i said: if you won't save me, please don't waste my time
Na niespełna dwa tygodnie przed świętami Bożego
Narodzenia Chloe kupiła sobie jaszczurkę. Zwierzątko było zwinne, sprytne i
energiczne, a na dodatek dość szybko udało jej się je oswoić. Na widok
terrarium w pierwszym odruchu Vegard zaczął krzyczeć, po czym oznajmił jej, że
jest zupełnie nienormalna, ale nie wzięła sobie tych słów zbytnio do serca.
Zawsze chciała mieć swoją jaszczurkę, od małego lubiła gady. Oczywiście mama i
Tora się sprzeciwiały. A potem przeprowadziła się do Molde do liceum
plastycznego z internatem, w którym zabroniono jakichkolwiek hodowli. Właściwie
nie umiała stwierdzić, dlaczego zwlekała z tą decyzją aż tak długo. Darzyła
zwierzęta dużą sympatią, w przeciwieństwie do ludzi. Wydawały jej się znacznie
bardziej szczere i bezbronne.
Zajmując się agamą – do tej pory nie nadała jej
jeszcze imienia - myślała o matce, ciotce, wizycie w sierocińcu i całej
tej niedokończonej sprawie, której nie potrafiła ruszyć. Nie rozmawiała z
Emilem od czasu jego wyjazdu do Pokljuki. Głupio jej było dzwonić i zawracać mu
głowę, a on najwyraźniej miał ciekawsze rzeczy do roboty niż się nią
przejmować. Zresztą niczego innego się nie spodziewała. Ich dziwaczna relacja
ograniczała się do współpracy w zakresie poszukiwania jej matki, które
tymczasowo zostało wstrzymane.
Nadal nie wiedziała, czy chce ją znaleźć. Z jakiegoś
powodu zupełnie się w tym wszystkim pogubiła. Jednego dnia pragnęła spotkania z
nią za wszelką cenę i bezpardonowego wyrażenia każdej swojej opinii, drugiego
wolała odrzucać jakiekolwiek myśli związane z tą kompletnie obcą jej kobietą.
Dawno już nie czuła się tak niepewna. Przyszło jej nawet do głowy, by podpytać
o radę Vegarda, ale uświadomiła sobie, że przecież nigdy nawet słowem mu nie
wspomniała, że jest adoptowanym dzieckiem. A nie bardzo miała w tej chwili
ochotę tłumaczyć całą skomplikowaną historię swojego życia.
Zgodnie z tym, co powiedziała Emilowi, potrzebowała
czasu. To by się akurat zgadzało. Natomiast o jaką dokładną ilość tego czasu
chodziło i czy w ogóle oscylowała ona w jakichkolwiek sensownych granicach – na
to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć. Póki co obracała się w błędnym kole jak
biegnący bez końca chomik.
*
- Słyszałem, że wyrywasz panienkę – charakterystyczny,
przepełniony unikatowym akcentem rodem z Francji głos wybudził Emila z
zamyślenia, które towarzyszyło mu od czasu zakończenia konferencji.
Najzabawniejsze, że chyba sam nie umiał stwierdzić, nad czym się tak naprawdę
zastanawia, bo gdyby to głębiej przeanalizował, mógłby prawdopodobnie jedynie
uznać, że jego podświadomość aktualnie wirowała w odmętach jakiejś trudnej do
zidentyfikowania pustki. Rzeczy, które go przytłaczały, było tak wiele, że
żadna nie wydawała się rzeczywista.
Czymkolwiek by się aktualnie nie zamartwiał, musiał to
odrzucić na bok, poświęcając pełną uwagę liderowi Pucharu Świata, rzucającemu
mu w tej chwili jedno ze swoich najbardziej cwaniackich spojrzeń małego
detektywa. Jak na ironię, ze swoim największym rywalem z tras biathlonowych
zawsze pozostawał w zaskakująco przyjaznych stosunkach, co było zarazem i
wkurzające, i zaskakująco wygodne. Wkurzające, bo ciężko się bzdyczyć na
dobrego kumpla, wygodne, bo skoro już musiał go notorycznie znosić na
konferencjach – ten facet przypominał niezniszczalny rzep – to dobre relacje
między nimi wydawały się stanowić zjawisko jak najbardziej pożądane.
- Za to ja jeszcze nie słyszałem – oznajmił w swoim
lekceważącym stylu i pociągnął solidny łyk wody mineralnej z butelki, kątem oka
zerknąwszy na Martina. – Oświeć mnie, jeśli łaska.
- Przestań się zachowywać jak cieć. Tarjei o wszystkim
mi powiedział – powiadomił go dziarsko Francuz, wyszczerzając zęby w firmowym
uśmiechu numer siedem. Wspaniale. Radio Boe jak zwykle w formie. Co temu
pajacowi przyszło do głowy, żeby lecieć z owym rzekomym niusem tygodnia do
Fourcade’a? Który, znając życie – a Emil znał życie, przynajmniej to z
biathlonowego świata – wypapla wszystko w tempie ekspresowym starszemu bratu
Simonowi, Simon poleci do Alexisa, Alexis do Jeana Guillaume’a, Jean Guillaume
czystym oczywiście przypadkiem chlapnie coś na próbie muzykowania z
Baileyem i resztą towarzycha i nagle wszyscy będą wiedzieć, że wicelider
Pucharu Świata… chwileczkę, właściwie co będą wiedzieć? Czy on w ogóle
miał cokolwiek do ukrycia? Pewnie chodziło o Chloe, a w tym zakresie… No,
owszem, raczej wolałby niektóre kwestie zostawić w tajemnicy, póki chciał ujść
z życiem przy Torze i Larsie, ale przecież spoglądając na to z perspektywy
czysto racjonalnej, nic go w sumie z tą dziewczyną nie łączyło. Poza ich subtelnym
sekrecikiem, o którym nawet Tarjei nie wiedział – i chyba dobrze, że żył w
błogiej nieświadomości, zważywszy na to, jak chętnie dzielił się informacjami o
życiu prywatnym swojego współlokatora z całą ekipą – i który na razie osunął
się gdzieś w cień, bo od powrotu z Norwegii nawet się ze sobą nie kontaktowali.
Bez paniki, odezwał się stanowczo głos z tyłu jego głowy i Emil
błyskawicznie odzyskał umiejętność logicznego rozumowania.
- Słuchaj tego, co ci mówi Tarjei, a daleko w
życiu zajdziesz, Fourcade.
- Ej, no weź. Mnie się przecież możesz przyznać.
Jestem w końcu twoim najlepszym nienorweskim kumplem, tak czy nie?
- Pierwsze słyszę.
- Zignoruję to. Brunetka? Blondynka? Niska? Wysoka?
Ładna?
- Ty masz naprawdę zryty beret – skwitował Emil,
dopijając wodę. – Nie wyrywam żadnej panny, opanuj się.
- Ale nie lecisz na moją Helene, co?
- Cholera. No masz mnie. – Grobowa mina kolegi
wywołała u niego salwę śmiechu. – Chryste, Martin, nie myślałeś nigdy o spotkaniu
z psychiatrą? Bo autentycznie z klepkami pod kopułą to u ciebie coś nie tego.
- Sam jesteś nie tego. Dlaczego nie chcesz mi
powiedzieć, co to za laska?
- Bo nie ma żadnej laski, debilu! Boe sobie coś uroił
i bredzi w swoim stylu, a ty to łykasz niczym ostatni frajer.
- Wydawał się być pewny tego, co mówi.
- A jak będzie się wydawał pewny tego, co mówi w
momencie, w którym każe ci skoczyć przez okno z dziesiątego piętra, to też go
tak ładnie posłuchasz?
- Ha, ha, ha. Zajebisty z ciebie kumpel, że chcesz
mnie z dziesiątego piętra zrzucać. Zawsze wiedziałem, że za plecami
przyprawiasz mi rogi.
- No, jakbyś taki upadek zaliczył, to może by ci się
wszystko pod czachą poprzestawiało na właściwe miejsca.
- Od dziś z tobą nie gadam.
- Lepiej poczekaj do jutra z takimi szumnymi
deklaracjami.
- Cholera jasna, ty coś ściemniasz! – Martin uparcie
pokręcił głową z wyrazem zacięcia na twarzy. – Widzę na kilometr, że kręcisz!
- Za długo to ta twoja zmowa milczenia nie trwała –
zarechotał Emil. – I na dodatek masz problemy ze wzrokiem. W tym zawodzie… oj,
niedobrze, przyjacielu, starzejesz się…
- Problemy ze wzrokiem? – do rozmowy nagle włączył się
Tarjei, który wyskoczył jak królik z kapelusza tuż obok nich, co zresztą było
dla niego dość typowe. – Czyżbyś wypadał z gry, Mart?
- Chciałbyś. Mój wzrok miewa się świetnie, to Svendsen
jak zwykle wypuszcza jakieś kitowe ploty.
- Ja? – Emil parsknął śmiechem i pokręcił głową z
niedowierzaniem. – A kto opowiada wszystkim wszem i wobec, że rzekomo kogoś
podrywam? – spojrzał znacząco na swojego współlokatora, który tylko przewrócił
oczami.
- Od kiedy rzucenie subtelnej informacji Fourcade’owi
to jest wszem i wobec?
- Zakład, że jutro wszystkie kadry będą wiedzieć?
- Sugerujesz, że ja jestem niby niedyskretny? –
obruszył się Martin, wyraźnie urażony.
- Sugeruję, byście się obaj zajęli swoimi problemami.
- No wyobraź sobie, że się zająłem – burknął Tarjei,
krzyżując ręce na piersi. – Bo podczas gdy ty, mój wielce fantastyczny
przyjaciel, chroń Boże od takich przyjaciół, zupełnie się na mnie wypiąłeś,
zapewne po to, by się skupić na swoim fantastycznym podrywie…
- Kiedy do ciebie w końcu dotrze, że…
- …to ja, drogi superkumplu, wybadałem grunt i
odkryłem, że Swieta kogoś ma. I co powiesz na to, amigo?
- Zapytam, skąd czerpiesz te urocze wieści, amigo.
- Shipulin mi powiedział, jak wyjeżdżaliśmy z
Hochfilzen.
- Shipulin to mitoman.
- No, to macie coś wspólnego – wtrącił Martin, co
Tarjei skwitował parsknięciem, a Emil wymownym spojrzeniem.
- Przymknij się, garçon. Poza słowem Shipulina
dostałeś jakiekolwiek potwierdzenie?
- Jeśli chodzi ci o coś w guście oficjalnej odpowiedzi
od samej zainteresowanej, to nie, jeszcze nie wystosowałem maila z zapytaniem w
tej kwestii – oznajmił Boe ironicznie. – Wiesz, jakoś nie mogłem dobrać właściwej
treści. Tak normalnie to może i bym się do ciebie zwrócił po poradę, ale jako
że masz moje problemy w okolicach tego miejsca, do którego słońce nie dochodzi…
- Ulituj się nade mną i przestań z łaski swojej
dramatyzować – Emil wzniósł wzrok w kierunku nieba. – A jak jeszcze do tego
dorzucisz schowanie kreatywnych pomysłów o moich wielkich romansach do
kieszeni, to już w ogóle będę ci bardzo wdzięczny.
- Teraz to już jestem więcej niż pewny, że ją posuwasz
– oświadczył Tarjei tonem istoty wszechwiedzącej.
- No ale kogooo? – sądząc po minie Francuza, ciekawość
wręcz zżerała go od środka. Spojrzał błagalnie na starszego z Norwegów, by
chwilę później, przy ewidentnym braku jakiejkolwiek odpowiedzi z jego strony,
przenieść wzrok na młodszego. – Kogo on posuwa, Tarjei?
- Lisbeth – blondyn wyszczerzył zęby z miną prezentera
wiadomości. – Znaczy Chloe Berger.
- Boe!
- No a nie jest tak? To skąd masz jej numer w
telefonie? Bo chyba nie od Tory.
- Grzebałeś mi w telefonie? – Emil zwęził oczy
z narastającą żądzą mordu. No wspaniale! Przed tym towarzystwem po prostu nie
dało się niczego ukryć. Wywalanie majtek przez balkon celem zademonstrowania
wszystkim wokół całego jego ekwipunku bieliźnianego to jedno, ale komórka to
już zupełnie inna sprawa. Nie wspominając o tym, że w takim tempie kwestią
kilku dni było zetknięcie się z wszechmocnym gniewem Tory Berger. Jakkolwiek by
na to nie spojrzeć, Emil miał stuprocentową pewność, że z takiej konfrontacji
mógłby nie wyjść żywy. Szczególnie, gdyby się dowiedziała, że to on zasiał w
umyśle jej siostry ziarno, które zakiełkowało ideą poszukiwania biologicznych
rodziców. Albo gdyby jakimś cudem – cudem bądź też dzięki Chloe, bo sam nawet
na torturach by o tym nie powiedział – dotarła do niej informacja o tym, jak
ostatnio pewna wysoka brunetka dotknęła jego nadgarstka na pożegnanie…
- Oczywiście, że grzebałem. W końcu od ciebie nie
sposób się bezpośrednio czegokolwiek dowiedzieć. Swoją drogą ostatnio jakoś do
siebie nie dzwonicie, czyżby pierwszy kryzys?
- Wal się na ryj.
- Przepraszam bardzo, Chloe Berger to jest siostra
Tory? – wtrącił Martin, zgrabnie usiłując poukładać wszystkie klocki.
- Zaiste. Sporo młodsza. A on urządza sobie z
nią pogawędki, chociaż obiecał Torze, że będzie się od niej trzymał z daleka.
- Od kiedy urządzanie pogawędek jest tożsame z
posuwaniem?
- Nie jest. Chyba, że mówimy o tobie.
- Spierdalaj.
- To w końcu posuwasz ją czy nie posuwasz? – spytał
Francuz. - Bo ja się jakby chyba lekko zamotałem.
- Nie posuwam i nie zamierzam, a nawet gdyby było
inaczej, to i tak gówno was to powinno obchodzić, Chryste! – w tym momencie
Emil już doszczętnie stracił cierpliwość, co gorsza samemu nie będąc do końca
pewnym, dlaczego ta dyskusja tak go irytuje. – Naprawdę poczułbym wielką ulgę,
gdybyście w końcu przestali mi pakować swoje paskudne nochale do gaci!
- Odezwał się ten, co ma mega atrakcyjny nochal –
skwitował Tarjei z wyraźną satysfakcją, że udało mu się wyprowadzić kumpla z
równowagi. – Co, dygasz się, że polecę do Tory i naskarżę?
- Raczej dygam się, że masz coraz większe problemy z
odróżnieniem rzeczywistości od swoich chorych urojeń – prychnął Norweg ze
złością i wrzuciwszy butelkę do kosza, wcisnął ręce do kieszeni. Kretyni. A
przecież tu naprawdę nie było o czym mówić. Naprawdę, bo nawet,
gdyby Chloe rzeczywiście interesowała go w ten sposób – a nie interesowała, nie
jego typ, nadgarstek i fakt, że ją lubił, zupełnie niczego nie zmieniał –
odnosił aktualnie wrażenie bliźniaczo podobne do tego po Östersund, kiedy był
wręcz pewien, że więcej jej już nie spotka. W Oslo powiedziała mu, że potrzebuje
czasu, nie doprecyzowując dokładnie tego terminu, on zaś z jakiegoś powodu
założył, iż cały ten czas w istocie przełoży się na nieskończoność, bo
jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, by dziewczyna, z którą się wtedy pożegnał i
która sprawiała wrażenie ewidentnie rozbitej, mogła mimo uzyskanych informacji
nadal chcieć się kontaktować ze swoją biologiczną matką. Co oznaczało mniej
więcej tyle, że nie spodziewał się, by kiedykolwiek mieli się jeszcze zetknąć
ze sobą sam na sam, jako że poza ich dziwaczną misją niczego między nimi nie
było, wbrew temu, co najwyraźniej ubzdurali sobie jego przyjaciele.
- Srutututu, majty z drutu. Ściemę nam tu sprzedajesz
i tyle - skomentował mędrkowato Tarjei, Martin przytaknął zdecydowanie głową,
zaś Emil tylko zazgrzytał gniewnie zębami i przyspieszył kroku, zostawiając ich
w tyle.
- Gadaj z dupą, a cię osra – mruknął pod nosem w
trønderskim dialekcie i na dźwięk przybijanych za jego plecami piątek oraz
rozbawionych parsknięć wysunął w ich kierunku bez oglądania się za siebie dwa
środkowe wyprostowane palce, ruszając do przodu jeszcze bardziej energicznym
krokiem.
*
Lea Bellurt wiedziała, że jest kobietą atrakcyjną. Od
maleńkości wyróżniała się zarówno zdolnościami manualnymi, jak i swoją dystyngowaną,
typowo nordycką urodą, dzięki której nigdy nie mogła narzekać na brak
powodzenia. W cuglach wygrywała wszelkie konkursy piękności, a każdy szkolny
bal opuszczała z tytułem królowej imprezy oraz poczuciem dzikiej satysfakcji
zgrabnie schowanym do kieszeni za płaszczykiem subtelnego uśmiechu
podkreślającego wszystkie jej walory. Nie miała o sobie nadmiernie
przerysowanego przekonania, była świadoma zarówno swoich wad, jak i zalet,
wychowała się jednak w wysokim poczuciu własnej wartości, święcie wierząc, że
świat postrzega człowieka takim, jakim on sam siebie widzi. Powtarzaj sobie,
że jesteś wyjątkowa, a tak właśnie będzie, zapewniała ją matka i Lea ściśle
trzymała się tej zasady, co jak dotąd skutkowało raczej korzystnymi
rezultatami. Siedząc w kafejce i sącząc kawę, ze swoimi idealnie prezentującymi
się blond włosami i zgrabnymi nogami zyskującymi nawet więcej punktów w
towarzystwie ośmiocentymetrowych szpilek, przyciągając jednocześnie kolejne
zaintrygowane spojrzenia przedstawicieli płci brzydszej, których w tym miejscu
nie brakowało, Lea pomyślała, że tak naprawdę w wieku dwudziestu dwóch lat może
się czuć kobietą niemalże spełnioną. Niemalże.
Byłaby spełniona, gdyby nie on.
Nie miała pojęcia, co w nim widzi. Naprawdę nie
potrafiła znaleźć żadnego rozsądnego uzasadnienia. I niewykluczone, że w tym
właśnie tkwiło sedno całej sprawy, w tym, że miłość stanowiła zjawisko
irracjonalne i trudne do wytłumaczenia. O ile to rzeczywiście należało nazywać
miłością. Co do tego też nie była do końca pewna, bo właściwie nie mogła się w
kwestii relacji uczuciowych pochwalić nadmiernym doświadczeniem. Spotykała się
z paroma chłopakami w okresie licealnym, zdarzały się miłe związki, które
wspominała z rozrzewnieniem, ale nigdy wcześniej nie czuła niczego nawet w połowie
podobnego do zżerającego ją aktualnie ostrza śrubokrętu, sprawiającego, że choć
jej życie wydawało się idealne, w rzeczywistości bardziej przypominało
układankę pozbawioną jednego, cholernie istotnego kawałka.
Przyjaźnili się. Od samego początku, niczym dzieciaki
z sąsiedztwa. Nazywał ją swoją najlepszą kumpelką, a ona przytakiwała
głową z głupkowatym uśmieszkiem na twarzy, w głębi serca gardząc sobą jak nikim
innym na świecie. Kumpelka! Przecież nigdy nie chciała być jego kumpelką.
Znaczy, jasne, przyjęłaby taką rolę z pocałowaniem ręki – pod warunkiem, że
szłaby ona w parze z pozycją dziewczyny, partnerki, kochanki, towarzyszki
życia. Kumpelka w pełni by jej odpowiadała, gdyby jednocześnie umożliwiała
jej zasypianie obok niego i budzenie się każdego ranka także u jego boku. Kumpelka
by ją zadowalała, gdyby uwzględniała wspólne posiłki, prysznice i spacerki
za rękę. Kumpelka zapewniałaby jej satysfakcję, gdyby poza moja
cudowna przyjaciółko proponowała także moja cudowna kobieto.
Gdzieżby tam.
Nie wiedziała, co robi źle. To znaczy, nie, wróć, w
pewnym sensie wiedziała. Wiedziała, że nie przedstawiając mu sprawy w sposób
dobitnie jasny, sama stawia się pod ścianą, bo chociaż był dla niej kimś
wyjątkowym, nie dało się ukryć, że przede wszystkim pozostawał mężczyzną, czyli
tępakiem, który nie pojmie żadnej subtelnej metafory i któremu należy każdą
sprawę wyłożyć na talerzu w sposób możliwie jak najbardziej przejrzysty.
Wiedziała, że póki odgrywa szopkę zadowolonej przyjaciółeczki, sytuacja
się nie zmieni. A przede wszystkim wiedziała, że będzie tkwić na straconej
pozycji do chwili, w której pieprzona Chloe Berger nie zniknie z horyzontu.
W głowie jej się nie mieściło, że konkuruje z kimś takim.
Do tej pory jej rywalki do męskiego serca – nie, żeby zmierzyła się z dużą
ilością tego typu pojedynków – były dziewczętami jej pokroju, podobnymi do
niej, równie urodziwymi, atrakcyjnymi, zdrowymi na ciele i na duchu. Zwyczajne,
energiczne obywatelki Norwegii. Nie zdarzyła jej się jeszcze przeciwniczka w
glanach z ironicznym miej wyjebane, a będzie ci dane przyklejonym do
wąskich ust przebitych kolczykiem. I gdyby ktoś pytał Leę o zdanie, wolałaby
wrócić do czasów, gdy po drugiej stronie barykady stała laska z jej świata, bo
w takim przypadku przynajmniej łatwiej byłoby jej zrozumieć, dlaczego ponosi
porażkę w ich wspólnej batalii.
Ale nie – ona musiała trafić na tę szurniętą pannicę,
z Dombås, Lesji czy skąd tam ona pochodziła. Musiała trafić na wariatkę
specjalizującą się w malowaniu aktów i wyśpiewującą jakieś żałosne ruskie hity
pod prysznicem. Miała wątpliwą przyjemność usłyszenia tego zjawiska, gdy kiedyś
wpadła do jego mieszkania – bardzo się starała myśleć o nim w kategoriach jego
mieszkania, nie ich wspólnego pierdolonego mieszkania, cholera jasna –
bez zapowiedzi, a ta wstrętna żmija akurat korzystała z okienka między
fakultetami. Nawet śpiewać nie umiała. Z rosyjskim może i nieźle sobie radziła,
ale na ucho chyba nadepnął jej słoń. Co on w niej widział, do kurwy nędzy?
Lea nie znosiła Chloe Berger. Żeby nie powiedzieć nienawidziła,
bo nie lubiła używać w życiu nadmiernie górnolotnych wyrażeń. Nie
przepadała było za to stanowczo zbyt delikatne. Przepadać mogą pieniądze w
kasynie. Odpada. Nienawiść to przegięcie, Lea nie życzyła jej Bóg wie czego.
Chciała tylko, żeby to irytujące, bezlitosne, pozbawione jakiejkolwiek empatii
i egocentryczne do bólu dziewuszysko zniknęło z ich życia. Krótko mówiąc, nie
znosiła zdawało się brzmieć na chwilę obecną najwłaściwiej.
Zatem Lea nie znosiła Chloe Berger. A Chloe
Berger nie znosiła Lei. No cóż, czego by jej nie zarzucać, głupia to ona nie
była. Potrafiła dodać dwa do dwóch. Rzeczy, z których Vegard – co za palant –
nie zdawał sobie sprawy, do niej dotarły z prędkością światła. Wiedziała.
Wiedziała, że ona, nieszczęsna Lea Bellurt, do tej pory wzbudzająca podziw,
entuzjazm i zainteresowanie mężczyzn, teraz zakochała się nieszczęśliwie w tym
durniu. Co gorsza zaś wiedziała, że tenże dureń z kolei pałał szalonym i
zupełnie nieodwzajemnionym uczuciem do niej, choć podobno – tak przynajmniej
twierdził – nigdy jej o tym bezpośrednio nie powiadomił. Jakoś nie umiem
sobie nawet wyobrazić, że mógłbym jej się przyznać, bąknął kiedyś, a Lea
nabrała bolesnej ochoty wyszarpania mu wszystkich kudłów z głowy. Ty
zaślepiony kretynie, chciała wrzasnąć, jak możesz być takim tępakiem?
Jak możesz niczego nie widzieć? Po co mi opowiadasz o swoich jebanych sercowych
problemach, patałachu?! Oczywiście nawet nie podniosła na niego głosu,
nadal subtelnie kontynuując przyjacielską farsę. A on wciąż chyba uważał, że
słuchanie o jego kłopotach z Naczelną Jędzą Królestwa Norwegii stanowi jej
ulubioną rozrywkę, choć wiele razy dała mu do zrozumienia, że nie ma o Chloe
najlepszego zdania. Zasługujesz na kogoś lepszego, to był jeden z jej
śmielszych komentarzy. W odpowiedzi wzruszył ramionami. Ameryki nie odkryła. Oczywiście,
że zasługiwał na kogoś lepszego. Na kogoś milszego, cieplejszego, bardziej
uczuciowego, kogoś podobnego do niej, na przykład. I co z tego? On pragnął tej
rąbniętej szajbuski, a im bardziej Lea usiłowała go od niej odepchnąć, tym
silniej ciągnęło go w jej stronę, niczym jakiś pieprzony magnes.
W Chloe wkurzało ją dosłownie wszystko. To, że zawsze
śmierdziała fajkami, to, że była piekielnie dobra w swoim fachu, to, że
ubierała się i zachowywała jak facet. Także to, że gdyby teraz stanęły obok
siebie – ona ze swoimi dodatkowymi ośmioma centymetrami, a jej konkurentka na
boso – Chloe i tak by ją przewyższała. Albo to, że suka po prostu nigdy nie
musiała się nawet starać. Co z tego, że paradowała w za dużych portkach, które
wisiały na niej jak worek na ziemniaki – bo na dodatek miała zajebistą
przemianę materii - i piła wódkę z gwinta? Z jakiegoś powodu i tak na
okrągło ktoś za nią latał. Lea nie była pewna, czy w przygnębionym głosie
Vegarda opowiadającym o erotycznych podbojach współlokatorki bardziej dobija ją
ton, w jakim wygłaszał swoje mowy z cyklu jak ja cholernie cierpię, czy
raczej fakt, że pannie Berger wystarczyło pstryknięcie palcami, by znaleźć
sobie nowego adoratora. Absurdalne. Niewytłumaczalne. Cyrk na kółkach, jakby
to powiedziała jej starsza siostra.
To wszystko nie miało najmniejszego sensu.
Wytłumacz mi wreszcie, dlaczego wolisz ją ode mnie, przemknęło jej przez myśl, gdy Vegard pojawił się przy stoliku, jak zwykle
z torbą dyndającą na ramieniu. Włosy miał trochę poczochrane, a na jego twarzy
lśnił lekki zarost, na oko mniej więcej dwudniowy. Oczywiście nadal wyglądał
świetnie. Gdyby nie była w nim tak idiotycznie zadurzona, nie znosiłaby go
zapewne nawet bardziej niż jego uroczej pseudodziewczyny. Cholerny
popapraniec, jesteś beznadziejny, beznadziejny. Jesteś beznadziejnym
przypadkiem.
- Ładne buty. – Głupkowate komplementy stanowiły
kolejny aspekt, który w nim ubóstwiała i za który jednocześnie darzyła go –
albo przynajmniej usiłowała darzyć – szczerą niechęcią. Uniosła brwi do góry.
- Ładna broda. Pokłóciłeś się z maszynką?
- Nazwałbym to raczej lekkim lenistwem. – Usiadł po
drugiej stronie, przewieszając torbę przez krzesło. – Zamówiłaś mi kawę?
- Raczysz żartować. Zamów sobie sam.
Zrobił udawaną oburzoną minę.
- Wielkie dzięki.
- Nie ma za co. Chloe nie przeszkadza, że przestałeś
się golić? – musiała zadać to pytanie, po prostu nie potrafiła się powstrzymać.
W odpowiedzi Vegard tylko wzruszył ramionami.
- Nie wiem, czy w ogóle to zauważyła. Ostatnio całymi
dniami siedzi przy sztaludze. Dziekan jednak ją wystawia, wiesz.
- Żartujesz. – Lea zacisnęła zęby, starając się
powstrzymać zmrużenie oczu, które niewątpliwie bardzo wyraziście ujawniłoby
narastającą w niej złość. Jednak ją wystawia. Dobry Boże, nie do
wiary. Czy to się w ogóle naprawdę działo? Czy to możliwe, żeby ta
dziewczyna była urodzona pod tak szczęśliwą gwiazdą?
- A skąd. Cztery prace. Tylko ona i ten ziomek z
ostatniego roku dostali tyle opcji.
- Znowu jakieś wesołe sceny nagości?
Ringen westchnął pod nosem.
- Jest w tym najlepsza.
- Niewątpliwie – mruknęła nienawistnie Lea, starając
się nie myśleć, że miał stuprocentową rację. Jasne, że była najlepsza.
Tej kwestii chyba nikt o zdrowych zmysłach z jakimkolwiek względnym pojęciem o
sztuce nie śmiałby podważyć. A Lea pojęcie o sztuce posiadała nawet większe
aniżeli względne, w końcu jakkolwiek by na to nie spojrzeć, studiowała na tej
samej uczelni (na kierunku, o który nikt by jej na pierwszy rzut oka nie
posądził, ustalmy, że na rzeźbiarkę to ona raczej nie wyglądała). Nie musiała
tego przesadnie długo analizować. Chloe Berger w pełni zasługiwała na miano
pieprzonej mistrzyni. Na malarstwie mieli dużo talentów, nikt tam nie trafiał
przypadkiem. Niektórzy tworzyli fantastyczne pejzaże. Niektórzy specjalizowali
się w abstrakcjach. Albo w cholernych martwych naturach. A rodzajówkami
zajmowali się wszyscy, ale takich, którzy by się naprawdę wybijali, nie
wspominając już o tym, by dominować w subtelnej sztuce aktów, dało się policzyć
na palcach jednej ręki, przy czym kciuk natychmiast wysuwał na myśl Chloe
Berger. Kurwa mać, ależ ona była dobra. Ależ ona była nieziemsko dobra. Brała
pędzel – czy tam kredkę albo węgiel, wszystko jedno, malowała i rysowała na
podobnym, niebotycznie wysokim poziomie – w swoją zakichaną lewą rękę – nawet w
tak banalnej kwestii musiała się cwaniara wyróżniać – i wyczyniała na płótnie
cuda. Każdy mięsień, każdy płat skóry odwzorowywała w tak idealnym
trójwymiarze, że dłonie same składały się do oklasków, i nic to, że dziewczyna
na każdym kroku wzbudzała wszechmocną antypatię. Jakież to miało znaczenie,
kiedy dostała od życia taki talent? I korzystała z niego, może nie w stu
procentach, ale jednak cztery prace mówiły aż zbyt wiele. Nic, tylko
strzelać. A pomyśleć, że jeszcze do niedawna to siebie Lea uważała za fuksiarę.
- Ostatnio znowu zaczyna jej odbijać. Kupiła sobie
jaszczurkę, czujesz? – przewrócił oczami, dając jej jasno do zrozumienia, co
myśli o takim zachowaniu. – Jaka dziewczyna robi coś takiego?
- Twoja dziewczyna.
- Nie jest moją dziewczyną.
- Ale chciałbyś, żeby była. – Naprawdę nie miała
pojęcia, dlaczego sama zadaje sobie taki ból.
- A jakie to ma znaczenie, czego ja bym chciał?
Wbiła wzrok w czubki swoich eleganckich butów, które
kupiła jeszcze przed przeceną, bo bała się, że sprzątną jej sprzed nosa
wszystkie egzemplarze. Serce biło jej szybciej, niż zwykle.
Chyba możemy sobie podać rękę, kolego.
*
Zapach tytoniu uderzył go od progu, automatycznie
powodując, że wyprostował nieco plecy i cofnął się o pół kroku ze zmarszczonym
nosem. Tego się właśnie spodziewał. Gdy Chloe angażowała się w swoje uczelniane
życie bardziej niż zwykle, co przejawiało się wieloma godzinami spędzonymi w
niezmiennej pozycji przy sztaludze, ograniczonymi kontaktami na każdej
płaszczyźnie i niewymowną ciszą wiszącą pod sufitem niczym ciężkie, kłębiaste
chmury, ich mieszkanie z reguły na kilometr zalatywało wonią whisky zmieszanej
z dymem. W takich momentach zawsze czuł się tak, jakby przyszło mu sypiać w
spelunie.
Tak, jak sądził, zastał ją przy płótnie. W starych,
poplamionych spodniach i niewiele lepiej prezentującym się podkoszulku wiszącym
bezwiednie na jej chudym ciele. Podwinęła go trochę do góry, dzięki czemu już z
daleka mógł zobaczyć kawałek jej pleców. Uwielbiał jej plecy. Znaczy, właściwie
gdyby się temu przyjrzeć odrobinę bardziej dokładnie, należałoby raczej
stwierdzić, że uwielbiał w niej wszystko, ale ze wszystkiego plecy
wybijały się w sposób szczególny. Były piękne. Wcale nie proste i wcale nie
idealne, bo się garbiła, odcieniem skóry też nie zaskakiwały. A mimo to je
kochał. Chyba dlatego, że w jego odczuciu bardzo wiele o niej mówiły. Gdy się
na nie patrzyło, trochę łatwiej było zrozumieć jej naturę, zrozumieć ją jako
człowieka. Ukazywały silny kręgosłup ściskający pod sobą artystyczną, zagubioną
duszę. Te dwa ogromne, potężne ptaki, które na nich wytatuowała, sokół w lewej
górnej części i jastrząb w prawej dolnej, oba wygięte w przeciwne łuki,
zatrzymane w momencie gotowości do wzajemnego ataku, przedstawiały najbardziej
obrazowo jej skomplikowaną historię. Tatuaży miała wiele, każdy prezentował się
okazale, każdy do niej pasował – jednak te były wyjątkowe. Nie tylko chyba
zresztą według niego. I o to ją kiedyś zapytał, z czystej ciekawości. O genezę
tych niezwykłych pleców. Dlaczego? Otworzyła szufladę, wyjęła nóż, umyła
paprykę, zaczęła kroić. Ponieważ przypominają mi o tym, do czego w życiu
dążę. Jej ręka przyspieszyła. Kawałek po kawałku, cięcie po cięciu,
uderzenie po uderzeniu. A do czego dążysz? Zatrzymanie. Odsunięcie
włosów z twarzy. Spojrzenie. Mało emocjonalne. Do wolności, Ringen. Nóż
w ruch, koniec przerwy. Taka właśnie była.
- Co ty masz na głowie? – zapytał, gdy wreszcie do
jego lekko zakotłowanego umysłu dotarła świadomość, że nie z tym odcieniem
niebieskiego widział ją bynajmniej jeszcze kilka godzin wcześniej przed
wyjściem na uczelnię. Wtedy to był granat, teraz powitała go jakaś
ekscentryczna mieszanka błękitu z lazurem, której nie umiał nazwać bardziej
konkretnie, bo w końcu jak przystało na mężczyznę, odróżniał w życiu raptem
kilka kolorów. Zresztą nie miało to chyba większego znaczenia: tak czy siak
przefarbowała się na niebiesko i chociaż dobieranie dziwacznych barw nie
stanowiło dla niej szczególnego problemu – pamiętał już na przykład epizod z
różem w typie gumy balonowej i z wyjątkowo krzykliwą zielenią – poczuł teraz
coś, co zasługiwało na miano przynajmniej lekkiego zaskoczenia.
- Włosy – odparła z charakterystyczną dla siebie,
cyniczną obojętnością, rzecz jasna nawet nie mrugnąwszy na dźwięk jego głosu.
Pochłonięta malowaniem, pewnie nie przejęłaby się także przejściem przez
przedpokój stada mamutów.
- Są niebieskie.
- Jak widzisz.
- W tamtych było ci ładnie. – W każdym było jej
ładnie, ale za swoją cholerną lodowatość nie zasługiwała na zbyt przesadną
ilość komplementów, których zresztą zapewne i tak nie oczekiwała. – Do twarzy.
Podobały mi się.
- Wzruszające.
Co takiego w tobie jest?, spytał samego siebie w myślach, usiłując powstrzymać frustrację. Dlaczego?
Dlaczego akurat ona? Dlaczego ktoś tak dziwaczny, ktoś tak mało kobiecy, ktoś
tak ślepo zapatrzony w siebie i tak egoistycznie nastawiony do świata? Nie była
piękna. Nie była kokieteryjna. Nie była wygadana. Nie przypominała w niczym ani
jego poprzedniej dziewczyny z czasów Drammen, ani żadnej z licznych towarzyszek
na kilka nocy przerabianych przez cały okres studiów. Trudna, nieprzystępna,
skomplikowana, humorzasta, chimeryczna, nieprzystosowana społecznie,
upośledzona emocjonalnie, chora psychicznie. I tak dalej, i tak dalej.
I co? I nic. Bo on ją kochał.
Kochał ją i coraz częściej wydawało mu się, że ta
miłość stanowi nie tylko jego gwóźdź do trumny, ale i największą życiową
porażkę. Wszystko mu jak dotąd wychodziło, nie licząc tego trochę nieudanego
okresu po przyjeździe do Oslo, kiedy znalazł się na swoistym rozdrożu. Jakoś
sobie z tym poradził. Tak, jak i ze studiami, tak, jak i z pracą dorywczą, tak,
jak i z aspektem towarzyskim. Nie radził sobie tylko ze swoimi uczuciami
względem Chloe Berger.
Pieprzona modliszka, przemknęło mu przez głowę, gdy patrzył na misternie dopracowane skrzydła
jastrzębia lśniące na jej perfekcyjnych plecach. Ty taka właśnie jesteś.
Pożerasz każdego, kogo spotkasz. Odrywasz głowy i nie ma w tobie najmniejszych
wyrzutów sumienia. Bawi cię, że tak łatwo wyniszczasz ludzi. Jak komar. Po
prostu podlatujesz i wysysasz krew, i znikasz, zanim ktokolwiek cię zauważy. Z
tego właśnie czerpiesz energię, z tego żyjesz. Z rozdeptywania. Każdego
rozdepczesz.
Zapragnął ją uścisnąć. A najlepiej ściągnąć z niej te
wszystkie upaprane farbą paskudne ciuchy i zabrać do łóżka. Przytulić.
Powiedzieć, że kocha. Usłyszeć cholerne, wymarzone, nieosiągalne ja ciebie
też.
Przysunął się do niej i dotknął w pasie. Uniósł dłonie
nieco wyżej, w okolice miejsca, gdzie zatrzymał jej się przewiązany nieco wyżej
niż zwykle podkoszulek. Nie ruszyło jej to. Wstrzymała jedynie na chwilę
dotychczasową czynność, pędzel wsunęła w usta, zaś rękoma odepchnęła go w
zdecydowanym i niepozostawiającym najmniejszych złudzeń geście, nawet na niego
nie spojrzawszy.
- Pracuję – oznajmiła, jednym, gorzkim słowem
wypracowując kolejną rysę na jego zbolałym sercu.
Wycofał się błyskawicznie, jednocześnie nawet nie
próbując pohamować prychnięcia. Cholerna egocentryczka.
- Znowu się zaczyna – mruknął i ruszył do kuchni
po wodę. Doskonale wiedział, że tymi słowami ją zdenerwuje i gdy tylko spojrzał
w jej zastygłe, rozdrażnione oczy, pojął, że wcale się nie pomylił.
- Co się zaczyna? – zapytała zimno, przy czym zrobiła
taką minę, iż z łatwością potrafił sobie wyobrazić, że gdyby nie była zajęta
pędzlem, pewnie obie dłonie oparłaby teraz na biodrach w defensywnej postawie
żądającej głębszych wyjaśnień.
- Twoja depresyjna faza – oznajmił bezpardonowo,
przelewając wodę do szklanki. Nieraz już przerabiali tę dyskusję.
- Jeżeli coś ci się nie podoba, możesz sobie iść do
jednej ze swoich licznych dupeczek.
- Aż tak bardzo cię bolą?
- Dobrze wiesz, że mam gdzieś, z kim sypiasz, póki
robisz to przy użyciu gumki. Nic więcej mnie w tym zakresie nie interesuje.
Oczywiście, że wiedział, i to go wkurzało najbardziej.
- Lea jest zaskoczona faktem, że dostałaś cztery
miejsca na wystawie.
- Pewnie nie może tego zdzierżyć, co?
- Gdybyś traktowała ją nieco milej…
- Nie zamierzam jej traktować milej. Uważa mnie za
dziwkę, ale wiesz co? Wolę już być dziwką niż tępym pustakiem w pantoflach.
Możesz jej to przekazać. Razem z pozdrowieniami z wystawy. – Wykonała parę
bardziej energicznych ruchów na płótnie, a Vegard tylko pokręcił głową.
- Z kim się zabawiałaś, kiedy mnie ostatnio nie było?
- Nie twój zawszony interes. Bądź tak dobry i przestań
mi wreszcie zawracać tyłek, kiedy jestem zajęta.
Westchnął, pociągnął jednym haustem całą zawartość
szklanki i poszedł do łazienki, starając się nawet na nią nie patrzeć. Kochać
taką kobietę – to było coś nie do zniesienia.
Rozdeptałaby dosłownie każdego.
*
Kreska stała się rozmyta. Tak powiedział jeden
z jej ćwiczeniowców, kiedy przyszła do niego z ostatnią pracą, tą, która miała
przynajmniej w pierwotnym założeniu pójść na wystawę. Rozmyta kreska, dokładnie
tymi słowami to ujął. Zmarszczyła brwi, udając, że nie zrozumiała uwagi, choć w
głębi serca domyślała się, o co mu chodziło. Nie babrała się w farbkach od
wczoraj, a on w sumie nie minął się z prawdą. Gdy przyjrzała się obrazowi nieco
bardziej uważnie, w świetle reflektorów olśniewających salę, dotarło do niej,
że rzeczywiście coś nie grało. Rzeczywiście kreska była rozmyta. Niby
mało konkretne, ale w sumie idealne i w stu procentach właściwe słowo. Mam
namalować jeszcze raz? Pokręcił głową. Nie, tak jest dobrze. Tylko…
jakoś inaczej.
Wszystko pięknie. Zagadka rozmycia kreski pozostała
jednak niewyjaśniona.
Rozmyślała nad tym, siedząc w pociągu w kierunku
Trondheim – o, gorzka, bolesna ironio losu – z przenośnym terrarium na kolanach
i oczami wbitymi w szybę. Cały przedział gapił się na jej niebieskie włosy i na
jaszczurkę. Miała to gdzieś. Za bardzo przejmowała ją kwestia kreski. Zawsze
chlubiła się jej niezłomną pewnością, siłą konturów wrastających w płótno. Jej
kreska była silna. A teraz się rozmyła. Jakim cudem i z jakiego powodu?
Przesiadając się w Dombås na autobus, coś przyszło jej
do głowy, ale przez następne dwa dni, zajęta głupimi przygotowaniami
świątecznymi, nie zastanawiała się nad tym do momentu, w którym do domu wpadło
jej rodzeństwo.
Chloe nienawidziła Świąt Bożego Narodzenia. Były
kiczowate, przereklamowane i wkurzające. Ludzie podniecali się nimi do
przesady. A już najbardziej denerwowały ją te cholerne, amerykańskie piosenki
lecące w każdym miejscu publicznym. Bardzo chętnie przeprowadziłaby się do
jakiegoś oddalonego o lata świetlne miejsca, w którym nie musiałaby się mierzyć
z tym szajsem. O ile takie miejsce w ogóle w tej galaktyce istniało.
Podczas ceremonii składania życzeń w końcu pochwyciła
odpowiednie rozwiązanie.
Rozmyta kreska stanowiła efekt jej problemu. Tego, że
ostatnimi czasy zupełnie wybiła się z rytmu, zajęta drażniącymi analizami.
Tego, że w głębi umysłu siedziało jej jedno, potężne obciążenie nie do
odepchnięcia. No, w każdym razie nie do odepchnięcia bez jakichś naprawdę
poważnych kroków.
Musiała się spotkać z tą kobietą.
Teoretycznie nie było ku temu żadnych wskazań. Nic nie
przemawiało za wybraniem tej właśnie opcji. Zostawiła ją, porzuciła, odtrąciła,
można by tak wymieniać w nieskończoność. Ale kreska nie rozmyła się bez powodu.
Rozmyła się, ponieważ Chloe nie potrafiła przestać o tym myśleć. A nie
potrafiła przestać myśleć, ponieważ w rzeczywistości po cichu doskonale
wiedziała, że chociaż nie ma w tym najmniejszego sensu, nie może tak po prostu
zostawić tej sprawy. Z reguły lubiła kłaniać się ku biernym postawom, ale teraz
było inaczej.
Jednocześnie czuła, że sama sobie nie poradzi.
Doprowadzało ją to do szału, bo każdy rodzaj relacji
opartej na najmniejszym nawet pierwiastku zależności sprawiał, że dostawała
białej gorączki. Tyle tylko, że pamiętała Sarpsborg i to, jak bezbronna poczuła
się w momencie przekraczania progu domu własnej ciotki. Tak, jakby ktoś odebrał
jej wszystkie siły. Nie umiała przez dłuższy czas wydobyć z siebie głosu.
Powietrze wyfrunęło z niej jak z przekłutego balonika.
Myśl, że będzie musiała kogoś o coś prosić, sama w
sobie sprawiała, że wszystko w niej dygotało, nic jednak nie wskazywało na to,
by miała jakikolwiek wybór.
- Kiedy wracacie na trasę? – zapytała siostrę, gdy obie
szorowały w kuchni talerze. Cholerne święta i cholerne prace domowe. Chociaż
Torze to chyba zbytnio nie przeszkadzało. Nigdy nie lubiła siedzieć w miejscu.
Nawet głupią przerwę między startami musiała wykorzystać możliwie jak
najbardziej efektywnie, jakkolwiek w tym akurat przypadku to raczej nie
wynikało z jej własnej woli.
- Jedziemy tuż przed sylwestrem do Oberhofu. Zawody są
na początku stycznia – oznajmiła Tora, w pełni koncentrując się na talerzach. –
A co, nagle obudziło się w tobie sportowe zainteresowanie? – zerknęła z
uśmiechem na Chloe, która zacisnęła usta.
- Mogę przyjechać na kilka dni? – rzuciła niby
mimochodem, starając się brzmieć jak najbardziej obojętnie. Nie była do końca
przekonana o sensie tego pomysłu, ale mimo to czuła dziwaczną determinację.
Tora zmarszczyła brwi.
- Chcesz przyjechać? Do Niemiec?
- No tak.
- Co ci się stało?
- Próbuję urozmaicać swoje życie. – Tak to się teraz
fachowo nazywa.
- Biathlonem? – siostra nie była w ciemię bita. I
ewidentnie wyczuwała teraz w powietrzu jakiś podstęp, choć jeśli Svendsen nie
puścił pary – a nie puścił na pewno, bał się Tory, co zakrawało na kpinę – nie
miała szans na ustalenie perfidnych motywów kierujących pewnym niebieskowłosym
diabełkiem z akademii sztuk pięknych. Mimo wszystko jednak nie dało się dziwić
jej podejrzliwości. Przez wszystkie lata Chloe nie wykazywała najmniejszej
fascynacji zawodem rodzeństwa, nawet w okresie ich największych sukcesów w tej
branży.
- Czymkolwiek. Mój psychiatra twierdzi, że powinnam
się zajmować różnymi rzeczami.
- To, że w ogóle słuchasz psychiatry, samo w sobie
jest chyba największym osiągnięciem w zakresie twojej terapii – zauważyła
sprytnie Tora, przystopowała z talerzami i westchnęła. – Naprawdę chcesz
przyjechać do Oberhofu na kilka dni?
- Jeśli mogę. Dojadę sama i tak dalej. Właściwie chyba
nawet nie muszę pytać o pozwolenie… Ale pomyślałam, że dobrze by ci było o tym
powiedzieć.
Siostra wyglądała tak, jakby miała do wygłoszenia
jakiś komentarz na ten temat, jednak w końcu tylko wzruszyła ramionami.
- Jak uważasz – mruknęła, a Chloe wreszcie raczyła
odwzajemnić uśmiech.
- Nie wspominaj Larsowi ani nikomu innemu, co? Niech
to będzie niespodzianka.
Niespodzianka. Jasne. Niespodzianka znaczy przewaga.
A poza tym po co komuś zawracać głowę telefonami, skoro
można załatwić pewien subtelny problem osobiście?
*
Telefon dzwonił. I dzwonił. I dzwonił. I nie
przestawał dzwonić. Albo to było tylko takie wrażenie. Stan umysłu, w którym
jeden sygnał rozciągał się na dziesięć minut. Możliwe. Bądź też nie. Srał to
pies.
Telefon wciąż dzwonił. Wydawało się, że w końcu się
zamknie, przecież musi, wszystkie prawa fizyki na to wskazują. Nie może
dzwonić w nieskończoność. Ale dzwonił. Krzyczał odbierz mnie, odbierz
mnie, a on był uparty i za żadne skarby nie zamierzał odbierać. Nawet nie
wiedział, kto siedzi po drugiej stronie słuchawki. Zupełnie go to nie
obchodziło.
Odbierz, odbierz. Dzwonię.
Bardzo dobrze, dzwoń. Dzwoń i roztrwaniaj korony na
poczcie głosowej. Wybacz, nie mogę teraz rozmawiać. Zostaw wiadomość. Wiadomość,
która nigdy nie zostanie odtworzona, która przepadnie w czeluściach
automatycznej sekretarki jak setki poprzednich. Ci najbardziej doświadczeni już
nie popełniali tego błędu. Ale mimo to wciąż uparcie dzwonili, w naiwnej
wierze, że nadejdzie czas, gdy usłyszą w swojej komórce coś innego niż pocztę.
Cieniasy.
Poczta będzie zawsze. Tak, jak i zawsze będzie sygnał.
Oczekiwanie. Nadzieja bez pokrycia.
Telefon nadal dzwonił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz