czwartek, 2 października 2014

1.03


all we know is that we don't know how it's gonna be


Cholerny dupek zanurzył dolną wargę w ciemnobrązowym płynie, który teoretycznie miał być kawą, a w praktyce, zgodnie zresztą z jego wcześniejszymi przewidywaniami, smakował raczej jak mętna woda zabarwiona na dziwaczny odcień. Norwegia, Szwecja, Włochy, Słowenia, Rosja – wszędzie napoje z automatu okazywały się równie beznadziejne, przy czym te niemieckie nie stanowiły na jego nieszczęście subtelnego wyjątku. Najchętniej pozbyłby się tego badziewia i zażądał od maszyny zwrotu pieniędzy, jego zdaniem jak najbardziej należnych za zaserwowanie paskudztwa (w sumie ujmowanie sprawy w ten sposób było bardzo dyplomatyczne. Tarjei pewnie powiedziałby, że to coś smakuje jak szczochy. Na co on stwierdziłby na pewno sporo wiesz na ten temat, zawsze miałeś ekscentryczny gust, jeśli chodzi o trunki i koniec końców pobiliby się z powodu czegoś tak banalnego, jak kawa z monachijskiego automatu), ale tak się niestety składało, że oczy mu się zamykały i pilnie potrzebował kofeiny. I choć głęboko wątpił, by brązowa esencja miała jakąkolwiek styczność z kofeiną, uznał, że skoro już pofatygował się z drobnymi – co należało uznać za spore poświęcenie, zważywszy na jego odwieczne problemy z posiadaniem monet, i to bez względu na walutę – lepiej już przebrnąć przez ten koszmar. Może przynajmniej uda mu się nie przegapić wezwania na samolot.
Ten dzień zapowiadał się koszmarnie od samego rana, ba, od poprzedniego wieczoru, kiedy to otrzymał nagły telefon z Trondheim o nadzwyczaj lakonicznej i jeszcze bardziej konkretnej treści – dziadek w szpitalu, nie wiadomo, co z nim będzie, przyjeżdżaj jak najszybciej, pa. Chociaż Emil wyprowadził się z domu jako szesnastolatek i widywał rodziców kilka razy do roku – w święta i w przerwie wakacyjnej – znał swoją matkę na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie ma ona charakteru panikary i że do swojego wiecznie zapracowanego młodszego syna zadzwoniłaby wyłącznie w sytuacji podbramkowej. Pomaszerował więc do trenera, zwięźle, a jednocześnie stanowczo wyłuszczył sprawę, zaś Espen, subtelnie udając, że wcale nie zmartwiła go wizja utraty jego najlepszego aktualnie biathlonisty na dzień przed pierwszymi zawodami sztafetowymi w sezonie, ze stoickim spokojem oznajmił mu, że, oczywiście, to żaden problem, w końcu rodzina jest najważniejsza. Emil wprawdzie kierował się ku nieco innym koncepcjom – nigdy nie był specjalnie rodzinny – jednak czuł pewne przywiązanie do dziadka i jeszcze większe do matki, która z całą pewnością nie żądałaby od niego przyjazdu, gdyby naprawdę jej na tym nie zależało. Spakował więc w pośpiechu torbę, rzucił wieczorem na pożegnanie kilka standardowych, złośliwych uwag w kierunku współlokatora, zgrabnie maskujących jego coraz to bardziej uciążliwy niepokój, po czym, obudzony o trzeciej trzydzieści w nocy i kompletnie nieprzytomny wpakował się do lokalnego, lekko rozklekotanego autobusu do Kufstein, stamtąd w pociąg do Monachium, a dalej jeszcze z dworca centralnego stolicy Bawarii w kolej podmiejską kierującą się w stronę międzynarodowego lotniska imienia Franza Josefa Straussa. Siedząc w hali odlotów o godzinie ósmej dwadzieścia pięć i czekając na lot do Kopenhagi – bo przecież bezpośrednia podróż do Trondheim byłaby stanowczo za prosta, musiał mieć jeszcze cholerną przesiadkę na Kastrup, i to taką, w przypadku której istniało dość spore ryzyko, że nie załapie się na docelowy samolot – miał serdeczną ochotę umrzeć. Albo przynajmniej się zdrzemnąć, i to z daleka od szurających walizek, nadających na cały regulator Niemców i uciążliwych komunikatów z megafonu, z których, jak na złość, żaden nawet nie wspominał o Kopenhadze. Tłumiąc w sobie nienawiść do świata i narastającą frustrację, przetarł dłońmi zaspaną twarz, pociągnął solidny łyk pseudokawy ze zniechęconym grymasem na ustach, poprawił kaptur na głowie i wystukał szybko na telefonie mało wdzięcznie brzmiący sms o treści podaj mi nazwiska mamusi i tatusia, po czym wysłał go pod numer, z którego zadzwoniła ostatnio. No właśnie. Zadzwoniła. Ona, dziwaczna, norweska kopia Lisbeth Salander, z granatowymi włosami i zjadliwym sposobem bycia. Szczerze mówiąc nie spodziewał się, że kiedykolwiek jeszcze ją usłyszy, a jednak z jakiegoś kompletnie absurdalnego powodu uznała, że ich drogi powinny się ponownie skrzyżować, zaś on – akurat on, ze wszystkich ludzi na świecie – pomoże jej dokonać czegoś, o czym najpewniej nawet wcześniej nie myślała, dopóki czysty przypadek nie posadził ich na tej samej ławce w Östersund półtora tygodnia wcześniej. Może uważała, że powinien czuć się winny za namieszanie w jej głowie i jego obowiązkiem było nieco tę winę odkupić. Albo miała jakieś bardziej niecne zamiary, nad którymi teraz nie chciało mu się zastanawiać. Pieprzyć to. W normalnych okolicznościach pewnie co najwyżej rozbawiłyby go takie władcze tony z gatunku masz mi pomóc, bo tak, szczególnie, że, ściśle rzecz ujmując, praktycznie się nie znali, ale on, na jej szczęście lub nieszczęście, akurat walczył z rutyną i pilnie potrzebował jakiejś odskoczni od swojego, jego zdaniem, nieco nudnawego życia. A ona była wysoką wersją Lisbeth Salander i chociaż ani nie traktowała go w przesadnie uprzejmy sposób, ani nie powalała na kolana aparycją, miała w sobie coś intrygującego i w końcu sam przed sobą musiał przyznać, że po prostu ją lubi. Dziwaczka, niewątpliwie, ekscentryczna, wredna, inna, jak to ujęła ostrożnie Tora, ale wzbudzała jego sympatię. Emil zawsze potrafił być pomocny w stosunku do ludzi, którym udawało się ją zdobyć. Za to osobom mu nieprzychylnym umiał naprawdę porządnie dać się we znaki.
O której ty godzinie do mnie piszesz? Popierdoliło cię?, zabrzmiała po pięciu minutach odpowiedź, co natychmiast poprawiło mu humor. Jędza! Wyobraził sobie, jak klnie pod nosem, wybudzona dźwiękiem brzęczącego telefonu z głębokiego snu, i tak go to rozbawiło, że musiał zacisnąć mocno wargi, by się głośno nie roześmiać. Bardzo dobrze, że ją obudził. Przynajmniej teraz już nie cierpi w samotności. Dawaj nazwiska, wystukał z cynicznym uśmieszkiem i najspokojniej w świecie wypuścił kolejną wiadomość w kierunku norweskiej stolicy. Lisbeth się wścieknie, i to nie na żarty. Emilowi było w to graj.
Ogólnie rzecz ujmując, stwierdzenie, że ma konszachty, wydawało mu się lekkim nadużyciem. No, może i rzeczywiście je miał, ale chyba niekoniecznie w tej branży, w której ich aktualnie potrzebowali. Mimo wszystko jednak pozostawała mu drużyna z Leangen.
Przynajmniej w sensie teoretycznym. Praktycznie nie widzieli się w pełnym składzie od jakichś trzech lat. Ostatni raz chyba jeszcze przed olimpiadą. Ale jednak poniekąd funkcjonowali jako kolektyw, stary, dobry, sprawdzony dawno temu kolektyw, zbity w twardą i zróżnicowaną, lecz mimo wszystko zżytą szóstkę zbierającą się zawsze na tej samej stacji kolejowej w Trondheim. Czasy, kiedy razem palili fajki, rozprawiali o dziewczynach i opracowywali kolejne misterne plany zepsucia dnia komuś, kto akurat im podpadł, wydawały mu się pochodzić mniej więcej z okolic ubiegłego tygodnia, choć w rzeczywistości były wręcz absurdalnie odległe. Od wieków nie odwiedził Leangen. Nawet nie miał pewności, czy w ogóle jeździły tam jeszcze jakiekolwiek pociągi.
Nie czekając na pełną wyzwisk odpowiedź od Chloe – którą w myślach chyba już na dobre ochrzcił jako Lisbeth, serdecznie ci dziękujemy, Tarjei – pogrzebał w swojej jak na jego gust nazbyt obszernej skrzynce z kontaktami i szybko wybrał poszukiwany przez siebie numer, kątem oka spoglądając na zegarek. Ósma dwadzieścia dziewięć. Za jakieś pięć minut powinni wspomnieć o cholernym samolocie. Oczywiście, zakładając, że wystartuje zgodnie z planem. Wolał sobie nie wyobrażać, co będzie, jeśli stanie się inaczej i wyląduje na Kastrup, skazany na wielogodzinne czekanie na następny przelot do Norwegii w przepełnionej Duńczykami hali, za którą nigdy nie przepadał, choć znał ją jak własną kieszeń, bo była najczęstszym miejscem jego przesiadek obok stołecznego Gardermoen.
Sądząc po porze dnia, nie miał do końca pewności, czy dodzwoni się do adresata, ale o dziwo, po pięciu sygnałach usłyszał charakterystyczne chrząknięcie, którym Eldar Andersen zawsze odbierał telefony, tym razem bardziej niż zwykle zaspane i nie do końca przytomne.
- Halo?
- Obudziłem cię? – rzucił natychmiast Emil bez wstępów. Eldar poznałby jego głos w nocy o północy, a z etapu cześć, to ja cała drużyna z Leangen wyrosła mniej więcej w okolicy trzynastego roku życia.
- W ogóle nie spałem. Kurwa, stary, dziecko mi się urodziło – wstrząsająca informacja omal nie wyrzuciła mu z ręki kubka z pseudokawą.
- Pierdolisz.
- Jezu, chłopie, chciałbym. Od trzech miesięcy nic, Astrid uznała, że to może zaszkodzić ciąży… Chryste. Dwanaście godzin temu, czujesz? Miałem do ciebie dzwonić pod wieczór.
- Nie mieliście terminu pod koniec grudnia?
- Mieliśmy. Młoda się pospieszyła. Trzy i pół tygodnia. Ale zdrowa jak ryba. Wygląda zupełnie jak Astrid. Tylko nochal ma po mnie. Przejebane.
Emil parsknął śmiechem. Samo wyobrażenie Eldara w roli tatusia było ciekawe, a co dopiero wizja jego przygarbionej sylwetki wgapiającej się w noworodka i porównującej nosy.
- Cholera. Gratulacje, Eddie.
- Dzięki – bąknął przyjaciel takim tonem, jakby nie do końca rozumiał, o czym właściwie rozmawiają. – Chyba jeszcze tego wszystkiego nie ogarnąłem.
- Kiedy wyjdą ze szpitala?
- Podobno jutro. Nie mogłem zasnąć w pustym domu, a co dopiero, gdy wrócą…
- Dasz radę, Karling. Zawsze dajesz radę. Jesteś z drużyny z Leangen, pamiętaj.
- Gdzieżbym zapomniał. – Tym razem to Eldar w końcu zaczął się śmiać.
- No właśnie. My tak szybko nie pękamy. A jak daliście małej na imię?
- To jeszcze niepostanowione… ale chyba będzie Lise – bąknął kolega wyraźnie rozbawionym tonem, a mimo stosunkowo wczesnej jego zdaniem pory i zaledwie czterech godzin snu Emil natychmiast podchwycił przyczynę jego lepszego humoru.
- Chwilunia. Czy tak się przypadkiem nie nazywała laska, która…
-…uczyniła mnie mężczyzną? W rzeczy samej – łatwo było sobie wyobrazić rozpromienioną minę Eldara. – Widzę, że główka pracuje, Hegle. Latka minęły, ale łeb masz dalej jak sklep. Nic się nie zmieniłeś.
- Powiedział Karling Andersen, najcwańszy koleś, jakiego znam. Dodaj jeszcze, że to ty zaproponowałeś Lise.
- No a jak? Astrid nie ma o niczym pojęcia. Uważa, że to świetne imię – oznajmił z dumą Eldar i obaj powtórnie zaczęli się śmiać. To wydawało się tak bardzo w stylu drużyny z Leangen, że Emil poczuł się tak, jakby znów miał piętnaście lat i siedział z kumplem na stacji kolejowej w swoim rodzinnym mieście.
- Ty też się nie zmieniłeś.
- No patrz. A Sokrates mówił, że wszystko płynie.
- Jesteś pewien, że to był Sokrates?
- Kurwa mać, jasne, że Heraklit. Chciałem sprawdzić, czy się dowalisz jak zwykle.
Nie byli, rzecz jasna, specami w zakresie filozofii, ale akurat tę dumną myśl cała drużyna znała na pamięć. Gość, który uczył ich czegoś, co Rasmus nazywał szlachetnymi herezjami, był sztywniakiem z akcentem rodem z Hordaland, dzięki czemu stanowił w ich szkole wyjątkową osobistość. Jego panta rhei zakwitło w ich umysłach na dobre i zapuściło bardzo głębokie korzenie. Panta rhei, panowie!, krzyczał Sverre, paląc fajkę na Leangen i perfekcyjnie naśladując akcent durnego Aabela. Panta rhei! Niewątpliwie kochali Heraklita.
- Zadowolony?
- A jak. Jesteśmy jak dwie cholerne wyspy na zapierdalającym morzu. Kumasz, wszystko płynie, a my jak ten Svalbard. – Eldar potężnie ziewnął. – No dobra, to teraz mów, po co dzwonisz, Magnus.
- Nie mów do mnie Magnus.
- Zatem nadal cię to wkurwia. Naprawdę jesteś jak pieprzony Svalbard.
- Jak ci powiem, po co dzwonię, to zamkniesz ryj?
- Co ci właściwie nie pasuje w Magnusie?
- Wszystko mi nie pasuje. Sto tysięcy razy o tym rozmawialiśmy. Ogarnij się, za chwilę mam samolot.
- Moment – kolejne ziewnięcie. – Jaki, kurwa, samolot? Nie jesteś na zawodach?
- Właśnie w tej sprawie dzwonię. Wracam dzisiaj do Trondheim. Nagła sprawa, dziadek w szpitalu.
- Cholera. Co jest?
- Dowiem się, jak będę na miejscu.
- I co, mam cię z Vaernes odebrać?
- Poradzę sobie. Co nie zmienia faktu, że musimy się spotkać, i to jak najszybciej. Pilna kwestia, będziesz mi potrzebny. Albo raczej twoje zdolności.
- Jakie znowu zdolności?
- Komputerowe.
- Już się tym nie zajmuję, Magnus.
- Przestań mnie, kurwa, nazywać Magnusem.
- Czego chcesz?
- Powiem ci, jak się spotkamy. Znajdziesz czas? Jutro na przykład?
- Mam dziecko.
- Świetnie, Karling. Już to słyszałem. Możesz je ze sobą zabrać. Albo nie, za wcześnie. Ja wpadnę.
- Wykluczone. Astrid na ciebie leci. Nie będziesz jej tu w głowie motał.
- Astrid nie widziała mnie od lat.
- Tym gorzej. Ja się roztyłem, za to ty jesteś superatletą.
- Dramatyzujesz. Nigdy nawet Astrid w policzek nie pocałowałem.
- No, i niech tak lepiej zostanie. Heraklit swoją drogą, a ty babkom zawsze robiłeś wodę z mózgu. Albo dzisiaj wieczór, albo jutro rano. Wybierz se termin.
- Dam ci znać.
- Niech to lepiej będzie coś ważnego – rzucił Eldar na pożegnanie i odłożył słuchawkę, zaś Emil uśmiechnął się pod nosem. Wykończył pseudokawę i wrzucił pusty kubek do oddalonego nieco kosza, jak zwykle trafiając idealnie w sam środek. Szczupła dziewczyna siedząca obok uśmiechnęła się z podziwem. Puścił do niej oczko i schował telefon do kieszeni.
- Pasażerowie lotu linii Lufthansa numer LH 2441 do Kopenhagi startującego o dziewiątej dziesięć proszeni są o skierowanie się do bramki numer pięć, terminal drugi – poinformowała go po niemiecku kobieta z megafonu. Ospale podniósł się z siedzenia, złapał torbę, ostatni raz spojrzał na dziewczynę i pomaszerował w kierunku bramki numer pięć, uświadamiając sobie z lekką zgrozą, że jest już bardzo blisko tego, by stać się jedynym bezdzietnym członkiem drużyny z Leangen.
Panta rhei.


*


Dupek z Trondheim mocno ją wkurzył i Chloe od rana chodziła jak struta. Tak po prawdzie nawet nie miała pewności, czy rzeczywiście jest z Trondheim – sprawdzenie tego znaczyłoby, że ją zainteresował, a tego by nie zniosła – ale po analizie jego głupkowatego akcentu doszła do wniosku, że tak czy siak na pewno pochodzi z Trøndelag, a w jej mniemaniu wychodziło prawie na jedno i to samo. Zresztą nieważne! Ważne, że był pajacem wysyłającym jej smsy o ósmej trzydzieści w niedzielę. Tylko jakiś kompletny kretyn by coś takiego zrobił. Przeklinając go pod nosem – jego oraz siebie, bo gdyby nie wpadła na genialny pomysł zatrudnienia go do roli małego detektywa, nadal by smacznie spała – wcisnęła się pospiesznie w pierwsze lepsze ciuchy, złapała torbę z akcesoriami na basen i ruszyła w kierunku jednego ze swoich ulubionych miejsc w Oslo. Skoro już wyciągnął ją z łóżka – o, na pewno mu tego nie daruje – niech to przynajmniej przyniesie jakieś profity.
Pływanie było jej sposobem na odreagowanie stresów. I na myślenie. A teraz zdecydowanie miała co odreagowywać i wcale nie narzekała na brak spraw do obmyślania. Na przykład kwestia mamusi i tatusia. Co jej właściwie odbiło? No i co zrobić z tym fantem? Czegokolwiek by nie sądziła o dupku z Trondheim – a w tej chwili sądziła sporo i nie były to bynajmniej miłe opinie – należało mu przyznać rację i przytaknąć stwierdzeniu, że początek powinien stanowić akt urodzenia. Problem w tym, że matka zakopała go dawno temu gdzieś pośród swoich tajnie strzeżonych dokumentów w Lesji. Najbliższą wizytę w domu zaplanowała na okolice świąt, zgodnie z corocznym zwyczajem. Chyba trzeba będzie lekko zmodyfikować terminarz.
Wszystkie te kwestie – Lesja, biologiczni rodzice oraz wszechpotężna irytacja, dobry Boże, niedziela, dziewiąta dwadzieścia, a ona nie śpi! – zaprzątały jej umysł zarówno, gdy przebierała się w opustoszałej szatni, jak i w momencie wskakiwania do wody. Chyba nie tylko ona uważała, że to nieludzka pora. Oprócz siebie naliczyła tylko dwóch facetów, zdecydowanie starszych od niej. Rozejrzała się odruchowo za ratownikiem, który zawsze miał w zwyczaju liczyć jej czas, gdy płynęła. Ogromnie się jarał jej rezultatami. Zobacz! Zobacz, jaki masz czas, Chloe! Minuta zero trzy! Kobieto, trochę solidnego treningu i mogłabyś spokojnie kosić wszystkich na zawodach! Spójrz! Nie spoglądała nigdy. Nie obchodziło jej to. Ani nic nie mówiło, bo nie miała pojęcia, ile się powinno pływać grzbietem na setkę, czy minuta zero trzy to naprawdę taki świetny czas, czy ten gość po prostu podnieca się byle czym albo leci na nią i usiłuje jakoś zdobyć jej uwagę. Pływanie nie interesowało jej jako sposób na karierę. Ona chciała malować, chciała pracować przy płótnie i tworzyć sztukę. Styl grzbietowy nie był sztuką. Był odskocznią, bardzo przyjemną, to prawda, i zawsze skuteczną, ale jedynie odskocznią. Jeśli o nią chodziło, minuta zero trzy wystarczyła w zupełności. Na solidny trening zdecydowałaby się jedynie, gdyby czuła, że potrzebuje więcej kontaktu z chlorowaną wodą niż zazwyczaj.
Nie dostrzegła ratownika ze stoperem. Ani tego drugiego, na którego kiedyś wpadła w jakimś żałosnym klubie i z którym się raz przespała. Miał świetne ciało, ale w łóżku niespecjalnie się sprawdził. Kiedy akurat trafiała na jego zmianę na basenie, czuła się o niebo mniej skrępowana, niż on. Zawsze odwracał wzrok i udawał, że jej nie widzi. Ogromnie ją to bawiło.
Wskoczyła do basenu, prosto w swój ulubiony tor. Umiała pływać w każdym stylu i w każdym była co najmniej bardzo dobra, ale grzbiet zawsze stanowił jej konik. Od małego wolała kłaść się na wodzie na plecach, niż na brzuchu, odwrotnie niż w przypadku snu. Wystarczyło tylko się położyć, wszystko szło potem samo. Nie potrzebowała wiele czasu, by opanować pływanie. Ruchy przychodziły jej bardzo naturalnie, a już szczególnie właśnie w stylu grzbietowym, w którym pracowała jak perfekcyjnie naoliwiona maszyna. Start przy drabince, ręce sztywne, napięte, nogi podkulone, ciało wygięte w łuk. Potem uniesione. I wyskok – potężny, do tyłu, jeden z jej ulubionych momentów. A potem już płynęła. Nad niczym się nie zastanawiała, niczego w tej kwestii nie analizowała. Czuła się tak, jakby od zawsze wiedziała, jak to się robi. Najpierw był ten odcinek, kiedy jeszcze nie wprowadzało się synchronizacji między kończynami, kiedy nogi, złączone między sobą, poruszały się jak ogon syreny. Później ogon znikał, zaś na scenę wkraczały ręce. I to one pracowały najsilniej. Lewa i prawa, lewa i prawa, lewa i prawa, naprzemiennie, z żelazną konsekwencją, współpracując przy tym z nogami. Każdy ruch zgrany idealnie, choć Chloe nigdy, przenigdy nie zastanawiała się nad tym, gdy płynęła. Kiedy Stoper spotkał ją po raz pierwszy, powiedział, że dawno nie widział, by ktoś tak czysto płynął grzbietem, co ona skwitowała mało kulturalnym parsknięciem. Nawet nie miała pojęcia, co to właściwie znaczy płynąć czysto. Nie planowała komukolwiek imponować. Robiła to tak, jak potrafiła, jak się nauczyła jeszcze jako dziecko i jak zamierzała pływać przez całe życie, bo kochała poruszać się w ten sposób, lekko, a zarazem twardo, luźno, a jednocześnie niemalże jakby w amoku. Lewa ręka. Prawa ręka. Lewa ręka. Prawa ręka. Cały czas pracujące nogi. Krople wody mocno uderzały ją o twarz. To chyba uwielbiała w stylu grzbietowym najbardziej. Czuła się wtedy tak, jakby była w innym świecie, jakby te małe, drobne fale, które sama tworzyła, pracując kończynami, wciągały ją w inną czasoprzestrzeń. Wszystko wokół nagle gdzieś zanikało. Płynęła, woda cisnęła jej się do nosa, ust i oczu, rzeczywistość ulatywała daleko od niej. Swobodny przerzut na brzuch, dosłownie na sekundę. A potem zgrabny, idealny nawrót. I cała zabawa zaczynała się od nowa. Ogon syrenki i pełna synchronizacja rąk i nóg. Chloe mogła tak w nieskończoność. No dobrze, może to lekka przesada, ale w każdym razie długo, bardzo długo. Jej ciało okazywało się zaskakująco wytrzymałe. Pewnie wynikało to z dość regularnych wizyt na basenie – w tym roku szczególnie zaostrzyła cykl, nawet nie specjalnie – jednak tak czy siak zaskakiwało ją to, ile czasu może znieść w wodzie bez względnego wysiłku. Oczywiście, czuła każdy mięsień, ale to był ten rodzaj bólu, który lubiła, przyjemny ból, kiedy zdawała sobie sprawę ze swojego człowieczeństwa bardziej niż w jakimkolwiek innym momencie. Odpowiadał jej. Dzisiaj też zamierzała pływać do oporu, dopóki tylko nie poczuje, że naprawdę ma dosyć. I tak nie szykowały jej się żadne głębsze plany. Vegard następnego dnia wybierał się na jakiś tygodniowy wyjazd ze swoim żałosnym uczelnianym klubem fotograficznym i zdążył już wpaść w szał pakowania, w którym ona nie zamierzała uczestniczyć. Może pójdzie na piwo albo na coś mocniejszego. Może porysuje w plenerze. Albo pomaszeruje do studia tatuażu i poprosi Øysteina, żeby wyrył jej coś nowego, na brzuchu na przykład. Jeszcze nie miała tam żadnego barwnego rysunku. Kwestia czasu. Wyginając się do tyłu z usztywnionymi rękami zaciśniętymi wokół barierki, przyszło jej do głowy, żeby zaprosić Rikke podczas nieobecności Vegarda. Dawno się nie widziały. Mogłyby spędzić kilka przyjemnych wieczorków, wciągając niezdrowe żarcie, pieprząc się i oglądając powtórki Zabójczych umysłów i Skazanego na śmierć na DVD. To wcale nie brzmiało źle. Oczywiście Vegard nie byłby zachwycony, ale miała to gdzieś. Nie musiał wiedzieć, a ona nie zamierzała spędzić tygodnia w pustych ścianach. Sypianie z kimkolwiek innym w tym mieszkaniu, biorąc pod uwagę jego uczucia do niej, których nigdy nie zdołał ukryć mimo swoich usilnych i dość niezdarnych starań, miało posmak pewnej groteski, jednak Chloe specjalnie się tym nie przejmowała. Zawsze stawiała sprawę jasno, a na to, że po cichu ewidentnie liczył na coś więcej z jej strony, nie mogła mieć większego wpływu. Poza tym wcale nie był taki znów święty. Kiedyś, gdy wróciła z Lesji po świętach, znalazła pod łóżkiem kobiece majtki, bez wątpienia niestanowiące jej własności. Ona nie nosiła koronki. Osobiście preferowała figi z Garfieldem ze stoiska dla nastolatek. Najwidoczniej jej współlokator miał zaskakująco rozbieżne gusta.
Gdy robiła nawrót, przypomniało jej się, że powinna też za parę dni zgadać się z dupkiem z Trondheim w sprawie jego ewentualnych zamiarów. Wyglądało na to, że jakieś miał. Wcale nie uśmiechało jej się rozmawianie z nim – w końcu był dupkiem – ale mimo wszystko sama go w to wciągnęła. Właściwie nie wiedziała, dlaczego się zgodził, podobnie jak i nie umiała wyjaśnić, dlaczego go o to poprosiła. Nie znali się i Chloe nie czuła większej potrzeby zmiany tego stanu rzeczy. Wyszło, jak wyszło. Ciekawe, czemu stwierdził, że jednak jej pomoże. Pewnie chciał ją przelecieć. I dobrze. W sumie nie miała nic przeciwko. Co będzie, to będzie. Planowanie nigdy nie należało do jej najmocniejszych stron. Zawsze wolała spontaniczne życie. Podkręciła nieco tempo i wykonała następny nawrót. Łagodny ból intensywnie przemieszczających się rąk wydawał się dokładnie tą rzeczą, której w tym momencie potrzebowała.


*


Eldar Karling Andersen doskonale wiedział, że to będzie najtrudniejszy poniedziałek w jego życiu. Nie musiał wcale poświęcić całej bezsennej nocy rozważaniom dotyczącym tej kwestii. Nie miał w niej wprawdzie większego doświadczenia, ale wydawało mu się oczywiste, że z chwilą, w której wprowadzi swoją żonę i nowo narodzoną córeczkę do ich śmiesznie małego mieszkania, wszystko wywróci się do góry nogami o sto osiemdziesiąt stopni. Do tej pory znany mu świat zniknie bezpowrotnie i ustąpi miejsca czemuś zupełnie nowemu, czemuś, na co jeszcze chyba do końca się nie przygotował, choć tak naprawdę wątpił, by w ogóle można było się do tego przygotować. Nieważne, że wiedział od dziewięciu miesięcy, nieważne, że przez tych dziewięć miesięcy miał wystarczająco dużo czasu, by oswoić się z myślą, że pewien etap definitywnie się skończy. Dziewięć miesięcy wolności. A teraz? Co będzie teraz? Jak on sobie z tym wszystkim poradzi? Z tatusiowaniem, z poczuciem odpowiedzialności, z wiecznymi zobowiązaniami, ze świadomością, że możliwość beztroskiego zachowania jest już na dobre utracona, bo od tej pory każdy jego krok zacznie podlegać obserwacjom pewnego małego, żywego stworzenia, traktującego go jak wzór? No właśnie. Przecież od tej chwili będzie wzorem. Wzorem dla tej drobnej dziewczynki, tak podobnej do Astrid, a jednocześnie już w tym momencie noszącej ciężar bycia jego dzieckiem – za przekazanie jej tego paskudnego nosa powinien ją chyba przepraszać aż do śmierci. No, w każdym razie on na jej miejscu na pewno by tego oczekiwał.
Sam nie potrafił do końca stwierdzić, czy aby na pewno cieszy się z tego spotkania. Szczególne okoliczności sprawiały, że czuł się trochę rozchwiany. Z jednej strony zawsze dobrze było zobaczyć Emila i jak zwykle nie bez zaskoczenia stwierdzić, że sława i pieniądze nie zmieniły go w najmniejszym stopniu, że pozostał dokładnie taki sam, jak dwanaście lat temu, gdy nie różnił się zupełnie niczym od pozostałych członków drużyny z Leangen, może poza poskąpionym mu wówczas przez Boga wzrostem. Z drugiej strony, nie potrafił odrzucić od siebie natrętnej myśli, że na jego przyjaciela nie czeka świat pełen pieluch, papek ze słoików i wrzasków, podczas gdy on, Eldar, lada moment pojedzie do szpitala, przywiezie obie panie do domu i na zawsze pożegna się ze swoim luzackim życiem, które tak bardzo lubił. Trochę mu chyba zazdrościł, tak po ludzku, choć jednocześnie wiedział, że sam jest sobie winien – wystarczyło przecież założyć cholerną prezerwatywę. Trudno. Co się stało, to się nie odstanie. Zresztą, gdy tylko wmaszerował do pubu – w pełni świadom, że chyba nigdy wcześniej nie odwiedzał tego miejsca w porze porannej i że to co najmniej zabawne – szybko doszedł do wniosku, iż wszelkie jego sceptyczne odczucia względem tego wzruszającego rendez-vous należało uważać za zupełnie bezzasadne. Na widok jednej z najbliższych mu w dzieciństwie osób, siedzącej sobie tutaj jak najbardziej na luzie, bez stresu, mimo aktualnej pozycji społecznej, milionów koron na koncie i twarzy znanej całej Norwegii, poczuł się trochę jak za dawnych czasów. Cholernie dobrze było znowu zobaczyć tego małego cwaniaka.
- Nie podrywaj Kristen, to zdecydowanie nie twoja kategoria wiekowa – syknął w ucho swojemu młodszemu o niespełna dziewięć miesięcy przyjacielowi, przerywając jego rozmowę z dziewczyną szorującą szklanki. Na wydźwięk jego głosu Emil parsknął typowym dla siebie, donośnym śmiechem i mocno go uściskał, zupełnie, jak kiedyś, jak wówczas, gdy byli nastolatkami i nie znali świata poza Trondheim. Nic się nie zmieniło.
- Eldar Tomas Karling. Kopę lat.
- Emil Magnus Hegle. Cóż za miód dla moich oczu.
- Spierdalaj – roześmiał się biathlonista i szturchnął go w ramię. Eldar usadowił się na miejscu obok, czując, jak całe kumulujące się w nim przez noc napięcie powoli uchodzi z niego niczym powietrze z przekłutego balonika. Jeśli cokolwiek mogło mu tego dnia pomóc, to ewidentnie była tym czymś pogawędka ze starym, dobrym kumplem, którego nie widział już od kilku miesięcy.
- Co u dziadka?
- Wygląda na to, że jeszcze trochę pożyje – oznajmił Emil, pociągając łyk czegoś, co ku zdziwieniu Eldara wyglądało na wodę gazowaną. – Posiedzi parę dni, ale wygląda to lepiej, niż przypuszczano. W każdym razie pozwolił mi łaskawie wrócić na zawody, więc można uznać, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
- Wracasz dzisiaj?
- Zobaczymy – kolega wzruszył ramionami. – Mam jeszcze pewną sprawę do załatwienia w Oslo, zależy, ile mi to zajmie.
- To brzmi dosyć podejrzanie.
- Wydaje ci się.
- Ani trochę. Znam cię – Eldar pokręcił energicznie głową z uśmiechem. – Mów, o co chodzi. Czy to ta kwestia, o której mi ostatnio marudziłeś przez telefon?
- Wcale nie marudziłem.
- Jak zwał, tak zwał. No więc?
Emil zamyślił się na chwilę, westchnął i lekko wyprostował plecy.
- No dobra – powiedział w końcu ustępliwym tonem. – Potrzebuję twojej pomocy.
- W czym?
- Obiecałem coś komuś i teraz nie jestem do końca pewien, jak się za to zabrać. Szukam pewnych informacji, które niekoniecznie mogę zdobyć.
- To po coś obiecywał? – Karling roześmiał się głośno, myśląc, że rzucanie górnolotnych deklaracji na wiatr jest bardzo w stylu Emila.
- Bo mam ciebie. I twój inteligentny, hakerski móżdżek, bla bla bla, w tym miejscu tysiąc komplementów.
Eldar westchnął i przewrócił oczami.
- Czy ja ci wczoraj nie dałem jasno do zrozumienia, że definitywnie z tym skończyłem?
- Wczoraj to wczoraj, dzisiaj to dzisiaj. Nie pomożesz mi?
- Stary, mam wyrok w zawieszeniu – przypomniał mu mało subtelnie, krzywiąc się na samo wspomnienie faktu, który od dawna usiłował od siebie odepchnąć. – Zapomniałeś już? Nie mogę iść do pierdla. Nie teraz. Kiedyś to się jeszcze wydawało zabawne, ale w tej chwili… Raz mnie już złapali i jeśli zrobią to znowu, będę w dupie głębszej niż Bajkał. Mam żonę i dziecko na utrzymance. Po prostu nie mogę. Zresztą spójrz tylko na Simena. Jak wyjdzie, to nie będzie miał do czego wracać. Słyszałeś, że Anne zamierza wnieść pozew o rozwód?
Emil zmarszczył brwi.
- Jednak? Myślałem, że to ściema.
- Żadna ściema. Jak zaczęli węszyć, powiedziała mu, że jeśli z tym nie skończy i go posadzą, to z nimi koniec. No i co? Nie skończył, złapali go, posadzili, a Anne się wkurwiła i postanowiła mu rzucić pozwem w gębę. Simen jest wściekły, ale co jej się dziwić? Puszczą go najwcześniej za dwa lata, roboty z takim CV też zresztą szybko nie znajdzie. I co by nie było, ale mógł przystopować, kiedy skminili, co się dzieje. Mówiliśmy mu, pamiętasz?
- Aż za dobrze.
- No właśnie. Tylko że on zawsze wie najlepiej. Rezultat wygląda tak, że gość gnije w kiciu, a dzieciaki będzie widywał może ze dwa razy na miesiąc. Nie chcę tak skończyć. Za dużo mam do stracenia.
- Nie zamierzam cię zmuszać do szmuglowania fajek, Eldar – Emil uśmiechnął się pod nosem. – Potrzebny mi dostęp do spisu ludności. Chodzi o proste, obywatelskie dane osobowe. Jeśli nie możesz grzebać w nich osobiście, powiedz mi, jak się do nich dostać i tyle.
- Proste, obywatelskie dane.
- Właściwie adres. Wszystko na ten temat. Nie musisz się włamywać na cholerne serwery rządowe ani bawić się w rozpuszczanie pieprzonych trojanów po całej sieci.
- Już bym się nie odważył. Ale wtedy było całkiem zabawnie, co? Głąby z urzędu miasta musiały mieć niezłe miny.
Obaj parsknęli w tym samym momencie. Tak – tę wzniosłą chwilę wspominał z rozrzewnieniem, nawet jeśli po paru miesiącach przyszło mu za nią gorzko zapłacić. Jednak utarcie nosa urzędasom należało potraktować jako jeden z życiowych sukcesów. Zawsze świetnie sobie radził z komputerami, a im głębiej szedł w las, tym więcej umiejętności w sobie odkrywał. Łamanie zabezpieczeń i projektowanie własnych kodów przynoszących niekoniecznie pozytywne skutki okazało się czymś, w czym naprawdę się sprawdzał. Pogrzebanie w cudzym sprzęcie? Żaden problem. Wejście w prywatne archiwa? Banał. A jeśli ktoś go porządnie wkurzył, wpuszczenie mu w bazę danych słodkiego wirusa wydawało się dziecinną igraszką. Żałował, że nauczył się tworzyć porządne trojany zbyt późno, by drużyna z Leangen mogła z nich skorzystać. Najwyraźniej jednak mimo, iż pozostało po niej właściwie tylko wspomnienie, jego umiejętności nadal były przez jej członków doceniane, przynajmniej przez jednego, tego najbardziej vipowskiego, który jako jedyny z całej szóstki ruszył do przodu. Może i sam Emil się nie zmienił, ale za to jego życie zmieniło się tak bardzo, jak to tylko możliwe, przeciwnie do losów całej reszty, stojącej właściwie w miejscu. Jasne, żenili się, płodzili dzieci, zatrudniali do pracy albo poszerzali swoją policyjną kartotekę, lecz zasadniczo tkwili w bezruchu, bez żadnego progresu, bez żadnego postępu. Po prostu egzystowali. Eldar szybko wyliczył w myślach – Andre, dwójka dzieciaków i pozycja kasjera w Remie 1000, Rasmus, trójka dzieciaków, oczywiście każde z inną babą, do tego jeden rozwód i praca na budowie, Simen w pierdlu z wyrokiem za nielegalny przemyt, dwójka dzieciaków i lada moment także rozwód. On, Eldar, o krok od więzienia, jedno dziecko, aktualny zawód – cieśla… No, i jeszcze zostawał Sverre, teoretycznie podobno bezdzietny, a w praktyce trudno stwierdzić, bo odkąd rzucił studia, wyjechał do Bergen i zaczął pić znacznie więcej, niż to uważano za stosowne, prawie nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Drużyna z Leangen. Jak to się właściwie stało? Dlaczego z szóstki energicznych chłopaków z potencjałem tylko jeden wykonał jakieś kroki, a reszta stała w miejscu?
- To pomożesz mi w końcu czy nie? – spytał Emil z lekkim zniecierpliwieniem, wybijając Eldara z zamyślenia. Zacisnął wargi i spojrzał na swojego słynnego kolegę poważnym wzrokiem.
- Kogo konkretnie szukasz?
- Dowiem się za jakiś czas. Jeszcze nie mam nazwisk. Chodzi o biologicznych rodziców pewnej…
-…panny.
- No, powiedzmy.
- Zaczynasz wreszcie brzmieć w miarę logicznie. – Eldar pokiwał głową z aprobatą. – Co to za niunia?
- Znajoma. Nawet nie. Właściwie to nie mogę powiedzieć, żebym ją znał.
- A mimo to szukasz jej rodziców.
- Pomagam szukać, to po pierwsze. Po drugie, to może być całkiem zabawne.
- Wciąganie mnie w swoją podejrzaną misję detektywistyczną?
- Potrzebuję tylko danych kontaktowych. Więc jak będzie?
Karling podrapał się po brodzie, udając, że bardzo poważnie się zastanawia.
- Jak fajna jest ta twoja znajoma?
- Nie twój typ.
- Za to twój jak najbardziej.
- Kolejne pudło. Robię to z dobroci serca. Rozumiesz, taki akt miłosierdzia.
- Magnus Hegle i akty miłosierdzia. Dobry żart.
- Nie-mów-do-mnie-Magnus.
- Nigdy nie zrozumiem twojej awersji – oznajmił rozbawiony Eldar i spojrzał na rozdrażnionego kumpla z uśmieszkiem. – W porządku. Zróbmy deal. Poświęcę się i pomogę ci, jeśli…
- Jeśli co?
- Jeśli zgodzisz się być chrzestnym Lise – dokończył najzupełniej poważnie. – Mój brat nie chce, Astrid ma same siostry, a nikt inny się nie nadaje. Lise potrzebuje kogoś reprezentatywnego.
- Że niby jestem reprezentatywny?
- Słyszałem, że zdobyłeś ostatnio jakieś tam medale olimpijskie. Nie wiem, tak mówiła ta kobitka w spożywczym, jak poszedłem po szczypiorek.
Emil przez chwilę wyglądał tak, jakby miał zacząć się śmiać, ale zamiast tego spojrzał na niego z lekko zaskoczoną i podejrzliwą miną.
- Ty serio mówisz? Chcesz, żebym był chrzestnym?
- A kogo innego miałbym prosić? Zresztą masz w tym względzie chyba całkiem niezłe doświadczenie, nie?
Obaj dobrze wiedzieli, o co chodziło Eldarowi – bez Lise Emil miał już trójkę chrześniaków, co jak na jego dwadzieścia siedem lat wydawało się bardzo przyzwoitym osiągnięciem.
- Nie da się ukryć – rzucił wesoło biathlonista.
- To jak? Deal?
Nastąpiła chwila ciszy, po czym jedyny idący do przodu członek drużyny z Leangen wyszczerzył zęby i wyciągnął dłoń w kierunku Eldara.
- Deal.


*


Chloe nigdy nie miała problemu z tym, jak wygląda. Nie była specjalnie ładna, wiedziała o tym doskonale, ale jednocześnie nie wpływało to drastycznie na jej wewnętrzne samopoczucie. Nie próbowała się komukolwiek przypodobać. Włosy farbowała tylko dlatego, że lubiła regularnie zmieniać ich kolory, a im bardziej ekscentrycznie się prezentowały, tym większe odczuwała zadowolenie. Nie nosiła spódnic, sukienek, wysokich obcasów ani wszystkich tych rzeczy, które podobały się facetom. Tak naprawdę nie umiała nawet stwierdzić, dlaczego ma wśród nich takie powodzenie, dlaczego zawsze bez problemu znajdował się jakiś jeleń, który chętnie maszerował z nią do łóżka, a czasem wręcz i wyznawał głębsze uczucia, naiwnie sądząc, że może liczyć na ich odwzajemnienie. Mężczyźni. Kto by ich tam zrozumiał.
Tak czy siak, nie cierpiała z powodu nadmiaru kompleksów. Jasne, że sytuacja mogłaby prezentować się nieco bardziej korzystnie, nigdy nie jest tak dobrze, by nie mogło być lepiej, chyba że nazywasz się Eva Longoria. Ale zasadniczo akceptowała siebie pod względem wizualnym. Była, jaka była. Zawsze w spodniach, w luźnych i niedopasowanych bluzach, najczęściej w ciężkich butach i z reguły na czarno. Makijaż albo stosowała przesadny i raczej szpecący, aniżeli upiększający, albo nie używała go wcale, bo w przeciwieństwie do większości przedstawicielek płci pięknej nigdy nie miała oporów przed wyjściem na ulicę saute. Obraz, który widziała w lustrze, może i jej nie powalał, ale właściwie satysfakcjonował.
Mimo to, za każdym razem, kiedy patrzyła na Rikke, uderzały ją wszystkie jej niedoskonałości.
W tym właśnie tkwił jej podstawowy problem w sypianiu z kobietami. Zawsze uruchamiały tę część jej umysłu, która specjalizowała się we wskazywaniu jej zewnętrznych wad. Chloe nie potrafiła patrzeć na swoje partnerki bez odruchowego porównywania się z nimi. Weźmy właśnie taką Rikke, na przykład. Rikke była piękna. Miała piękną twarz. Piękną sylwetkę. Piękny uśmiech. Piękne włosy. A ona, Chloe? Cóż ona mogła zaoferować? Swoje wielkie stopy? Swoje wąskie usta? Swoje poobgryzane paznokcie? Nawet jej głos nie wzbudzał sympatii. Niski, niemalże gardłowy, prawie ochrypły. Męski. Chyba dlatego, przynajmniej statystycznie, preferowała facetów. Przy nich nie musiała postrzegać siebie jako tę brzydszą połówkę.
Zastanawiała się nad tym, leżąc na brzuchu z brodą podpartą na dłoniach i przyglądając się Rikke, która uśmiechała się pod nosem, również patrząc na nią przez półprzymknięte oczy. Co ty tu właściwie ze mną robisz?, pomyślała cicho, z trudem zachowując te słowa dla siebie. Dlaczego Rikke chciała się z nią spotykać? Dlaczego Vegard się w niej zakochał? Dlaczego ludzi do niej ciągnęło?
Tak ją to wszystko zaaferowało, że potrzebowała kilku sekund, by uświadomić sobie, że ktoś dzwoni do drzwi.
- Twój chłopak wrócił wcześniej? – spytała Rikke beztrosko, przy czym nie wyglądało na to, by tego rodzaju wizja szczególnie ją wzruszyła. Chloe wzniosła oczy w kierunku sufitu.
- Nie jest moim chłopakiem – oznajmiła stanowczo, po czym przeniosła buntownicze spojrzenie na wejściowe drzwi. Miała nadzieję, że ktoś albo się pomylił, albo już zdążył zrezygnować z niechcianych przez nią bynajmniej odwiedzin, ale kimkolwiek był jej gość, należał do wytrwałych. Rozległ się kolejny dzwonek.
- Otworzysz?
- Chyba nie mam wyboru – mruknęła i niechętnie schyliła się w poszukiwaniu ubrań. Nawet ona wolała nie otwierać ludziom drzwi nago. W pośpiechu wciągając na siebie majtki z Kłapouchym i biały podkoszulek z czarnym logo Jacka Danielsa, chwyciła chesterfielda i szybko zapaliła, starając się nie myśleć o scenie, jaka może zajść, jeśli to rzeczywiście Vegard. A jeżeli coś mu wypadło? Jeżeli wyjazd nagle odwołano i postanowił bez wcześniejszej zapowiedzi wrócić do domu? Ale przecież zabrał klucze. W takiej sytuacji by nie dzwonił. Więc kto, do diabła, w takim momencie nagle sobie o niej przypomniał?
Wcisnęła papierosa między wargi, otworzyła drzwi i natychmiast poczuła, jak jej oczy poszerzają się do stanowczo zbyt dużych rozmiarów.
- Siema, Lisbeth – przywitał ją najspokojniejszym w świecie tonem dupek z Trondheim, spokojnym wzrokiem lustrując jej dość roznegliżowaną sylwetkę. – Zajęta?
Przez moment patrzyła na niego jak na ducha.
- Jakbyś zgadł – powiedziała w końcu, siląc się na jakąkolwiek sensowną odpowiedź. – Co ty tu robisz, do cholery?
- Zabieram cię na małą przejażdżkę do Sarpsborga – oznajmił z radosną beztroską pięciolatka, po czym z pełnym wyluzowaniem wydostał papierosa z jej palców i sam się zaciągnął. – Mniej więcej za jakieś pięć minut, więc cokolwiek robisz, lepiej to przerwij. Mogę wejść? Dzięki. – Wyminął ją w progu, zanim jeszcze zdążyła się odezwać, stając twarzą w twarz z Rikke, która z trudem powstrzymała się przed krzykiem. Gwałtownie blednąc i układając usta w kształt dużego o, szybko przycisnęła do piersi pościel, podczas gdy Emil parsknął śmiechem i spojrzał na Chloe. – O cholera. Jesteś naprawdę zajęta, co? – ponownie spróbowała wydobyć z siebie głos, jednak nim jej się to udało, jej zupełnie niespodziewany wizytator z irytująco durną werwą pomaszerował w stronę Rikke. – Najmocniej przepraszam. Cóż za niefortunna sytuacja. Ogromnie mi przykro. Emil jestem. – Wyciągnął do niej dłoń w geście powitania, a zakłopotanie na buzi dziewczyny ustąpiło miejsca coraz to większemu rozbawieniu. Odwzajemniła uścisk.
- Rikke.
- Urocze imię. Duńskie?
- W rzeczy samej.
- Zniewalające. Raz jeszcze przepraszam. Nie spodziewałem się, że przeszkodzę.
- Cóż, może byś się spodziewał, gdybyś raczył mnie łaskawie powiadomić, że fatygujesz tu swój tyłek – warknęła w końcu Chloe, z ulgą stwierdzając, że nie utraciła doszczętnie zdolności mówienia. Wyrwała mu papierosa z powrotem. – Wyjaśnisz mi, skąd się tu wziąłeś, jak mnie znalazłeś i czego chcesz?
- A której części w zdaniu jedziemy do Sarpsborga nie zrozumiałaś? – zapytał, nie zrywając z twarzy swojego kretyńskiego uśmieszku, który niewątpliwie miał na celu doprowadzenie panny Berger do szału. Widząc, jak Rikke unosi kpiąco brew do góry, zazgrzytał zębami z udawanym zakłopotaniem. – Och. No więc, właśnie, Rikke… nadzwyczaj dostojne imię… ogromnie mi przykro, ale obawiam się, że będę musiał porwać twoją dziewczynę. Mamy pewne pilne wspólne sprawy do załatwienia i niestety zajmie nam to kilka godzinek. Jednak mogę ci obiecać, że najpóźniej pod wieczór dostarczę ją z powrotem, dzięki czemu będziecie mogły dokończyć… to, co wam przerwałem, czymkolwiek by to nie było.
- Chwileczkę – zaczęła Chloe, jednak oboje solidarnie ją zignorowali.
- Pod wieczór – powtórzyła Rikke, uważnie przyglądając się biathloniście, który stanowczo skinął głową.
- Zaiste. Słowo harcerza.
- A co to za wspólne sprawy, jeśli można wiedzieć? Chloe nic mi o nich nie wspominała. – Rzuciła przelotne, szelmowskie spojrzenie głównej lokatorce mieszkania, teraz mającej serdeczną ochotę zapaść się pod ziemię.
- Och, zapewne dlatego, że wypadły zupełnie nagle. Sama widzisz, jaka jest zaskoczona. Cóż… c’est la vie, jak to mówi mój dobry przyjaciel Martin, niech mu ziemia lekką będzie. Życie to same niespodzianki, moja droga. To jak? Wybaczysz mi to drobne faux pas? – zrobił minę aniołka, zaś Rikke tylko się roześmiała.
- Skoro to takie pilne, to wygląda na to, że nie mam innego wyjścia, nieprawdaż?
- Wiedziałem, że mogę liczyć na wyrozumiałość. Tobie ziemia też powinna być lekka.
- Jestem tego w pełni świadoma – oznajmiła i, nadal ciasno owinięta kołdrą, zaczęła dyskretnie nakładać na siebie zebrane z podłogi ciuchy, podczas gdy zupełnie niezainteresowany rosnącą dezaprobatą Chloe Emil ruszył w kierunku aneksu kuchennego, złapał trzy rzodkiewki i podgryzł największą z nich ze stoickim spokojem. – Mam tylko jedno pytanie – dodała, kiedy już udało jej się nałożyć wystarczającą ilość warstw ubrań, by móc spokojnie odrzucić pościel.
- Zamieniam się w słuch.
- Wy dwoje ze sobą sypiacie?
- Nie tknęłabym go nawet, gdyby mi płacili – warknęła Chloe, oburzona zarówno tą sugestią, jak i faktem, że, praktycznie rzecz biorąc, brała tę opcję pod uwagę, i to nie dalej, jak niecałe dwa tygodnie temu.
- Jak zwykle milutka – skwitował to Emil, szczerząc zęby tak, jakby było się z czego cieszyć. Chloe nabrała wielkiej ochoty uduszenia go szalikiem. – Że też zawsze tak chętnie się droczysz. A przecież nasze życie erotyczne nie zasługuje na to, by się go wstydzić.
- Nasze życie erotyczne to twój kolejny popieprzony wymysł!
- Jeśli tak, to chyba wiele tracisz – wtrąciła Rikke, ignorując przy tym oskarżycielskie spojrzenie panny Berger z gatunku i ty, Brutusie, przeciwko mnie. – Ci z Trøndelag są podobno najlepsi. Wyczytałam to w Cosmo czy gdzieś.
- Cosmo ma zawsze rację – oznajmił Emil z zadowoleniem i schrupał kolejną rzodkiewkę. – Zresztą możesz to sprawdzić, następnym razem spróbujemy w trójkę albo…
- Zamknij się, zanim cię zamorduję gołymi rękami – wycedziła Chloe przez zaciśnięte zęby i zerknęła na Rikke z rozpaczą. – Słuchaj, przykro mi, ale…
- Nic nie szkodzi, wrócę wieczorem – uśmiechnęła się blondynka i chwyciła kurtkę. – Twój kolega, jak sądzę, chętnie mi się za to zrewanżuje.
- Jeśli tylko sobie życzysz…
- Nie życzysz sobie – przerwała mu Chloe, po czym złapała Rikke za rękę. Tamta pocałowała ją w usta i znów się uśmiechnęła. – Do wieczora.
- Do zobaczenia. – Skierowała się do wyjścia, wcześniej spojrzawszy na Emila. – Na razie, Trøndelag.
- No, pa – pomachał jej na pożegnanie, ciamkając ostatnią rzodkiewkę. Chloe zatrzasnęła za nią drzwi z narastającą furią i rzuciła mu mordercze spojrzenie.
- Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz?!
- Przede wszystkim zakładam, że ubierzesz się nieco porządniej – odparł natychmiast takim tonem, jakby dyskutowali o nadchodzącym deszczu. – Rozumiem, że preferujesz negliż, ale aktualnie na dworze jest odrobinkę za zimno na taki strój.
- Nigdzie się z tobą nie wybieram, dupku.
- Kultury trochę, kochanie. Jeśli chcesz solidnej współpracy, to zasady savoir-vivre będą, niestety, konieczne.
- Przestań mi tu pieprzyć o sawłacośtam. Spędzałam miły dzień, w miłym towarzystwie, mając miłe plany, po czym nagle wparowałeś ty, kompletnie rozpierdalając mi poniedziałek, a teraz jeszcze zaczynasz bredzić o zasadach dobrego wychowania, co zakrawa na hipokryzję…
- Kotku, w każdej normalnej chwili chętnie bym kontynuował tę dyskusję, ale jutro o tej porze muszę być w Pokljuce. Zatem ogromnie cię przepraszam, że nie dostosowałem swojego terminarza do twoich łóżkowych figli, jednak mleko i tak się już rozlało, a mnie trochę nagli czas, więc bądź tak uprzejma, zachowaj komentarze dla siebie i szykuj do drogi. Ach, i załóż stanik, będziesz lepiej wyglądać – dodał, bezwstydnie gapiąc się na jej biust, co samo w sobie tak ją poirytowało, że nie mogła zrobić nic, jak tylko wystawić w jego kierunku dwa środkowe palce i ruszyć po resztę ciuchów, standardowo wymrukując przekleństwa w stronę całego świata, a w szczególności pewnego sterczącego w jej kuchni typa. – Tak baj de łej – dorzucił po chwili, w bardzo zgrabny sposób ignorując jej nienawistne spojrzenie – całkiem niezła z niej dupeczka. Gdzie mogę sobie taką skombinować?
- Nigdzie. Żadna nie poleci na twojego obwisłego fiuta – odwarknęła Chloe, szukając czegoś ciężkiego, czym mogłaby go uderzyć.
- Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek cię z nim zapoznawał. I, jak sama twierdzisz, nie grozi nam to, choć oczywiście wiem, że w głębi serca jesteś na mnie napalona.
- Ja?! Na ciebie? – tego rodzaju pewność siebie była tak absurdalna, że aż musiała się roześmiać. – A gdzie żeś to niby wyczytał?
- Masz to wypisane w swoich uroczych oczkach.
- Ty jesteś z tych widzących to, co chcą widzieć, nie?
- Za to ty jesteś z tych wrednych panienek czerpiących sens życia z wkurzania innych, nie?
- Przynajmniej nie przypisuję sobie nadmiernego uwielbienia względem swojej osoby.
- Pytanie, czy te oczy mogą kłamać, pozostaje, jak mniemam, bez odpowiedzi – uśmiechnął się i zerknął na nią w sposób, który jeszcze bardziej ją poirytował. Doszła jednak do wniosku, że czegokolwiek by nie powiedziała, niczego wielkiego nie wskóra. Zresztą i tak zdążył jej już spieprzyć cały dzień. Cholerny dupek z Trondheim.
- Mogę chociaż wiedzieć, po co jedziemy do Sarpsborga?
- Och, to akurat proste. Zamierzamy odwiedzić twój dom dziecka – odparł wesolutkim głosem. – Pogadamy sobie z kimś od serca na twój temat.
- Uważasz, że niby ktoś mnie pamięta?
- Sprawdzić nie zaszkodzi. Póki jestem w kraju, bo, jak widzę, beze mnie masz problemy z podjęciem sensownych kroków.
- Przymknij się. Po południu mam zajęcia.
- Więc na nie nie pójdziesz. To chyba jasne. No już? Gotowa?
Zmrużyła oczy i zacisnęła wargi.
- Nienawidzę cię.
Jego łobuzerski uśmiech mówił aż nazbyt wiele.
- Zobaczymy, czy za kilka tygodni będziesz twierdzić tak samo.


*


Tej nocy nie mogła zasnąć. Nie wiedziała, dlaczego. Przez ostatnich kilka lat nie miała większych kłopotów ze spaniem. Po zamknięciu oczu potrzebowała góra paru minut, by oderwać się od rzeczywistości. Tym razem było inaczej. Nie pomogło przewracanie się na drugi bok, wypicie szklanki mleka ani wypalenie papierosa. Ani czytanie nudnych książek historycznych, które usypiały ją w czasach dorastania. Nie zmrużyła oka, co skutkowało fatalnym samopoczuciem w pracy.
Podczas przerwy uświadomiła sobie, że dręczy ją niepokój.
Nie miała pojęcia, czego się boi. Nie znała przyczyn swojego wzburzenia. Czuła tylko, że coś jest nie tak, zdecydowanie nie w porządku, tak, jakby wewnętrzna intuicja podpowiadała jej złe scenariusze. Tyle tylko, że nie umiała stwierdzić, o co właściwie chodzi. Po prostu się martwiła.
Przełknęła kolejny łyk herbaty, starając się poskładać to do kupy. Jednak logiczne rozumowanie nigdy nie należało do jej mocnych stron. Nie miała, teoretycznie, żadnych powodów, by tkwić w takim stanie. Jej sytuacja życiowa była jasna, przejrzysta, klarowna i względnie ustabilizowana. Nic nie wskazywało na jakiekolwiek drastyczne zmiany. Mimo to nie mogła spać i na niczym się skoncentrować.
Odłożyła kubek, umyła ręce i wzięła głęboki oddech. Uspokój się, powiedziała sobie, starając się nad wszystkim zapanować. Jest w porządku. Nic złego się nie dzieje. Tylko spokojnie.
Nieprawda. Coś się działo. Każdy element jej mózgu mówił to samo. Czuła. Miała świadomość. Coś się działo.
Pytanie tylko, co.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz