so get up off
the floor and believe in life
no one's
gonna ever ask you twice
Annette Lebelt zawsze uważała, że ma w życiu
szczęście. Przez czterdzieści trzy lata nie odnotowała żadnych znaczących
niepowodzeń, które mogłyby rzucać jakiekolwiek cienie na jej aktualną, wygodną
sytuację. Skończyła studia, znalazła pracę, wyszła za mąż, urodziła trzech
synów i wyprowadziła się z ciasnego mieszkania na piątym piętrze wieżowca do
całkiem przyjemnego domu jednorodzinnego ze sporych rozmiarów ogrodem jeszcze
przed swoimi trzydziestymi piątymi urodzinami, co uważała za dość duży sukces.
Nawet egzamin na prawo jazdy zdała za pierwszym razem. Wszystko, czego się
tykała, przynosiło z reguły pożądane efekty, a ona sama uważała się za kobietę
w każdej mierze spełnioną, mimo wciąż niezrealizowanego zamiaru podróży po
Europie i braku upragnionej córki. Na chwilę obecną życie dawało jej pełną
satysfakcję. Nie widziała żadnych większych powodów do narzekań.
Czasem myślała o roku 1990. Rzadko, bo to nie było
wspomnienie, które chciałaby przywoływać, a Annette Lebelt aż za dobrze radziła
sobie z odtrącaniem niefortunnych elementów przeszłości. Uważała, że
roztrząsanie ich po latach jest pozbawione sensu. Czy zastanawianie się nad
tym, jak wyglądałby świat, gdyby nie zgodziła się wówczas pomóc kuzynce,
cokolwiek by zmieniło? Czy wymazałoby tamten moment albo uczyniło go chociaż
mniej istotnym? Nie mogła już cofnąć czasu – zresztą chyba i tak by tego nie
zrobiła, nawet gdyby otrzymała taką szansę. Vibeke podjęła decyzję, do której miała
pełne prawo, a ona, Annette, była jej jedyną ówczesną przyjaciółką i czuła się
w pełni zobowiązana do udzielenia jej moralnego i fizycznego wsparcia. I tak
też właśnie postąpiła. To, że potem przez kilka tygodni nie mogła spać,
ogarnięta wyrzutami sumienia i poczuciem, że przyczyniła się do pozostawienia
tej bezbronnej dziewczynki samej sobie, to, że przez wiele miesięcy nie
potrafiła nawet nawiązać kontaktu z Vibeke, co skutkowało tym, że ich relacje
zupełnie zanikły, to, że parę razy poszła do tego sierocińca, tylko po to, by
zobaczyć dziecko, które siedemnastego maja 1990 roku zostawiła na schodach z
aktem urodzenia – to już nie miało żadnego znaczenia. Stało się. Nie było sensu
do tego wracać, tym bardziej, że Chloe zniknęła. Ktoś ją stamtąd zabrał. Przygarnął
ją, wziął pod swoje skrzydła, potraktował jak własną córkę. Została uratowana.
I mogła być teraz wszędzie, a Annette nigdy nie próbowała jej szukać, choć
przecież kiedyś tak bardzo ją do niej ciągnęło, choć przecież ją odwiedzała,
patrzyła na nią zza szyby i zastanawiała się niejednokrotnie, jakim cudem się
na to wszystko zgodziła. Ale czyż nie wyszło jej to na dobre? Kimkolwiek byli
ludzie, którzy ją adoptowali – Annette nie znała ich tożsamości, nie miała
prawa do otrzymania takich informacji, choć pracownicy sierocińca zawsze
wykazywali wobec niej zaskakująco wiele wyrozumiałości – niewątpliwie zapewnili
jej życie, którego jej biologiczna matka nie mogłaby jej dać, nawet gdyby
chciała. A nie chciała.
W ten poniedziałek pani Lebelt nie myślała bynajmniej
o Chloe Hansen. Ani o maju 1990. Ani o padającym wówczas deszczu, paskudnym
wietrze, piorunach w oddali czy swoim przemoczonych butach. Od tamtego dnia
minęły dwadzieścia dwa lata, a ona była zapracowaną żoną i matką, której
właśnie kończyła się przerwa obiadowa. Za kilka godzin wyjdzie z banku,
wsiądzie w samochód i pojedzie do domu, gdzie czekało na nią milion typowych
dla kobiety jej pokroju obowiązków. Poprawiając starannie włosy, przypomniała
sobie, że w czwartek ma zebranie rodziców w szkole Gunnara i że musi się na nie
niestety wybrać, bo jej najmłodszy syn ewidentnie nie radził sobie ostatnimi
czasy z matematyką. Typowa codzienność, krótko mówiąc.
Zapowiadał się najzwyklejszy w świecie poniedziałek.
*
Miał wrażenie, jakby w przeciągu kilkunastu godzin o
jego umysł uderzyło mnóstwo różnych bodźców, których nie umiał poukładać w
logiczną całość. Choroba dziadka, Chloe i jej idiotyczne pomysły, eldarowa
ojcowska misja, a przede wszystkim Sverre – to wszystko trafiło w niego nagle i
niespodziewanie, i choć od dłuższego czasu utyskiwał na monotonię swojego
życia, teraz doszedł do wniosku, że jednak nadmiar urozmaiceń też nie stanowi
szczytu jego marzeń.
Sverre. Poczciwy, lojalny, niekonwencjonalny Sverre
Amund Lundin. Ile mieli lat, kiedy się poznali? Pięć? Coś koło tego. Ten sam
rocznik, 1985, Sverre starszy o sześć miesięcy, bo ze stycznia. Razem
leżakowali w przedszkolu. I uczyli się pisać. I siedzieli w jednej ławce na
matmie. I grali w hokeja. I milion innych pierdół, które się wyczynia z kumplem,
gdy się jest jeszcze dzieciakiem. Sverrego znał najdłużej z całej drużyny z
Leangen, z resztą skrzyknęli się już w szkole podstawowej. Wydawałoby się, że
ta relacja może przetrwać wszystko. A jednak.
Pamiętał doskonale, kiedy go ostatni raz widział. W
czerwcu. Na pewno w czerwcu, i to czystym przypadkiem, bo nie miał pojęcia, że
Sverre w ogóle jest w Trondheim, nikt nie wiedział. Trwał już okres po jego
przeprowadzce do Bergen, okres izolacji. Jednego dnia Sverre jeszcze był, a
drugiego zniknął, jakby się rozpłynął, jakby nigdy tak naprawdę nie istniał. I
żaden z nich nawet nie potrafił stwierdzić, co się właściwie stało, bo chyba po
prostu nie istniało logiczne wytłumaczenie, powód, którym dałoby się
racjonalnie wyjaśnić, dlaczego ich kumpel jeszcze do niedawna starał się z nimi
utrzymać kontakt, teraz zaś postanowił zapaść się pod ziemię z butelką wódki.
Wpadli na siebie w supermarkecie, niczym dwójka starych znajomych, przy dziale
z płatkami zbożowymi. Emil nie znosił płatków. To matka wysłała go na te
przeklęte zakupy, jak za dawnych czasów, twierdząc, że skoro już raczył
przyjechać, to może być też na tyle uczynny, by zrobić sprawunki. Nie stawiał
się. Poszedł po pieprzone płatki i odkrył, że Sverre Lundin nadal żyje, owszem,
żyje, nie umarł, nie utonął, nie zaginął, nie poleciał w kosmos, nie, żyje i…
no cóż, chyba nie miewa się dobrze, sądząc po tym, że najebany w trzy dupy
wpatruje się w pudełko z kukurydzianym badziewiem tak, jakby nie był do końca
pewien, gdzie się właściwie znajduje. Bo pewnie rzeczywiście nie był. Gapił się
na płatki, a potem nagle dostrzegł Emila i rozdziawił usta na maksymalną
szerokość. Maaaaaagnuuuus! Kopę laaaat! Uścisk. Zdecydowanie zbyt mocny.
Na emilowe oko w tamtym momencie w grę wchodził więcej niż jeden promil.
Od tamtej pory już się nie spotkali. Ani nie
rozmawiali, bo Sverre znowu zniknął, i to na dobre, do tego stopnia, że nie
odbierał telefonów, nie odpowiadał na wiadomości, i jak wynikało z relacji
reszty członków drużyny z Leangen, konsekwentnie nie otwierał drzwi kawalerki,
którą rzekomo wynajmował. Po prostu przepadł.
Zapytał o to Eldara, gdy tamten najspokojniej w
świecie na jego oczach włamywał się do serwerów urzędu miejskiego w Oslo, by
pozyskać adres domowy Chloe Berger. Zgadywał, że jeżeli ktokolwiek może mieć
względnie aktualne w tej kwestii informacje, to tylko on. Ale na wspomnienie
Lundina Eldar tylko parsknął śmiechem, i to tym możliwie jak najbardziej
zjadliwym. Amund?, powtórzył, nie odrywając wzroku od ekranu ani palców
od klawiatury. Stary, Amund już dawno popłynął.
Popłynął. Co znaczyło popłynął?
Kolejne pytanie. I kolejna salwa śmiechu. Posłuchaj mnie, przyjacielu,
Lundin jest skończony. Po prostu. Zapija się na śmierć w swoim pierdolonym
Bergen. Udaje, że pracuje, a tak naprawdę maszeruje pod szafot. I ma w dupie
wszystko i wszystkich. Myślisz, że jesteś jedyną osobą, od której nie odbiera,
kurwa, telefonu?
Powinienem tam jechać?, rzucił spontanicznie, choć oczywiście ta opcja nie wchodziła w rachubę,
przynajmniej na dzień dzisiejszy. Nawet, jeśli czuł, że odpowiedź brzmi
twierdząco. Eldar tylko przewrócił oczami. Po cholerę? Pocałujesz klamkę. On
nie chce pomocy, Magnus. Nigdy nie chciał. Zapomniałeś już, jaki zawsze był?
Wszystko zrobi sam. No to niech spada na drzewo. Nie jest zainteresowany wsparciem
ode mnie, nie jest zainteresowany wsparciem od Rasmusa, od ciebie też nie
będzie. Możesz sobie gadać. Nasz kumpel stał się istotą w pełni
samowystarczalną.
I tyle. I wszystko jasne. Oczywiście zaraz po tej
rozmowie, w typowo przekorny dla siebie sposób wykonał telefon, z jakąś
dziwacznie absurdalną nadzieją, że doczeka się odpowiedzi. Ale tak jak od wielu
miesięcy, odezwało się kilka sygnałów, a potem połączenie zostało przerwane.
Sverre stał się samowystarczalny. Drużyna z Leangen nie była mu już
potrzebna, w każdym nie razie nie w drodze do autodestrukcji.
Nie potrafił przestać o tym myśleć. Nie potrafił
przestać myśleć o czasach, gdy wszystko wydawało się banalnie proste, nie
potrafił przestać myśleć o tym, co miało ich w przyszłości czekać, nie potrafił
przestać myśleć o gorzkim Amund już dawno popłynął mówiącym aż nazbyt
wiele o momencie dzisiejszym. O pozycji, na której aktualnie stali. Tak, jemu
się udało, ale oni poszli w jakichś dziwnych, niefortunnych kierunkach,
oddalając się od siebie, jak ludzie maszerujący w stronę zupełnie różnych
punktów, choć w gruncie rzeczy sprowadzających się do jednej i tej samej
bierności. Sverre teoretycznie był w Bergen, a w praktyce mógł znajdować się w
każdym miejscu na tej planecie, z flaszką bądź nie, z jakimikolwiek wizjami na
jutro lub nie, żywy albo nie. Nie wiadomo. Nic nie wiadomo.
Pustka, cisza, niepokój. Pytania bez odpowiedzi.
*
- Powiesz mi w końcu, co w ogóle robisz w kraju? –
Chloe wyrwała go z zamyślenia, zmusiła do tego, by zszedł na ziemię, choć na
kilka sekund odrzucając natrętne myśli, które były mu bardzo nie na rękę, ale
których praktycznie nie dało się od siebie odepchnąć. Siedziała w fotelu
pasażera z naburmuszoną miną i rękoma skrzyżowanymi na piersiach, co go
bynajmniej nie dziwiło, jakkolwiek musiał przyznać, że jej upór robił na niej
wrażenie. Przez ostatnich czterdzieści pięć minut odezwała się raz, i to dość
lakonicznie (Mogę zapalić? Nie. Prychnęła z pogardą, ale nie zapaliła.
Uznał to za sukces), resztę czasu spędzając na bezmyślnym gapieniu się na
rozpościerające się za szybą krajobrazy. Nieszczególnie się tym martwił. Miał
zdecydowanie zbyt wiele problemów na głowie, by przejmować się jej fochami.
- Sprawy rodzinne – odparł bez zastanowienia, nie
zaszczycając jej nawet spojrzeniem. – Miałem kilka rzeczy do załatwienia w
Trondheim.
- Telepałeś się tu autem z Trondheim?
- Nie rozśmieszaj mnie. – Tym razem to on pozwolił
sobie na prychnięcie. – Jasne, że przyleciałem.
- To skąd wziąłeś brykę?
- Jedna awaryjna w stolicy zawsze się, jak widać,
przydaje – uśmiechnął się cynicznie pod nosem. – Tarjei czule się nią zajmuje.
- Dużo masz takich samochodów do czułego zajmowania?
- Cztery.
Chloe przewróciła oczami.
- Po co jednemu facetowi cztery samochody?
- Po to, żebyś mogła zadawać kretyńskie pytania –
rzucił niezbyt kulturalnie, bo coraz bardziej irytowała go jej wielce obrażona
mina. – Powiedzmy, że lubię wydawać kasę na niepotrzebne bzdety. Zadowolona?
Nie odpowiedziała. Wzrok miała wbity w przednią
szybę, a usta lekko przygryzione, dzięki czemu wydawały się jeszcze bardziej
wąskie, niż zwykle. Przyszło mu do głowy, że może teraz znowu nie odezwie się
do niego aż do Sarpsborga, ale po mniej więcej minucie znów zabrała głos.
- Ja bym kupiła Rubensa – powiedziała, kierując te
słowa bardziej do szyby, niż do niego, jednak i tak czuł się w obowiązku
podłapać hasło.
- Rubensa?
- Pewnie nic ci to nie mówi, co? – spojrzała na niego
drwiąco. Tylko parsknął śmiechem.
- Pudło. Flamandzki malarz baroku. Wielki artysta, bla bla bla. Próbuj dalej.
- Jestem pod wrażeniem.
- Słusznie.
Cisza. Czyżby naprawdę wygrywał z nią werbalną
konfrontację? Coś takiego! Może nawet i wzruszyłby go ten sukces, gdyby nie był
tak bardzo wyprowadzony z równowagi ostatnimi wydarzeniami. Zresztą, o
jakie wydarzenia właściwie chodziło? O nagłe uświadomienie sobie, że jego
najlepszy kumpel z dzieciństwa postanowił sam siebie wykończyć, a on nie umiał
mu pomóc?
- Urodził się w Westfalii, w 1577 – poinformowała go
niespodziewanie, w dalszym ciągu na niego nie patrząc. – Szósty z siedmiorga
dzieci. Jego ojciec zmarł, kiedy miał dziesięć lat. Wyprowadzili się do
Antwerpii, tam zaczął tworzyć. Potem przeniósł się do Włoch. Czerpał dużo
inspiracji z Tycjana. Nie mam pojęcia, dlaczego ci o tym opowiadam.
- Ponieważ nawet ty nie jesteś w stanie siedzieć przez
całą drogę do Sarpsborga nabzdyczona – odparł ze stoickim spokojem. Nie znał
jej za dobrze, ale wydawało mu się jasne, że jakakolwiek oznaka podtrzymania
rozmowy z jej strony powinna być postrzegana jako dobry sygnał. – To twój
ulubiony malarz? – zapytał, nie mając do końca pewności, dlaczego ciągnie
temat, na którym ani się nie znał, ani też nigdy nie był specjalnie nim
zafascynowany.
Zamyśliła się, jakby nie czuła stuprocentowego
przekonania.
- Tak – powiedziała w końcu. – Chyba… chyba tak. Tak
myślę. Czasami wydaje mi się, że nie można mieć kogoś takiego, jak ulubiony
malarz, bo wszyscy są wielcy i tak dalej, ale… Tak. Rubens jest dla mnie
wyjątkowy.
- Z jakiegoś konkretnego powodu?
- Lubię jego sztukę. Jego specyficzną dynamikę. Jego
postacie wydają mi się prawdziwe. Niby trochę wyidealizowane, a jednak
realistyczne. Zmysłowe. On po prostu… potrafił patrzeć na ludzi. I miał
wszystko pod kontrolą. Żadnych problemów psychicznych, żadnego pijaństwa, nic.
Był człowiekiem sukcesu. Trzymał świat za jaja. Chyba trochę mu zazdroszczę.
Uznał tę odpowiedź za satysfakcjonującą. Spodziewał
się, że coś jeszcze zostanie do niej dodane, ale Chloe na nowo zamilkła. Cisza,
która zapadła, miała w sobie bardzo przytłaczający pierwiastek.
- I co? – zapytał, chcąc ją przerwać. Poza tym nie był
do końca pewien, czy aby mu się nie przywidziało, ale odniósł wrażenie, jakby w
momencie, w którym mówiła o Rubensie, w jej rozdrażnionych i beznamiętnych
oczach na chwilę pojawiła się iskra. Chciał ją znowu zobaczyć.
- Co co?
- No, pojechał do Włoch i czerpał inspirację z
Tycjana, i co dalej?
Uniosła brwi z lekkim niedowierzaniem, po czym zrobiła
wymowną minę.
- Nie musisz się silić na uprzejmości.
- Że co?
- Słuchaj, wiem, że sztuka cię nie interesuje. Jesteś
wesołym sportowcem i gówno cię obchodzi, co malował jakiś tam koleś w
siedemnastym wieku. Rozumiem to, możesz sobie darować.
- Skoro lubisz o nim opowiadać, rób to.
- Skąd myśl, że lubię o nim opowiadać?
- A nie jest tak?
Zmrużyła oczy i spojrzała na niego niemalże poważnie.
Najwyraźniej trochę wybił ją z rytmu – kolejne osiągnięcie w tej rozmowie. Na
moment zapanowało milczenie. Prawdopodobnie miała problem ze znalezieniem
odpowiedniej riposty.
- Co chcesz właściwie wiedzieć? – zapytała wreszcie,
cedząc słowa z chłodną starannością.
Wzruszył ramionami.
- To, co uznasz za stosowne – oświadczył spokojnie,
nie bez zmieszanego z ulgą zaskoczenia uświadamiając sobie, że od paru minut
nie myślał o Sverrem. Jej niepewny, blady, ale ewidentny uśmiech utwierdził go
w przekonaniu, iż najprawdopodobniej właśnie złapał na haczyk rybkę, którą
cholernie ciężko było złowić.
*
Pamiętała to miejsce. Trochę ją to zaskakiwało, bo w
umyśle nie zachowała z tamtych czasów zbyt wielu wspomnień, co zresztą wcale
nie stanowiło powodu do zmartwienia. Ale w momencie, w którym podjechali pod
sierociniec, wiedziała od razu. Właśnie tutaj wszystko się dla niej zaczęło, w
tym nieprzyjemnym budynku. Przez dwadzieścia lat niewiele się zmienił. Żałosna
aparycja była chyba cechą charakterystyczną każdego domu dziecka. Nie
spodziewała się niczego lepszego. Wyglądało to mniej więcej tak, jak kojarzyła
z odległych czasów spędzonych za tymi ścianami. Niepozornie, nieciekawie,
przygnębiająco. Podobnie, jak większa część jej życiorysu, o ile nie całość.
Uderzyła ją myśl, że tego dnia może spotkać swoją
biologiczną matkę. Oczywiście nic nie wskazywało na taki scenariusz,
przyjechali tu, jak to ujął radosny detektyw od siedmiu boleści, po
informacje, ale nie mogła wykluczyć podobnej opcji. A na to z całą
pewnością nie była gotowa. Co właściwie by jej powiedziała? Cześć, to ja,
bękart, którego dawno temu zostawiłaś, chcę ci tylko powiedzieć, że cię
nienawidzę i że nigdy cię nie potrzebowałam?
Dupek w pełni przejął inicjatywę. Gdy energicznie wymaszerował
z samochodu, wkroczył do środka i stanowczo wyraził chęć widzenia z dyrekcją,
zdobyła się jedynie na to, by poczłapać za nim bez słowa, nie wykazując
większego zaangażowania. Co chyba mu zbytnio nie przeszkadzało – wyglądał na
osobę, która nie ma problemu z załatwianiem tak swoich spraw, jak i cudzych.
Zresztą przypuszczała, że ze swoim gadanym i rozpoznawalną twarzą będzie miał
znacznie większe szanse uzyskania spodziewanych efektów, niż ona.
Wkurzał ją. A jednocześnie go lubiła. To, że pozwolił
jej opowiadać o Rubensie, wiele dla niej znaczyło, nawet jeśli nigdy by się do
tego głośno nie przyznała. Ale przecież trafił w samo sedno, bo rzeczywiście
uwielbiała mówić o swoim ukochanym malarzu, w ogóle uwielbiała mówić o sztuce,
jedynej rzeczy, na której się znała i która obchodziła ją w życiu. Malowała od
maleńkości, miała kilka lat, gdy pierwszy raz ujrzała rubensowskie dzieło.
Wtedy jeszcze nie potrafiła go w pełni docenić. Teraz każdy obraz analizowała
godzinami, ze szwajcarską precyzją, skupiając się na wszystkich drobnych
szczegółach. Nie było takiego obrazu Rubensa, którego by nie kojarzyła, którego
nie potrafiłaby powiązać z tytułem i okresem jego twórczości. Przeczytała o nim
dziesiątki książek, uczestniczyła w niejednej prelekcji. Inspirował ją, i to
nawet nie tyle swoją pracą, co stylem życia, tym, że wszystko rozegrał tak, jak
chciał, jak sobie tylko zażyczył, tym, że stawiał sobie cele i osiągał je
bezproblemowo. Gdyby to od niej zależało, znacznie bardziej wolałaby
przypominać jego niż Muncha, najbardziej rozpoznawalnego artystę Norwegii,
który tak jak ona cierpiał na cyklofrenię i z którym, spośród wszystkich
kojarzonych przez nią twórców, utożsamiała się zdecydowanie najbardziej.
Tak czy siak, przegadała jakieś dwadzieścia minut, a
Emil zniósł to bardzo dzielnie i chociaż nie zamierzała mu bynajmniej
dziękować, w głębi serca na duszy zrobiło jej się nieco cieplej. Jakoś łatwo
jej się z nim rozmawiało. Podejrzanie łatwo. Nie potrafiła nawiązywać relacji z
ludźmi na innym poziomie niż łóżkowy, bo do tego potrzebowała interakcji, z
którą zawsze miała problemy. A w jego przypadku jakoś to szło. Był cyniczny i
złośliwy, zaś poziom jego empatii oscylował w granicach łyżeczki do herbaty,
ale jednocześnie nie zgrywał dżentelmena ani zbawiciela, co mieli w zwyczaju
robić wszyscy usiłujący się do niej zbliżyć faceci z Vegardem na czele. Ona nie
potrzebowała rycerza, potrzebowała kogoś szczerego, kogoś, kto nie będzie się z
nią cackał jak z jajkiem. Jej nowy kolega ewidentnie nie był zainteresowany dbaniem
o jej uczucia. I, jak na ironię, działało to na jego korzyść.
Za ścianą słyszała krzyki. Drażniły ją. Nigdy nie
lubiła dzieci. Bo były irytujące, bo zadawały wkurzające pytania, bo
wrzeszczały, smarkały, pluły i wymagały stuprocentowej uwagi. Jeżeli cokolwiek
mogłoby skomplikować jej życie jeszcze bardziej, niż dotąd, to tylko
nieplanowana ciąża. Zrobiło jej się zimno, gdy uświadomiła sobie, że jej matka
myślała prawdopodobnie w taki sam sposób.
- Więc pani była naszą podopieczną – powiedziała
chłodno siedząca za biurkiem kobieta, lustrując ją wzrokiem zaraz po tym, jak
Emil tonem prezentera radiowego zgrabnie wyłuszczył całą sprawę. Sądząc po
niewyrażającej żadnych uczuć twarzy pani sekretarki – czy kim tam ona była –
raczej nie został rozpoznany, co chyba przyjął z dużą ulgą. – W jakim okresie
pani u nas przebywała?
- Od maja 1990 do września 1993.
- A nazywa się pani…?
- Berger. Chloe Annette Berger. Nie znam nazwiska
biologicznej matki.
- Powinno być zawarte w akcie urodzenia. Mamy
wszystkie dokumenty. – Kobieta chwyciła za telefon i wystukała jakiś numer. –
Jesteś w gabinecie? Państwo mają do ciebie pewną sprawę. – po chwili odłożyła
słuchawkę i rzuciła obojgu stosunkowo cierpkie spojrzenie. – Ojciec jest
dyrektorem placówki od dwudziestu pięciu lat. Jeżeli ktokolwiek może pani
udzielić jakichś informacji, to tylko on. Pomieszczenie piętro wyżej.
*
Rozpoznał dziewczynę natychmiast. Musiał, bo kolor
oczu nie zmieniał się nawet po dwudziestu latach, a to właśnie te tęczówki
wbiły mu ją na zawsze w pamięć. To nie była zwykła, przeciętna szarość, to była
silna, zdecydowana, mrożąca krew w żyłach stal, która czyniła z niej wyjątkową
istotę. Dzięki tej stali Chloe Hansen wyróżniała się spośród wszystkich dzieci.
Dzięki tej stali Chloe Berger wyróżniała się spośród wszystkich dorosłych.
- Kojarzę panią – oznajmił Lukas Olsen spokojnym
tonem, stanowczo zbyt spokojnym, jeśli zważyć na fakt, że w towarzyszącym jej
mężczyźnie rozpoznał osobę, którą doskonale znał z codziennych sportowych
wiadomości. W pierwszej chwili doszedł do wniosku, że na starość doznaje
jakichś chorych urojeń, potem przypomniał sobie, że mieszka w kraju szczycącym
się najrzadszą po Islandii gęstością zaludnienia na kontynencie i że w państwie
zamieszkanym przez pięć milionów ludzi pojawienie się znanego biathlonisty za
progiem domu dziecka w Sarpsborgu wbrew pozorom nie musi wcale zakrawać na
absurd. Aczkolwiek halucynacje nadal wydawały się najbardziej prawdopodobną
opcją, nawet jeśli mimo swoich sześćdziesięciu pięciu lat Olsen uznawał się
dotąd za okaz zdrowia. – Przygarnęło panią małżeństwo z dwójką dzieci… to było
dawno temu, nie pamiętam roku.
- Dziewięćdziesiąty trzeci – oświadczyła dziewczyna i
nie pytając o zgodę, zajęła miejsce na krześle po drugiej stronie biurka.
Towarzyszący jej facet – żeby nie nazywać go imieniem i nazwiskiem, które
dyrektor zdążył mu już w myślach przypisać – uniósł wymownie brew do góry. –
Wrzesień dziewięćdziesiątego trzeciego.
- Zabawne – mruknął Olsen i wypisał na klawiaturze jej
nazwisko, by zdobyć dostęp do aktu urodzenia brunetki. Od dłuższego czasu
preferowali bazy interaktywne od papierowych, a na jej szczęście uwzględniały
one także dokumenty sprzed więcej niż dekady. – Nigdy w życiu bym nie
powiedział, że minęło już dziewiętnaście lat.
Chloe zignorowała tę dygresję.
- Szukam mojej biologicznej matki – powiedziała zimnym
tonem, który bardzo pasował zarówno do jej oczu, jak i do licznych kolczyków
przebijających jej twarz i uszy. – Nie spodziewam się, że cokolwiek pan o niej
wie albo pamięta tamten okres, ale jeżeli istnieją jakieś informacje, których
mógłby mi pan udzielić…
Olsen zmrużył oczy, wpatrując się w wyniki
wyszukiwania. Jego dotychczasowe przypuszczenia bynajmniej go nie zawiodły. To
było to dziecko. Urodzona jako Chloe Annette Hansen w Sykehuset Østfold
w Sarpsborgu czternastego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego, córka
Vibeke Kristine Hansen, data narodzin siódmy marca tysiąc dziewięćset
siedemdziesiąt jeden, miejsce zamieszkania – Tromsø. Nazwisko ojca nie zostało
podane. Dziewczynkę przywieziono do placówki trzy dni po przyjściu na świat – a
właściwie nie tyle przywieziono, co po prostu pozostawiono na schodach
wejściowych.
- Doskonale pamiętam tamten okres – oznajmił i
pojawienie się błysku w jej źrenicach nie uszło bynajmniej jego uwadze. –
Trudno zapomnieć, to był najpaskudniejszy maj, jaki widziałem w życiu. A wtedy,
kiedy pani do nas trafiła, w całej Norwegii szalały burze i ulewy. Wichura
łamała drzewa, pioruny trafiały w budynki i samochody, w ludzi zresztą też. Coś
tak koszmarnego ani wcześniej, ani później się w tym mieście nie zdarzyło. Taki
tydzień ciężko wyrzucić ze świadomości. Nawet po latach.
Towarzyszący dziewczynie mężczyzna – czy to naprawdę
mógł być ten człowiek? – na wydźwięk tych słów zrobił nieco zamyśloną minę,
jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał. Chloe nawet na niego nie
spojrzała.
- Znał pan moją matkę?
- Nie. Zostawiono panią pod drzwiami. Ktoś zadzwonił
dzwonkiem. Kiedy otworzyliśmy, zobaczyliśmy tylko odjeżdżający samochód.
Spodziewał się, że te słowa ją uderzą, ale nie
sprawiała bynajmniej wrażenia zdruzgotanej. Wyglądała raczej na zupełnie
beznamiętną. Jej umysł najprawdopodobniej teraz dokonywał chłodnej analizy.
Olsenowi coś nagle przyszło do głowy.
- Pamiętam za to kogoś innego – oznajmił, a natłok
wspomnień nasuwających mu się na myśl sprawiał, że czuł się tak, jakby znów
przeniósł się na początek lat dziewięćdziesiątych. O tak, z jego pamięcią
ewidentnie wszystko było w najlepszym porządku. – Przychodziła tu do nas przez
jakiś czas pewna dziewczyna. Mówiła, że jest pani ciotką. Wpadała, żeby czasem
panią zobaczyć, przez szybę. Spodziewaliśmy się, że może zainteresuje ją
adopcja, chociaż wydawała się bardzo młoda, w pani aktualnym wieku, nie więcej.
Ale nigdy tego nie zrobiła. Rzadko się zjawiała, raptem raz na kilka miesięcy.
Nawet nie wiedziała, że panią zabrano. Odkryła to po dobrych paru miesiącach.
- Podała nazwisko?
- Owszem – spojrzał na dział uwagi pod jej profilem, które jakaś rozsądna dusza wypełniła
nadzwyczaj istotną w tej chwili informacją. – Annette Hogg.
*
Annette czuła się dziwnie zmęczona. Nie potrafiła do
końca wyjaśnić, dlaczego, bo nie był to bynajmniej specjalnie ciężki dla niej
dzień. Wyszła z pracy zgodnie z planem i zgodnie z planem trafiła do domu,
unikając korków i zbędnych nerwów, które niejednokrotnie towarzyszyły jej za
kierownicą, gdy zmuszona była przejeżdżać przez centrum Sarpsborga, często
przechodzące w tym czasie prawdziwe oblężenie czterokołowych pojazdów. Nie
należała też do osób tracących całą energię życia z powodu poniedziałków.
Zaskakiwała ją jej dzisiejsza ociężałość.
Ugotowała obiad i usiadła na krześle przy stole, by
szybko pomalować paznokcie. Zadbane dłonie stanowiły jej małą obsesję. Od
zawsze uważała tę część ciała za najważniejszą i to jej przyglądała się w
pierwszej kolejności i z największym zainteresowaniem. Jako młoda dziewczyna
skreślała każdego mężczyznę, który nie spełniał jej ustanowionych w tym
zakresie kryteriów – zgrabne palce, długie, choć nie do przesady, i oczywiście
czyste, starannie obcięte paznokcie. A ponieważ była osobą wymagającą najwięcej
przede wszystkim od siebie, pilnowała, by samemu prezentować się tak dobrze,
jak to tylko możliwe, i od wielu lat traktowała dłonie jako swój ogromny atut.
Cisza panująca w domu bynajmniej jej nie
przeszkadzała. Mąż, z wykształcenia kardiolog, tego dnia miał dyżur. Chłopcy
standardowo kręcili się gdzieś na mieście. Pies biegał po podwórku. Nikt nie
krzątał jej się pod nosem i choć z reguły lubiła hałas, tym razem aktualna
sytuacja w zupełności jej odpowiadała. W tej chwili potrzebowała świętego
spokoju jak niczego innego na świecie.
Zdecydowała się na odcień zdecydowanego karminu, który
uważała chyba za swój ulubiony kolor. Roald za nim nie przepadał, twierdził, że
lakier bezbarwny wygląda na jej paznokciach znacznie lepiej, o francuskim
manikiurze już nie wspominając, ale Roald siedział w pracy, a ona dawno już
zrezygnowała z prób dopasowania się do jego gustów. Byli małżeństwem od
siedemnastu lat. Czasy, w których każde z nich usiłowało za wszelką cenę
spełniać zachcianki drugiego, minęły wieki temu – na szczęście.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Jak na złość, akurat teraz,
gdy lewa dłoń jeszcze nie wyschła, a za prawą nawet nie zdążyła się zabrać.
Dlaczego goście zawsze muszą przychodzić w nieodpowiednich momentach? I czy nie
mogliby chociaż zapowiadać swoich wizyt? No, chyba że to któryś z chłopców,
standardowo zapominając kluczy. Wcale by jej to nie zdziwiło. Hamując
narastającą złość, Annette szybko odstawiła karminowy lakier i zmywacz na
parapet i ruszyła w stronę wejściowych drzwi.
A potem je otworzyła i problem niewyschniętych
paznokci nagle zupełnie stracił na wartości.
*
Wróciła. Wróciła, po dwudziestu dwóch latach, po
kilkuset miesiącach i kilku tysiącach dni. Wróciła niczym sen z przeszłości,
niczym ptak, który na bardzo długi okres wyleciał do ciepłych krajów. Gdy
odlatywał, był jeszcze małą istotą, a teraz tuż przed nią siadała młoda
wprawdzie, ale już dojrzała kobieta. Kobieta, jak sądziła Annette na podstawie
jej dość niekonwencjonalnego wizerunku, bardzo specyficzna. I
najprawdopodobniej podobna do matki, choć wizualnie wciąż pozostawała idealną,
żeńską kopią swojego ojca.
Przyjechała z mężczyzną, na pierwszy rzut oka o kilka
lat starszym od siebie, którego Annette na pewno już kiedyś widziała, mimo iż
zupełnie nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd właściwie kojarzy jego sylwetkę.
Przedstawił się jako Magnus Hegle, co niczego konkretnego jej nie powiedziało,
jednak nie miała wątpliwości co do tego, że go zna, a jeśli nawet nie, to przynajmniej
gdzieś już się z nim zetknęła. Zresztą nie było to w tej chwili najważniejsze.
Skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie jest przystojny – jeśli coś go z Chloe
łączyło, to należało dziewczynie śmiało przyznać, że podobnie jak Vibeke
szczyciła się niezłym gustem w zakresie doboru partnerów - ale aktualnie
koncentrowała się przede wszystkim na szarookiej brunetce. Och, dobry Boże,
jakaż była do niego podobna! Vibeke wpadłaby w rozpacz, gdyby się dowiedziała,
gdyby odkryła, że przez tyle lat zupełnie nic się nie zmieniło. Annette nigdy
nie spotkała Pettera Uberholdta na żywo, ale widziała go na zdjęciu i
zapamiętała tę twarz na zawsze. To była piękna twarz. Zdecydowana i elegancka.
A teraz patrzyła na jej nowe ucieleśnienie, zimne, twarde i zagniewane. Mimowolnie
poczuła, jak robi jej się gorąco. W życiu nie przyszłoby jej do głowy, że
jeszcze ją zobaczy.
- Herbaty? – zapytała, starając się przerwać
kilkusekundową ciszę, która zapanowała w pomieszczeniu. Dziewczyna w milczeniu
pokręciła głową, zaś jej towarzysz uśmiechnął się niezręcznie.
- Dziękujemy, jesteśmy tylko na chwilę. Nie chcemy
zajmować pani czasu, tym bardziej, że się nie zapowiadaliśmy.
- To żaden problem – powiedziała niepewnie, po czym
przełknęła ślinę odrobinę zbyt głośno. – No więc… co mogę dla was zrobić?
Mężczyzna spojrzał na Chloe, ale ona konsekwentnie
wpatrywała się w czubki swoich butów, najwyraźniej nie mając najmniejszej
ochoty uczestniczyć w tej rozmowie. Chyba szybko uświadomił sobie ten fakt, bo
ciężko westchnął i zabrał głos.
- Ogólnie rzecz biorąc – zaczął spokojnym tonem –
szukamy biologicznych rodziców Chloe. Byliśmy w domu dziecka i zebraliśmy tam
kilka informacji, a teraz pomyśleliśmy, że może pani by nam coś…
podpowiedziała.
Annette po raz pierwszy pożałowała, że była w domu sama.
Może gdyby ktoś jej tutaj towarzyszył i wprowadził typowy, codzienny harmider,
intensywnie bicie jej serca nie brzmiałoby aż tak donośnie.
- Nie widziałam się z twoją matką od lat –
powiedziała, kierując te słowa w stronę brunetki. Spodziewała się chociażby
spojrzenia, jednak przeliczyła się sromotnie, bo Chloe nadal bardzo uparcie
przypatrywała się podłodze i unikała wszelkiego kontaktu wzrokowego. Annette
ogarnęło nieprzyjemne przeczucie, że jej podobieństwo do Vibeke może się okazać
znacznie większe, niż się początkowo spodziewała. – Nie utrzymujemy kontaktu,
nasze drogi rozeszły się jakiś czas po… - Boże, do takiej konwersacji powinna
przynajmniej móc się należycie przygotować. – Po twoich narodzinach, mniej
więcej. Z tego, co wiem, nadal mieszka w Tromsø. Stamtąd zresztą pochodzi.
- A ojciec? – facet postanowił najwyraźniej przejąć
wszelką inicjatywę w tej rozmowie, sądząc po zachowaniu Chloe, jak najbardziej
słusznie. – Zna go pani?
W pokoju znów zrobiło się cicho. Annette poczuła, jak
ogarnia ją poczucie bezradności. Co powinna właściwie powiedzieć? Aż za dobrze
pamiętała, że Vibeke nie podała nazwiska Pettera przy sporządzaniu aktu
urodzenia. W pierwszym odruchu chciała to zrobić, ale potem uznała, że byłoby
to głupotą, z uwagi na zaistnienie takich właśnie sytuacji, jak ta. Choć wtedy
żadna z nich nie sądziła, że jest możliwe, by Chloe podjęła w przyszłości
decyzję o poszukiwaniu swoich rodziców. Sama Annette prawdopodobnie na jej
miejscu nie chciałaby ich znać. A jednak Chloe Hansen – teraz już chyba
nazywała się inaczej, aczkolwiek prawdopodobnie nie wyszła za mąż, ani ona, ani
mężczyzna nie nosili obrączek – siedziała teraz naprzeciw niej i najwyraźniej
oczekiwała informacji. Informacji, których ona nie miała prawa podawać. Co do
swojej relacji z Vibeke nie skłamała, rzeczywiście minęły lata, odkąd ostatnio
rozmawiały. Być może z powodu Chloe, być może po prostu tak wyszło. Nie
analizowała tego, jej kuzynka prawdopodobnie też. Żyły z daleka od siebie i
tyle. Ale to nie dawało Annette przyzwolenia na podawanie nazwiska mężczyzny,
który nawet nie wiedział o tym, że ma córkę. Nie bez powodu rubryka z
personaliami ojca w jej akcie urodzenia pozostawała pusta.
- Nie – oznajmiła w końcu, z jednej strony sobą
gardząc, z drugiej mając pełną świadomość, że gdyby dostała następnych pięć
szans na rozegranie tej dyskusji, scenariusz każdej z nich wyglądałby tak samo.
– Vibeke nigdy nie chciała mi powiedzieć. Zresztą tylko raz spytałam.
Kłamstwo. Kłamstwo, kłamstwo, wierutne kłamstwo. Vibeke
powiedziała od razu, właściwie wypłakała w telefon, wtedy, we wrześniu 1989
roku, gdy Petter był już dawno w Szkocji. Wpadła w histerię, nie potrafiła
sklecić słowa. Potrzebowały dobrych pięciu minut, by Annette pojęła, co
przydarzyło się jej kuzynce.
- Nie wie pani – powtórzył facet tak, jakby miał
głębokie wątpliwości co do prawdomówności jej słów. Zacisnęła wargi, a jej
mięśnie odrobinę zesztywniały. Wątpiła, by odważył jej się zarzucić prosto w
oczy kłamstwo, ale mimo to starała się brzmieć możliwie jak najbardziej wiarygodnie.
- Nie wiem. Nie potrafię wam pomóc.
- I nie ma pani żadnych informacji o pani Hansen.
- Nie.
Kolejny napływ ciszy. Napięcie, które zastygło w
powietrzu, dałoby się pokroić nożem. W myślach Annette zaczęła się modlić o
powrót synów do domu.
Mężczyzna w końcu wziął głęboki oddech.
- No dobra, zatem…
- Jestem chora – przerwała mu nagle Chloe i wreszcie
uniosła głowę do góry, co wprawiło jej ciotkę w znacznie większy dyskomfort,
niż ten odczuwany wówczas, gdy patrzyła smętnie na podłogę. Jej przerażająco
zimny wzrok wbity w Annette sprawił, że wszystko dosłownie w niej zamarło. Ta
dziewczyna miała w sobie coś cholernie nieprzyjemnego. A poza tym
najprawdopodobniej właśnie informowała ją o fakcie, którego już od kilku minut
się spodziewała i którego bała się najbardziej. – Psychicznie. Mam zaburzenie
afektywne dwubiegunowe, leczę się od lat. Ona też?
Annette zastygła w miejscu niczym posąg. Chciała się
odezwać, ale słowa dosłownie utkwiły jej w gardle. Kątem oka zauważyła, że w
przypływie nerwowości dotknęła prawą dłonią kciuka lewej. Paznokieć, który miał
się prezentować idealnie, teraz lśnił odciskiem wskazującego palca emanującego
czerwienią. Zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco. Nie potrafiła nawet
wykonać gestu głową. Zresztą był on zbędny. Jej milczenie miało równie wymowny
charakter, co słowa. W stalowych oczach Chloe zabłyszczało coś, co dało się
określić wyłącznie mianem pogardy. Dziewczyna prychnęła nienawistnie i wstała.
- No i świetnie. Tego się właśnie spodziewałam. Więcej
informacji chyba nie potrzebuję. – Poprawiła podkoszulek i spojrzała stanowczo
na mężczyznę. – Wystarczy już tej farsy. Wychodzimy.
- Ale…
- Wychodzimy, Svendsen! – krzyknęła i pobiegła do
wyjścia, nie siląc się na jakiekolwiek pożegnanie. Trzasnęła drzwiami z
impetem, od którego szyby aż zadrżały we framugach, a Annette nagle uświadomiła
sobie, skąd zna tego faceta.
- Chwileczkę, ja…
- Przepraszamy za najście – rzucił i również podniósł
się do pionu, choć ewidentnie planował inaczej rozegrać tę rozmowę. – Bardzo
nam pani… pomogła. – W jego głowie pobrzmiewał nie tyle sarkazm, co raczej
lekkie rozczarowanie.
- Ale…
- Miłego dnia, pani Lebelt – powiedział z pewną dozą
przygnębienia, po czym wymaszerował z mieszkania spokojnym, ale zdecydowanym
krokiem. Tym razem trzaśnięcia nie było.
*
Jednak potrafiła milczeć przez całą drogę. I to chyba
niekoniecznie z powodu fochów. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nie było
na niej smutku, rozgoryczenia czy złości. Nie było rozpaczy, nie było żalu, nie
było gniewu. Nie było niczego. Wydawała się tylko odrobinę bledsza, niż
zazwyczaj, jakby wysmarowała się zbyt jasnym fluidem. Oczami wodziła gdzieś
mętnie za szybą, zerkając to na asfalt, to na inne samochody, to na drzewa i
budynki. Gdy przystanęli na stacji benzynowej i zapytał, czy czegoś sobie
życzy, pokręciła tylko głową, rzecz jasna nawet nie zaszczycając go
spojrzeniem. Była to ich jedyna jak do tej pory interakcja przez całą podróż.
Nie próbował ciągnąć rozmowy. Czuł, że i tak nic by z
niej nie wyszło, a poza tym na dobrą sprawę nawet nie miał pomysłu na to, co
mógłby właściwie powiedzieć. Nie umiał ocenić, co w tej chwili właściwie w niej
siedziało, ale wydawało mu się, że niewiele istniało takich słów, które
nadawały się w takiej sytuacji. Nie odezwał się zatem aż do Oslo, w niektórych
momentach wręcz siłą zmuszając się do milczenia. Prawdopodobnie właśnie pobijał
własny rekord w zakresie liczby minut bez wydobywania z siebie głosu.
O dziwo, to ona pierwsza przełamała ciszę, gdzieś już
na przedmieściach stolicy, kiedy myślami był chyba bardziej w pobliżu problemu
złapania najbliższego możliwego samolotu do jakiekolwiek ośrodka nieoddalonego
od Pokljuki o więcej niż czterysta kilometrów.
- Magnus Hegle – powiedziała nieszczególnie donośnym
głosem, spoglądając na niego – po raz pierwszy, odkąd wsiedli do samochodu w
Sarpsborgu. – Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Nazwisko rozumiem, ale czemu Magnus?
Zazgrzytał zębami, wbijając wzrok we wsteczne
lusterko. Ostatnią rzeczą, której pragnął na chwilę obecną, było tłumaczenie
się z Magnusa, chociaż sama odpowiedź na jej pytanie wydawała się banalna. Nie
bez powodu Eldar wciąż go tak nazywał, nie bez powodu Sverre – cholerny Sverre,
o tak, myślenie o nim też stanowiło idealny scenariusz na ten wieczór – to
właśnie imię wykrzyczał w jego kierunku w supermarkecie, i nie bez powodu
zastosował je tego popołudnia, gdy niepewne spojrzenie Annette Lebelt
zasugerowało mu, że być może i skądś go ona kojarzy, ale nie na tyle, by
uświadomić sobie, kto tak naprawdę przed nią stoi. Kiedy należał jeszcze do drużyny
z Leangen – w czasach jej funkcjonowania we względnie sensownej formie – i miał
czternaście lat czy coś koło tego, zajmowali się różnymi niekoniecznie
chwalebnymi czynami, które zmuszały ich do stosowania lekko zmodyfikowanych
personaliów. Na przykład wtedy, gdy postanowili zrobić numer pewnemu
wkurzającemu ich nauczycielowi. Rasmus, jako najstarszy, osobiście podjął się
zadania wykonania telefonu z rzekomej firmy produkującej preparaty na wrzody. A
na wstępie, jak przystało na profesjonalnego pracownika, rzecz jasna się
przedstawił – swoim drugim imieniem i nazwiskiem panieńskim matki.
I tak się przyjęło. Dlatego Eldar z reguły był
Tomasem, Sverre Amundem, Rasmus Kjetilem i tak dalej. Dlatego on, na swoje
nieszczęście, musiał dźwigać ciężar Magnusa od wielu lat, co doprowadzało go do
obłędu, ale zarazem najwyraźniej chyba weszło mu w krew, sądząc po tym, że, jak
słusznie zauważyła Chloe, mógł wybrać każdą opcję, a mimo to zastosował
najprostszy i jednocześnie najbardziej irytujący go chwyt.
Przygryzł lekko dolną wargę.
- Najszybciej przyszło mi do głowy. Mam tak na drugie.
- Serio?
- Taa.
- Ładnie. – Znowu rzuciła mu bardzo bezpośrednie
spojrzenie, które odwzajemnił, spodziewając się ujrzeć w jej tytanowych oczach
ślady ironii. Nic jednak nie wskazywało na to, by była w swojej wypowiedzi
sarkastyczna. Mało tego, jej najsubtelniejszy w świecie uśmiech – bo ponownie
się uśmiechnęła – zdawał się emanować szczerością. – Tak… elegancko.
- Skoro tak twierdzisz. – Wzruszył ramionami, choć
wcale nie był wobec tej uwagi aż tak obojętny. Po raz pierwszy, odkąd ją
poznał, pojawiły się w niej ślady jakiejś ludzkiej, kobiecej natury. Do tej
pory stała przed nim silna twardzielka o męskim sposobie bycia, z papierosem i
kolczykami, cwaniara nie wahająca się używać ostrego języka. Teraz ten obraz
gdzieś zanikł, pozostawiając kogoś, kogo jeszcze w tym ciele jak dotąd nie
widział.
- Jesteś na mnie zły? – zapytała jak najbardziej
poważnie, odgarniając kosmyk swoich granatowoczarnych włosów za ucho. – Za to,
że ci nie powiedziałam?
- O czym?
- Wiesz, o czym. – Zacisnęła usta w kreskę. – O tym,
że się leczę.
- Nie musiałaś mi mówić.
- Ale powinnam.
- Ale nie musiałaś – powtórzył z uporem i znów na nią
spojrzał. Wydawała się niemal zakłopotana, co już zupełnie go zaskoczyło. – Ślubu
nie bierzemy, nie musisz mi się z niczego tłumaczyć ani tym bardziej opowiadać
o swoich problemach.
- Więc nie jesteś zły?
- Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy – parsknął
pod nosem, myśląc, że w tym momencie było w niej coś z dziewięcioletniej dziewczynki.
– To, że się nie odzywam, nie znaczy, że jestem zły. Po prostu widzę, że nie
masz ochoty rozmawiać. I tyle.
Zerknęła na czubki swoich kolan.
- Nie jestem pewna, czy chcę to ciągnąć – wymamrotała
cicho. – Czy rzeczywiście chcę jej szukać.
- Wycofujesz się?
- Potrzebuję czasu. – Znów uniosła wzrok z miną
zbitego psa. – Muszę się zastanowić. Pomyśleć. Wydaje mi się, że nie czuję się
gotowa na to, by ją spotkać. W pewnym momencie byłam, ale teraz… Teraz kiedy
wiem, że to wszystko jest przez nią, że przekazała mi to w genach i zostawiła
jak śmiecia na schodach… - wydawała się naprawdę przygnębiona, chyba pierwszy
raz, odkąd się spotkali. – Potrzebuję czasu – powtórzyła, a on ze zrozumieniem
skinął głową.
- Raczej nigdzie nam się nie spieszy – zauważył dyplomatycznie,
czego już nie skomentowała. Na nowo zapadła cisza, której towarzystwo opuściło
ich dopiero pod jej wieżowcem, gdy zatrzymał samochód na chodniku.
- Gdzie teraz macie zawody?
- Słowenia. Pokljuka.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Dzisiaj. Teraz. Jak tylko dorwę samolot. – Zerknął
na zegarek i uśmiechnął się pod nosem. – Obowiązki zawodowe wzywają, wiesz.
- Jasne.
I znów milczenie, po raz trzysta dwudziesty tego dnia.
- Skop im tyłki – powiedziała nagle, przesunęła mu
palcami po nadgarstku w ramach pożegnania i wysiadła. Trzysta dwudziesty
pierwszy epizod ciszy ścisnął mu żołądek bardziej, niż wszystkie pozostałe
razem wzięte.
*
Vibeke Hansen zadrżała. Zadrżała na widok dzwoniącego
telefonu i widniejącego na ekranie nazwiska. Zadrżała na myśl o swoich
dotychczasowych obawach. Zadrżała na wspomnienie maja 1990.
Odebrała ze strachem, którego w żaden sposób nie
potrafiła ukryć. I chyba nawet nie zamierzała próbować. Wszystko w niej
dygotało.
- Halo?
Annette odezwała się dopiero po paru sekundach.
- Była u mnie twoja córka – powiedziała tak cicho, że
niemalże nie dało się jej usłyszeć. – Z mężczyzną. Szukają cię.
Vibeke zamknęła oczy. Tego się właśnie spodziewała.
Czuła, że tak będzie, że to wkrótce nastąpi, choć dotąd nie mogła ustalić,
kiedy i jak. Teraz była już nieco mądrzejsza. I miała pewność, pewność, że to
wszystko jej się nie uroiło, że dobra intuicja, którą się zawsze szczyciła, do
tej pory nie zanikła.
- Ja nie mam córki – wyszeptała, usiłując powstrzymać
łzy napływające do oczu. Nic się nie zmieniło, nadal była tak samo żałosna i
słaba emocjonalnie, pod każdym względem.
- Masz. Masz dorosłą, dojrzałą, inteligentną córkę,
która tak jak ty choruje na zaburzenie afektywne dwubiegunowe i chce spojrzeć
ci w oczy. I nie sądzę, byś mogła przed tym uciec, choćbyś nawet wyjechała na
drugi koniec świata.
- Nie jestem na to gotowa.
- Po to właśnie dzwonię – odpowiedź Annette nie
zawierała śladów większego współczucia. – Żebyś się przygotowała.
Nie dało się tu chyba zastosować żadnej logicznej
riposty.
- Wygląda zupełnie jak on – szepnęła jej kuzynka po
minucie bolesnej ciszy. – Ma jego oczy, jego nos, jego wargi. Rozpoznałabyś ją
od razu. Po prostu skóra zdarta z ojca.
- Pytała o niego?
- Owszem.
Vibeke wstrzymała oddech, a jej serce gwałtownie
przyspieszyło.
- I co?
- Nic nie powiedziałam.
Fala ulgi, którą ją zalała, przebiegła po całych jej
plecach w ramach gorącego dreszczu.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Ty to zrobisz. W końcu będziesz
musiała.
- Nie.
- Nie uciekniesz przed tym, Vibeke – powtórzyła
uparcie Annette, ale ona tylko intensywnie pokręciła głową, nie myśląc o
fakcie, że przecież jej rozmówczyni nie jest w stanie zobaczyć tego gestu.
- Daj mi spokój – wymamrotała płaczliwie w telefon i
odłożyła słuchawkę. W tej chwili drżał już każdy jej mięsień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz