwiłem się.
- Jasne.
- Dlaczego miałbym się o ciebie martwić? Przecież
jesteś taka superzaradna i samowystarczalna. Chciałem tylko wiedzieć, gdzie
poszłaś. Ciekawość a zmartwienie to nie to samo.
- Zabawny jesteś, jak się tak motasz.
- Sama się motasz.
- Chcesz fajkę?
- Nie palę.
- Od kiedy?
- Od tego roku. Nadal nie powiedziałaś, co wczoraj
robiłaś.
- Chodziłam sobie po mieście w ramach akcji Wesoły
Turysta. Poznawałam zakątki i takie tam. Coś jeszcze chcesz wiedzieć czy koniec
przesłuchania?
Miał taką minę, jakby czuł się pokonany, ale chyba
doznał nagłego olśnienia, bo w ułamku sekundy nieco się rozpromienił.
- Ostatnie pytanie.
- Słucham.
- Czy to ty ogarnęłaś trzy czwarte tego burdelu w
przedpokoju? – błysnął rzędem swoich zgrabnych ząbków, a Chloe musiała się
bardzo postarać, żeby głośno nie zakląć. Cholera! No i po co zbierała te
kretyńskie butelki? Trzeba było mu zostawić cały syf i nie zawracać sobie
głowy. Idiotka. – Bo rękę bym sobie dał uciąć, że ktoś tam sprzątał.
- I z jakiegoś absurdalnego powodu uważasz, że ze
wszystkich osób na świecie to musiałam być akurat ja.
- Wydajesz się nadawać idealnie. Rano zwiałaś bez
słowa. Poza tym użyczyłem ci miejsca w łóżku. I piżamy.
- Miejsce w łóżku to akurat nie jest rzecz, za którą
cię będę całować po stopach, o sprzątaniu już nie mówiąc.
- Mimo wszystko doceniam twój uroczy gest.
- Dlaczego miałabym latać za ciebie z miotłą? Przecież
jesteś taki superzaradny i samowystarczalny.
Parsknął śmiechem.
- Powiedziałbym, że zabawna jesteś, jak się tak
motasz, ale mam lepszą kwestię.
- Ach tak?
- Tak – nachylił się odrobinę w kierunku jej ucha. –
Zacieram łapki na naszą wspólną wycieczkę.
Zniknął z horyzontu, zanim zdążyła chociażby dźgnąć go
w żebro.
*
- Nie wydaje ci się, że to jest jakieś pojebane? –
zapytał Tarjei, rozłożywszy się na łóżku z nieco ponurą miną. Zrzucając ze stóp
adidasy, które z hukiem uderzyły o podłogę, złapał pilot od telewizora i zaczął
fachowym okiem przeglądać pospiesznie kolejne kanały. Nie był ostatnio w najlepszym
nastroju – po sylwestrze obudził się z niezłym kacem, potem kiepsko poszło mu
na treningach, a na dodatek niecałe piętnaście minut temu i on, i Emil wręcz
nazbyt dobitnie przekonali się, że rzekoma mitomania Antona Shipulina
nie objawiła się niestety w kwestii opowieści o życiu uczuciowym pewnej
interesującej starszego z braci Boe Rosjanki. Krótko mówiąc od początku roku
zachowywał się jak wrzód na dupie, co gorsza zaś jego nieszczęsny współlokator
nie mógł zbyt wiele na to poradzić. Opowiedzenie całej historii o adopcyjnej
eskapadzie z niebieskowłosą wariatką też chyba zbytnio nie poprawiło mu humoru,
choć nawet w stanie skrajnej irytacji potrafił wykazać odpowiedni poziom
zainteresowania. – W sumie prawie się nie znacie. Na dobrą sprawę rozmawialiście
raz w życiu, zanim jej to wpadło do głowy. Dlaczego akurat ty masz jej pomagać?
- Ją zapytaj – Emil wzruszył ramionami i pochwycił
buty, szykując się do ich starannego wypastowania. – Może dlatego, że to ja jej
to zasugerowałem.
- Ok. Przyjmijmy, że to kupuję. Tylko nadal niczego
nie kumam. Do czego jesteś jej właściwie potrzebny? Zostaniesz jej prywatnym
szoferem czy jak?
- Może potrzebuje wsparcia duchowego.
- Akurat.
- O co ci znowu biega?
- O nic – Tarjei zrobił obojętną minę i wbił wzrok w
telewizor. – Możesz mi przetłumaczyć, o czym mówią w wiadomościach?
Emil zerknął przelotnie na ekran, marszcząc brwi.
- Jakieś pierdolety o Bundestagu.
- Tyle to sam zrozumiałem.
- Coś taki nabzdyczony? Nie moja wina, że jakiś rusek
sprzątnął ci dziewczynę sprzed nosa.
- Już się z niej wyleczyłem.
- W kwadrans?
- Szybko sobie radzę z niepowodzeniami sercowymi.
Wyjaśnisz mi jeszcze jedną kwestię?
- Zależy, co to za kwestia – mruknął Emil, szorując
czubek prawego buta.
- Naprawdę z nią nie spałeś?
- Przecież od początku ci mówiłem – zauważył zgodnie z
faktami, zaś ruch szczotki gwałtownie przyspieszył. – A właściwie wam –
skrzywił się lekko pod nosem na wspomnienie miny Martina, który na widok Chloe
tak wyszczerzył zęby, jakby co najmniej złapał pana Boga za nogi. Twoja
dziewczyna ma niebieskie włooooosyyyy! Co za pajac. Kłapał dziobem bez
ustanku przez dwa dni, nawet po jej wyjeździe, dopóki Emil w końcu nie stracił
cierpliwości i nie nadepnął go swoim najcięższym traperem w lewą stopę tak
mocno, że Francuz przez godzinę stękał potem z bólu, obrzucając go pod nosem
stertą przekleństw w swoim ojczystym języku. Wkurzony Fourcade w najbliższym
wyścigu oznaczał prawdziwe piekło, ale przynajmniej skończyło się wysłuchiwanie
opowiadanych z akcentem farmazonów z kategorii czuję w powietrzu prawdziwą
l’amour.
- Półtora miesiąca znajomości i nic?
- Dokładnie tak. Pooglądaj sobie telewizję i przestań
już truć.
- Zmieniam zdanie – oświadczył Tarjei bardziej w
kierunku ekranu, niż swojego współlokatora. – To nie jest pojebane, to jest
popierdolone.
- Dzięki Bogu twoja opinia lata mi koło dupy.
- Powiedzieć ci coś?
- Obejdzie się.
- Jak dla mnie powinieneś na nią uważać – blondyn
nacisnął jeden z przycisków na pilocie, dzięki czemu widok obrad z niemieckiego
parlamentu ustąpił miejsca synoptycznej mapie Europy. – Jest jakaś dziwna.
- Oczywiście, że jest dziwna. Leczy się. Raczej ciężko
się spodziewać, żeby zachowywała się normalnie.
- Nie o to chodzi. Znaczy, psycholstwo to jedno, ale…
- na moment zapanowała cisza, jakby zastanawiał się nad doborem właściwych
słów. Jego mina nabrała tak poważnego wyrazu, że Emil aż przerwał pastowanie i
spojrzał na niego sceptycznie.
- Ale co?
- Po prostu mam złe przeczucia.
- Przestań pieprzyć jak moja matka.
- Słuchaj, mówię serio. W tym wszystkim jest coś, co
mi się nie podoba. Coś… Sam nie wiem. Wydaje mi się, że ona lubi pomiatać
ludźmi.
- Nie znasz jej.
- A ty znasz?
- Nie muszę jej znać. Obiecałem, że jej pomogę, więc
to zrobię. I tyle. Po co szukać dziury w całym?
- Ja nie szukam żadnej dziury, tylko… - Tarjei znowu
pomilczał przez kilka sekund, po czym w końcu pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
– Nie pakuj się w to, stary. Mówię ci. Nic dobrego z tego nie wyniknie.
- Daruj sobie te moralizatorskie tony.
- To takie straszne, że martwię się o własnego kumpla?
- Żeby jeszcze było o co! Mam dwadzieścia osiem lat…
- Nieprawda.
- …rocznikowo, i doskonale wiem, co robię. Poprosiła
mnie o coś, ja się zgodziłem i planuję dotrzymać słowa. Wszystko na ten temat.
Przestań panikować, zachowujesz się zupełnie jak Martin.
Tarjei spojrzał na niego tak, jakby miał wielką ochotę
odpowiednio skwitować tę uwagę, zamiast tego jednak wziął głęboki oddech i
przeniósł wzrok na telewizor.
- Żebyś mi się tylko później na ramieniu nie
wypłakiwał – burknął ze złością, znów naciskając coś na pilocie.
- Nie zamierzam – zapewnił go Emil, ale jego słowa
utonęły w dźwięku ustawionego na maksimum decybeli głosu prezenterki
opowiadającej o zbliżającej się następnego dnia mżawce.
*
Nie oczekiwał, że telefon zostanie odebrany. Ciężko
było na to liczyć w sytuacji, kiedy tyle razy zetknął się już z automatyczną
sekretarką, uparcie twierdzącą, że właściciel numeru nie może teraz
rozmawiać. Nie może czy raczej nie chce? Wysłuchiwanie nieustannego dźwięku
sygnału naprawdę drażniło Emila, ale nie potrafił się wycofać. Nie potrafił tak
po prostu skreślić całej tej sprawy. Niewykluczone, że świadczyło to o jego
naiwności. Albo nawet i czystej głupocie. Albo, co gorsza, o jednym i drugim.
Nieważne. Kalendarz wskazywał piąty stycznia. Musiał zadzwonić. To był
jego, jako członka drużyny z Leangen, pieprzony obowiązek.
- Halo?
Komórka mało nie wypadła mu z ręki. Przygotował się
chyba na wszystko – z wyjątkiem tego jednego scenariusza, że jakimś cudem
Sverre odbierze. Bo przecież nie odebrał ani na święta, ani przed nowym rokiem,
ani w jakimkolwiek innym momencie. Znów zaginął w akcji na kilka miesięcy, i
znów powrócił w spektakularny i najbardziej zaskakujący z możliwych sposobów.
- Amund? – bąknął w słuchawkę ze szczerym zdumieniem,
autentycznie zastanawiając się, czy zdołał już zgłupieć do tego stopnia, by
mieć problemy z rozpoznaniem głosu gościa, z którym się wychował.
- Magnus? – odezwał się typ po drugiej stronie i
Emilowi przed oczami stanęła jak żywa czerwcowa scena z supermarketu w dziale z
płatkami. Wcale nie zgłupiał. No, przynajmniej nie do końca. To naprawdę był
Sverre. Żywy. Mówiący. Odbierający telefony.
- Dobrze cię słyszeć – wymamrotał głupkowato, w pełni
zdając sobie sprawę z faktu, że w niewielu sytuacjach zdarzało mu się tracić język
w gębie. Należał do tych osób, które umiały się odezwać w niemalże każdych
okolicznościach. Niemalże. – Dawno… dawno nie rozmawialiśmy.
- Ostatni raz chyba przy płatkach, co? – Sverre z
kolei brzmiał tak, jakby fakt półrocznej przerwy w konwersacjach uważał za
rzecz najzupełniej normalną, podobnie jak i kwestię konsekwentnego udawania
zapadnięcia się pod ziemię. – Kiedy to było?
- W czerwcu – Emil nie mógł nic poradzić na to, że
jego głos automatycznie uległ ochłodzeniu. W czerwcu, pieprzony, egoistyczny
kutafonie. Od czerwca zastanawiamy się, co się z tobą dzieje. Taki tam drobny
szczegół, sukinsynu. – Dlaczego nie dajesz znaku życia? – bardzo się
starał, by nie brzmiało to nazbyt pretensjonalnie, choć szczerze mówiąc efekt
końcowy był dość przeciętny.
- Miałem dużo pracy.
- Mogłeś chociaż raz oddzwonić.
- Przepraszam. Kajam się.
Gdyby okoliczności prezentowały się bardziej normalnie
– i gdyby nie dzieliło ich ponad tysiąc kilometrów – Emil chętnie by mu
pokazał, co myśli o takim sposobie załatwiania spraw, ale sam dźwięk głosu
przyjaciela napawał go taką ulgą, że nawet nie potrafił naprawdę się na niego
wściekać.
- Dzwonię z życzeniami – rzucił, by zmienić temat i
skierować go na bardziej właściwe tory. – Urodzinowymi. Zgrabna liczba ci dziś
stuknęła.
- Tobie też stuknie.
- Mam jeszcze trochę czasu.
- Szybko ci zleci. Co jak co, ale akurat czas
zapierdala jak pojebany.
- Święta prawda – biathlonista uśmiechnął się pod
nosem i westchnął. – Najlepszego, Lundin.
- Dzięki.
- Zdrowia i takich tam. Żeby… no, żeby było lepiej.
Mało fortunne sformułowanie, warknął głos z tyłu jego umysłu. Lepiej? W jakim sensie lepiej?
Żebyś miał robotę naprawdę, a nie tylko na niby? Żebyś założył rodzinę i stanął
na nogi? Żebyś przestał tyle chlać?
- Będzie lepiej – powiedział nagle Sverre i Emil dałby
sobie uciąć głowę, że w tym momencie jego kumpel też się uśmiechał. Na chwilę
zapanowało między nimi milczenie. Już miał się odezwać, gdy tamten znów zabrał
głos. – Wiesz co, Magnus, ja już w sumie jakiś czas temu planowałem do ciebie
zadzwonić.
To było coś nowego.
- Ach tak?
- No – wałkowanie tego tematu sprawiało mu chyba lekką
trudność. – Nie mogłem się zebrać, ale… No, chciałem zadzwonić, bo uznałem, że
powinniśmy pogadać przed twoimi mistrzostwami…
- Moimi mistrzostwami? Mam mistrzostwa dopiero w
lutym, Amund.
- Tak, ja wiem, tylko… - Sverre starannie dobierał
słowa. – Chodzi o to, że wyjeżdżam.
- Wyjeżdżasz?
- Ta.
- Dokąd?
- Do… - kolejnych kilka sekund ciszy. – Daleko. Do… Do
Australii.
- Do Australii? – Emil aż musiał powtórzyć te słowa,
bo był pewien, że się przesłyszał. Po drugiej stronie nie odezwało się jednak
żadne zaprzeczenie. – Kiedy? – spytał niepewnie, wykorzystując pierwszą z wielu
kwestii, które nasunęły mu się w tej chwili na myśl. Australia?
- Pod… pod koniec stycznia. Mniej więcej.
- A powrót?
- Nie wiem. Na razie nie planuję.
- Nie planujesz?
- Zobaczymy, jak będzie.
Nagle Emil doszedł do wniosku, że coś bardzo mu się w
tej rozmowie nie podoba.
- Dlaczego akurat do Australii?
- Tak wyszło.
- Rzeczywiście mogłeś w takim razie zadzwonić.
- Powinienem był. – Chrząknął cicho. – Zadzwoniłbym.
Żeby ci życzyć powodzenia.
- Dzięki. – Zdecydowanie mu się to nie podobało. Jaka
znowu Australia, do cholery? Zobaczymy, jak będzie? Tak wyszło? Co to za
bzdety? Zazgrzytał zębami, podczas gdy Sverre na nowo się odezwał.
- Słuchaj, Emil, tak jeszcze odnośnie tych mistrzostw…
– zaczął, a Emil ledwo się powstrzymał przed nerwowym obgryzaniem paznokci, bo
jeżeli cokolwiek mogło go jeszcze bardziej zaniepokoić, to na pewno była to rezygnacja
z jego drugiego imienia na rzecz pierwszego. – Skopiesz im wszystkim dupska, co
nie?
- Postaram się.
- Nie staraj się. Zrób to.
To już było wyjątkowo dziwne.
- Sverre, wszystko u ciebie w porządku?
- W najlepszym. Chcę tylko, żebyś mi obiecał, że ustawisz
ich wszystkich do pionu. Jak przystało na gościa z drużyny z Leangen. Zrobisz
to?
- No wiesz, ja…
- Zrobisz to? – w głosie Lundina pobrzmiał
pierwiastek irytacji i Emil doszedł do wniosku, że nie ma sensu kontynuować tej
dyskusji.
- Okej.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
- Że ich załatwisz?
- Tak.
- I że wykosisz cały system?
- Tak.
- Świetnie – ta odpowiedź chyba w pełni go zadowoliła,
bo tym razem jego głos nieco złagodniał. – Czuję się spokojniejszy. Tylko sobie
nie wyobrażaj Bóg wie czego. Będę cię pilnie obserwował. Spróbuj nie dotrzymać
słowa, a to ja ciebie wykoszę.
- Zrobię, co w mojej mocy.
- Tak właśnie myślałem.
Cała ta rozmowa zaczęła Emila autentycznie frustrować.
- Stary, naprawdę wszystko w porządku? Dobrze się
czujesz?
Mógłby przysiąc, że w tej chwili Sverre się uśmiechał.
- Nigdy nie czułem się lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz