czwartek, 2 października 2014

1.05


i said: if you won't save me, please don't waste my time


Na niespełna dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia Chloe kupiła sobie jaszczurkę. Zwierzątko było zwinne, sprytne i energiczne, a na dodatek dość szybko udało jej się je oswoić. Na widok terrarium w pierwszym odruchu Vegard zaczął krzyczeć, po czym oznajmił jej, że jest zupełnie nienormalna, ale nie wzięła sobie tych słów zbytnio do serca. Zawsze chciała mieć swoją jaszczurkę, od małego lubiła gady. Oczywiście mama i Tora się sprzeciwiały. A potem przeprowadziła się do Molde do liceum plastycznego z internatem, w którym zabroniono jakichkolwiek hodowli. Właściwie nie umiała stwierdzić, dlaczego zwlekała z tą decyzją aż tak długo. Darzyła zwierzęta dużą sympatią, w przeciwieństwie do ludzi. Wydawały jej się znacznie bardziej szczere i bezbronne.
Zajmując się agamą – do tej pory nie nadała jej jeszcze imienia -  myślała o matce, ciotce, wizycie w sierocińcu i całej tej niedokończonej sprawie, której nie potrafiła ruszyć. Nie rozmawiała z Emilem od czasu jego wyjazdu do Pokljuki. Głupio jej było dzwonić i zawracać mu głowę, a on najwyraźniej miał ciekawsze rzeczy do roboty niż się nią przejmować. Zresztą niczego innego się nie spodziewała. Ich dziwaczna relacja ograniczała się do współpracy w zakresie poszukiwania jej matki, które tymczasowo zostało wstrzymane.
Nadal nie wiedziała, czy chce ją znaleźć. Z jakiegoś powodu zupełnie się w tym wszystkim pogubiła. Jednego dnia pragnęła spotkania z nią za wszelką cenę i bezpardonowego wyrażenia każdej swojej opinii, drugiego wolała odrzucać jakiekolwiek myśli związane z tą kompletnie obcą jej kobietą. Dawno już nie czuła się tak niepewna. Przyszło jej nawet do głowy, by podpytać o radę Vegarda, ale uświadomiła sobie, że przecież nigdy nawet słowem mu nie wspomniała, że jest adoptowanym dzieckiem. A nie bardzo miała w tej chwili ochotę tłumaczyć całą skomplikowaną historię swojego życia.
Zgodnie z tym, co powiedziała Emilowi, potrzebowała czasu. To by się akurat zgadzało. Natomiast o jaką dokładną ilość tego czasu chodziło i czy w ogóle oscylowała ona w jakichkolwiek sensownych granicach – na to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć. Póki co obracała się w błędnym kole jak biegnący bez końca chomik.


*


- Słyszałem, że wyrywasz panienkę – charakterystyczny, przepełniony unikatowym akcentem rodem z Francji głos wybudził Emila z zamyślenia, które towarzyszyło mu od czasu zakończenia konferencji. Najzabawniejsze, że chyba sam nie umiał stwierdzić, nad czym się tak naprawdę zastanawia, bo gdyby to głębiej przeanalizował, mógłby prawdopodobnie jedynie uznać, że jego podświadomość aktualnie wirowała w odmętach jakiejś trudnej do zidentyfikowania pustki. Rzeczy, które go przytłaczały, było tak wiele, że żadna nie wydawała się rzeczywista.
Czymkolwiek by się aktualnie nie zamartwiał, musiał to odrzucić na bok, poświęcając pełną uwagę liderowi Pucharu Świata, rzucającemu mu w tej chwili jedno ze swoich najbardziej cwaniackich spojrzeń małego detektywa. Jak na ironię, ze swoim największym rywalem z tras biathlonowych zawsze pozostawał w zaskakująco przyjaznych stosunkach, co było zarazem i wkurzające, i zaskakująco wygodne. Wkurzające, bo ciężko się bzdyczyć na dobrego kumpla, wygodne, bo skoro już musiał go notorycznie znosić na konferencjach – ten facet przypominał niezniszczalny rzep – to dobre relacje między nimi wydawały się stanowić zjawisko jak najbardziej pożądane.
- Za to ja jeszcze nie słyszałem – oznajmił w swoim lekceważącym stylu i pociągnął solidny łyk wody mineralnej z butelki, kątem oka zerknąwszy na Martina. – Oświeć mnie, jeśli łaska.
- Przestań się zachowywać jak cieć. Tarjei o wszystkim mi powiedział – powiadomił go dziarsko Francuz, wyszczerzając zęby w firmowym uśmiechu numer siedem. Wspaniale. Radio Boe jak zwykle w formie. Co temu pajacowi przyszło do głowy, żeby lecieć z owym rzekomym niusem tygodnia do Fourcade’a? Który, znając życie – a Emil znał życie, przynajmniej to z biathlonowego świata – wypapla wszystko w tempie ekspresowym starszemu bratu Simonowi, Simon poleci do Alexisa, Alexis do Jeana Guillaume’a, Jean Guillaume czystym oczywiście przypadkiem chlapnie coś na próbie muzykowania z Baileyem i resztą towarzycha i nagle wszyscy będą wiedzieć, że wicelider Pucharu Świata… chwileczkę, właściwie co będą wiedzieć? Czy on w ogóle miał cokolwiek do ukrycia? Pewnie chodziło o Chloe, a w tym zakresie… No, owszem, raczej wolałby niektóre kwestie zostawić w tajemnicy, póki chciał ujść z życiem przy Torze i Larsie, ale przecież spoglądając na to z perspektywy czysto racjonalnej, nic go w sumie z tą dziewczyną nie łączyło. Poza ich subtelnym sekrecikiem, o którym nawet Tarjei nie wiedział – i chyba dobrze, że żył w błogiej nieświadomości, zważywszy na to, jak chętnie dzielił się informacjami o życiu prywatnym swojego współlokatora z całą ekipą – i który na razie osunął się gdzieś w cień, bo od powrotu z Norwegii nawet się ze sobą nie kontaktowali. Bez paniki, odezwał się stanowczo głos z tyłu jego głowy i Emil błyskawicznie odzyskał umiejętność logicznego rozumowania.
 - Słuchaj tego, co ci mówi Tarjei, a daleko w życiu zajdziesz, Fourcade.
- Ej, no weź. Mnie się przecież możesz przyznać. Jestem w końcu twoim najlepszym nienorweskim kumplem, tak czy nie?
- Pierwsze słyszę.
- Zignoruję to. Brunetka? Blondynka? Niska? Wysoka? Ładna?
- Ty masz naprawdę zryty beret – skwitował Emil, dopijając wodę. – Nie wyrywam żadnej panny, opanuj się.
- Ale nie lecisz na moją Helene, co?
- Cholera. No masz mnie. – Grobowa mina kolegi wywołała u niego salwę śmiechu. – Chryste, Martin, nie myślałeś nigdy o spotkaniu z psychiatrą? Bo autentycznie z klepkami pod kopułą to u ciebie coś nie tego.
- Sam jesteś nie tego. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co to za laska?
- Bo nie ma żadnej laski, debilu! Boe sobie coś uroił i bredzi w swoim stylu, a ty to łykasz niczym ostatni frajer.
- Wydawał się być pewny tego, co mówi.
- A jak będzie się wydawał pewny tego, co mówi w momencie, w którym każe ci skoczyć przez okno z dziesiątego piętra, to też go tak ładnie posłuchasz?
- Ha, ha, ha. Zajebisty z ciebie kumpel, że chcesz mnie z dziesiątego piętra zrzucać. Zawsze wiedziałem, że za plecami przyprawiasz mi rogi.
- No, jakbyś taki upadek zaliczył, to może by ci się wszystko pod czachą poprzestawiało na właściwe miejsca.
- Od dziś z tobą nie gadam.
- Lepiej poczekaj do jutra z takimi szumnymi deklaracjami.
- Cholera jasna, ty coś ściemniasz! – Martin uparcie pokręcił głową z wyrazem zacięcia na twarzy. – Widzę na kilometr, że kręcisz!
- Za długo to ta twoja zmowa milczenia nie trwała – zarechotał Emil. – I na dodatek masz problemy ze wzrokiem. W tym zawodzie… oj, niedobrze, przyjacielu, starzejesz się…
- Problemy ze wzrokiem? – do rozmowy nagle włączył się Tarjei, który wyskoczył jak królik z kapelusza tuż obok nich, co zresztą było dla niego dość typowe. – Czyżbyś wypadał z gry, Mart?
- Chciałbyś. Mój wzrok miewa się świetnie, to Svendsen jak zwykle wypuszcza jakieś kitowe ploty.
- Ja? – Emil parsknął śmiechem i pokręcił głową z niedowierzaniem. – A kto opowiada wszystkim wszem i wobec, że rzekomo kogoś podrywam? – spojrzał znacząco na swojego współlokatora, który tylko przewrócił oczami.
- Od kiedy rzucenie subtelnej informacji Fourcade’owi to jest wszem i wobec?
- Zakład, że jutro wszystkie kadry będą wiedzieć?
- Sugerujesz, że ja jestem niby niedyskretny? – obruszył się Martin, wyraźnie urażony.
- Sugeruję, byście się obaj zajęli swoimi problemami.
- No wyobraź sobie, że się zająłem – burknął Tarjei, krzyżując ręce na piersi. – Bo podczas gdy ty, mój wielce fantastyczny przyjaciel, chroń Boże od takich przyjaciół, zupełnie się na mnie wypiąłeś, zapewne po to, by się skupić na swoim fantastycznym podrywie…
- Kiedy do ciebie w końcu dotrze, że…
- …to ja, drogi superkumplu, wybadałem grunt i odkryłem, że Swieta kogoś ma. I co powiesz na to, amigo?
- Zapytam, skąd czerpiesz te urocze wieści, amigo.
- Shipulin mi powiedział, jak wyjeżdżaliśmy z Hochfilzen.
- Shipulin to mitoman.
- No, to macie coś wspólnego – wtrącił Martin, co Tarjei skwitował parsknięciem, a Emil wymownym spojrzeniem.
- Przymknij się, garçon. Poza słowem Shipulina dostałeś jakiekolwiek potwierdzenie?
- Jeśli chodzi ci o coś w guście oficjalnej odpowiedzi od samej zainteresowanej, to nie, jeszcze nie wystosowałem maila z zapytaniem w tej kwestii – oznajmił Boe ironicznie. – Wiesz, jakoś nie mogłem dobrać właściwej treści. Tak normalnie to może i bym się do ciebie zwrócił po poradę, ale jako że masz moje problemy w okolicach tego miejsca, do którego słońce nie dochodzi…
- Ulituj się nade mną i przestań z łaski swojej dramatyzować – Emil wzniósł wzrok w kierunku nieba. – A jak jeszcze do tego dorzucisz schowanie kreatywnych pomysłów o moich wielkich romansach do kieszeni, to już w ogóle będę ci bardzo wdzięczny.
- Teraz to już jestem więcej niż pewny, że ją posuwasz – oświadczył Tarjei tonem istoty wszechwiedzącej.
- No ale kogooo? – sądząc po minie Francuza, ciekawość wręcz zżerała go od środka. Spojrzał błagalnie na starszego z Norwegów, by chwilę później, przy ewidentnym braku jakiejkolwiek odpowiedzi z jego strony, przenieść wzrok na młodszego. – Kogo on posuwa, Tarjei?
- Lisbeth – blondyn wyszczerzył zęby z miną prezentera wiadomości. – Znaczy Chloe Berger.
- Boe!
- No a nie jest tak? To skąd masz jej numer w telefonie? Bo chyba nie od Tory.
- Grzebałeś mi w telefonie? – Emil zwęził oczy z narastającą żądzą mordu. No wspaniale! Przed tym towarzystwem po prostu nie dało się niczego ukryć. Wywalanie majtek przez balkon celem zademonstrowania wszystkim wokół całego jego ekwipunku bieliźnianego to jedno, ale komórka to już zupełnie inna sprawa. Nie wspominając o tym, że w takim tempie kwestią kilku dni było zetknięcie się z wszechmocnym gniewem Tory Berger. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, Emil miał stuprocentową pewność, że z takiej konfrontacji mógłby nie wyjść żywy. Szczególnie, gdyby się dowiedziała, że to on zasiał w umyśle jej siostry ziarno, które zakiełkowało ideą poszukiwania biologicznych rodziców. Albo gdyby jakimś cudem – cudem bądź też dzięki Chloe, bo sam nawet na torturach by o tym nie powiedział – dotarła do niej informacja o tym, jak ostatnio pewna wysoka brunetka dotknęła jego nadgarstka na pożegnanie…
- Oczywiście, że grzebałem. W końcu od ciebie nie sposób się bezpośrednio czegokolwiek dowiedzieć. Swoją drogą ostatnio jakoś do siebie nie dzwonicie, czyżby pierwszy kryzys?
- Wal się na ryj.
- Przepraszam bardzo, Chloe Berger to jest siostra Tory? – wtrącił Martin, zgrabnie usiłując poukładać wszystkie klocki.
- Zaiste. Sporo młodsza. A on urządza sobie z nią pogawędki, chociaż obiecał Torze, że będzie się od niej trzymał z daleka.
- Od kiedy urządzanie pogawędek jest tożsame z posuwaniem?
- Nie jest. Chyba, że mówimy o tobie.
- Spierdalaj.
- To w końcu posuwasz ją czy nie posuwasz? – spytał Francuz. - Bo ja się jakby chyba lekko zamotałem.
- Nie posuwam i nie zamierzam, a nawet gdyby było inaczej, to i tak gówno was to powinno obchodzić, Chryste! – w tym momencie Emil już doszczętnie stracił cierpliwość, co gorsza samemu nie będąc do końca pewnym, dlaczego ta dyskusja tak go irytuje. – Naprawdę poczułbym wielką ulgę, gdybyście w końcu przestali mi pakować swoje paskudne nochale do gaci!
- Odezwał się ten, co ma mega atrakcyjny nochal – skwitował Tarjei z wyraźną satysfakcją, że udało mu się wyprowadzić kumpla z równowagi. – Co, dygasz się, że polecę do Tory i naskarżę?
- Raczej dygam się, że masz coraz większe problemy z odróżnieniem rzeczywistości od swoich chorych urojeń – prychnął Norweg ze złością i wrzuciwszy butelkę do kosza, wcisnął ręce do kieszeni. Kretyni. A przecież tu naprawdę nie było o czym mówić. Naprawdę, bo nawet, gdyby Chloe rzeczywiście interesowała go w ten sposób – a nie interesowała, nie jego typ, nadgarstek i fakt, że ją lubił, zupełnie niczego nie zmieniał – odnosił aktualnie wrażenie bliźniaczo podobne do tego po Östersund, kiedy był wręcz pewien, że więcej jej już nie spotka. W Oslo powiedziała mu, że potrzebuje czasu, nie doprecyzowując dokładnie tego terminu, on zaś z jakiegoś powodu założył, iż cały ten czas w istocie przełoży się na nieskończoność, bo jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, by dziewczyna, z którą się wtedy pożegnał i która sprawiała wrażenie ewidentnie rozbitej, mogła mimo uzyskanych informacji nadal chcieć się kontaktować ze swoją biologiczną matką. Co oznaczało mniej więcej tyle, że nie spodziewał się, by kiedykolwiek mieli się jeszcze zetknąć ze sobą sam na sam, jako że poza ich dziwaczną misją niczego między nimi nie było, wbrew temu, co najwyraźniej ubzdurali sobie jego przyjaciele.
- Srutututu, majty z drutu. Ściemę nam tu sprzedajesz i tyle - skomentował mędrkowato Tarjei, Martin przytaknął zdecydowanie głową, zaś Emil tylko zazgrzytał gniewnie zębami i przyspieszył kroku, zostawiając ich w tyle.
- Gadaj z dupą, a cię osra – mruknął pod nosem w trønderskim dialekcie i na dźwięk przybijanych za jego plecami piątek oraz rozbawionych parsknięć wysunął w ich kierunku bez oglądania się za siebie dwa środkowe wyprostowane palce, ruszając do przodu jeszcze bardziej energicznym krokiem.


*


Lea Bellurt wiedziała, że jest kobietą atrakcyjną. Od maleńkości wyróżniała się zarówno zdolnościami manualnymi, jak i swoją dystyngowaną, typowo nordycką urodą, dzięki której nigdy nie mogła narzekać na brak powodzenia. W cuglach wygrywała wszelkie konkursy piękności, a każdy szkolny bal opuszczała z tytułem królowej imprezy oraz poczuciem dzikiej satysfakcji zgrabnie schowanym do kieszeni za płaszczykiem subtelnego uśmiechu podkreślającego wszystkie jej walory. Nie miała o sobie nadmiernie przerysowanego przekonania, była świadoma zarówno swoich wad, jak i zalet, wychowała się jednak w wysokim poczuciu własnej wartości, święcie wierząc, że świat postrzega człowieka takim, jakim on sam siebie widzi. Powtarzaj sobie, że jesteś wyjątkowa, a tak właśnie będzie, zapewniała ją matka i Lea ściśle trzymała się tej zasady, co jak dotąd skutkowało raczej korzystnymi rezultatami. Siedząc w kafejce i sącząc kawę, ze swoimi idealnie prezentującymi się blond włosami i zgrabnymi nogami zyskującymi nawet więcej punktów w towarzystwie ośmiocentymetrowych szpilek, przyciągając jednocześnie kolejne zaintrygowane spojrzenia przedstawicieli płci brzydszej, których w tym miejscu nie brakowało, Lea pomyślała, że tak naprawdę w wieku dwudziestu dwóch lat może się czuć kobietą niemalże spełnioną. Niemalże.
Byłaby spełniona, gdyby nie on.
Nie miała pojęcia, co w nim widzi. Naprawdę nie potrafiła znaleźć żadnego rozsądnego uzasadnienia. I niewykluczone, że w tym właśnie tkwiło sedno całej sprawy, w tym, że miłość stanowiła zjawisko irracjonalne i trudne do wytłumaczenia. O ile to rzeczywiście należało nazywać miłością. Co do tego też nie była do końca pewna, bo właściwie nie mogła się w kwestii relacji uczuciowych pochwalić nadmiernym doświadczeniem. Spotykała się z paroma chłopakami w okresie licealnym, zdarzały się miłe związki, które wspominała z rozrzewnieniem, ale nigdy wcześniej nie czuła niczego nawet w połowie podobnego do zżerającego ją aktualnie ostrza śrubokrętu, sprawiającego, że choć jej życie wydawało się idealne, w rzeczywistości bardziej przypominało układankę pozbawioną jednego, cholernie istotnego kawałka.
Przyjaźnili się. Od samego początku, niczym dzieciaki z sąsiedztwa. Nazywał ją swoją najlepszą kumpelką, a ona przytakiwała głową z głupkowatym uśmieszkiem na twarzy, w głębi serca gardząc sobą jak nikim innym na świecie. Kumpelka! Przecież nigdy nie chciała być jego kumpelką. Znaczy, jasne, przyjęłaby taką rolę z pocałowaniem ręki – pod warunkiem, że szłaby ona w parze z pozycją dziewczyny, partnerki, kochanki, towarzyszki życia. Kumpelka w pełni by jej odpowiadała, gdyby jednocześnie umożliwiała jej zasypianie obok niego i budzenie się każdego ranka także u jego boku. Kumpelka by ją zadowalała, gdyby uwzględniała wspólne posiłki, prysznice i spacerki za rękę. Kumpelka zapewniałaby jej satysfakcję, gdyby poza moja cudowna przyjaciółko proponowała także moja cudowna kobieto.
Gdzieżby tam.
Nie wiedziała, co robi źle. To znaczy, nie, wróć, w pewnym sensie wiedziała. Wiedziała, że nie przedstawiając mu sprawy w sposób dobitnie jasny, sama stawia się pod ścianą, bo chociaż był dla niej kimś wyjątkowym, nie dało się ukryć, że przede wszystkim pozostawał mężczyzną, czyli tępakiem, który nie pojmie żadnej subtelnej metafory i któremu należy każdą sprawę wyłożyć na talerzu w sposób możliwie jak najbardziej przejrzysty. Wiedziała, że póki odgrywa szopkę zadowolonej przyjaciółeczki, sytuacja się nie zmieni. A przede wszystkim wiedziała, że będzie tkwić na straconej pozycji do chwili, w której pieprzona Chloe Berger nie zniknie z horyzontu.
W głowie jej się nie mieściło, że konkuruje z kimś takim. Do tej pory jej rywalki do męskiego serca – nie, żeby zmierzyła się z dużą ilością tego typu pojedynków – były dziewczętami jej pokroju, podobnymi do niej, równie urodziwymi, atrakcyjnymi, zdrowymi na ciele i na duchu. Zwyczajne, energiczne obywatelki Norwegii. Nie zdarzyła jej się jeszcze przeciwniczka w glanach z ironicznym miej wyjebane, a będzie ci dane przyklejonym do wąskich ust przebitych kolczykiem. I gdyby ktoś pytał Leę o zdanie, wolałaby wrócić do czasów, gdy po drugiej stronie barykady stała laska z jej świata, bo w takim przypadku przynajmniej łatwiej byłoby jej zrozumieć, dlaczego ponosi porażkę w ich wspólnej batalii.
Ale nie – ona musiała trafić na tę szurniętą pannicę, z Dombås, Lesji czy skąd tam ona pochodziła. Musiała trafić na wariatkę specjalizującą się w malowaniu aktów i wyśpiewującą jakieś żałosne ruskie hity pod prysznicem. Miała wątpliwą przyjemność usłyszenia tego zjawiska, gdy kiedyś wpadła do jego mieszkania – bardzo się starała myśleć o nim w kategoriach jego mieszkania, nie ich wspólnego pierdolonego mieszkania, cholera jasna – bez zapowiedzi, a ta wstrętna żmija akurat korzystała z okienka między fakultetami. Nawet śpiewać nie umiała. Z rosyjskim może i nieźle sobie radziła, ale na ucho chyba nadepnął jej słoń. Co on w niej widział, do kurwy nędzy?
Lea nie znosiła Chloe Berger. Żeby nie powiedzieć nienawidziła, bo nie lubiła używać w życiu nadmiernie górnolotnych wyrażeń. Nie przepadała było za to stanowczo zbyt delikatne. Przepadać mogą pieniądze w kasynie. Odpada. Nienawiść to przegięcie, Lea nie życzyła jej Bóg wie czego. Chciała tylko, żeby to irytujące, bezlitosne, pozbawione jakiejkolwiek empatii i egocentryczne do bólu dziewuszysko zniknęło z ich życia. Krótko mówiąc, nie znosiła zdawało się brzmieć na chwilę obecną najwłaściwiej.
Zatem Lea nie znosiła Chloe Berger. A Chloe Berger nie znosiła Lei. No cóż, czego by jej nie zarzucać, głupia to ona nie była. Potrafiła dodać dwa do dwóch. Rzeczy, z których Vegard – co za palant – nie zdawał sobie sprawy, do niej dotarły z prędkością światła. Wiedziała. Wiedziała, że ona, nieszczęsna Lea Bellurt, do tej pory wzbudzająca podziw, entuzjazm i zainteresowanie mężczyzn, teraz zakochała się nieszczęśliwie w tym durniu. Co gorsza zaś wiedziała, że tenże dureń z kolei pałał szalonym i zupełnie nieodwzajemnionym uczuciem do niej, choć podobno – tak przynajmniej twierdził – nigdy jej o tym bezpośrednio nie powiadomił. Jakoś nie umiem sobie nawet wyobrazić, że mógłbym jej się przyznać, bąknął kiedyś, a Lea nabrała bolesnej ochoty wyszarpania mu wszystkich kudłów z głowy. Ty zaślepiony kretynie, chciała wrzasnąć, jak możesz być takim tępakiem? Jak możesz niczego nie widzieć? Po co mi opowiadasz o swoich jebanych sercowych problemach, patałachu?! Oczywiście nawet nie podniosła na niego głosu, nadal subtelnie kontynuując przyjacielską farsę. A on wciąż chyba uważał, że słuchanie o jego kłopotach z Naczelną Jędzą Królestwa Norwegii stanowi jej ulubioną rozrywkę, choć wiele razy dała mu do zrozumienia, że nie ma o Chloe najlepszego zdania. Zasługujesz na kogoś lepszego, to był jeden z jej śmielszych komentarzy. W odpowiedzi wzruszył ramionami. Ameryki nie odkryła. Oczywiście, że zasługiwał na kogoś lepszego. Na kogoś milszego, cieplejszego, bardziej uczuciowego, kogoś podobnego do niej, na przykład. I co z tego? On pragnął tej rąbniętej szajbuski, a im bardziej Lea usiłowała go od niej odepchnąć, tym silniej ciągnęło go w jej stronę, niczym jakiś pieprzony magnes.
W Chloe wkurzało ją dosłownie wszystko. To, że zawsze śmierdziała fajkami, to, że była piekielnie dobra w swoim fachu, to, że ubierała się i zachowywała jak facet. Także to, że gdyby teraz stanęły obok siebie – ona ze swoimi dodatkowymi ośmioma centymetrami, a jej konkurentka na boso – Chloe i tak by ją przewyższała. Albo to, że suka po prostu nigdy nie musiała się nawet starać. Co z tego, że paradowała w za dużych portkach, które wisiały na niej jak worek na ziemniaki – bo na dodatek miała zajebistą przemianę materii - i piła wódkę z gwinta? Z jakiegoś powodu i tak na okrągło ktoś za nią latał. Lea nie była pewna, czy w przygnębionym głosie Vegarda opowiadającym o erotycznych podbojach współlokatorki bardziej dobija ją ton, w jakim wygłaszał swoje mowy z cyklu jak ja cholernie cierpię, czy raczej fakt, że pannie Berger wystarczyło pstryknięcie palcami, by znaleźć sobie nowego adoratora. Absurdalne. Niewytłumaczalne. Cyrk na kółkach, jakby to powiedziała jej starsza siostra.
To wszystko nie miało najmniejszego sensu.
Wytłumacz mi wreszcie, dlaczego wolisz ją ode mnie, przemknęło jej przez myśl, gdy Vegard pojawił się przy stoliku, jak zwykle z torbą dyndającą na ramieniu. Włosy miał trochę poczochrane, a na jego twarzy lśnił lekki zarost, na oko mniej więcej dwudniowy. Oczywiście nadal wyglądał świetnie. Gdyby nie była w nim tak idiotycznie zadurzona, nie znosiłaby go zapewne nawet bardziej niż jego uroczej pseudodziewczyny. Cholerny popapraniec, jesteś beznadziejny, beznadziejny. Jesteś beznadziejnym przypadkiem.
- Ładne buty. – Głupkowate komplementy stanowiły kolejny aspekt, który w nim ubóstwiała i za który jednocześnie darzyła go – albo przynajmniej usiłowała darzyć – szczerą niechęcią. Uniosła brwi do góry.
- Ładna broda. Pokłóciłeś się z maszynką?
- Nazwałbym to raczej lekkim lenistwem. – Usiadł po drugiej stronie, przewieszając torbę przez krzesło. – Zamówiłaś mi kawę?
- Raczysz żartować. Zamów sobie sam.
Zrobił udawaną oburzoną minę.
- Wielkie dzięki.
- Nie ma za co. Chloe nie przeszkadza, że przestałeś się golić? – musiała zadać to pytanie, po prostu nie potrafiła się powstrzymać. W odpowiedzi Vegard tylko wzruszył ramionami.
- Nie wiem, czy w ogóle to zauważyła. Ostatnio całymi dniami siedzi przy sztaludze. Dziekan jednak ją wystawia, wiesz.
- Żartujesz. – Lea zacisnęła zęby, starając się powstrzymać zmrużenie oczu, które niewątpliwie bardzo wyraziście ujawniłoby narastającą w niej złość. Jednak ją wystawia. Dobry Boże, nie do wiary. Czy to się w ogóle naprawdę działo? Czy to możliwe, żeby ta dziewczyna była urodzona pod tak szczęśliwą gwiazdą?
- A skąd. Cztery prace. Tylko ona i ten ziomek z ostatniego roku dostali tyle opcji.
- Znowu jakieś wesołe sceny nagości?
Ringen westchnął pod nosem.
- Jest w tym najlepsza.
- Niewątpliwie – mruknęła nienawistnie Lea, starając się nie myśleć, że miał stuprocentową rację. Jasne, że była najlepsza. Tej kwestii chyba nikt o zdrowych zmysłach z jakimkolwiek względnym pojęciem o sztuce nie śmiałby podważyć. A Lea pojęcie o sztuce posiadała nawet większe aniżeli względne, w końcu jakkolwiek by na to nie spojrzeć, studiowała na tej samej uczelni (na kierunku, o który nikt by jej na pierwszy rzut oka nie posądził, ustalmy, że na rzeźbiarkę to ona raczej nie wyglądała). Nie musiała tego przesadnie długo analizować. Chloe Berger w pełni zasługiwała na miano pieprzonej mistrzyni. Na malarstwie mieli dużo talentów, nikt tam nie trafiał przypadkiem. Niektórzy tworzyli fantastyczne pejzaże. Niektórzy specjalizowali się w abstrakcjach. Albo w cholernych martwych naturach. A rodzajówkami zajmowali się wszyscy, ale takich, którzy by się naprawdę wybijali, nie wspominając już o tym, by dominować w subtelnej sztuce aktów, dało się policzyć na palcach jednej ręki, przy czym kciuk natychmiast wysuwał na myśl Chloe Berger. Kurwa mać, ależ ona była dobra. Ależ ona była nieziemsko dobra. Brała pędzel – czy tam kredkę albo węgiel, wszystko jedno, malowała i rysowała na podobnym, niebotycznie wysokim poziomie – w swoją zakichaną lewą rękę – nawet w tak banalnej kwestii musiała się cwaniara wyróżniać – i wyczyniała na płótnie cuda. Każdy mięsień, każdy płat skóry odwzorowywała w tak idealnym trójwymiarze, że dłonie same składały się do oklasków, i nic to, że dziewczyna na każdym kroku wzbudzała wszechmocną antypatię. Jakież to miało znaczenie, kiedy dostała od życia taki talent? I korzystała z niego, może nie w stu procentach, ale jednak cztery prace mówiły aż zbyt wiele. Nic, tylko strzelać. A pomyśleć, że jeszcze do niedawna to siebie Lea uważała za fuksiarę.
- Ostatnio znowu zaczyna jej odbijać. Kupiła sobie jaszczurkę, czujesz? – przewrócił oczami, dając jej jasno do zrozumienia, co myśli o takim zachowaniu. – Jaka dziewczyna robi coś takiego?
- Twoja dziewczyna.
- Nie jest moją dziewczyną.
- Ale chciałbyś, żeby była. – Naprawdę nie miała pojęcia, dlaczego sama zadaje sobie taki ból.
- A jakie to ma znaczenie, czego ja bym chciał?
Wbiła wzrok w czubki swoich eleganckich butów, które kupiła jeszcze przed przeceną, bo bała się, że sprzątną jej sprzed nosa wszystkie egzemplarze. Serce biło jej szybciej, niż zwykle.
Chyba możemy sobie podać rękę, kolego.


*


Zapach tytoniu uderzył go od progu, automatycznie powodując, że wyprostował nieco plecy i cofnął się o pół kroku ze zmarszczonym nosem. Tego się właśnie spodziewał. Gdy Chloe angażowała się w swoje uczelniane życie bardziej niż zwykle, co przejawiało się wieloma godzinami spędzonymi w niezmiennej pozycji przy sztaludze, ograniczonymi kontaktami na każdej płaszczyźnie i niewymowną ciszą wiszącą pod sufitem niczym ciężkie, kłębiaste chmury, ich mieszkanie z reguły na kilometr zalatywało wonią whisky zmieszanej z dymem. W takich momentach zawsze czuł się tak, jakby przyszło mu sypiać w spelunie.
Tak, jak sądził, zastał ją przy płótnie. W starych, poplamionych spodniach i niewiele lepiej prezentującym się podkoszulku wiszącym bezwiednie na jej chudym ciele. Podwinęła go trochę do góry, dzięki czemu już z daleka mógł zobaczyć kawałek jej pleców. Uwielbiał jej plecy. Znaczy, właściwie gdyby się temu przyjrzeć odrobinę bardziej dokładnie, należałoby raczej stwierdzić, że uwielbiał w niej wszystko, ale ze wszystkiego plecy wybijały się w sposób szczególny. Były piękne. Wcale nie proste i wcale nie idealne, bo się garbiła, odcieniem skóry też nie zaskakiwały. A mimo to je kochał. Chyba dlatego, że w jego odczuciu bardzo wiele o niej mówiły. Gdy się na nie patrzyło, trochę łatwiej było zrozumieć jej naturę, zrozumieć ją jako człowieka. Ukazywały silny kręgosłup ściskający pod sobą artystyczną, zagubioną duszę. Te dwa ogromne, potężne ptaki, które na nich wytatuowała, sokół w lewej górnej części i jastrząb w prawej dolnej, oba wygięte w przeciwne łuki, zatrzymane w momencie gotowości do wzajemnego ataku, przedstawiały najbardziej obrazowo jej skomplikowaną historię. Tatuaży miała wiele, każdy prezentował się okazale, każdy do niej pasował – jednak te były wyjątkowe. Nie tylko chyba zresztą według niego. I o to ją kiedyś zapytał, z czystej ciekawości. O genezę tych niezwykłych pleców. Dlaczego? Otworzyła szufladę, wyjęła nóż, umyła paprykę, zaczęła kroić. Ponieważ przypominają mi o tym, do czego w życiu dążę. Jej ręka przyspieszyła. Kawałek po kawałku, cięcie po cięciu, uderzenie po uderzeniu. A do czego dążysz? Zatrzymanie. Odsunięcie włosów z twarzy. Spojrzenie. Mało emocjonalne. Do wolności, Ringen. Nóż w ruch, koniec przerwy. Taka właśnie była.
- Co ty masz na głowie? – zapytał, gdy wreszcie do jego lekko zakotłowanego umysłu dotarła świadomość, że nie z tym odcieniem niebieskiego widział ją bynajmniej jeszcze kilka godzin wcześniej przed wyjściem na uczelnię. Wtedy to był granat, teraz powitała go jakaś ekscentryczna mieszanka błękitu z lazurem, której nie umiał nazwać bardziej konkretnie, bo w końcu jak przystało na mężczyznę, odróżniał w życiu raptem kilka kolorów. Zresztą nie miało to chyba większego znaczenia: tak czy siak przefarbowała się na niebiesko i chociaż dobieranie dziwacznych barw nie stanowiło dla niej szczególnego problemu – pamiętał już na przykład epizod z różem w typie gumy balonowej i z wyjątkowo krzykliwą zielenią – poczuł teraz coś, co zasługiwało na miano przynajmniej lekkiego zaskoczenia.
- Włosy – odparła z charakterystyczną dla siebie, cyniczną obojętnością, rzecz jasna nawet nie mrugnąwszy na dźwięk jego głosu. Pochłonięta malowaniem, pewnie nie przejęłaby się także przejściem przez przedpokój stada mamutów.
- Są niebieskie.
- Jak widzisz.
- W tamtych było ci ładnie. – W każdym było jej ładnie, ale za swoją cholerną lodowatość nie zasługiwała na zbyt przesadną ilość komplementów, których zresztą zapewne i tak nie oczekiwała. – Do twarzy. Podobały mi się.
- Wzruszające.
Co takiego w tobie jest?, spytał samego siebie w myślach, usiłując powstrzymać frustrację. Dlaczego? Dlaczego akurat ona? Dlaczego ktoś tak dziwaczny, ktoś tak mało kobiecy, ktoś tak ślepo zapatrzony w siebie i tak egoistycznie nastawiony do świata? Nie była piękna. Nie była kokieteryjna. Nie była wygadana. Nie przypominała w niczym ani jego poprzedniej dziewczyny z czasów Drammen, ani żadnej z licznych towarzyszek na kilka nocy przerabianych przez cały okres studiów. Trudna, nieprzystępna, skomplikowana, humorzasta, chimeryczna, nieprzystosowana społecznie, upośledzona emocjonalnie, chora psychicznie. I tak dalej, i tak dalej.
I co? I nic. Bo on ją kochał.
Kochał ją i coraz częściej wydawało mu się, że ta miłość stanowi nie tylko jego gwóźdź do trumny, ale i największą życiową porażkę. Wszystko mu jak dotąd wychodziło, nie licząc tego trochę nieudanego okresu po przyjeździe do Oslo, kiedy znalazł się na swoistym rozdrożu. Jakoś sobie z tym poradził. Tak, jak i ze studiami, tak, jak i z pracą dorywczą, tak, jak i z aspektem towarzyskim. Nie radził sobie tylko ze swoimi uczuciami względem Chloe Berger.
Pieprzona modliszka, przemknęło mu przez głowę, gdy patrzył na misternie dopracowane skrzydła jastrzębia lśniące na jej perfekcyjnych plecach. Ty taka właśnie jesteś. Pożerasz każdego, kogo spotkasz. Odrywasz głowy i nie ma w tobie najmniejszych wyrzutów sumienia. Bawi cię, że tak łatwo wyniszczasz ludzi. Jak komar. Po prostu podlatujesz i wysysasz krew, i znikasz, zanim ktokolwiek cię zauważy. Z tego właśnie czerpiesz energię, z tego żyjesz. Z rozdeptywania. Każdego rozdepczesz.
Zapragnął ją uścisnąć. A najlepiej ściągnąć z niej te wszystkie upaprane farbą paskudne ciuchy i zabrać do łóżka. Przytulić. Powiedzieć, że kocha. Usłyszeć cholerne, wymarzone, nieosiągalne ja ciebie też.
Przysunął się do niej i dotknął w pasie. Uniósł dłonie nieco wyżej, w okolice miejsca, gdzie zatrzymał jej się przewiązany nieco wyżej niż zwykle podkoszulek. Nie ruszyło jej to. Wstrzymała jedynie na chwilę dotychczasową czynność, pędzel wsunęła w usta, zaś rękoma odepchnęła go w zdecydowanym i niepozostawiającym najmniejszych złudzeń geście, nawet na niego nie spojrzawszy.
- Pracuję – oznajmiła, jednym, gorzkim słowem wypracowując kolejną rysę na jego zbolałym sercu.
Wycofał się błyskawicznie, jednocześnie nawet nie próbując pohamować prychnięcia. Cholerna egocentryczka.
 - Znowu się zaczyna – mruknął i ruszył do kuchni po wodę. Doskonale wiedział, że tymi słowami ją zdenerwuje i gdy tylko spojrzał w jej zastygłe, rozdrażnione oczy, pojął, że wcale się nie pomylił.
- Co się zaczyna? – zapytała zimno, przy czym zrobiła taką minę, iż z łatwością potrafił sobie wyobrazić, że gdyby nie była zajęta pędzlem, pewnie obie dłonie oparłaby teraz na biodrach w defensywnej postawie żądającej głębszych wyjaśnień.
- Twoja depresyjna faza – oznajmił bezpardonowo, przelewając wodę do szklanki. Nieraz już przerabiali tę dyskusję.
- Jeżeli coś ci się nie podoba, możesz sobie iść do jednej ze swoich licznych dupeczek.
- Aż tak bardzo cię bolą?
- Dobrze wiesz, że mam gdzieś, z kim sypiasz, póki robisz to przy użyciu gumki. Nic więcej mnie w tym zakresie nie interesuje.
Oczywiście, że wiedział, i to go wkurzało najbardziej.
- Lea jest zaskoczona faktem, że dostałaś cztery miejsca na wystawie.
- Pewnie nie może tego zdzierżyć, co?
- Gdybyś traktowała ją nieco milej…
- Nie zamierzam jej traktować milej. Uważa mnie za dziwkę, ale wiesz co? Wolę już być dziwką niż tępym pustakiem w pantoflach. Możesz jej to przekazać. Razem z pozdrowieniami z wystawy. – Wykonała parę bardziej energicznych ruchów na płótnie, a Vegard tylko pokręcił głową.
- Z kim się zabawiałaś, kiedy mnie ostatnio nie było?
- Nie twój zawszony interes. Bądź tak dobry i przestań mi wreszcie zawracać tyłek, kiedy jestem zajęta.
Westchnął, pociągnął jednym haustem całą zawartość szklanki i poszedł do łazienki, starając się nawet na nią nie patrzeć. Kochać taką kobietę – to było coś nie do zniesienia.
Rozdeptałaby dosłownie każdego.


*


Kreska stała się rozmyta. Tak powiedział jeden z jej ćwiczeniowców, kiedy przyszła do niego z ostatnią pracą, tą, która miała przynajmniej w pierwotnym założeniu pójść na wystawę. Rozmyta kreska, dokładnie tymi słowami to ujął. Zmarszczyła brwi, udając, że nie zrozumiała uwagi, choć w głębi serca domyślała się, o co mu chodziło. Nie babrała się w farbkach od wczoraj, a on w sumie nie minął się z prawdą. Gdy przyjrzała się obrazowi nieco bardziej uważnie, w świetle reflektorów olśniewających salę, dotarło do niej, że rzeczywiście coś nie grało. Rzeczywiście kreska była rozmyta. Niby mało konkretne, ale w sumie idealne i w stu procentach właściwe słowo. Mam namalować jeszcze raz? Pokręcił głową. Nie, tak jest dobrze. Tylko… jakoś inaczej.
Wszystko pięknie. Zagadka rozmycia kreski pozostała jednak niewyjaśniona.
Rozmyślała nad tym, siedząc w pociągu w kierunku Trondheim – o, gorzka, bolesna ironio losu – z przenośnym terrarium na kolanach i oczami wbitymi w szybę. Cały przedział gapił się na jej niebieskie włosy i na jaszczurkę. Miała to gdzieś. Za bardzo przejmowała ją kwestia kreski. Zawsze chlubiła się jej niezłomną pewnością, siłą konturów wrastających w płótno. Jej kreska była silna. A teraz się rozmyła. Jakim cudem i z jakiego powodu?
Przesiadając się w Dombås na autobus, coś przyszło jej do głowy, ale przez następne dwa dni, zajęta głupimi przygotowaniami świątecznymi, nie zastanawiała się nad tym do momentu, w którym do domu wpadło jej rodzeństwo.
Chloe nienawidziła Świąt Bożego Narodzenia. Były kiczowate, przereklamowane i wkurzające. Ludzie podniecali się nimi do przesady. A już najbardziej denerwowały ją te cholerne, amerykańskie piosenki lecące w każdym miejscu publicznym. Bardzo chętnie przeprowadziłaby się do jakiegoś oddalonego o lata świetlne miejsca, w którym nie musiałaby się mierzyć z tym szajsem. O ile takie miejsce w ogóle w tej galaktyce istniało.
Podczas ceremonii składania życzeń w końcu pochwyciła odpowiednie rozwiązanie.
Rozmyta kreska stanowiła efekt jej problemu. Tego, że ostatnimi czasy zupełnie wybiła się z rytmu, zajęta drażniącymi analizami. Tego, że w głębi umysłu siedziało jej jedno, potężne obciążenie nie do odepchnięcia. No, w każdym razie nie do odepchnięcia bez jakichś naprawdę poważnych kroków.
Musiała się spotkać z tą kobietą.
Teoretycznie nie było ku temu żadnych wskazań. Nic nie przemawiało za wybraniem tej właśnie opcji. Zostawiła ją, porzuciła, odtrąciła, można by tak wymieniać w nieskończoność. Ale kreska nie rozmyła się bez powodu. Rozmyła się, ponieważ Chloe nie potrafiła przestać o tym myśleć. A nie potrafiła przestać myśleć, ponieważ w rzeczywistości po cichu doskonale wiedziała, że chociaż nie ma w tym najmniejszego sensu, nie może tak po prostu zostawić tej sprawy. Z reguły lubiła kłaniać się ku biernym postawom, ale teraz było inaczej.
Jednocześnie czuła, że sama sobie nie poradzi.
Doprowadzało ją to do szału, bo każdy rodzaj relacji opartej na najmniejszym nawet pierwiastku zależności sprawiał, że dostawała białej gorączki. Tyle tylko, że pamiętała Sarpsborg i to, jak bezbronna poczuła się w momencie przekraczania progu domu własnej ciotki. Tak, jakby ktoś odebrał jej wszystkie siły. Nie umiała przez dłuższy czas wydobyć z siebie głosu. Powietrze wyfrunęło z niej jak z przekłutego balonika.
Myśl, że będzie musiała kogoś o coś prosić, sama w sobie sprawiała, że wszystko w niej dygotało, nic jednak nie wskazywało na to, by miała jakikolwiek wybór.
- Kiedy wracacie na trasę? – zapytała siostrę, gdy obie szorowały w kuchni talerze. Cholerne święta i cholerne prace domowe. Chociaż Torze to chyba zbytnio nie przeszkadzało. Nigdy nie lubiła siedzieć w miejscu. Nawet głupią przerwę między startami musiała wykorzystać możliwie jak najbardziej efektywnie, jakkolwiek w tym akurat przypadku to raczej nie wynikało z jej własnej woli.
- Jedziemy tuż przed sylwestrem do Oberhofu. Zawody są na początku stycznia – oznajmiła Tora, w pełni koncentrując się na talerzach. – A co, nagle obudziło się w tobie sportowe zainteresowanie? – zerknęła z uśmiechem na Chloe, która zacisnęła usta.
- Mogę przyjechać na kilka dni? – rzuciła niby mimochodem, starając się brzmieć jak najbardziej obojętnie. Nie była do końca przekonana o sensie tego pomysłu, ale mimo to czuła dziwaczną determinację.
Tora zmarszczyła brwi.
- Chcesz przyjechać? Do Niemiec?
- No tak.
- Co ci się stało?
- Próbuję urozmaicać swoje życie. – Tak to się teraz fachowo nazywa.
- Biathlonem? – siostra nie była w ciemię bita. I ewidentnie wyczuwała teraz w powietrzu jakiś podstęp, choć jeśli Svendsen nie puścił pary – a nie puścił na pewno, bał się Tory, co zakrawało na kpinę – nie miała szans na ustalenie perfidnych motywów kierujących pewnym niebieskowłosym diabełkiem z akademii sztuk pięknych. Mimo wszystko jednak nie dało się dziwić jej podejrzliwości. Przez wszystkie lata Chloe nie wykazywała najmniejszej fascynacji zawodem rodzeństwa, nawet w okresie ich największych sukcesów w tej branży.
- Czymkolwiek. Mój psychiatra twierdzi, że powinnam się zajmować różnymi rzeczami.
- To, że w ogóle słuchasz psychiatry, samo w sobie jest chyba największym osiągnięciem w zakresie twojej terapii – zauważyła sprytnie Tora, przystopowała z talerzami i westchnęła. – Naprawdę chcesz przyjechać do Oberhofu na kilka dni?
- Jeśli mogę. Dojadę sama i tak dalej. Właściwie chyba nawet nie muszę pytać o pozwolenie… Ale pomyślałam, że dobrze by ci było o tym powiedzieć.
Siostra wyglądała tak, jakby miała do wygłoszenia jakiś komentarz na ten temat, jednak w końcu tylko wzruszyła ramionami.
- Jak uważasz – mruknęła, a Chloe wreszcie raczyła odwzajemnić uśmiech.
- Nie wspominaj Larsowi ani nikomu innemu, co? Niech to będzie niespodzianka.
Niespodzianka. Jasne. Niespodzianka znaczy przewaga.
A poza tym po co komuś zawracać głowę telefonami, skoro można załatwić pewien subtelny problem osobiście?


*


Telefon dzwonił. I dzwonił. I dzwonił. I nie przestawał dzwonić. Albo to było tylko takie wrażenie. Stan umysłu, w którym jeden sygnał rozciągał się na dziesięć minut. Możliwe. Bądź też nie. Srał to pies.
Telefon wciąż dzwonił. Wydawało się, że w końcu się zamknie, przecież musi, wszystkie prawa fizyki na to wskazują. Nie może dzwonić w nieskończoność. Ale dzwonił. Krzyczał odbierz mnie, odbierz mnie, a on był uparty i za żadne skarby nie zamierzał odbierać. Nawet nie wiedział, kto siedzi po drugiej stronie słuchawki. Zupełnie go to nie obchodziło.
Odbierz, odbierz. Dzwonię.
Bardzo dobrze, dzwoń. Dzwoń i roztrwaniaj korony na poczcie głosowej. Wybacz, nie mogę teraz rozmawiać. Zostaw wiadomość. Wiadomość, która nigdy nie zostanie odtworzona, która przepadnie w czeluściach automatycznej sekretarki jak setki poprzednich. Ci najbardziej doświadczeni już nie popełniali tego błędu. Ale mimo to wciąż uparcie dzwonili, w naiwnej wierze, że nadejdzie czas, gdy usłyszą w swojej komórce coś innego niż pocztę.
Cieniasy.
Poczta będzie zawsze. Tak, jak i zawsze będzie sygnał. Oczekiwanie. Nadzieja bez pokrycia.
Telefon nadal dzwonił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz