all we know
is that we don't know how it's gonna be
Cholerny dupek zanurzył dolną wargę w ciemnobrązowym
płynie, który teoretycznie miał być kawą, a w praktyce, zgodnie zresztą z jego
wcześniejszymi przewidywaniami, smakował raczej jak mętna woda zabarwiona na
dziwaczny odcień. Norwegia, Szwecja, Włochy, Słowenia, Rosja – wszędzie napoje
z automatu okazywały się równie beznadziejne, przy czym te niemieckie nie
stanowiły na jego nieszczęście subtelnego wyjątku. Najchętniej pozbyłby się
tego badziewia i zażądał od maszyny zwrotu pieniędzy, jego zdaniem jak
najbardziej należnych za zaserwowanie paskudztwa (w sumie ujmowanie sprawy w
ten sposób było bardzo dyplomatyczne. Tarjei pewnie powiedziałby, że to coś
smakuje jak szczochy. Na co on stwierdziłby na pewno sporo wiesz na ten
temat, zawsze miałeś ekscentryczny gust, jeśli chodzi o trunki i koniec
końców pobiliby się z powodu czegoś tak banalnego, jak kawa z monachijskiego
automatu), ale tak się niestety składało, że oczy mu się zamykały i pilnie
potrzebował kofeiny. I choć głęboko wątpił, by brązowa esencja miała
jakąkolwiek styczność z kofeiną, uznał, że skoro już pofatygował się z drobnymi
– co należało uznać za spore poświęcenie, zważywszy na jego odwieczne problemy
z posiadaniem monet, i to bez względu na walutę – lepiej już przebrnąć przez
ten koszmar. Może przynajmniej uda mu się nie przegapić wezwania na samolot.
Ten dzień zapowiadał się koszmarnie od samego rana,
ba, od poprzedniego wieczoru, kiedy to otrzymał nagły telefon z Trondheim o
nadzwyczaj lakonicznej i jeszcze bardziej konkretnej treści – dziadek w
szpitalu, nie wiadomo, co z nim będzie, przyjeżdżaj jak najszybciej, pa. Chociaż
Emil wyprowadził się z domu jako szesnastolatek i widywał rodziców kilka razy
do roku – w święta i w przerwie wakacyjnej – znał swoją matkę na tyle dobrze,
by wiedzieć, że nie ma ona charakteru panikary i że do swojego wiecznie
zapracowanego młodszego syna zadzwoniłaby wyłącznie w sytuacji podbramkowej.
Pomaszerował więc do trenera, zwięźle, a jednocześnie stanowczo wyłuszczył
sprawę, zaś Espen, subtelnie udając, że wcale nie zmartwiła go wizja utraty
jego najlepszego aktualnie biathlonisty na dzień przed pierwszymi zawodami
sztafetowymi w sezonie, ze stoickim spokojem oznajmił mu, że, oczywiście, to
żaden problem, w końcu rodzina jest najważniejsza. Emil wprawdzie kierował
się ku nieco innym koncepcjom – nigdy nie był specjalnie rodzinny – jednak czuł
pewne przywiązanie do dziadka i jeszcze większe do matki, która z całą
pewnością nie żądałaby od niego przyjazdu, gdyby naprawdę jej na tym nie
zależało. Spakował więc w pośpiechu torbę, rzucił wieczorem na pożegnanie kilka
standardowych, złośliwych uwag w kierunku współlokatora, zgrabnie maskujących
jego coraz to bardziej uciążliwy niepokój, po czym, obudzony o trzeciej
trzydzieści w nocy i kompletnie nieprzytomny wpakował się do lokalnego, lekko
rozklekotanego autobusu do Kufstein, stamtąd w pociąg do Monachium, a dalej
jeszcze z dworca centralnego stolicy Bawarii w kolej podmiejską kierującą się w
stronę międzynarodowego lotniska imienia Franza Josefa Straussa. Siedząc w hali
odlotów o godzinie ósmej dwadzieścia pięć i czekając na lot do Kopenhagi – bo
przecież bezpośrednia podróż do Trondheim byłaby stanowczo za prosta, musiał
mieć jeszcze cholerną przesiadkę na Kastrup, i to taką, w przypadku której
istniało dość spore ryzyko, że nie załapie się na docelowy samolot – miał
serdeczną ochotę umrzeć. Albo przynajmniej się zdrzemnąć, i to z daleka od
szurających walizek, nadających na cały regulator Niemców i uciążliwych
komunikatów z megafonu, z których, jak na złość, żaden nawet nie wspominał o
Kopenhadze. Tłumiąc w sobie nienawiść do świata i narastającą frustrację,
przetarł dłońmi zaspaną twarz, pociągnął solidny łyk pseudokawy ze zniechęconym
grymasem na ustach, poprawił kaptur na głowie i wystukał szybko na telefonie
mało wdzięcznie brzmiący sms o treści podaj mi nazwiska mamusi i tatusia, po
czym wysłał go pod numer, z którego zadzwoniła ostatnio. No właśnie.
Zadzwoniła. Ona, dziwaczna, norweska kopia Lisbeth Salander, z
granatowymi włosami i zjadliwym sposobem bycia. Szczerze mówiąc nie spodziewał
się, że kiedykolwiek jeszcze ją usłyszy, a jednak z jakiegoś kompletnie
absurdalnego powodu uznała, że ich drogi powinny się ponownie skrzyżować, zaś
on – akurat on, ze wszystkich ludzi na świecie – pomoże jej dokonać czegoś, o
czym najpewniej nawet wcześniej nie myślała, dopóki czysty przypadek nie
posadził ich na tej samej ławce w Östersund półtora tygodnia wcześniej. Może
uważała, że powinien czuć się winny za namieszanie w jej głowie i jego
obowiązkiem było nieco tę winę odkupić. Albo miała jakieś bardziej niecne zamiary,
nad którymi teraz nie chciało mu się zastanawiać. Pieprzyć to. W normalnych
okolicznościach pewnie co najwyżej rozbawiłyby go takie władcze tony z gatunku masz
mi pomóc, bo tak, szczególnie, że, ściśle rzecz ujmując, praktycznie się
nie znali, ale on, na jej szczęście lub nieszczęście, akurat walczył z rutyną
i pilnie potrzebował jakiejś odskoczni od swojego, jego zdaniem, nieco
nudnawego życia. A ona była wysoką wersją Lisbeth Salander i chociaż ani nie
traktowała go w przesadnie uprzejmy sposób, ani nie powalała na kolana
aparycją, miała w sobie coś intrygującego i w końcu sam przed sobą musiał
przyznać, że po prostu ją lubi. Dziwaczka, niewątpliwie, ekscentryczna, wredna,
inna, jak to ujęła ostrożnie Tora, ale wzbudzała jego sympatię. Emil
zawsze potrafił być pomocny w stosunku do ludzi, którym udawało się ją zdobyć.
Za to osobom mu nieprzychylnym umiał naprawdę porządnie dać się we znaki.
O której ty godzinie do mnie piszesz? Popierdoliło
cię?, zabrzmiała po pięciu minutach odpowiedź, co
natychmiast poprawiło mu humor. Jędza! Wyobraził sobie, jak klnie pod nosem,
wybudzona dźwiękiem brzęczącego telefonu z głębokiego snu, i tak go to
rozbawiło, że musiał zacisnąć mocno wargi, by się głośno nie roześmiać. Bardzo
dobrze, że ją obudził. Przynajmniej teraz już nie cierpi w samotności. Dawaj
nazwiska, wystukał z cynicznym uśmieszkiem i najspokojniej w świecie
wypuścił kolejną wiadomość w kierunku norweskiej stolicy. Lisbeth się
wścieknie, i to nie na żarty. Emilowi było w to graj.
Ogólnie rzecz ujmując, stwierdzenie, że ma
konszachty, wydawało mu się lekkim nadużyciem. No, może i rzeczywiście je
miał, ale chyba niekoniecznie w tej branży, w której ich aktualnie
potrzebowali. Mimo wszystko jednak pozostawała mu drużyna z Leangen.
Przynajmniej w sensie teoretycznym. Praktycznie nie
widzieli się w pełnym składzie od jakichś trzech lat. Ostatni raz chyba jeszcze
przed olimpiadą. Ale jednak poniekąd funkcjonowali jako kolektyw, stary, dobry,
sprawdzony dawno temu kolektyw, zbity w twardą i zróżnicowaną, lecz mimo
wszystko zżytą szóstkę zbierającą się zawsze na tej samej stacji kolejowej w
Trondheim. Czasy, kiedy razem palili fajki, rozprawiali o dziewczynach i
opracowywali kolejne misterne plany zepsucia dnia komuś, kto akurat im podpadł,
wydawały mu się pochodzić mniej więcej z okolic ubiegłego tygodnia, choć w
rzeczywistości były wręcz absurdalnie odległe. Od wieków nie odwiedził Leangen.
Nawet nie miał pewności, czy w ogóle jeździły tam jeszcze jakiekolwiek pociągi.
Nie czekając na pełną wyzwisk odpowiedź od Chloe –
którą w myślach chyba już na dobre ochrzcił jako Lisbeth, serdecznie ci
dziękujemy, Tarjei – pogrzebał w swojej jak na jego gust nazbyt obszernej
skrzynce z kontaktami i szybko wybrał poszukiwany przez siebie numer, kątem oka
spoglądając na zegarek. Ósma dwadzieścia dziewięć. Za jakieś pięć minut powinni
wspomnieć o cholernym samolocie. Oczywiście, zakładając, że wystartuje zgodnie
z planem. Wolał sobie nie wyobrażać, co będzie, jeśli stanie się inaczej i
wyląduje na Kastrup, skazany na wielogodzinne czekanie na następny przelot do
Norwegii w przepełnionej Duńczykami hali, za którą nigdy nie przepadał, choć
znał ją jak własną kieszeń, bo była najczęstszym miejscem jego przesiadek obok
stołecznego Gardermoen.
Sądząc po porze dnia, nie miał do końca pewności, czy
dodzwoni się do adresata, ale o dziwo, po pięciu sygnałach usłyszał
charakterystyczne chrząknięcie, którym Eldar Andersen zawsze odbierał telefony,
tym razem bardziej niż zwykle zaspane i nie do końca przytomne.
- Halo?
- Obudziłem cię? – rzucił natychmiast Emil bez
wstępów. Eldar poznałby jego głos w nocy o północy, a z etapu cześć, to ja cała
drużyna z Leangen wyrosła mniej więcej w okolicy trzynastego roku życia.
- W ogóle nie spałem. Kurwa, stary, dziecko mi się
urodziło – wstrząsająca informacja omal nie wyrzuciła mu z ręki kubka z
pseudokawą.
- Pierdolisz.
- Jezu, chłopie, chciałbym. Od trzech miesięcy nic,
Astrid uznała, że to może zaszkodzić ciąży… Chryste. Dwanaście godzin temu,
czujesz? Miałem do ciebie dzwonić pod wieczór.
- Nie mieliście terminu pod koniec grudnia?
- Mieliśmy. Młoda się pospieszyła. Trzy i pół
tygodnia. Ale zdrowa jak ryba. Wygląda zupełnie jak Astrid. Tylko nochal ma po
mnie. Przejebane.
Emil parsknął śmiechem. Samo wyobrażenie Eldara w roli
tatusia było ciekawe, a co dopiero wizja jego przygarbionej sylwetki
wgapiającej się w noworodka i porównującej nosy.
- Cholera. Gratulacje, Eddie.
- Dzięki – bąknął przyjaciel takim tonem, jakby nie do
końca rozumiał, o czym właściwie rozmawiają. – Chyba jeszcze tego wszystkiego
nie ogarnąłem.
- Kiedy wyjdą ze szpitala?
- Podobno jutro. Nie mogłem zasnąć w pustym domu, a co
dopiero, gdy wrócą…
- Dasz radę, Karling. Zawsze dajesz radę. Jesteś z
drużyny z Leangen, pamiętaj.
- Gdzieżbym zapomniał. – Tym razem to Eldar w końcu
zaczął się śmiać.
- No właśnie. My tak szybko nie pękamy. A jak daliście
małej na imię?
- To jeszcze niepostanowione… ale chyba będzie Lise –
bąknął kolega wyraźnie rozbawionym tonem, a mimo stosunkowo wczesnej jego
zdaniem pory i zaledwie czterech godzin snu Emil natychmiast podchwycił
przyczynę jego lepszego humoru.
- Chwilunia. Czy tak się przypadkiem nie nazywała
laska, która…
-…uczyniła mnie mężczyzną? W rzeczy samej – łatwo było
sobie wyobrazić rozpromienioną minę Eldara. – Widzę, że główka pracuje, Hegle.
Latka minęły, ale łeb masz dalej jak sklep. Nic się nie zmieniłeś.
- Powiedział Karling Andersen, najcwańszy koleś,
jakiego znam. Dodaj jeszcze, że to ty zaproponowałeś Lise.
- No a jak? Astrid nie ma o niczym pojęcia. Uważa, że
to świetne imię – oznajmił z dumą Eldar i obaj powtórnie zaczęli się śmiać. To
wydawało się tak bardzo w stylu drużyny z Leangen, że Emil poczuł się tak,
jakby znów miał piętnaście lat i siedział z kumplem na stacji kolejowej w swoim
rodzinnym mieście.
- Ty też się nie zmieniłeś.
- No patrz. A Sokrates mówił, że wszystko płynie.
- Jesteś pewien, że to był Sokrates?
- Kurwa mać, jasne, że Heraklit. Chciałem sprawdzić,
czy się dowalisz jak zwykle.
Nie byli, rzecz jasna, specami w zakresie filozofii,
ale akurat tę dumną myśl cała drużyna znała na pamięć. Gość, który uczył ich
czegoś, co Rasmus nazywał szlachetnymi herezjami, był sztywniakiem z
akcentem rodem z Hordaland, dzięki czemu stanowił w ich szkole wyjątkową
osobistość. Jego panta rhei zakwitło w ich umysłach na dobre i zapuściło
bardzo głębokie korzenie. Panta rhei, panowie!, krzyczał Sverre, paląc
fajkę na Leangen i perfekcyjnie naśladując akcent durnego Aabela. Panta
rhei! Niewątpliwie kochali Heraklita.
- Zadowolony?
- A jak. Jesteśmy jak dwie cholerne wyspy na
zapierdalającym morzu. Kumasz, wszystko płynie, a my jak ten Svalbard. – Eldar
potężnie ziewnął. – No dobra, to teraz mów, po co dzwonisz, Magnus.
- Nie mów do mnie Magnus.
- Zatem nadal cię to wkurwia. Naprawdę jesteś jak
pieprzony Svalbard.
- Jak ci powiem, po co dzwonię, to zamkniesz ryj?
- Co ci właściwie nie pasuje w Magnusie?
- Wszystko mi nie pasuje. Sto tysięcy razy o tym
rozmawialiśmy. Ogarnij się, za chwilę mam samolot.
- Moment – kolejne ziewnięcie. – Jaki, kurwa, samolot?
Nie jesteś na zawodach?
- Właśnie w tej sprawie dzwonię. Wracam dzisiaj do
Trondheim. Nagła sprawa, dziadek w szpitalu.
- Cholera. Co jest?
- Dowiem się, jak będę na miejscu.
- I co, mam cię z Vaernes odebrać?
- Poradzę sobie. Co nie zmienia faktu, że musimy się
spotkać, i to jak najszybciej. Pilna kwestia, będziesz mi potrzebny. Albo
raczej twoje zdolności.
- Jakie znowu zdolności?
- Komputerowe.
- Już się tym nie zajmuję, Magnus.
- Przestań mnie, kurwa, nazywać Magnusem.
- Czego chcesz?
- Powiem ci, jak się spotkamy. Znajdziesz czas? Jutro
na przykład?
- Mam dziecko.
- Świetnie, Karling. Już to słyszałem. Możesz je ze
sobą zabrać. Albo nie, za wcześnie. Ja wpadnę.
- Wykluczone. Astrid na ciebie leci. Nie będziesz jej
tu w głowie motał.
- Astrid nie widziała mnie od lat.
- Tym gorzej. Ja się roztyłem, za to ty jesteś
superatletą.
- Dramatyzujesz. Nigdy nawet Astrid w policzek nie
pocałowałem.
- No, i niech tak lepiej zostanie. Heraklit swoją
drogą, a ty babkom zawsze robiłeś wodę z mózgu. Albo dzisiaj wieczór, albo
jutro rano. Wybierz se termin.
- Dam ci znać.
- Niech to lepiej będzie coś ważnego – rzucił Eldar na
pożegnanie i odłożył słuchawkę, zaś Emil uśmiechnął się pod nosem. Wykończył
pseudokawę i wrzucił pusty kubek do oddalonego nieco kosza, jak zwykle
trafiając idealnie w sam środek. Szczupła dziewczyna siedząca obok uśmiechnęła
się z podziwem. Puścił do niej oczko i schował telefon do kieszeni.
- Pasażerowie lotu linii Lufthansa numer LH 2441 do
Kopenhagi startującego o dziewiątej dziesięć proszeni są o skierowanie się do
bramki numer pięć, terminal drugi – poinformowała go po niemiecku kobieta z
megafonu. Ospale podniósł się z siedzenia, złapał torbę, ostatni raz spojrzał
na dziewczynę i pomaszerował w kierunku bramki numer pięć, uświadamiając sobie
z lekką zgrozą, że jest już bardzo blisko tego, by stać się jedynym bezdzietnym
członkiem drużyny z Leangen.
Panta rhei.
*
Dupek z Trondheim mocno ją wkurzył i Chloe od rana
chodziła jak struta. Tak po prawdzie nawet nie miała pewności, czy rzeczywiście
jest z Trondheim – sprawdzenie tego znaczyłoby, że ją zainteresował, a tego by
nie zniosła – ale po analizie jego głupkowatego akcentu doszła do wniosku, że
tak czy siak na pewno pochodzi z Trøndelag, a w jej mniemaniu wychodziło prawie
na jedno i to samo. Zresztą nieważne! Ważne, że był pajacem wysyłającym jej
smsy o ósmej trzydzieści w niedzielę. Tylko jakiś kompletny kretyn by coś
takiego zrobił. Przeklinając go pod nosem – jego oraz siebie, bo gdyby nie
wpadła na genialny pomysł zatrudnienia go do roli małego detektywa, nadal by
smacznie spała – wcisnęła się pospiesznie w pierwsze lepsze ciuchy, złapała
torbę z akcesoriami na basen i ruszyła w kierunku jednego ze swoich ulubionych
miejsc w Oslo. Skoro już wyciągnął ją z łóżka – o, na pewno mu tego nie daruje
– niech to przynajmniej przyniesie jakieś profity.
Pływanie było jej sposobem na odreagowanie stresów. I
na myślenie. A teraz zdecydowanie miała co odreagowywać i wcale nie narzekała
na brak spraw do obmyślania. Na przykład kwestia mamusi i tatusia. Co
jej właściwie odbiło? No i co zrobić z tym fantem? Czegokolwiek by nie sądziła
o dupku z Trondheim – a w tej chwili sądziła sporo i nie były to bynajmniej
miłe opinie – należało mu przyznać rację i przytaknąć stwierdzeniu, że początek
powinien stanowić akt urodzenia. Problem w tym, że matka zakopała go dawno temu
gdzieś pośród swoich tajnie strzeżonych dokumentów w Lesji. Najbliższą wizytę w
domu zaplanowała na okolice świąt, zgodnie z corocznym zwyczajem. Chyba trzeba
będzie lekko zmodyfikować terminarz.
Wszystkie te kwestie – Lesja, biologiczni rodzice oraz
wszechpotężna irytacja, dobry Boże, niedziela, dziewiąta dwadzieścia, a ona nie
śpi! – zaprzątały jej umysł zarówno, gdy przebierała się w opustoszałej szatni,
jak i w momencie wskakiwania do wody. Chyba nie tylko ona uważała, że to nieludzka
pora. Oprócz siebie naliczyła tylko dwóch facetów, zdecydowanie starszych od
niej. Rozejrzała się odruchowo za ratownikiem, który zawsze miał w zwyczaju
liczyć jej czas, gdy płynęła. Ogromnie się jarał jej rezultatami. Zobacz!
Zobacz, jaki masz czas, Chloe! Minuta zero trzy! Kobieto, trochę solidnego
treningu i mogłabyś spokojnie kosić wszystkich na zawodach! Spójrz! Nie
spoglądała nigdy. Nie obchodziło jej to. Ani nic nie mówiło, bo nie miała
pojęcia, ile się powinno pływać grzbietem na setkę, czy minuta zero trzy to
naprawdę taki świetny czas, czy ten gość po prostu podnieca się byle czym albo
leci na nią i usiłuje jakoś zdobyć jej uwagę. Pływanie nie interesowało jej
jako sposób na karierę. Ona chciała malować, chciała pracować przy płótnie i
tworzyć sztukę. Styl grzbietowy nie był sztuką. Był odskocznią, bardzo
przyjemną, to prawda, i zawsze skuteczną, ale jedynie odskocznią. Jeśli o nią
chodziło, minuta zero trzy wystarczyła w zupełności. Na solidny trening zdecydowałaby
się jedynie, gdyby czuła, że potrzebuje więcej kontaktu z chlorowaną wodą niż
zazwyczaj.
Nie dostrzegła ratownika ze stoperem. Ani tego
drugiego, na którego kiedyś wpadła w jakimś żałosnym klubie i z którym się raz
przespała. Miał świetne ciało, ale w łóżku niespecjalnie się sprawdził. Kiedy
akurat trafiała na jego zmianę na basenie, czuła się o niebo mniej skrępowana,
niż on. Zawsze odwracał wzrok i udawał, że jej nie widzi. Ogromnie ją to
bawiło.
Wskoczyła do basenu, prosto w swój ulubiony tor.
Umiała pływać w każdym stylu i w każdym była co najmniej bardzo dobra, ale
grzbiet zawsze stanowił jej konik. Od małego wolała kłaść się na wodzie na
plecach, niż na brzuchu, odwrotnie niż w przypadku snu. Wystarczyło tylko się
położyć, wszystko szło potem samo. Nie potrzebowała wiele czasu, by opanować
pływanie. Ruchy przychodziły jej bardzo naturalnie, a już szczególnie właśnie w
stylu grzbietowym, w którym pracowała jak perfekcyjnie naoliwiona maszyna.
Start przy drabince, ręce sztywne, napięte, nogi podkulone, ciało wygięte w
łuk. Potem uniesione. I wyskok – potężny, do tyłu, jeden z jej ulubionych
momentów. A potem już płynęła. Nad niczym się nie zastanawiała, niczego w tej
kwestii nie analizowała. Czuła się tak, jakby od zawsze wiedziała, jak to się
robi. Najpierw był ten odcinek, kiedy jeszcze nie wprowadzało się
synchronizacji między kończynami, kiedy nogi, złączone między sobą, poruszały
się jak ogon syreny. Później ogon znikał, zaś na scenę wkraczały ręce. I to one
pracowały najsilniej. Lewa i prawa, lewa i prawa, lewa i prawa, naprzemiennie,
z żelazną konsekwencją, współpracując przy tym z nogami. Każdy ruch zgrany
idealnie, choć Chloe nigdy, przenigdy nie zastanawiała się nad tym, gdy
płynęła. Kiedy Stoper spotkał ją po raz pierwszy, powiedział, że dawno nie
widział, by ktoś tak czysto płynął grzbietem, co ona skwitowała mało
kulturalnym parsknięciem. Nawet nie miała pojęcia, co to właściwie znaczy płynąć
czysto. Nie planowała komukolwiek imponować. Robiła to tak, jak potrafiła,
jak się nauczyła jeszcze jako dziecko i jak zamierzała pływać przez całe życie,
bo kochała poruszać się w ten sposób, lekko, a zarazem twardo, luźno, a
jednocześnie niemalże jakby w amoku. Lewa ręka. Prawa ręka. Lewa ręka. Prawa
ręka. Cały czas pracujące nogi. Krople wody mocno uderzały ją o twarz. To chyba
uwielbiała w stylu grzbietowym najbardziej. Czuła się wtedy tak, jakby była w
innym świecie, jakby te małe, drobne fale, które sama tworzyła, pracując
kończynami, wciągały ją w inną czasoprzestrzeń. Wszystko wokół nagle gdzieś
zanikało. Płynęła, woda cisnęła jej się do nosa, ust i oczu, rzeczywistość
ulatywała daleko od niej. Swobodny przerzut na brzuch, dosłownie na sekundę. A
potem zgrabny, idealny nawrót. I cała zabawa zaczynała się od nowa. Ogon
syrenki i pełna synchronizacja rąk i nóg. Chloe mogła tak w nieskończoność. No
dobrze, może to lekka przesada, ale w każdym razie długo, bardzo długo. Jej
ciało okazywało się zaskakująco wytrzymałe. Pewnie wynikało to z dość
regularnych wizyt na basenie – w tym roku szczególnie zaostrzyła cykl, nawet
nie specjalnie – jednak tak czy siak zaskakiwało ją to, ile czasu może znieść w
wodzie bez względnego wysiłku. Oczywiście, czuła każdy mięsień, ale to był ten
rodzaj bólu, który lubiła, przyjemny ból, kiedy zdawała sobie sprawę ze swojego
człowieczeństwa bardziej niż w jakimkolwiek innym momencie. Odpowiadał jej.
Dzisiaj też zamierzała pływać do oporu, dopóki tylko nie poczuje, że naprawdę
ma dosyć. I tak nie szykowały jej się żadne głębsze plany. Vegard następnego
dnia wybierał się na jakiś tygodniowy wyjazd ze swoim żałosnym uczelnianym
klubem fotograficznym i zdążył już wpaść w szał pakowania, w którym ona nie
zamierzała uczestniczyć. Może pójdzie na piwo albo na coś mocniejszego. Może
porysuje w plenerze. Albo pomaszeruje do studia tatuażu i poprosi Øysteina,
żeby wyrył jej coś nowego, na brzuchu na przykład. Jeszcze nie miała tam
żadnego barwnego rysunku. Kwestia czasu. Wyginając się do tyłu z usztywnionymi
rękami zaciśniętymi wokół barierki, przyszło jej do głowy, żeby zaprosić Rikke
podczas nieobecności Vegarda. Dawno się nie widziały. Mogłyby spędzić kilka
przyjemnych wieczorków, wciągając niezdrowe żarcie, pieprząc się i oglądając
powtórki Zabójczych umysłów i Skazanego na śmierć na DVD. To
wcale nie brzmiało źle. Oczywiście Vegard nie byłby zachwycony, ale miała to
gdzieś. Nie musiał wiedzieć, a ona nie zamierzała spędzić tygodnia w pustych
ścianach. Sypianie z kimkolwiek innym w tym mieszkaniu, biorąc pod uwagę jego
uczucia do niej, których nigdy nie zdołał ukryć mimo swoich usilnych i dość
niezdarnych starań, miało posmak pewnej groteski, jednak Chloe specjalnie się
tym nie przejmowała. Zawsze stawiała sprawę jasno, a na to, że po cichu
ewidentnie liczył na coś więcej z jej strony, nie mogła mieć większego wpływu.
Poza tym wcale nie był taki znów święty. Kiedyś, gdy wróciła z Lesji po
świętach, znalazła pod łóżkiem kobiece majtki, bez wątpienia niestanowiące jej
własności. Ona nie nosiła koronki. Osobiście preferowała figi z Garfieldem ze
stoiska dla nastolatek. Najwidoczniej jej współlokator miał zaskakująco rozbieżne
gusta.
Gdy robiła nawrót, przypomniało jej się, że powinna
też za parę dni zgadać się z dupkiem z Trondheim w sprawie jego ewentualnych
zamiarów. Wyglądało na to, że jakieś miał. Wcale nie uśmiechało jej się
rozmawianie z nim – w końcu był dupkiem – ale mimo wszystko sama go w to
wciągnęła. Właściwie nie wiedziała, dlaczego się zgodził, podobnie jak i nie
umiała wyjaśnić, dlaczego go o to poprosiła. Nie znali się i Chloe nie czuła
większej potrzeby zmiany tego stanu rzeczy. Wyszło, jak wyszło. Ciekawe, czemu
stwierdził, że jednak jej pomoże. Pewnie chciał ją przelecieć. I dobrze. W
sumie nie miała nic przeciwko. Co będzie, to będzie. Planowanie nigdy nie
należało do jej najmocniejszych stron. Zawsze wolała spontaniczne życie.
Podkręciła nieco tempo i wykonała następny nawrót. Łagodny ból intensywnie
przemieszczających się rąk wydawał się dokładnie tą rzeczą, której w tym
momencie potrzebowała.
*
Eldar Karling Andersen doskonale wiedział, że to
będzie najtrudniejszy poniedziałek w jego życiu. Nie musiał wcale poświęcić
całej bezsennej nocy rozważaniom dotyczącym tej kwestii. Nie miał w niej
wprawdzie większego doświadczenia, ale wydawało mu się oczywiste, że z chwilą,
w której wprowadzi swoją żonę i nowo narodzoną córeczkę do ich śmiesznie małego
mieszkania, wszystko wywróci się do góry nogami o sto osiemdziesiąt stopni. Do
tej pory znany mu świat zniknie bezpowrotnie i ustąpi miejsca czemuś zupełnie
nowemu, czemuś, na co jeszcze chyba do końca się nie przygotował, choć tak
naprawdę wątpił, by w ogóle można było się do tego przygotować.
Nieważne, że wiedział od dziewięciu miesięcy, nieważne, że przez tych dziewięć
miesięcy miał wystarczająco dużo czasu, by oswoić się z myślą, że pewien etap
definitywnie się skończy. Dziewięć
miesięcy wolności. A teraz? Co będzie teraz? Jak on sobie z tym wszystkim
poradzi? Z tatusiowaniem, z poczuciem odpowiedzialności, z wiecznymi
zobowiązaniami, ze świadomością, że możliwość beztroskiego zachowania jest już
na dobre utracona, bo od tej pory każdy jego krok zacznie podlegać obserwacjom
pewnego małego, żywego stworzenia, traktującego go jak wzór? No właśnie.
Przecież od tej chwili będzie wzorem. Wzorem dla tej drobnej dziewczynki, tak
podobnej do Astrid, a jednocześnie już w tym momencie noszącej ciężar bycia
jego dzieckiem – za przekazanie jej tego paskudnego nosa powinien ją chyba
przepraszać aż do śmierci. No, w każdym razie on na jej miejscu na pewno by
tego oczekiwał.
Sam nie potrafił do końca stwierdzić, czy aby na pewno
cieszy się z tego spotkania. Szczególne okoliczności sprawiały, że czuł się
trochę rozchwiany. Z jednej strony zawsze dobrze było zobaczyć Emila i jak
zwykle nie bez zaskoczenia stwierdzić, że sława i pieniądze nie zmieniły go w
najmniejszym stopniu, że pozostał dokładnie taki sam, jak dwanaście lat temu,
gdy nie różnił się zupełnie niczym od pozostałych członków drużyny z Leangen,
może poza poskąpionym mu wówczas przez Boga wzrostem. Z drugiej strony, nie
potrafił odrzucić od siebie natrętnej myśli, że na jego przyjaciela nie czeka
świat pełen pieluch, papek ze słoików i wrzasków, podczas gdy on, Eldar, lada
moment pojedzie do szpitala, przywiezie obie panie do domu i na zawsze pożegna
się ze swoim luzackim życiem, które tak bardzo lubił. Trochę mu chyba
zazdrościł, tak po ludzku, choć jednocześnie wiedział, że sam jest sobie winien
– wystarczyło przecież założyć cholerną prezerwatywę. Trudno. Co się stało, to
się nie odstanie. Zresztą, gdy tylko wmaszerował do pubu – w pełni świadom, że
chyba nigdy wcześniej nie odwiedzał tego miejsca w porze porannej i że to co
najmniej zabawne – szybko doszedł do wniosku, iż wszelkie jego sceptyczne
odczucia względem tego wzruszającego rendez-vous należało uważać za
zupełnie bezzasadne. Na widok jednej z najbliższych mu w dzieciństwie osób,
siedzącej sobie tutaj jak najbardziej na luzie, bez stresu, mimo aktualnej
pozycji społecznej, milionów koron na koncie i twarzy znanej całej Norwegii,
poczuł się trochę jak za dawnych czasów. Cholernie dobrze było znowu
zobaczyć tego małego cwaniaka.
- Nie podrywaj Kristen, to zdecydowanie nie twoja
kategoria wiekowa – syknął w ucho swojemu młodszemu o niespełna dziewięć
miesięcy przyjacielowi, przerywając jego rozmowę z dziewczyną szorującą
szklanki. Na wydźwięk jego głosu Emil parsknął typowym dla siebie, donośnym
śmiechem i mocno go uściskał, zupełnie, jak kiedyś, jak wówczas, gdy byli
nastolatkami i nie znali świata poza Trondheim. Nic się nie zmieniło.
- Eldar Tomas Karling. Kopę lat.
- Emil Magnus Hegle. Cóż za miód dla moich oczu.
- Spierdalaj – roześmiał się biathlonista i szturchnął
go w ramię. Eldar usadowił się na miejscu obok, czując, jak całe kumulujące się
w nim przez noc napięcie powoli uchodzi z niego niczym powietrze z przekłutego
balonika. Jeśli cokolwiek mogło mu tego dnia pomóc, to ewidentnie była tym
czymś pogawędka ze starym, dobrym kumplem, którego nie widział już od kilku
miesięcy.
- Co u dziadka?
- Wygląda na to, że jeszcze trochę pożyje – oznajmił
Emil, pociągając łyk czegoś, co ku zdziwieniu Eldara wyglądało na wodę
gazowaną. – Posiedzi parę dni, ale wygląda to lepiej, niż przypuszczano. W
każdym razie pozwolił mi łaskawie wrócić na zawody, więc można uznać, że
wszystko idzie w dobrym kierunku.
- Wracasz dzisiaj?
- Zobaczymy – kolega wzruszył ramionami. – Mam jeszcze
pewną sprawę do załatwienia w Oslo, zależy, ile mi to zajmie.
- To brzmi dosyć podejrzanie.
- Wydaje ci się.
- Ani trochę. Znam cię – Eldar pokręcił energicznie
głową z uśmiechem. – Mów, o co chodzi. Czy to ta kwestia, o której mi ostatnio
marudziłeś przez telefon?
- Wcale nie marudziłem.
- Jak zwał, tak zwał. No więc?
Emil zamyślił się na chwilę, westchnął i lekko
wyprostował plecy.
- No dobra – powiedział w końcu ustępliwym tonem. –
Potrzebuję twojej pomocy.
- W czym?
- Obiecałem coś komuś i teraz nie jestem do końca
pewien, jak się za to zabrać. Szukam pewnych informacji, które niekoniecznie
mogę zdobyć.
- To po coś obiecywał? – Karling roześmiał się głośno,
myśląc, że rzucanie górnolotnych deklaracji na wiatr jest bardzo w stylu Emila.
- Bo mam ciebie. I twój inteligentny, hakerski
móżdżek, bla bla bla, w tym miejscu tysiąc komplementów.
Eldar westchnął i przewrócił oczami.
- Czy ja ci wczoraj nie dałem jasno do zrozumienia, że
definitywnie z tym skończyłem?
- Wczoraj to wczoraj, dzisiaj to dzisiaj. Nie pomożesz
mi?
- Stary, mam wyrok w zawieszeniu – przypomniał mu mało
subtelnie, krzywiąc się na samo wspomnienie faktu, który od dawna usiłował od
siebie odepchnąć. – Zapomniałeś już? Nie mogę iść do pierdla. Nie teraz. Kiedyś
to się jeszcze wydawało zabawne, ale w tej chwili… Raz mnie już złapali i jeśli
zrobią to znowu, będę w dupie głębszej niż Bajkał. Mam żonę i dziecko na
utrzymance. Po prostu nie mogę. Zresztą spójrz tylko na Simena. Jak wyjdzie, to
nie będzie miał do czego wracać. Słyszałeś, że Anne zamierza wnieść pozew o
rozwód?
Emil zmarszczył brwi.
- Jednak? Myślałem, że to ściema.
- Żadna ściema. Jak zaczęli węszyć, powiedziała mu, że
jeśli z tym nie skończy i go posadzą, to z nimi koniec. No i co? Nie skończył,
złapali go, posadzili, a Anne się wkurwiła i postanowiła mu rzucić pozwem w
gębę. Simen jest wściekły, ale co jej się dziwić? Puszczą go najwcześniej za
dwa lata, roboty z takim CV też zresztą szybko nie znajdzie. I co by nie było,
ale mógł przystopować, kiedy skminili, co się dzieje. Mówiliśmy mu, pamiętasz?
- Aż za dobrze.
- No właśnie. Tylko że on zawsze wie najlepiej.
Rezultat wygląda tak, że gość gnije w kiciu, a dzieciaki będzie widywał może ze
dwa razy na miesiąc. Nie chcę tak skończyć. Za dużo mam do stracenia.
- Nie zamierzam cię zmuszać do szmuglowania fajek,
Eldar – Emil uśmiechnął się pod nosem. – Potrzebny mi dostęp do spisu ludności.
Chodzi o proste, obywatelskie dane osobowe. Jeśli nie możesz grzebać w nich
osobiście, powiedz mi, jak się do nich dostać i tyle.
- Proste, obywatelskie dane.
- Właściwie adres. Wszystko na ten temat. Nie musisz
się włamywać na cholerne serwery rządowe ani bawić się w rozpuszczanie
pieprzonych trojanów po całej sieci.
- Już bym się nie odważył. Ale wtedy było całkiem
zabawnie, co? Głąby z urzędu miasta musiały mieć niezłe miny.
Obaj parsknęli w tym samym momencie. Tak – tę wzniosłą
chwilę wspominał z rozrzewnieniem, nawet jeśli po paru miesiącach przyszło mu
za nią gorzko zapłacić. Jednak utarcie nosa urzędasom należało potraktować jako
jeden z życiowych sukcesów. Zawsze świetnie sobie radził z komputerami, a im
głębiej szedł w las, tym więcej umiejętności w sobie odkrywał. Łamanie
zabezpieczeń i projektowanie własnych kodów przynoszących niekoniecznie
pozytywne skutki okazało się czymś, w czym naprawdę się sprawdzał. Pogrzebanie
w cudzym sprzęcie? Żaden problem. Wejście w prywatne archiwa? Banał. A jeśli
ktoś go porządnie wkurzył, wpuszczenie mu w bazę danych słodkiego wirusa
wydawało się dziecinną igraszką. Żałował, że nauczył się tworzyć porządne
trojany zbyt późno, by drużyna z Leangen mogła z nich skorzystać. Najwyraźniej
jednak mimo, iż pozostało po niej właściwie tylko wspomnienie, jego
umiejętności nadal były przez jej członków doceniane, przynajmniej przez
jednego, tego najbardziej vipowskiego, który jako jedyny z całej szóstki ruszył
do przodu. Może i sam Emil się nie zmienił, ale za to jego życie zmieniło się
tak bardzo, jak to tylko możliwe, przeciwnie do losów całej reszty, stojącej
właściwie w miejscu. Jasne, żenili się, płodzili dzieci, zatrudniali do pracy
albo poszerzali swoją policyjną kartotekę, lecz zasadniczo tkwili w bezruchu,
bez żadnego progresu, bez żadnego postępu. Po prostu egzystowali. Eldar szybko
wyliczył w myślach – Andre, dwójka dzieciaków i pozycja kasjera w Remie 1000,
Rasmus, trójka dzieciaków, oczywiście każde z inną babą, do tego jeden rozwód i
praca na budowie, Simen w pierdlu z wyrokiem za nielegalny przemyt, dwójka
dzieciaków i lada moment także rozwód. On, Eldar, o krok od więzienia, jedno
dziecko, aktualny zawód – cieśla… No, i jeszcze zostawał Sverre, teoretycznie
podobno bezdzietny, a w praktyce trudno stwierdzić, bo odkąd rzucił studia,
wyjechał do Bergen i zaczął pić znacznie więcej, niż to uważano za stosowne,
prawie nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Drużyna z Leangen. Jak to się
właściwie stało? Dlaczego z szóstki energicznych chłopaków z potencjałem tylko
jeden wykonał jakieś kroki, a reszta stała w miejscu?
- To pomożesz mi w końcu czy nie? – spytał Emil z
lekkim zniecierpliwieniem, wybijając Eldara z zamyślenia. Zacisnął wargi i
spojrzał na swojego słynnego kolegę poważnym wzrokiem.
- Kogo konkretnie szukasz?
- Dowiem się za jakiś czas. Jeszcze nie mam nazwisk.
Chodzi o biologicznych rodziców pewnej…
-…panny.
- No, powiedzmy.
- Zaczynasz wreszcie brzmieć w miarę logicznie. –
Eldar pokiwał głową z aprobatą. – Co to za niunia?
- Znajoma. Nawet nie. Właściwie to nie mogę
powiedzieć, żebym ją znał.
- A mimo to szukasz jej rodziców.
- Pomagam szukać, to po pierwsze. Po drugie, to
może być całkiem zabawne.
- Wciąganie mnie w swoją podejrzaną misję detektywistyczną?
- Potrzebuję tylko danych kontaktowych. Więc jak
będzie?
Karling podrapał się po brodzie, udając, że bardzo
poważnie się zastanawia.
- Jak fajna jest ta twoja znajoma?
- Nie twój typ.
- Za to twój jak najbardziej.
- Kolejne pudło. Robię to z dobroci serca. Rozumiesz,
taki akt miłosierdzia.
- Magnus Hegle i akty miłosierdzia. Dobry żart.
- Nie-mów-do-mnie-Magnus.
- Nigdy nie zrozumiem twojej awersji – oznajmił
rozbawiony Eldar i spojrzał na rozdrażnionego kumpla z uśmieszkiem. – W
porządku. Zróbmy deal. Poświęcę się i pomogę ci, jeśli…
- Jeśli co?
- Jeśli zgodzisz się być chrzestnym Lise – dokończył
najzupełniej poważnie. – Mój brat nie chce, Astrid ma same siostry, a nikt inny
się nie nadaje. Lise potrzebuje kogoś reprezentatywnego.
- Że niby jestem reprezentatywny?
- Słyszałem, że zdobyłeś ostatnio jakieś tam medale
olimpijskie. Nie wiem, tak mówiła ta kobitka w spożywczym, jak poszedłem po
szczypiorek.
Emil przez chwilę wyglądał tak, jakby miał zacząć się
śmiać, ale zamiast tego spojrzał na niego z lekko zaskoczoną i podejrzliwą
miną.
- Ty serio mówisz? Chcesz, żebym był chrzestnym?
- A kogo innego miałbym prosić? Zresztą masz w tym
względzie chyba całkiem niezłe doświadczenie, nie?
Obaj dobrze wiedzieli, o co chodziło Eldarowi – bez
Lise Emil miał już trójkę chrześniaków, co jak na jego dwadzieścia siedem lat
wydawało się bardzo przyzwoitym osiągnięciem.
- Nie da się ukryć – rzucił wesoło biathlonista.
- To jak? Deal?
Nastąpiła chwila ciszy, po czym jedyny idący do
przodu członek drużyny z Leangen wyszczerzył zęby i wyciągnął dłoń w
kierunku Eldara.
- Deal.
*
Chloe nigdy nie miała problemu z tym, jak wygląda. Nie
była specjalnie ładna, wiedziała o tym doskonale, ale jednocześnie nie wpływało
to drastycznie na jej wewnętrzne samopoczucie. Nie próbowała się komukolwiek
przypodobać. Włosy farbowała tylko dlatego, że lubiła regularnie zmieniać ich
kolory, a im bardziej ekscentrycznie się prezentowały, tym większe odczuwała
zadowolenie. Nie nosiła spódnic, sukienek, wysokich obcasów ani wszystkich tych
rzeczy, które podobały się facetom. Tak naprawdę nie umiała nawet stwierdzić,
dlaczego ma wśród nich takie powodzenie, dlaczego zawsze bez problemu znajdował
się jakiś jeleń, który chętnie maszerował z nią do łóżka, a czasem wręcz i
wyznawał głębsze uczucia, naiwnie sądząc, że może liczyć na ich odwzajemnienie.
Mężczyźni. Kto by ich tam zrozumiał.
Tak czy siak, nie cierpiała z powodu nadmiaru
kompleksów. Jasne, że sytuacja mogłaby prezentować się nieco bardziej
korzystnie, nigdy nie jest tak dobrze, by nie mogło być lepiej, chyba że
nazywasz się Eva Longoria. Ale zasadniczo akceptowała siebie pod względem
wizualnym. Była, jaka była. Zawsze w spodniach, w luźnych i niedopasowanych
bluzach, najczęściej w ciężkich butach i z reguły na czarno. Makijaż albo stosowała
przesadny i raczej szpecący, aniżeli upiększający, albo nie używała go wcale,
bo w przeciwieństwie do większości przedstawicielek płci pięknej nigdy nie
miała oporów przed wyjściem na ulicę saute. Obraz, który widziała w
lustrze, może i jej nie powalał, ale właściwie satysfakcjonował.
Mimo to, za każdym razem, kiedy patrzyła na Rikke,
uderzały ją wszystkie jej niedoskonałości.
W tym właśnie tkwił jej podstawowy problem w sypianiu
z kobietami. Zawsze uruchamiały tę część jej umysłu, która specjalizowała się
we wskazywaniu jej zewnętrznych wad. Chloe nie potrafiła patrzeć na swoje
partnerki bez odruchowego porównywania się z nimi. Weźmy właśnie taką Rikke, na
przykład. Rikke była piękna. Miała piękną twarz. Piękną sylwetkę. Piękny
uśmiech. Piękne włosy. A ona, Chloe? Cóż ona mogła zaoferować? Swoje wielkie
stopy? Swoje wąskie usta? Swoje poobgryzane paznokcie? Nawet jej głos nie
wzbudzał sympatii. Niski, niemalże gardłowy, prawie ochrypły. Męski. Chyba
dlatego, przynajmniej statystycznie, preferowała facetów. Przy nich nie musiała
postrzegać siebie jako tę brzydszą połówkę.
Zastanawiała się nad tym, leżąc na brzuchu z brodą
podpartą na dłoniach i przyglądając się Rikke, która uśmiechała się pod nosem,
również patrząc na nią przez półprzymknięte oczy. Co ty tu właściwie ze mną
robisz?, pomyślała cicho, z trudem zachowując te słowa dla siebie. Dlaczego
Rikke chciała się z nią spotykać? Dlaczego Vegard się w niej zakochał? Dlaczego
ludzi do niej ciągnęło?
Tak ją to wszystko zaaferowało, że potrzebowała kilku
sekund, by uświadomić sobie, że ktoś dzwoni do drzwi.
- Twój chłopak wrócił wcześniej? – spytała Rikke
beztrosko, przy czym nie wyglądało na to, by tego rodzaju wizja szczególnie ją
wzruszyła. Chloe wzniosła oczy w kierunku sufitu.
- Nie jest moim chłopakiem – oznajmiła stanowczo, po
czym przeniosła buntownicze spojrzenie na wejściowe drzwi. Miała nadzieję, że
ktoś albo się pomylił, albo już zdążył zrezygnować z niechcianych przez nią
bynajmniej odwiedzin, ale kimkolwiek był jej gość, należał do wytrwałych.
Rozległ się kolejny dzwonek.
- Otworzysz?
- Chyba nie mam wyboru – mruknęła i niechętnie
schyliła się w poszukiwaniu ubrań. Nawet ona wolała nie otwierać ludziom drzwi
nago. W pośpiechu wciągając na siebie majtki z Kłapouchym i biały podkoszulek z
czarnym logo Jacka Danielsa, chwyciła chesterfielda i szybko zapaliła, starając
się nie myśleć o scenie, jaka może zajść, jeśli to rzeczywiście Vegard. A
jeżeli coś mu wypadło? Jeżeli wyjazd nagle odwołano i postanowił bez
wcześniejszej zapowiedzi wrócić do domu? Ale przecież zabrał klucze. W takiej
sytuacji by nie dzwonił. Więc kto, do diabła, w takim momencie nagle sobie o
niej przypomniał?
Wcisnęła papierosa między wargi, otworzyła drzwi i
natychmiast poczuła, jak jej oczy poszerzają się do stanowczo zbyt dużych
rozmiarów.
- Siema, Lisbeth – przywitał ją najspokojniejszym w
świecie tonem dupek z Trondheim, spokojnym wzrokiem lustrując jej dość
roznegliżowaną sylwetkę. – Zajęta?
Przez moment patrzyła na niego jak na ducha.
- Jakbyś zgadł – powiedziała w końcu, siląc się na
jakąkolwiek sensowną odpowiedź. – Co ty tu robisz, do cholery?
- Zabieram cię na małą przejażdżkę do Sarpsborga –
oznajmił z radosną beztroską pięciolatka, po czym z pełnym wyluzowaniem
wydostał papierosa z jej palców i sam się zaciągnął. – Mniej więcej za jakieś
pięć minut, więc cokolwiek robisz, lepiej to przerwij. Mogę wejść? Dzięki. –
Wyminął ją w progu, zanim jeszcze zdążyła się odezwać, stając twarzą w twarz z
Rikke, która z trudem powstrzymała się przed krzykiem. Gwałtownie blednąc i układając
usta w kształt dużego o, szybko przycisnęła do piersi pościel, podczas gdy Emil
parsknął śmiechem i spojrzał na Chloe. – O cholera. Jesteś naprawdę zajęta,
co? – ponownie spróbowała wydobyć z siebie głos, jednak nim jej się to udało,
jej zupełnie niespodziewany wizytator z irytująco durną werwą pomaszerował w
stronę Rikke. – Najmocniej przepraszam. Cóż za niefortunna sytuacja. Ogromnie
mi przykro. Emil jestem. – Wyciągnął do niej dłoń w geście powitania, a
zakłopotanie na buzi dziewczyny ustąpiło miejsca coraz to większemu
rozbawieniu. Odwzajemniła uścisk.
- Rikke.
- Urocze imię. Duńskie?
- W rzeczy samej.
- Zniewalające. Raz jeszcze przepraszam. Nie
spodziewałem się, że przeszkodzę.
- Cóż, może byś się spodziewał, gdybyś raczył mnie
łaskawie powiadomić, że fatygujesz tu swój tyłek – warknęła w końcu Chloe, z
ulgą stwierdzając, że nie utraciła doszczętnie zdolności mówienia. Wyrwała mu
papierosa z powrotem. – Wyjaśnisz mi, skąd się tu wziąłeś, jak mnie znalazłeś i
czego chcesz?
- A której części w zdaniu jedziemy do Sarpsborga
nie zrozumiałaś? – zapytał, nie zrywając z twarzy swojego kretyńskiego
uśmieszku, który niewątpliwie miał na celu doprowadzenie panny Berger do szału.
Widząc, jak Rikke unosi kpiąco brew do góry, zazgrzytał zębami z udawanym zakłopotaniem.
– Och. No więc, właśnie, Rikke… nadzwyczaj dostojne imię… ogromnie mi przykro,
ale obawiam się, że będę musiał porwać twoją dziewczynę. Mamy pewne pilne
wspólne sprawy do załatwienia i niestety zajmie nam to kilka godzinek. Jednak
mogę ci obiecać, że najpóźniej pod wieczór dostarczę ją z powrotem, dzięki
czemu będziecie mogły dokończyć… to, co wam przerwałem, czymkolwiek by to nie
było.
- Chwileczkę – zaczęła Chloe, jednak oboje solidarnie
ją zignorowali.
- Pod wieczór – powtórzyła Rikke, uważnie przyglądając
się biathloniście, który stanowczo skinął głową.
- Zaiste. Słowo harcerza.
- A co to za wspólne sprawy, jeśli można wiedzieć?
Chloe nic mi o nich nie wspominała. – Rzuciła przelotne, szelmowskie spojrzenie
głównej lokatorce mieszkania, teraz mającej serdeczną ochotę zapaść się pod
ziemię.
- Och, zapewne dlatego, że wypadły zupełnie nagle.
Sama widzisz, jaka jest zaskoczona. Cóż… c’est la vie, jak to mówi mój
dobry przyjaciel Martin, niech mu ziemia lekką będzie. Życie to same
niespodzianki, moja droga. To jak? Wybaczysz mi to drobne faux pas? –
zrobił minę aniołka, zaś Rikke tylko się roześmiała.
- Skoro to takie pilne, to wygląda na to, że
nie mam innego wyjścia, nieprawdaż?
- Wiedziałem, że mogę liczyć na wyrozumiałość. Tobie
ziemia też powinna być lekka.
- Jestem tego w pełni świadoma – oznajmiła i, nadal
ciasno owinięta kołdrą, zaczęła dyskretnie nakładać na siebie zebrane z podłogi
ciuchy, podczas gdy zupełnie niezainteresowany rosnącą dezaprobatą Chloe Emil
ruszył w kierunku aneksu kuchennego, złapał trzy rzodkiewki i podgryzł
największą z nich ze stoickim spokojem. – Mam tylko jedno pytanie – dodała,
kiedy już udało jej się nałożyć wystarczającą ilość warstw ubrań, by móc
spokojnie odrzucić pościel.
- Zamieniam się w słuch.
- Wy dwoje ze sobą sypiacie?
- Nie tknęłabym go nawet, gdyby mi płacili – warknęła
Chloe, oburzona zarówno tą sugestią, jak i faktem, że, praktycznie rzecz
biorąc, brała tę opcję pod uwagę, i to nie dalej, jak niecałe dwa tygodnie
temu.
- Jak zwykle milutka – skwitował to Emil, szczerząc
zęby tak, jakby było się z czego cieszyć. Chloe nabrała wielkiej ochoty
uduszenia go szalikiem. – Że też zawsze tak chętnie się droczysz. A przecież
nasze życie erotyczne nie zasługuje na to, by się go wstydzić.
- Nasze życie erotyczne to twój kolejny
popieprzony wymysł!
- Jeśli tak, to chyba wiele tracisz – wtrąciła Rikke,
ignorując przy tym oskarżycielskie spojrzenie panny Berger z gatunku i ty,
Brutusie, przeciwko mnie. – Ci z Trøndelag są podobno najlepsi. Wyczytałam
to w Cosmo czy gdzieś.
- Cosmo ma zawsze rację – oznajmił Emil z zadowoleniem
i schrupał kolejną rzodkiewkę. – Zresztą możesz to sprawdzić, następnym razem
spróbujemy w trójkę albo…
- Zamknij się, zanim cię zamorduję gołymi rękami –
wycedziła Chloe przez zaciśnięte zęby i zerknęła na Rikke z rozpaczą. –
Słuchaj, przykro mi, ale…
- Nic nie szkodzi, wrócę wieczorem – uśmiechnęła się
blondynka i chwyciła kurtkę. – Twój kolega, jak sądzę, chętnie mi się za to
zrewanżuje.
- Jeśli tylko sobie życzysz…
- Nie życzysz sobie – przerwała mu Chloe, po czym
złapała Rikke za rękę. Tamta pocałowała ją w usta i znów się uśmiechnęła. – Do
wieczora.
- Do zobaczenia. – Skierowała się do wyjścia,
wcześniej spojrzawszy na Emila. – Na razie, Trøndelag.
- No, pa – pomachał jej na pożegnanie, ciamkając
ostatnią rzodkiewkę. Chloe zatrzasnęła za nią drzwi z narastającą furią i
rzuciła mu mordercze spojrzenie.
- Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz?!
- Przede wszystkim zakładam, że ubierzesz się nieco
porządniej – odparł natychmiast takim tonem, jakby dyskutowali o nadchodzącym
deszczu. – Rozumiem, że preferujesz negliż, ale aktualnie na dworze jest
odrobinkę za zimno na taki strój.
- Nigdzie się z tobą nie wybieram, dupku.
- Kultury trochę, kochanie. Jeśli chcesz solidnej
współpracy, to zasady savoir-vivre będą, niestety, konieczne.
- Przestań mi tu pieprzyć o sawłacośtam. Spędzałam
miły dzień, w miłym towarzystwie, mając miłe plany, po czym nagle wparowałeś
ty, kompletnie rozpierdalając mi poniedziałek, a teraz jeszcze zaczynasz
bredzić o zasadach dobrego wychowania, co zakrawa na hipokryzję…
- Kotku, w każdej normalnej chwili chętnie bym
kontynuował tę dyskusję, ale jutro o tej porze muszę być w Pokljuce. Zatem
ogromnie cię przepraszam, że nie dostosowałem swojego terminarza do twoich
łóżkowych figli, jednak mleko i tak się już rozlało, a mnie trochę nagli czas,
więc bądź tak uprzejma, zachowaj komentarze dla siebie i szykuj do drogi. Ach,
i załóż stanik, będziesz lepiej wyglądać – dodał, bezwstydnie gapiąc się na jej
biust, co samo w sobie tak ją poirytowało, że nie mogła zrobić nic, jak tylko
wystawić w jego kierunku dwa środkowe palce i ruszyć po resztę ciuchów,
standardowo wymrukując przekleństwa w stronę całego świata, a w szczególności
pewnego sterczącego w jej kuchni typa. – Tak baj de łej – dorzucił po chwili,
w bardzo zgrabny sposób ignorując jej nienawistne spojrzenie – całkiem niezła z
niej dupeczka. Gdzie mogę sobie taką skombinować?
- Nigdzie. Żadna nie poleci na twojego obwisłego fiuta
– odwarknęła Chloe, szukając czegoś ciężkiego, czym mogłaby go uderzyć.
- Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek cię z nim
zapoznawał. I, jak sama twierdzisz, nie grozi nam to, choć oczywiście wiem, że
w głębi serca jesteś na mnie napalona.
- Ja?! Na ciebie? – tego rodzaju pewność siebie była
tak absurdalna, że aż musiała się roześmiać. – A gdzie żeś to niby wyczytał?
- Masz to wypisane w swoich uroczych oczkach.
- Ty jesteś z tych widzących to, co chcą widzieć, nie?
- Za to ty jesteś z tych wrednych panienek czerpiących
sens życia z wkurzania innych, nie?
- Przynajmniej nie przypisuję sobie nadmiernego
uwielbienia względem swojej osoby.
- Pytanie, czy te oczy mogą kłamać, pozostaje,
jak mniemam, bez odpowiedzi – uśmiechnął się i zerknął na nią w sposób, który
jeszcze bardziej ją poirytował. Doszła jednak do wniosku, że czegokolwiek by
nie powiedziała, niczego wielkiego nie wskóra. Zresztą i tak zdążył jej już
spieprzyć cały dzień. Cholerny dupek z Trondheim.
- Mogę chociaż wiedzieć, po co jedziemy do Sarpsborga?
- Och, to akurat proste. Zamierzamy odwiedzić twój dom
dziecka – odparł wesolutkim głosem. – Pogadamy sobie z kimś od serca na twój
temat.
- Uważasz, że niby ktoś mnie pamięta?
- Sprawdzić nie zaszkodzi. Póki jestem w kraju, bo,
jak widzę, beze mnie masz problemy z podjęciem sensownych kroków.
- Przymknij się. Po południu mam zajęcia.
- Więc na nie nie pójdziesz. To chyba jasne. No już?
Gotowa?
Zmrużyła oczy i zacisnęła wargi.
- Nienawidzę cię.
Jego łobuzerski uśmiech mówił aż nazbyt wiele.
- Zobaczymy, czy za kilka tygodni będziesz twierdzić
tak samo.
*
Tej nocy nie mogła zasnąć. Nie wiedziała, dlaczego.
Przez ostatnich kilka lat nie miała większych kłopotów ze spaniem. Po
zamknięciu oczu potrzebowała góra paru minut, by oderwać się od rzeczywistości.
Tym razem było inaczej. Nie pomogło przewracanie się na drugi bok, wypicie
szklanki mleka ani wypalenie papierosa. Ani czytanie nudnych książek
historycznych, które usypiały ją w czasach dorastania. Nie zmrużyła oka, co
skutkowało fatalnym samopoczuciem w pracy.
Podczas przerwy uświadomiła sobie, że dręczy ją niepokój.
Nie miała pojęcia, czego się boi. Nie znała przyczyn
swojego wzburzenia. Czuła tylko, że coś jest nie tak, zdecydowanie nie w
porządku, tak, jakby wewnętrzna intuicja podpowiadała jej złe scenariusze. Tyle
tylko, że nie umiała stwierdzić, o co właściwie chodzi. Po prostu się martwiła.
Przełknęła kolejny łyk herbaty, starając się poskładać
to do kupy. Jednak logiczne rozumowanie nigdy nie należało do jej mocnych
stron. Nie miała, teoretycznie, żadnych powodów, by tkwić w takim stanie. Jej
sytuacja życiowa była jasna, przejrzysta, klarowna i względnie ustabilizowana.
Nic nie wskazywało na jakiekolwiek drastyczne zmiany. Mimo to nie mogła spać i
na niczym się skoncentrować.
Odłożyła kubek, umyła ręce i wzięła głęboki oddech. Uspokój
się, powiedziała sobie, starając się nad wszystkim zapanować. Jest w
porządku. Nic złego się nie dzieje. Tylko spokojnie.
Nieprawda. Coś się działo. Każdy element jej mózgu
mówił to samo. Czuła. Miała
świadomość. Coś się działo.
Pytanie tylko, co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz