czwartek, 2 października 2014

1.04


so get up off the floor and believe in life
no one's gonna ever ask you twice


Annette Lebelt zawsze uważała, że ma w życiu szczęście. Przez czterdzieści trzy lata nie odnotowała żadnych znaczących niepowodzeń, które mogłyby rzucać jakiekolwiek cienie na jej aktualną, wygodną sytuację. Skończyła studia, znalazła pracę, wyszła za mąż, urodziła trzech synów i wyprowadziła się z ciasnego mieszkania na piątym piętrze wieżowca do całkiem przyjemnego domu jednorodzinnego ze sporych rozmiarów ogrodem jeszcze przed swoimi trzydziestymi piątymi urodzinami, co uważała za dość duży sukces. Nawet egzamin na prawo jazdy zdała za pierwszym razem. Wszystko, czego się tykała, przynosiło z reguły pożądane efekty, a ona sama uważała się za kobietę w każdej mierze spełnioną, mimo wciąż niezrealizowanego zamiaru podróży po Europie i braku upragnionej córki. Na chwilę obecną życie dawało jej pełną satysfakcję. Nie widziała żadnych większych powodów do narzekań.
Czasem myślała o roku 1990. Rzadko, bo to nie było wspomnienie, które chciałaby przywoływać, a Annette Lebelt aż za dobrze radziła sobie z odtrącaniem niefortunnych elementów przeszłości. Uważała, że roztrząsanie ich po latach jest pozbawione sensu. Czy zastanawianie się nad tym, jak wyglądałby świat, gdyby nie zgodziła się wówczas pomóc kuzynce, cokolwiek by zmieniło? Czy wymazałoby tamten moment albo uczyniło go chociaż mniej istotnym? Nie mogła już cofnąć czasu – zresztą chyba i tak by tego nie zrobiła, nawet gdyby otrzymała taką szansę. Vibeke podjęła decyzję, do której miała pełne prawo, a ona, Annette, była jej jedyną ówczesną przyjaciółką i czuła się w pełni zobowiązana do udzielenia jej moralnego i fizycznego wsparcia. I tak też właśnie postąpiła. To, że potem przez kilka tygodni nie mogła spać, ogarnięta wyrzutami sumienia i poczuciem, że przyczyniła się do pozostawienia tej bezbronnej dziewczynki samej sobie, to, że przez wiele miesięcy nie potrafiła nawet nawiązać kontaktu z Vibeke, co skutkowało tym, że ich relacje zupełnie zanikły, to, że parę razy poszła do tego sierocińca, tylko po to, by zobaczyć dziecko, które siedemnastego maja 1990 roku zostawiła na schodach z aktem urodzenia – to już nie miało żadnego znaczenia. Stało się. Nie było sensu do tego wracać, tym bardziej, że Chloe zniknęła. Ktoś ją stamtąd zabrał. Przygarnął ją, wziął pod swoje skrzydła, potraktował jak własną córkę. Została uratowana. I mogła być teraz wszędzie, a Annette nigdy nie próbowała jej szukać, choć przecież kiedyś tak bardzo ją do niej ciągnęło, choć przecież ją odwiedzała, patrzyła na nią zza szyby i zastanawiała się niejednokrotnie, jakim cudem się na to wszystko zgodziła. Ale czyż nie wyszło jej to na dobre? Kimkolwiek byli ludzie, którzy ją adoptowali – Annette nie znała ich tożsamości, nie miała prawa do otrzymania takich informacji, choć pracownicy sierocińca zawsze wykazywali wobec niej zaskakująco wiele wyrozumiałości – niewątpliwie zapewnili jej życie, którego jej biologiczna matka nie mogłaby jej dać, nawet gdyby chciała. A nie chciała.
W ten poniedziałek pani Lebelt nie myślała bynajmniej o Chloe Hansen. Ani o maju 1990. Ani o padającym wówczas deszczu, paskudnym wietrze, piorunach w oddali czy swoim przemoczonych butach. Od tamtego dnia minęły dwadzieścia dwa lata, a ona była zapracowaną żoną i matką, której właśnie kończyła się przerwa obiadowa. Za kilka godzin wyjdzie z banku, wsiądzie w samochód i pojedzie do domu, gdzie czekało na nią milion typowych dla kobiety jej pokroju obowiązków. Poprawiając starannie włosy, przypomniała sobie, że w czwartek ma zebranie rodziców w szkole Gunnara i że musi się na nie niestety wybrać, bo jej najmłodszy syn ewidentnie nie radził sobie ostatnimi czasy z matematyką. Typowa codzienność, krótko mówiąc.
Zapowiadał się najzwyklejszy w świecie poniedziałek.


*


Miał wrażenie, jakby w przeciągu kilkunastu godzin o jego umysł uderzyło mnóstwo różnych bodźców, których nie umiał poukładać w logiczną całość. Choroba dziadka, Chloe i jej idiotyczne pomysły, eldarowa ojcowska misja, a przede wszystkim Sverre – to wszystko trafiło w niego nagle i niespodziewanie, i choć od dłuższego czasu utyskiwał na monotonię swojego życia, teraz doszedł do wniosku, że jednak nadmiar urozmaiceń też nie stanowi szczytu jego marzeń.
Sverre. Poczciwy, lojalny, niekonwencjonalny Sverre Amund Lundin. Ile mieli lat, kiedy się poznali? Pięć? Coś koło tego. Ten sam rocznik, 1985, Sverre starszy o sześć miesięcy, bo ze stycznia. Razem leżakowali w przedszkolu. I uczyli się pisać. I siedzieli w jednej ławce na matmie. I grali w hokeja. I milion innych pierdół, które się wyczynia z kumplem, gdy się jest jeszcze dzieciakiem. Sverrego znał najdłużej z całej drużyny z Leangen, z resztą skrzyknęli się już w szkole podstawowej. Wydawałoby się, że ta relacja może przetrwać wszystko. A jednak.
Pamiętał doskonale, kiedy go ostatni raz widział. W czerwcu. Na pewno w czerwcu, i to czystym przypadkiem, bo nie miał pojęcia, że Sverre w ogóle jest w Trondheim, nikt nie wiedział. Trwał już okres po jego przeprowadzce do Bergen, okres izolacji. Jednego dnia Sverre jeszcze był, a drugiego zniknął, jakby się rozpłynął, jakby nigdy tak naprawdę nie istniał. I żaden z nich nawet nie potrafił stwierdzić, co się właściwie stało, bo chyba po prostu nie istniało logiczne wytłumaczenie, powód, którym dałoby się racjonalnie wyjaśnić, dlaczego ich kumpel jeszcze do niedawna starał się z nimi utrzymać kontakt, teraz zaś postanowił zapaść się pod ziemię z butelką wódki. Wpadli na siebie w supermarkecie, niczym dwójka starych znajomych, przy dziale z płatkami zbożowymi. Emil nie znosił płatków. To matka wysłała go na te przeklęte zakupy, jak za dawnych czasów, twierdząc, że skoro już raczył przyjechać, to może być też na tyle uczynny, by zrobić sprawunki. Nie stawiał się. Poszedł po pieprzone płatki i odkrył, że Sverre Lundin nadal żyje, owszem, żyje, nie umarł, nie utonął, nie zaginął, nie poleciał w kosmos, nie, żyje i… no cóż, chyba nie miewa się dobrze, sądząc po tym, że najebany w trzy dupy wpatruje się w pudełko z kukurydzianym badziewiem tak, jakby nie był do końca pewien, gdzie się właściwie znajduje. Bo pewnie rzeczywiście nie był. Gapił się na płatki, a potem nagle dostrzegł Emila i rozdziawił usta na maksymalną szerokość. Maaaaaagnuuuus! Kopę laaaat! Uścisk. Zdecydowanie zbyt mocny. Na emilowe oko w tamtym momencie w grę wchodził więcej niż jeden promil.
Od tamtej pory już się nie spotkali. Ani nie rozmawiali, bo Sverre znowu zniknął, i to na dobre, do tego stopnia, że nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na wiadomości, i jak wynikało z relacji reszty członków drużyny z Leangen, konsekwentnie nie otwierał drzwi kawalerki, którą rzekomo wynajmował. Po prostu przepadł.
Zapytał o to Eldara, gdy tamten najspokojniej w świecie na jego oczach włamywał się do serwerów urzędu miejskiego w Oslo, by pozyskać adres domowy Chloe Berger. Zgadywał, że jeżeli ktokolwiek może mieć względnie aktualne w tej kwestii informacje, to tylko on. Ale na wspomnienie Lundina Eldar tylko parsknął śmiechem, i to tym możliwie jak najbardziej zjadliwym. Amund?, powtórzył, nie odrywając wzroku od ekranu ani palców od klawiatury. Stary, Amund już dawno popłynął.
Popłynął. Co znaczyło popłynął? Kolejne pytanie. I kolejna salwa śmiechu. Posłuchaj mnie, przyjacielu, Lundin jest skończony. Po prostu. Zapija się na śmierć w swoim pierdolonym Bergen. Udaje, że pracuje, a tak naprawdę maszeruje pod szafot. I ma w dupie wszystko i wszystkich. Myślisz, że jesteś jedyną osobą, od której nie odbiera, kurwa, telefonu?
Powinienem tam jechać?, rzucił spontanicznie, choć oczywiście ta opcja nie wchodziła w rachubę, przynajmniej na dzień dzisiejszy. Nawet, jeśli czuł, że odpowiedź brzmi twierdząco. Eldar tylko przewrócił oczami. Po cholerę? Pocałujesz klamkę. On nie chce pomocy, Magnus. Nigdy nie chciał. Zapomniałeś już, jaki zawsze był? Wszystko zrobi sam. No to niech spada na drzewo. Nie jest zainteresowany wsparciem ode mnie, nie jest zainteresowany wsparciem od Rasmusa, od ciebie też nie będzie. Możesz sobie gadać. Nasz kumpel stał się istotą w pełni samowystarczalną.
I tyle. I wszystko jasne. Oczywiście zaraz po tej rozmowie, w typowo przekorny dla siebie sposób wykonał telefon, z jakąś dziwacznie absurdalną nadzieją, że doczeka się odpowiedzi. Ale tak jak od wielu miesięcy, odezwało się kilka sygnałów, a potem połączenie zostało przerwane. Sverre stał się samowystarczalny. Drużyna z Leangen nie była mu już potrzebna, w każdym nie razie nie w drodze do autodestrukcji.
Nie potrafił przestać o tym myśleć. Nie potrafił przestać myśleć o czasach, gdy wszystko wydawało się banalnie proste, nie potrafił przestać myśleć o tym, co miało ich w przyszłości czekać, nie potrafił przestać myśleć o gorzkim Amund już dawno popłynął mówiącym aż nazbyt wiele o momencie dzisiejszym. O pozycji, na której aktualnie stali. Tak, jemu się udało, ale oni poszli w jakichś dziwnych, niefortunnych kierunkach, oddalając się od siebie, jak ludzie maszerujący w stronę zupełnie różnych punktów, choć w gruncie rzeczy sprowadzających się do jednej i tej samej bierności. Sverre teoretycznie był w Bergen, a w praktyce mógł znajdować się w każdym miejscu na tej planecie, z flaszką bądź nie, z jakimikolwiek wizjami na jutro lub nie, żywy albo nie. Nie wiadomo. Nic nie wiadomo.
Pustka, cisza, niepokój. Pytania bez odpowiedzi.


*


- Powiesz mi w końcu, co w ogóle robisz w kraju? – Chloe wyrwała go z zamyślenia, zmusiła do tego, by zszedł na ziemię, choć na kilka sekund odrzucając natrętne myśli, które były mu bardzo nie na rękę, ale których praktycznie nie dało się od siebie odepchnąć. Siedziała w fotelu pasażera z naburmuszoną miną i rękoma skrzyżowanymi na piersiach, co go bynajmniej nie dziwiło, jakkolwiek musiał przyznać, że jej upór robił na niej wrażenie. Przez ostatnich czterdzieści pięć minut odezwała się raz, i to dość lakonicznie (Mogę zapalić? Nie. Prychnęła z pogardą, ale nie zapaliła. Uznał to za sukces), resztę czasu spędzając na bezmyślnym gapieniu się na rozpościerające się za szybą krajobrazy. Nieszczególnie się tym martwił. Miał zdecydowanie zbyt wiele problemów na głowie, by przejmować się jej fochami.
- Sprawy rodzinne – odparł bez zastanowienia, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem. – Miałem kilka rzeczy do załatwienia w Trondheim.
- Telepałeś się tu autem z Trondheim?
- Nie rozśmieszaj mnie. – Tym razem to on pozwolił sobie na prychnięcie. – Jasne, że przyleciałem.
- To skąd wziąłeś brykę?
- Jedna awaryjna w stolicy zawsze się, jak widać, przydaje – uśmiechnął się cynicznie pod nosem. – Tarjei czule się nią zajmuje.
- Dużo masz takich samochodów do czułego zajmowania?
- Cztery.
Chloe przewróciła oczami.
- Po co jednemu facetowi cztery samochody?
- Po to, żebyś mogła zadawać kretyńskie pytania – rzucił niezbyt kulturalnie, bo coraz bardziej irytowała go jej wielce obrażona mina. – Powiedzmy, że lubię wydawać kasę na niepotrzebne bzdety. Zadowolona?
 Nie odpowiedziała. Wzrok miała wbity w przednią szybę, a usta lekko przygryzione, dzięki czemu wydawały się jeszcze bardziej wąskie, niż zwykle. Przyszło mu do głowy, że może teraz znowu nie odezwie się do niego aż do Sarpsborga, ale po mniej więcej minucie znów zabrała głos.
- Ja bym kupiła Rubensa – powiedziała, kierując te słowa bardziej do szyby, niż do niego, jednak i tak czuł się w obowiązku podłapać hasło.
- Rubensa?
- Pewnie nic ci to nie mówi, co? – spojrzała na niego drwiąco. Tylko parsknął śmiechem.
- Pudło. Flamandzki malarz baroku. Wielki artysta, bla bla bla. Próbuj dalej.
- Jestem pod wrażeniem.
- Słusznie.
Cisza. Czyżby naprawdę wygrywał z nią werbalną konfrontację? Coś takiego! Może nawet i wzruszyłby go ten sukces, gdyby nie był tak bardzo wyprowadzony z równowagi ostatnimi wydarzeniami.  Zresztą, o jakie wydarzenia właściwie chodziło? O nagłe uświadomienie sobie, że jego najlepszy kumpel z dzieciństwa postanowił sam siebie wykończyć, a on nie umiał mu pomóc?
- Urodził się w Westfalii, w 1577 – poinformowała go niespodziewanie, w dalszym ciągu na niego nie patrząc. – Szósty z siedmiorga dzieci. Jego ojciec zmarł, kiedy miał dziesięć lat. Wyprowadzili się do Antwerpii, tam zaczął tworzyć. Potem przeniósł się do Włoch. Czerpał dużo inspiracji z Tycjana. Nie mam pojęcia, dlaczego ci o tym opowiadam.
- Ponieważ nawet ty nie jesteś w stanie siedzieć przez całą drogę do Sarpsborga nabzdyczona – odparł ze stoickim spokojem. Nie znał jej za dobrze, ale wydawało mu się jasne, że jakakolwiek oznaka podtrzymania rozmowy z jej strony powinna być postrzegana jako dobry sygnał. – To twój ulubiony malarz? – zapytał, nie mając do końca pewności, dlaczego ciągnie temat, na którym ani się nie znał, ani też nigdy nie był specjalnie nim zafascynowany.  
Zamyśliła się, jakby nie czuła stuprocentowego przekonania.
- Tak – powiedziała w końcu. – Chyba… chyba tak. Tak myślę. Czasami wydaje mi się, że nie można mieć kogoś takiego, jak ulubiony malarz, bo wszyscy są wielcy i tak dalej, ale… Tak. Rubens jest dla mnie wyjątkowy.
- Z jakiegoś konkretnego powodu?
- Lubię jego sztukę. Jego specyficzną dynamikę. Jego postacie wydają mi się prawdziwe. Niby trochę wyidealizowane, a jednak realistyczne. Zmysłowe. On po prostu… potrafił patrzeć na ludzi. I miał wszystko pod kontrolą. Żadnych problemów psychicznych, żadnego pijaństwa, nic. Był człowiekiem sukcesu. Trzymał świat za jaja. Chyba trochę mu zazdroszczę.
Uznał tę odpowiedź za satysfakcjonującą. Spodziewał się, że coś jeszcze zostanie do niej dodane, ale Chloe na nowo zamilkła. Cisza, która zapadła, miała w sobie bardzo przytłaczający pierwiastek.
- I co? – zapytał, chcąc ją przerwać. Poza tym nie był do końca pewien, czy aby mu się nie przywidziało, ale odniósł wrażenie, jakby w momencie, w którym mówiła o Rubensie, w jej rozdrażnionych i beznamiętnych oczach na chwilę pojawiła się iskra. Chciał ją znowu zobaczyć.
- Co co?
- No, pojechał do Włoch i czerpał inspirację z Tycjana, i co dalej?
Uniosła brwi z lekkim niedowierzaniem, po czym zrobiła wymowną minę.
- Nie musisz się silić na uprzejmości.
- Że co?
- Słuchaj, wiem, że sztuka cię nie interesuje. Jesteś wesołym sportowcem i gówno cię obchodzi, co malował jakiś tam koleś w siedemnastym wieku. Rozumiem to, możesz sobie darować.
- Skoro lubisz o nim opowiadać, rób to.
- Skąd myśl, że lubię o nim opowiadać?
- A nie jest tak?
Zmrużyła oczy i spojrzała na niego niemalże poważnie. Najwyraźniej trochę wybił ją z rytmu – kolejne osiągnięcie w tej rozmowie. Na moment zapanowało milczenie. Prawdopodobnie miała problem ze znalezieniem odpowiedniej riposty.
- Co chcesz właściwie wiedzieć? – zapytała wreszcie, cedząc słowa z chłodną starannością.
Wzruszył ramionami.
- To, co uznasz za stosowne – oświadczył spokojnie, nie bez zmieszanego z ulgą zaskoczenia uświadamiając sobie, że od paru minut nie myślał o Sverrem. Jej niepewny, blady, ale ewidentny uśmiech utwierdził go w przekonaniu, iż najprawdopodobniej właśnie złapał na haczyk rybkę, którą cholernie ciężko było złowić.


*


Pamiętała to miejsce. Trochę ją to zaskakiwało, bo w umyśle nie zachowała z tamtych czasów zbyt wielu wspomnień, co zresztą wcale nie stanowiło powodu do zmartwienia. Ale w momencie, w którym podjechali pod sierociniec, wiedziała od razu. Właśnie tutaj wszystko się dla niej zaczęło, w tym nieprzyjemnym budynku. Przez dwadzieścia lat niewiele się zmienił. Żałosna aparycja była chyba cechą charakterystyczną każdego domu dziecka. Nie spodziewała się niczego lepszego. Wyglądało to mniej więcej tak, jak kojarzyła z odległych czasów spędzonych za tymi ścianami. Niepozornie, nieciekawie, przygnębiająco. Podobnie, jak większa część jej życiorysu, o ile nie całość.
Uderzyła ją myśl, że tego dnia może spotkać swoją biologiczną matkę. Oczywiście nic nie wskazywało na taki scenariusz, przyjechali tu, jak to ujął radosny detektyw od siedmiu boleści, po informacje, ale nie mogła wykluczyć podobnej opcji. A na to z całą pewnością nie była gotowa. Co właściwie by jej powiedziała? Cześć, to ja, bękart, którego dawno temu zostawiłaś, chcę ci tylko powiedzieć, że cię nienawidzę i że nigdy cię nie potrzebowałam?
Dupek w pełni przejął inicjatywę. Gdy energicznie wymaszerował z samochodu, wkroczył do środka i stanowczo wyraził chęć widzenia z dyrekcją, zdobyła się jedynie na to, by poczłapać za nim bez słowa, nie wykazując większego zaangażowania. Co chyba mu zbytnio nie przeszkadzało – wyglądał na osobę, która nie ma problemu z załatwianiem tak swoich spraw, jak i cudzych. Zresztą przypuszczała, że ze swoim gadanym i rozpoznawalną twarzą będzie miał znacznie większe szanse uzyskania spodziewanych efektów, niż ona.
Wkurzał ją. A jednocześnie go lubiła. To, że pozwolił jej opowiadać o Rubensie, wiele dla niej znaczyło, nawet jeśli nigdy by się do tego głośno nie przyznała. Ale przecież trafił w samo sedno, bo rzeczywiście uwielbiała mówić o swoim ukochanym malarzu, w ogóle uwielbiała mówić o sztuce, jedynej rzeczy, na której się znała i która obchodziła ją w życiu. Malowała od maleńkości, miała kilka lat, gdy pierwszy raz ujrzała rubensowskie dzieło. Wtedy jeszcze nie potrafiła go w pełni docenić. Teraz każdy obraz analizowała godzinami, ze szwajcarską precyzją, skupiając się na wszystkich drobnych szczegółach. Nie było takiego obrazu Rubensa, którego by nie kojarzyła, którego nie potrafiłaby powiązać z tytułem i okresem jego twórczości. Przeczytała o nim dziesiątki książek, uczestniczyła w niejednej prelekcji. Inspirował ją, i to nawet nie tyle swoją pracą, co stylem życia, tym, że wszystko rozegrał tak, jak chciał, jak sobie tylko zażyczył, tym, że stawiał sobie cele i osiągał je bezproblemowo. Gdyby to od niej zależało, znacznie bardziej wolałaby przypominać jego niż Muncha, najbardziej rozpoznawalnego artystę Norwegii, który tak jak ona cierpiał na cyklofrenię i z którym, spośród wszystkich kojarzonych przez nią twórców, utożsamiała się zdecydowanie najbardziej.
Tak czy siak, przegadała jakieś dwadzieścia minut, a Emil zniósł to bardzo dzielnie i chociaż nie zamierzała mu bynajmniej dziękować, w głębi serca na duszy zrobiło jej się nieco cieplej. Jakoś łatwo jej się z nim rozmawiało. Podejrzanie łatwo. Nie potrafiła nawiązywać relacji z ludźmi na innym poziomie niż łóżkowy, bo do tego potrzebowała interakcji, z którą zawsze miała problemy. A w jego przypadku jakoś to szło. Był cyniczny i złośliwy, zaś poziom jego empatii oscylował w granicach łyżeczki do herbaty, ale jednocześnie nie zgrywał dżentelmena ani zbawiciela, co mieli w zwyczaju robić wszyscy usiłujący się do niej zbliżyć faceci z Vegardem na czele. Ona nie potrzebowała rycerza, potrzebowała kogoś szczerego, kogoś, kto nie będzie się z nią cackał jak z jajkiem. Jej nowy kolega ewidentnie nie był zainteresowany dbaniem o jej uczucia. I, jak na ironię, działało to na jego korzyść.
Za ścianą słyszała krzyki. Drażniły ją. Nigdy nie lubiła dzieci. Bo były irytujące, bo zadawały wkurzające pytania, bo wrzeszczały, smarkały, pluły i wymagały stuprocentowej uwagi. Jeżeli cokolwiek mogłoby skomplikować jej życie jeszcze bardziej, niż dotąd, to tylko nieplanowana ciąża. Zrobiło jej się zimno, gdy uświadomiła sobie, że jej matka myślała prawdopodobnie w taki sam sposób.
- Więc pani była naszą podopieczną – powiedziała chłodno siedząca za biurkiem kobieta, lustrując ją wzrokiem zaraz po tym, jak Emil tonem prezentera radiowego zgrabnie wyłuszczył całą sprawę. Sądząc po niewyrażającej żadnych uczuć twarzy pani sekretarki – czy kim tam ona była – raczej nie został rozpoznany, co chyba przyjął z dużą ulgą. – W jakim okresie pani u nas przebywała?
- Od maja 1990 do września 1993.
- A nazywa się pani…?
- Berger. Chloe Annette Berger. Nie znam nazwiska biologicznej matki.
- Powinno być zawarte w akcie urodzenia. Mamy wszystkie dokumenty. – Kobieta chwyciła za telefon i wystukała jakiś numer. – Jesteś w gabinecie? Państwo mają do ciebie pewną sprawę. – po chwili odłożyła słuchawkę i rzuciła obojgu stosunkowo cierpkie spojrzenie. – Ojciec jest dyrektorem placówki od dwudziestu pięciu lat. Jeżeli ktokolwiek może pani udzielić jakichś informacji, to tylko on. Pomieszczenie piętro wyżej.


*


Rozpoznał dziewczynę natychmiast. Musiał, bo kolor oczu nie zmieniał się nawet po dwudziestu latach, a to właśnie te tęczówki wbiły mu ją na zawsze w pamięć. To nie była zwykła, przeciętna szarość, to była silna, zdecydowana, mrożąca krew w żyłach stal, która czyniła z niej wyjątkową istotę. Dzięki tej stali Chloe Hansen wyróżniała się spośród wszystkich dzieci. Dzięki tej stali Chloe Berger wyróżniała się spośród wszystkich dorosłych.
- Kojarzę panią – oznajmił Lukas Olsen spokojnym tonem, stanowczo zbyt spokojnym, jeśli zważyć na fakt, że w towarzyszącym jej mężczyźnie rozpoznał osobę, którą doskonale znał z codziennych sportowych wiadomości. W pierwszej chwili doszedł do wniosku, że na starość doznaje jakichś chorych urojeń, potem przypomniał sobie, że mieszka w kraju szczycącym się najrzadszą po Islandii gęstością zaludnienia na kontynencie i że w państwie zamieszkanym przez pięć milionów ludzi pojawienie się znanego biathlonisty za progiem domu dziecka w Sarpsborgu wbrew pozorom nie musi wcale zakrawać na absurd. Aczkolwiek halucynacje nadal wydawały się najbardziej prawdopodobną opcją, nawet jeśli mimo swoich sześćdziesięciu pięciu lat Olsen uznawał się dotąd za okaz zdrowia. – Przygarnęło panią małżeństwo z dwójką dzieci… to było dawno temu, nie pamiętam roku.
- Dziewięćdziesiąty trzeci – oświadczyła dziewczyna i nie pytając o zgodę, zajęła miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Towarzyszący jej facet – żeby nie nazywać go imieniem i nazwiskiem, które dyrektor zdążył mu już w myślach przypisać – uniósł wymownie brew do góry. – Wrzesień dziewięćdziesiątego trzeciego.
- Zabawne – mruknął Olsen i wypisał na klawiaturze jej nazwisko, by zdobyć dostęp do aktu urodzenia brunetki. Od dłuższego czasu preferowali bazy interaktywne od papierowych, a na jej szczęście uwzględniały one także dokumenty sprzed więcej niż dekady. – Nigdy w życiu bym nie powiedział, że minęło już dziewiętnaście lat.
Chloe zignorowała tę dygresję.
- Szukam mojej biologicznej matki – powiedziała zimnym tonem, który bardzo pasował zarówno do jej oczu, jak i do licznych kolczyków przebijających jej twarz i uszy. – Nie spodziewam się, że cokolwiek pan o niej wie albo pamięta tamten okres, ale jeżeli istnieją jakieś informacje, których mógłby mi pan udzielić…
Olsen zmrużył oczy, wpatrując się w wyniki wyszukiwania. Jego dotychczasowe przypuszczenia bynajmniej go nie zawiodły. To było to dziecko. Urodzona jako Chloe Annette Hansen w Sykehuset Østfold w Sarpsborgu czternastego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego, córka Vibeke Kristine Hansen, data narodzin siódmy marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt jeden, miejsce zamieszkania – Tromsø. Nazwisko ojca nie zostało podane. Dziewczynkę przywieziono do placówki trzy dni po przyjściu na świat – a właściwie nie tyle przywieziono, co po prostu pozostawiono na schodach wejściowych.
- Doskonale pamiętam tamten okres – oznajmił i pojawienie się błysku w jej źrenicach nie uszło bynajmniej jego uwadze. – Trudno zapomnieć, to był najpaskudniejszy maj, jaki widziałem w życiu. A wtedy, kiedy pani do nas trafiła, w całej Norwegii szalały burze i ulewy. Wichura łamała drzewa, pioruny trafiały w budynki i samochody, w ludzi zresztą też. Coś tak koszmarnego ani wcześniej, ani później się w tym mieście nie zdarzyło. Taki tydzień ciężko wyrzucić ze świadomości. Nawet po latach.
Towarzyszący dziewczynie mężczyzna – czy to naprawdę mógł być ten człowiek? – na wydźwięk tych słów zrobił nieco zamyśloną minę, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał. Chloe nawet na niego nie spojrzała.
- Znał pan moją matkę?
- Nie. Zostawiono panią pod drzwiami. Ktoś zadzwonił dzwonkiem. Kiedy otworzyliśmy, zobaczyliśmy tylko odjeżdżający samochód.
Spodziewał się, że te słowa ją uderzą, ale nie sprawiała bynajmniej wrażenia zdruzgotanej. Wyglądała raczej na zupełnie beznamiętną. Jej umysł najprawdopodobniej teraz dokonywał chłodnej analizy. Olsenowi coś nagle przyszło do głowy.
- Pamiętam za to kogoś innego – oznajmił, a natłok wspomnień nasuwających mu się na myśl sprawiał, że czuł się tak, jakby znów przeniósł się na początek lat dziewięćdziesiątych. O tak, z jego pamięcią ewidentnie wszystko było w najlepszym porządku. – Przychodziła tu do nas przez jakiś czas pewna dziewczyna. Mówiła, że jest pani ciotką. Wpadała, żeby czasem panią zobaczyć, przez szybę. Spodziewaliśmy się, że może zainteresuje ją adopcja, chociaż wydawała się bardzo młoda, w pani aktualnym wieku, nie więcej. Ale nigdy tego nie zrobiła. Rzadko się zjawiała, raptem raz na kilka miesięcy. Nawet nie wiedziała, że panią zabrano. Odkryła to po dobrych paru miesiącach.
- Podała nazwisko?
- Owszem – spojrzał na dział uwagi pod jej profilem, które jakaś rozsądna dusza wypełniła nadzwyczaj istotną w tej chwili informacją. – Annette Hogg.


*


Annette czuła się dziwnie zmęczona. Nie potrafiła do końca wyjaśnić, dlaczego, bo nie był to bynajmniej specjalnie ciężki dla niej dzień. Wyszła z pracy zgodnie z planem i zgodnie z planem trafiła do domu, unikając korków i zbędnych nerwów, które niejednokrotnie towarzyszyły jej za kierownicą, gdy zmuszona była przejeżdżać przez centrum Sarpsborga, często przechodzące w tym czasie prawdziwe oblężenie czterokołowych pojazdów. Nie należała też do osób tracących całą energię życia z powodu poniedziałków. Zaskakiwała ją jej dzisiejsza ociężałość.
Ugotowała obiad i usiadła na krześle przy stole, by szybko pomalować paznokcie. Zadbane dłonie stanowiły jej małą obsesję. Od zawsze uważała tę część ciała za najważniejszą i to jej przyglądała się w pierwszej kolejności i z największym zainteresowaniem. Jako młoda dziewczyna skreślała każdego mężczyznę, który nie spełniał jej ustanowionych w tym zakresie kryteriów – zgrabne palce, długie, choć nie do przesady, i oczywiście czyste, starannie obcięte paznokcie. A ponieważ była osobą wymagającą najwięcej przede wszystkim od siebie, pilnowała, by samemu prezentować się tak dobrze, jak to tylko możliwe, i od wielu lat traktowała dłonie jako swój ogromny atut.
Cisza panująca w domu bynajmniej jej nie przeszkadzała. Mąż, z wykształcenia kardiolog, tego dnia miał dyżur. Chłopcy standardowo kręcili się gdzieś na mieście. Pies biegał po podwórku. Nikt nie krzątał jej się pod nosem i choć z reguły lubiła hałas, tym razem aktualna sytuacja w zupełności jej odpowiadała. W tej chwili potrzebowała świętego spokoju jak niczego innego na świecie.
Zdecydowała się na odcień zdecydowanego karminu, który uważała chyba za swój ulubiony kolor. Roald za nim nie przepadał, twierdził, że lakier bezbarwny wygląda na jej paznokciach znacznie lepiej, o francuskim manikiurze już nie wspominając, ale Roald siedział w pracy, a ona dawno już zrezygnowała z prób dopasowania się do jego gustów. Byli małżeństwem od siedemnastu lat. Czasy, w których każde z nich usiłowało za wszelką cenę spełniać zachcianki drugiego, minęły wieki temu – na szczęście.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Jak na złość, akurat teraz, gdy lewa dłoń jeszcze nie wyschła, a za prawą nawet nie zdążyła się zabrać. Dlaczego goście zawsze muszą przychodzić w nieodpowiednich momentach? I czy nie mogliby chociaż zapowiadać swoich wizyt? No, chyba że to któryś z chłopców, standardowo zapominając kluczy. Wcale by jej to nie zdziwiło. Hamując narastającą złość, Annette szybko odstawiła karminowy lakier i zmywacz na parapet i ruszyła w stronę wejściowych drzwi.
A potem je otworzyła i problem niewyschniętych paznokci nagle zupełnie stracił na wartości.


*


Wróciła. Wróciła, po dwudziestu dwóch latach, po kilkuset miesiącach i kilku tysiącach dni. Wróciła niczym sen z przeszłości, niczym ptak, który na bardzo długi okres wyleciał do ciepłych krajów. Gdy odlatywał, był jeszcze małą istotą, a teraz tuż przed nią siadała młoda wprawdzie, ale już dojrzała kobieta. Kobieta, jak sądziła Annette na podstawie jej dość niekonwencjonalnego wizerunku, bardzo specyficzna. I najprawdopodobniej podobna do matki, choć wizualnie wciąż pozostawała idealną, żeńską kopią swojego ojca.
Przyjechała z mężczyzną, na pierwszy rzut oka o kilka lat starszym od siebie, którego Annette na pewno już kiedyś widziała, mimo iż zupełnie nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd właściwie kojarzy jego sylwetkę. Przedstawił się jako Magnus Hegle, co niczego konkretnego jej nie powiedziało, jednak nie miała wątpliwości co do tego, że go zna, a jeśli nawet nie, to przynajmniej gdzieś już się z nim zetknęła. Zresztą nie było to w tej chwili najważniejsze. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie jest przystojny – jeśli coś go z Chloe łączyło, to należało dziewczynie śmiało przyznać, że podobnie jak Vibeke szczyciła się niezłym gustem w zakresie doboru partnerów -  ale aktualnie koncentrowała się przede wszystkim na szarookiej brunetce. Och, dobry Boże, jakaż była do niego podobna! Vibeke wpadłaby w rozpacz, gdyby się dowiedziała, gdyby odkryła, że przez tyle lat zupełnie nic się nie zmieniło. Annette nigdy nie spotkała Pettera Uberholdta na żywo, ale widziała go na zdjęciu i zapamiętała tę twarz na zawsze. To była piękna twarz. Zdecydowana i elegancka. A teraz patrzyła na jej nowe ucieleśnienie, zimne, twarde i zagniewane. Mimowolnie poczuła, jak robi jej się gorąco. W życiu nie przyszłoby jej do głowy, że jeszcze ją zobaczy.
- Herbaty? – zapytała, starając się przerwać kilkusekundową ciszę, która zapanowała w pomieszczeniu. Dziewczyna w milczeniu pokręciła głową, zaś jej towarzysz uśmiechnął się niezręcznie.
- Dziękujemy, jesteśmy tylko na chwilę. Nie chcemy zajmować pani czasu, tym bardziej, że się nie zapowiadaliśmy.
- To żaden problem – powiedziała niepewnie, po czym przełknęła ślinę odrobinę zbyt głośno. – No więc… co mogę dla was zrobić?
Mężczyzna spojrzał na Chloe, ale ona konsekwentnie wpatrywała się w czubki swoich butów, najwyraźniej nie mając najmniejszej ochoty uczestniczyć w tej rozmowie. Chyba szybko uświadomił sobie ten fakt, bo ciężko westchnął i zabrał głos.
- Ogólnie rzecz biorąc – zaczął spokojnym tonem – szukamy biologicznych rodziców Chloe. Byliśmy w domu dziecka i zebraliśmy tam kilka informacji, a teraz pomyśleliśmy, że może pani by nam coś… podpowiedziała.
Annette po raz pierwszy pożałowała, że była w domu sama. Może gdyby ktoś jej tutaj towarzyszył i wprowadził typowy, codzienny harmider, intensywnie bicie jej serca nie brzmiałoby aż tak donośnie.
- Nie widziałam się z twoją matką od lat – powiedziała, kierując te słowa w stronę brunetki. Spodziewała się chociażby spojrzenia, jednak przeliczyła się sromotnie, bo Chloe nadal bardzo uparcie przypatrywała się podłodze i unikała wszelkiego kontaktu wzrokowego. Annette ogarnęło nieprzyjemne przeczucie, że jej podobieństwo do Vibeke może się okazać znacznie większe, niż się początkowo spodziewała. – Nie utrzymujemy kontaktu, nasze drogi rozeszły się jakiś czas po… - Boże, do takiej konwersacji powinna przynajmniej móc się należycie przygotować. – Po twoich narodzinach, mniej więcej. Z tego, co wiem, nadal mieszka w Tromsø. Stamtąd zresztą pochodzi.
- A ojciec? – facet postanowił najwyraźniej przejąć wszelką inicjatywę w tej rozmowie, sądząc po zachowaniu Chloe, jak najbardziej słusznie. – Zna go pani?
W pokoju znów zrobiło się cicho. Annette poczuła, jak ogarnia ją poczucie bezradności. Co powinna właściwie powiedzieć? Aż za dobrze pamiętała, że Vibeke nie podała nazwiska Pettera przy sporządzaniu aktu urodzenia. W pierwszym odruchu chciała to zrobić, ale potem uznała, że byłoby to głupotą, z uwagi na zaistnienie takich właśnie sytuacji, jak ta. Choć wtedy żadna z nich nie sądziła, że jest możliwe, by Chloe podjęła w przyszłości decyzję o poszukiwaniu swoich rodziców. Sama Annette prawdopodobnie na jej miejscu nie chciałaby ich znać. A jednak Chloe Hansen – teraz już chyba nazywała się inaczej, aczkolwiek prawdopodobnie nie wyszła za mąż, ani ona, ani mężczyzna nie nosili obrączek – siedziała teraz naprzeciw niej i najwyraźniej oczekiwała informacji. Informacji, których ona nie miała prawa podawać. Co do swojej relacji z Vibeke nie skłamała, rzeczywiście minęły lata, odkąd ostatnio rozmawiały. Być może z powodu Chloe, być może po prostu tak wyszło. Nie analizowała tego, jej kuzynka prawdopodobnie też. Żyły z daleka od siebie i tyle. Ale to nie dawało Annette przyzwolenia na podawanie nazwiska mężczyzny, który nawet nie wiedział o tym, że ma córkę. Nie bez powodu rubryka z personaliami ojca w jej akcie urodzenia pozostawała pusta.
- Nie – oznajmiła w końcu, z jednej strony sobą gardząc, z drugiej mając pełną świadomość, że gdyby dostała następnych pięć szans na rozegranie tej dyskusji, scenariusz każdej z nich wyglądałby tak samo. – Vibeke nigdy nie chciała mi powiedzieć. Zresztą tylko raz spytałam.
Kłamstwo. Kłamstwo, kłamstwo, wierutne kłamstwo. Vibeke powiedziała od razu, właściwie wypłakała w telefon, wtedy, we wrześniu 1989 roku, gdy Petter był już dawno w Szkocji. Wpadła w histerię, nie potrafiła sklecić słowa. Potrzebowały dobrych pięciu minut, by Annette pojęła, co przydarzyło się jej kuzynce.
- Nie wie pani – powtórzył facet tak, jakby miał głębokie wątpliwości co do prawdomówności jej słów. Zacisnęła wargi, a jej mięśnie odrobinę zesztywniały. Wątpiła, by odważył jej się zarzucić prosto w oczy kłamstwo, ale mimo to starała się brzmieć możliwie jak najbardziej wiarygodnie.
- Nie wiem. Nie potrafię wam pomóc.
- I nie ma pani żadnych informacji o pani Hansen.
- Nie.
Kolejny napływ ciszy. Napięcie, które zastygło w powietrzu, dałoby się pokroić nożem. W myślach Annette zaczęła się modlić o powrót synów do domu.
Mężczyzna w końcu wziął głęboki oddech.
- No dobra, zatem…
- Jestem chora – przerwała mu nagle Chloe i wreszcie uniosła głowę do góry, co wprawiło jej ciotkę w znacznie większy dyskomfort, niż ten odczuwany wówczas, gdy patrzyła smętnie na podłogę. Jej przerażająco zimny wzrok wbity w Annette sprawił, że wszystko dosłownie w niej zamarło. Ta dziewczyna miała w sobie coś cholernie nieprzyjemnego. A poza tym najprawdopodobniej właśnie informowała ją o fakcie, którego już od kilku minut się spodziewała i którego bała się najbardziej. – Psychicznie. Mam zaburzenie afektywne dwubiegunowe, leczę się od lat. Ona też?
Annette zastygła w miejscu niczym posąg. Chciała się odezwać, ale słowa dosłownie utkwiły jej w gardle. Kątem oka zauważyła, że w przypływie nerwowości dotknęła prawą dłonią kciuka lewej. Paznokieć, który miał się prezentować idealnie, teraz lśnił odciskiem wskazującego palca emanującego czerwienią. Zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco. Nie potrafiła nawet wykonać gestu głową. Zresztą był on zbędny. Jej milczenie miało równie wymowny charakter, co słowa. W stalowych oczach Chloe zabłyszczało coś, co dało się określić wyłącznie mianem pogardy. Dziewczyna prychnęła nienawistnie i wstała.
- No i świetnie. Tego się właśnie spodziewałam. Więcej informacji chyba nie potrzebuję. – Poprawiła podkoszulek i spojrzała stanowczo na mężczyznę. – Wystarczy już tej farsy. Wychodzimy.
- Ale…
- Wychodzimy, Svendsen! – krzyknęła i pobiegła do wyjścia, nie siląc się na jakiekolwiek pożegnanie. Trzasnęła drzwiami z impetem, od którego szyby aż zadrżały we framugach, a Annette nagle uświadomiła sobie, skąd zna tego faceta.
- Chwileczkę, ja…
- Przepraszamy za najście – rzucił i również podniósł się do pionu, choć ewidentnie planował inaczej rozegrać tę rozmowę. – Bardzo nam pani… pomogła. – W jego głowie pobrzmiewał nie tyle sarkazm, co raczej lekkie rozczarowanie.
- Ale…
- Miłego dnia, pani Lebelt – powiedział z pewną dozą przygnębienia, po czym wymaszerował z mieszkania spokojnym, ale zdecydowanym krokiem. Tym razem trzaśnięcia nie było.


*


Jednak potrafiła milczeć przez całą drogę. I to chyba niekoniecznie z powodu fochów. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nie było na niej smutku, rozgoryczenia czy złości. Nie było rozpaczy, nie było żalu, nie było gniewu. Nie było niczego. Wydawała się tylko odrobinę bledsza, niż zazwyczaj, jakby wysmarowała się zbyt jasnym fluidem. Oczami wodziła gdzieś mętnie za szybą, zerkając to na asfalt, to na inne samochody, to na drzewa i budynki. Gdy przystanęli na stacji benzynowej i zapytał, czy czegoś sobie życzy, pokręciła tylko głową, rzecz jasna nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Była to ich jedyna jak do tej pory interakcja przez całą podróż.
Nie próbował ciągnąć rozmowy. Czuł, że i tak nic by z niej nie wyszło, a poza tym na dobrą sprawę nawet nie miał pomysłu na to, co mógłby właściwie powiedzieć. Nie umiał ocenić, co w tej chwili właściwie w niej siedziało, ale wydawało mu się, że niewiele istniało takich słów, które nadawały się w takiej sytuacji. Nie odezwał się zatem aż do Oslo, w niektórych momentach wręcz siłą zmuszając się do milczenia. Prawdopodobnie właśnie pobijał własny rekord w zakresie liczby minut bez wydobywania z siebie głosu.
O dziwo, to ona pierwsza przełamała ciszę, gdzieś już na przedmieściach stolicy, kiedy myślami był chyba bardziej w pobliżu problemu złapania najbliższego możliwego samolotu do jakiekolwiek ośrodka nieoddalonego od Pokljuki o więcej niż czterysta kilometrów.
- Magnus Hegle – powiedziała nieszczególnie donośnym głosem, spoglądając na niego – po raz pierwszy, odkąd wsiedli do samochodu w Sarpsborgu. – Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Nazwisko rozumiem, ale czemu Magnus?
Zazgrzytał zębami, wbijając wzrok we wsteczne lusterko. Ostatnią rzeczą, której pragnął na chwilę obecną, było tłumaczenie się z Magnusa, chociaż sama odpowiedź na jej pytanie wydawała się banalna. Nie bez powodu Eldar wciąż go tak nazywał, nie bez powodu Sverre – cholerny Sverre, o tak, myślenie o nim też stanowiło idealny scenariusz na ten wieczór – to właśnie imię wykrzyczał w jego kierunku w supermarkecie, i nie bez powodu zastosował je tego popołudnia, gdy niepewne spojrzenie Annette Lebelt zasugerowało mu, że być może i skądś go ona kojarzy, ale nie na tyle, by uświadomić sobie, kto tak naprawdę przed nią stoi. Kiedy należał jeszcze do drużyny z Leangen – w czasach jej funkcjonowania we względnie sensownej formie – i miał czternaście lat czy coś koło tego, zajmowali się różnymi niekoniecznie chwalebnymi czynami, które zmuszały ich do stosowania lekko zmodyfikowanych personaliów. Na przykład wtedy, gdy postanowili zrobić numer pewnemu wkurzającemu ich nauczycielowi. Rasmus, jako najstarszy, osobiście podjął się zadania wykonania telefonu z rzekomej firmy produkującej preparaty na wrzody. A na wstępie, jak przystało na profesjonalnego pracownika, rzecz jasna się przedstawił – swoim drugim imieniem i nazwiskiem panieńskim matki.
I tak się przyjęło. Dlatego Eldar z reguły był Tomasem, Sverre Amundem, Rasmus Kjetilem i tak dalej. Dlatego on, na swoje nieszczęście, musiał dźwigać ciężar Magnusa od wielu lat, co doprowadzało go do obłędu, ale zarazem najwyraźniej chyba weszło mu w krew, sądząc po tym, że, jak słusznie zauważyła Chloe, mógł wybrać każdą opcję, a mimo to zastosował najprostszy i jednocześnie najbardziej irytujący go chwyt.
Przygryzł lekko dolną wargę.
- Najszybciej przyszło mi do głowy. Mam tak na drugie.
- Serio?
- Taa.
- Ładnie. – Znowu rzuciła mu bardzo bezpośrednie spojrzenie, które odwzajemnił, spodziewając się ujrzeć w jej tytanowych oczach ślady ironii. Nic jednak nie wskazywało na to, by była w swojej wypowiedzi sarkastyczna. Mało tego, jej najsubtelniejszy w świecie uśmiech – bo ponownie się uśmiechnęła – zdawał się emanować szczerością. – Tak… elegancko.
- Skoro tak twierdzisz. – Wzruszył ramionami, choć wcale nie był wobec tej uwagi aż tak obojętny. Po raz pierwszy, odkąd ją poznał, pojawiły się w niej ślady jakiejś ludzkiej, kobiecej natury. Do tej pory stała przed nim silna twardzielka o męskim sposobie bycia, z papierosem i kolczykami, cwaniara nie wahająca się używać ostrego języka. Teraz ten obraz gdzieś zanikł, pozostawiając kogoś, kogo jeszcze w tym ciele jak dotąd nie widział.
- Jesteś na mnie zły? – zapytała jak najbardziej poważnie, odgarniając kosmyk swoich granatowoczarnych włosów za ucho. – Za to, że ci nie powiedziałam?
- O czym?
- Wiesz, o czym. – Zacisnęła usta w kreskę. – O tym, że się leczę.
- Nie musiałaś mi mówić.
- Ale powinnam.
- Ale nie musiałaś – powtórzył z uporem i znów na nią spojrzał. Wydawała się niemal zakłopotana, co już zupełnie go zaskoczyło. – Ślubu nie bierzemy, nie musisz mi się z niczego tłumaczyć ani tym bardziej opowiadać o swoich problemach.
- Więc nie jesteś zły?
- Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy – parsknął pod nosem, myśląc, że w tym momencie było w niej coś z dziewięcioletniej dziewczynki. – To, że się nie odzywam, nie znaczy, że jestem zły. Po prostu widzę, że nie masz ochoty rozmawiać. I tyle.
Zerknęła na czubki swoich kolan.
- Nie jestem pewna, czy chcę to ciągnąć – wymamrotała cicho. – Czy rzeczywiście chcę jej szukać.
- Wycofujesz się?
- Potrzebuję czasu. – Znów uniosła wzrok z miną zbitego psa. – Muszę się zastanowić. Pomyśleć. Wydaje mi się, że nie czuję się gotowa na to, by ją spotkać. W pewnym momencie byłam, ale teraz… Teraz kiedy wiem, że to wszystko jest przez nią, że przekazała mi to w genach i zostawiła jak śmiecia na schodach… - wydawała się naprawdę przygnębiona, chyba pierwszy raz, odkąd się spotkali. – Potrzebuję czasu – powtórzyła, a on ze zrozumieniem skinął głową.
- Raczej nigdzie nam się nie spieszy – zauważył dyplomatycznie, czego już nie skomentowała. Na nowo zapadła cisza, której towarzystwo opuściło ich dopiero pod jej wieżowcem, gdy zatrzymał samochód na chodniku.
- Gdzie teraz macie zawody?
- Słowenia. Pokljuka.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Dzisiaj. Teraz. Jak tylko dorwę samolot. – Zerknął na zegarek i uśmiechnął się pod nosem. – Obowiązki zawodowe wzywają, wiesz.
- Jasne.
I znów milczenie, po raz trzysta dwudziesty tego dnia.
- Skop im tyłki – powiedziała nagle, przesunęła mu palcami po nadgarstku w ramach pożegnania i wysiadła. Trzysta dwudziesty pierwszy epizod ciszy ścisnął mu żołądek bardziej, niż wszystkie pozostałe razem wzięte.


*


Vibeke Hansen zadrżała. Zadrżała na widok dzwoniącego telefonu i widniejącego na ekranie nazwiska. Zadrżała na myśl o swoich dotychczasowych obawach. Zadrżała na wspomnienie maja 1990.
Odebrała ze strachem, którego w żaden sposób nie potrafiła ukryć. I chyba nawet nie zamierzała próbować. Wszystko w niej dygotało.
- Halo?
Annette odezwała się dopiero po paru sekundach.
- Była u mnie twoja córka – powiedziała tak cicho, że niemalże nie dało się jej usłyszeć. – Z mężczyzną. Szukają cię.
Vibeke zamknęła oczy. Tego się właśnie spodziewała. Czuła, że tak będzie, że to wkrótce nastąpi, choć dotąd nie mogła ustalić, kiedy i jak. Teraz była już nieco mądrzejsza. I miała pewność, pewność, że to wszystko jej się nie uroiło, że dobra intuicja, którą się zawsze szczyciła, do tej pory nie zanikła.
- Ja nie mam córki – wyszeptała, usiłując powstrzymać łzy napływające do oczu. Nic się nie zmieniło, nadal była tak samo żałosna i słaba emocjonalnie, pod każdym względem.
- Masz. Masz dorosłą, dojrzałą, inteligentną córkę, która tak jak ty choruje na zaburzenie afektywne dwubiegunowe i chce spojrzeć ci w oczy. I nie sądzę, byś mogła przed tym uciec, choćbyś nawet wyjechała na drugi koniec świata.
- Nie jestem na to gotowa.
- Po to właśnie dzwonię – odpowiedź Annette nie zawierała śladów większego współczucia. – Żebyś się przygotowała.
Nie dało się tu chyba zastosować żadnej logicznej riposty.
- Wygląda zupełnie jak on – szepnęła jej kuzynka po minucie bolesnej ciszy. – Ma jego oczy, jego nos, jego wargi. Rozpoznałabyś ją od razu. Po prostu skóra zdarta z ojca.
- Pytała o niego?
- Owszem.
Vibeke wstrzymała oddech, a jej serce gwałtownie przyspieszyło.
- I co?
- Nic nie powiedziałam.
Fala ulgi, którą ją zalała, przebiegła po całych jej plecach w ramach gorącego dreszczu.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Ty to zrobisz. W końcu będziesz musiała.
- Nie.
- Nie uciekniesz przed tym, Vibeke – powtórzyła uparcie Annette, ale ona tylko intensywnie pokręciła głową, nie myśląc o fakcie, że przecież jej rozmówczyni nie jest w stanie zobaczyć tego gestu.
- Daj mi spokój – wymamrotała płaczliwie w telefon i odłożyła słuchawkę. W tej chwili drżał już każdy jej mięsień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz