i can't get
a life if my heart's not in it
Vegard Ringen poznał Chloe w stosunkowo trudnym
momencie swojego życia. Niespełna trzy tygodnie wcześniej rozstał się z
dziewczyną, z którą spotykał się przez całe liceum, a która teraz, po kilku
miesiącach dziwacznego zachowania – zabawnym przypadkiem zbiegających się z
momentem opuszczenia przez niego rodzinnego Drammen – oznajmiła mu w końcu
łaskawie przez telefon, że właściwie od jakiegoś czasu widuje się z pewnym
facetem. Na domiar złego jego ojciec, wciąż obrażony za oburzający w jego
mniemaniu wybór kariery zawodowej przez jedynego syna, oznajmił, że, póki
żyje, z całą pewnością nie wyłoży ani jednej korony na jego edukację
w Akademii Sztuk Pięknych w Oslo, a kiedy umrze, o dziwo, również tego nie
zrobi. Tkwiąc w rozpaczliwej fazie przekonywania rodziciela do zmiany
decyzji, jednocześnie szukając przy tym pracy i usiłując zapomnieć o gorzkiej
porażce, jaką poniósł na polu sercowym, niewątpliwie ostatnią rzeczą, jakiej
potrzebował, było emocjonalne zaangażowanie się w popieprzoną relację ze
świruską z Lesji, a jednak to właśnie wtedy, właśnie w tym ewidentnie
koszmarnym i zupełnie nieodpowiednim momencie, w pewien wyjątkowo chłodny i
nieprzyjemny wtorek wpadł na korytarzu uczelni na Chloe Berger.
Pamiętał z tamtego zderzenia wszystko – glany, które
już wówczas nosiła, długie włosy, w tamtym okresie kasztanowe, zagniewane jak
łazisz, piździelcu wykrzyczane na cały budynek. Pamiętał, że dopiero na
wydźwięk tego głosu dotarło do niego, że w ogóle jakaś kolizja miała miejsce,
bo tak bardzo był pogrążony w rozmyślaniach, że pewnie nawet by jej nie
dostrzegł, gdyby się nie odezwała. A odezwać się musiała – zawsze korzystała z
okazji, by komuś dopiec, z czego zdał sobie sprawę już nieco później. Tak czy
siak, wrzasnęła na niego, on się obrócił, spojrzał jej w oczy i natychmiast
dotarło do niego, że jest już zgubiony.
W tamten wtorek czekał pod uczelnią półtorej godziny,
wszystko po to, by zaproponować jej wyjście na kawę. Powtarzał czynność przez
kolejne trzy dni. Czwartego wylądowali w łóżku. Podobnie jak i szóstego,
dziewiątego, trzynastego i osiemnastego. Po miesiącu pozwolił sobie na niewybaczalny
błąd – pocałował ją publicznie. Odepchnęła go bez śladów jakiegokolwiek
zahamowania. Nie jestem twoją dziewczyną, wycedziła takim tonem, że
poczucie dzikiego wstydu zalało go od czubka głowy aż po palce u stóp. Nigdy
więcej już tego nie zrobił. Nawet teraz, po blisko dwóch latach, gdy dzielili
mieszkanie i gdy zapewne zdołał w końcu zapracować na pozycję najbardziej
stałego z jej seksualnych partnerów, nie ośmieliłby się jej tknąć na oczach
kogokolwiek bez jej zgody, zgody, której, jak wiedział, prawdopodobnie i tak by
nie uzyskał. Znał swoje miejsce w szeregu, i chociaż wcale mu ono nie
odpowiadało, zadowalał się nim na tyle, na ile potrafił, wychodząc z założenia,
że lepsze to niż nic.
Niewątpliwie był w niej ślepo zakochany, a ona
najprawdopodobniej doskonale zdawała sobie z tego faktu sprawę, nawet jeśli
nigdy jej głośno o nim nie powiadomił. Miał już niejednokrotnie okazję, czasem
wręcz słowa wisiały mu na końcu języka, ale koniec końców zawsze zatrzymywał je
dla siebie, niczym ściśnięty wewnętrzną blokadą, sugerującą, że wyznanie jej
miłości może się skończyć jedynie katastrofą. Czymś innym były przypuszczenia i
niedomówienia, czymś innym otwarte postawienie sprawy. Cóż by to zmieniło,
gdyby jej powiedział? Czy przyniosłoby mu to ulgę? Czy sprawiłoby, że poczułby
się lepiej? Jej serca tak czy siak by nie ruszył. Jechał drogą jednokierunkową
- w tej kwestii nigdy się nie łudził. Przypomniało mu się, jak pewnej nocy ją o
to zapytał, oczywiście bardziej dyplomatycznymi słowami. Czujesz coś do mnie?
Dziwaczne, ale spontaniczne pytanie zadane po zbliżeniu. Otworzyła nieco
szerzej swoje wszechmocne, szare oczy, leżąc na boku, ze świeżo wyrytym
tatuażem na ręce. W jakim sensie? Wzruszył ramionami. W każdym. W
fizycznym. W psychicznym. W jakimkolwiek. To nastąpiło parę miesięcy po ich
pierwszym spotkaniu, zanim jeszcze razem zamieszkali. Wiedział, że nie jest
jedynym mężczyzną, z którym się widywała, ba, nie był nawet jedynym człowiekiem,
bo przecież sypiała także z kobietami. Mimo to pragnął odpowiedzi, i gdzieś
w głębi jego serca tliła się jeszcze maleńka, żałosna nadzieja, że może jakimś
cudem odgrywa w jej życiu wyjątkową rolę. Ona jednak tylko przygryzła lekko
dolną wargę i powiedziała najzupełniej szczerym, a przy tym okrutnie rzeczowym
tonem, jakby przedstawiała prognozę pogody: w sensie fizycznym owszem.
Podobasz mi się i lubię się z tobą kochać. W sensie psychicznym nie czuję do
ciebie nic.
Przed światem, przed ludźmi, nawet przed nią mógł
kłamać – przed sobą nie potrafił. Zabolało. Zabolało bardziej, niż by się tego
mógł spodziewać, zaś świadomość tego bólu dotarła do niego tak naprawdę w pełni
po dobrych paru dniach, kiedy czyścił obiektyw swojej lustrzanki, a beznamiętne
słowa w sensie psychicznym nie czuję do ciebie nic uderzyły go nagle w
tył głowy niczym niespodziewany cios maczetą w potylicę. Nie czuła nic. Fizycznie
byli tak blisko siebie, jak to tylko możliwe, psychicznie nie istniało
między nimi nic.
No, to jest bez wątpienia bardzo klarowne postawienie
sprawy, mruknął w kierunku sufitu, chyba nieco bardziej
zgorzkniałym głosem, niż zamierzał. Kątem oka zerknął na nią i z małym
zaskoczeniem stwierdził, że wydawała się nieco zakłopotana. Nie chodzi o
ciebie, powiedziała i w tym momencie jej głos ewidentnie brzmiał już tak,
jakby pragnęła znajdować się w każdym miejscu na ziemi z wyjątkiem tego, w
którym była obecnie. Nie potrafił powstrzymać prychnięcia. Oczywiście, że
chodzi o mnie. Po prostu nie jestem… Urwał, a ona natychmiast to
wykorzystała. Nie rozumiesz, Vegard, rzuciła trochę ostrzej, podnosząc
się do pozycji siedzącej, z kołdrą przyciśniętą do piersi. Ja… ja nie
przywiązuję się do ludzi. Nie umiem. Stanowią sens mojej pracy, ale nie zależy
mi na nich. Nie są dla mnie ważni. Przychodzą i odchodzą. Traktuję ich jak…
jak… Sama nie wiem. Jak coś ulotnego. Jak coś, co prędzej czy później musi
przeminąć. Chodzi mi o to, że mogłabym bez nich funkcjonować, i nie miałabym
przy tym poczucia, że cokolwiek tracę. Myślę, że nie jestem zdolna do miłości,
do więzi duchowej z drugim człowiekiem. Nie potrafię się od kogoś uzależnić.
Nie potrafię i nie chcę. Nie mam pojęcia, jak to jest kogoś kochać. Tobie się
może wydawać, że to kwestia niedoświadczenia, że po prostu nie spotkałam tej
właściwej osoby. Ale ja nigdy tak naprawdę nikogo nie kochałam, rozumiesz?
Szanowałam, ceniłam, byłam wdzięczna, tak, to wszystko mi się zdarzyło. Ale
nigdy nie kochałam. Nikogo. Sądzę, że nie umiem kochać. Bo miłość to sztuka. To
trzeba umieć. Trzeba być zdolnym. Nie każdy potrafi. Nie każdy potrafi oddać
siebie całego drugiemu człowiekowi, nie każdy potrafi zapatrzeć się na drugiego
człowieka do tego stopnia, by niczego poza tym człowiekiem nie widzieć. Być
może da się tego nauczyć, ale nawet, gdyby… to ja nie chcę. I w tym wszystkim
zupełnie nie chodzi o ciebie. Ja po prostu… po prostu nie kocham. Nie mam w
zwyczaju kochać. Nie oczekuję, że to zrozumiesz, ale w zamian za to ty nie
oczekuj ode mnie miłości, bo nigdy jej nie dostaniesz. Nigdy byś nie dostał,
bez względu na to, czy byłbyś sobą, czy kimkolwiek innym.
Więcej już do tego tematu nie wrócili. Nie musieli.
Zapamiętał jej słowa tak uważnie, tak dobitnie, że teraz, po ponad półtora
roku, mógłby je wyrecytować niczym wiersz, niczym jakąś pokręconą mantrę,
gorzkie, bolesne i niepozostawiające złudzeń motto kobiety, która, co do tego
również nie miał żadnych wątpliwości, nie była do końca normalna. Potrzebował
sporo czasu i siły, by przyzwyczaić się do tej szalonej, emocjonalnej huśtawki
fundowanej przez nią sobie i wszystkim wokół, bynajmniej nie specjalnie. Ona po
prostu nie potrafiła inaczej. Musiała raz żyć pełnią życia, a raz nie żyć
wcale, musiała albo mieć szalone pomysły i funkcjonować jak na karuzeli, albo
kłaść się pod kołdrą i zamykać oczy na długie godziny. Nie umiała się
ustabilizować, podobnie jak i nie umiała kochać. Twierdziła, że jest upośledzona
uczuciowo, i choć brzmiało to śmiesznie, po pewnym czasie Vegard doszedł do
wniosku, że tak w istocie rzeczy właśnie było. Nie wiedziała, czego chce, nie
potrafiła ustalić, do czego dąży, gdyby ktoś ją zapytał, czego oczekuje od
życia, pewnie powiedziałaby śmierci, jeśliby akurat tkwiła w depresji,
bądź też oświadczyłaby po prostu, że nie wie, jeśliby walczyła z manią.
Chloe, huśtawka na górze albo na dole, Chloe, z radością albo z gniewem, Chloe,
energiczna albo apatyczna, Chloe, śmiejąca się albo płacząca, Chloe,
pozwalająca mu się dotknąć albo warcząca odpieprz się, Chloe, Chloe,
Chloe, cholerna, pieprzona, uzależniająca jak nikotyna Chloe Berger,
dwadzieścia dwa lata, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, rozmiar
stopy trzydzieści dziewięć przez czterdzieści, kolczyki, tatuaże, ciężkie buty,
chesterfieldy, ostry rock, pieprzony Rubens…
- Zajęty? – wmaszerowała do mieszkania niemal
bezgłośnie, akurat wtedy, gdy pracował nad obróbką przy komputerze, mrużąc oczy
obolałe od wielogodzinnego wgapiania się w ekran. Wkroczyła bezszelestnie, tak,
jak to miewała w zwyczaju robić po dłuższych nieobecnościach (przez dłuższe
miał na myśli góra pięciodniowe – rzadko opuszczała Oslo), z plecakiem
trzymanym bezwiednie w ręce, twarz zaś miała trochę nieprzytomną, jakby myślami
błądziła gdzieś daleko poza ich mieszkaniem.
- Już kończę – rzucił i na nowo wbił wzrok w laptop,
podczas gdy ona pomaszerowała w kierunku czajnika. Dziwnie było bez niej przez
ten weekend, jakoś pusto, jakoś absurdalnie, choć z drugiej strony w trudny do
racjonalnego wyjaśnienia sposób czuł się wolny. Tak, jakby pozostał niczym
dziecko bez opieki w pozbawionym czujnego wzroku opiekuna domu. – Jak się
bawiłaś?
- Lepiej, niż bym się mogła spodziewać – odparła i
choć wcale, ale to wcale nie miał ochoty wałkować tego tematu, skłamałby, gdyby
stwierdził, że ta odpowiedź go nie zaintrygowała.
- To znaczy?
- To znaczy, że było okej – oświadczyła nieco
chłodniej, wstawiła wodę i opadła dramatycznie na łóżko w geście śmiertelnie
zmęczonej podróżniczki. Przez chwilę tkwili tak w milczeniu – on przy
komputerze, ona w pozycji leżącej na plecach z oczami wlepionymi w sufit – aż
nagle podniosła głowę do góry, opierając się na zgiętych łokciach. – Vegard?
- Co?
- Słuchaj… - pozwoliła sobie na kilka sekund ciszy, by
dobrać odpowiednie słowa. – Gdybyś był adoptowany, szukałbyś swoich
biologicznych rodziców?
Kaszlnięcie, które z siebie wydobył, miało nawet
bardziej wymowne znaczenie niż jakakolwiek werbalna odpowiedź.
- A co to jest za pytanie, do cholery?
- Po prostu odpowiedz.
- Nie mam pojęcia. Nie byłem adoptowany, to skąd mam
wiedzieć?
- Wystarczy czasem użyć trochę wyobraźni – burknęła z
niewątpliwą ironią, która wzbudziła w nim irytację. Zazgrzytał nerwowo zębami.
- Pewnie tak. Może. Może bym szukał. O co ci znowu
chodzi?
- O nic. – Wzruszyła ramionami i z powrotem położyła
się na łóżku. Znów zapanowało niezręczne milczenie. Obrócił się w jej kierunku
po paru minutach.
- Powiesz mi w końcu, co jest grane?
- Zamknij się – odparła tylko, nadal patrząc na sufit.
*
Emil Hegle Svendsen od dłuższego czasu zastanawiał
się, co jest powodem narastającego w jego życiu i coraz bardziej irytującego
poczucia pustki. Gdyby ktoś go zapytał, czym się ta cała pustka właściwie
objawiała, najprawdopodobniej miałby problem z udzieleniem odpowiedzi, bo
trudno było mu logicznie uzasadnić to na pierwszy rzut oka kompletnie
irracjonalne wrażenie, że czegoś mu brakuje. Tak, jakby w pozornie doskonałym
kolektywie zabrakło jakiegoś istotnego, a jednocześnie niełatwego do
zdefiniowania elementu. Analizował tę kwestię dość długo i w końcu doszedł do
wniosku, że najprawdopodobniej chodziło o rutynę.
Wydawało się to zakrawać na dość sporą ironię, biorąc
pod uwagę fakt, iż właśnie rutyna popchnęła go w kierunku sportowej
kariery. Strach przed rutyną rzucił go prosto w ramiona wielu godzin
treningów, zgrupowań, zawodów, konkursów i nieustannych wyrzeczeń, które o ile
z początku wydawały się nawet całkiem zabawne, z czasem nabrały charakteru
przykrego obciążenia. Pragnienie uniknięcia rutyny i utkwienia za
biurkiem, kasą w supermarkecie albo na budowie wepchnęło go w uścisk świata z
jednej strony fascynującego, z drugiej na dłuższą metę męczącego, gdyż nagle ze
zwykłego nastolatka z Trondheim stał się osobą publiczną zmuszoną do
kontrolowania każdego kroku pilnie śledzonego przez media. A to wszystko po to,
by teraz uświadomić sobie, że tak naprawdę poczucie rutyny nigdy nie
zniknęło, bo czymże nie były te wszystkie miesiące spędzone poza domem na nartach
z karabinem na plecach, zawsze rozgrywane we współudziale ze ścisłym
harmonogramem i terminarzami, jeśli nie rutyną w rzeczy samej?
Właściwie nawet nie mógł powiedzieć, że nie lubi
swojego życia. Lubił. Bieganie. Trenowanie. Poczucie fizycznego wyczerpania.
Konferencje, wywiady, poznawanie nowych ludzi, zawieranie przyjaźni,
podróżowanie, i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Tylko czegoś brakowało.
Pragnął zmiany. Nie miał pojęcia, jakiej, ale
instynktownie czuł, że jej po prostu potrzebuje. I nie chodziło o zmianę w
typie Larsa czy Olego polegającą na odstawieniu karabinu i ruszeniu na trasy
biegowe do spóły z Northugiem i resztą jego popieprzonych kumpli. Ani o
znalezienie nowego sposobu na karierę. Chciał tylko jakiegoś drobnego,
niezobowiązującego impulsu, przygody, spontanicznego zdarzenia, czegoś, co wepchnęłoby
się w cholerne harmonogramy. Czegoś zaskakującego, niespodziewanego,
czegoś, co wypełniłoby pustkę.
Nikomu o tym, rzecz jasna, nie powiedział, bo przecież
był z tych, którzy nigdy nie przyznawali się do własnych bolączek. Zresztą czy
coś takiego w ogóle dało się nazwać bolączką? Czy to nie podpadało raczej pod
kategorię skombinowanego w pocie czoła za sprawą nadmiaru wolnego czasu mało
subtelnego widzimisię? Czy gdyby te momenty, które spędzał przed
telewizorem, ciamkając ze współlokatorem wafle ryżowe i inne zrabowane z kuchni
badziewie, poświęcał na jakieś bardziej absorbujące czynności, przyszłoby mu do
głowy, że w jego życiu istnieją pewne trudne do wyjaśnienia braki?
Wepchnął klucz do zamka w drzwiach – biathlon nadal
stał na etapie chatek i górskich pensjonatów, dalekich od wynalazków podobnych
do drzwi na kartę elektroniczną – zgodnie ze swoimi przewidywaniami natykając
się na ewidentny opór. Stare, dobre, poczciwe Hochfilzen, niezmienne i zawsze
stojące na tym samym, banalnie łatwym do rozpracowania poziomie. No dobrze,
może na strzelnicy warunki potrafiły czasem zaskoczyć, poza tym jednak wszystko
wyglądało identycznie, jak w ubiegłym roku. I dwa lata temu. I trzy. I cztery.
I… kiedy tu właściwie pierwszy raz przyjechał?
- Miałem cię o coś zapytać – oznajmił Tarjei, grzebiąc
przy tym w kieszeniach kurtki, podczas gdy Emil intensywnie walczył z
nieszczęsnym zamkiem, jak zawsze wkurzającym.
- Nie, nie pójdę z tobą i ze Swietą na podwójną randkę
tylko po to, żebyście mieli o czym rozmawiać – burknął starszy z biathlonistów,
którego wspomnienie rozwalenia klucza sprzed mniej więcej dwóch sezonów nie
zachęcało do dalszych pojedynków z drzwiami. Do kurwy nędzy zdawało się
być tutaj bardzo stosownym komentarzem, choć znając subtelne, norweskie media,
zawsze zarzucające mu nadmierną niefrasobliwość, pewnie nagranie jego
wyrzucanych pod nosem przekleństw adresowanych w kierunku austriackich zamków
wejściowych wywołałoby skandal na skalę krajową.
- Ha, ha, ha – wyraźnie nieubawiony tą sugestią
współlokator przewrócił wymownie oczami. – I tak bym cię nie zabrał. Każda
laska, z którą rozmawiasz dłużej niż pięć minut koniec końców ląduje u ciebie w
łóżku.
- Interesująca teza – zauważył Emil i natychmiast
wyszczerzył zęby, gdy drzwi w końcu ustąpiły. Lata praktyki jednak robiły
swoje. – To teraz podaj chociaż jeden argument dla jej logicznego uzasadnienia.
- Ruda z Ålesund. Sierpień. Nawet nie waż się twierdzić, że jej nie
przeleciałeś.
- Jednorazowy incydent.
- Ach, zatem chcesz więcej? Dobra – Tarjei pstryknął
palcami, gdy obaj wmaszerowali do pokoju i ze zgodną oraz typową dla siebie
harmonią jednocześnie rzucili torby na podłogę. – Bardzo proszę. Oslo,
październik. Panna z czarnymi włosami do ramion… jak jej tam było… Ragnhild?
Czy coś? Jak w ogóle można się przespać z laską o takim imieniu?
- No wiesz, imię nie musi mieć jakiegokolwiek związku
z umieję…
- Nie kończ – przerwał mu młodszy kolega, unosząc ręce
w błagalnym geście. – Nieważne. Nawet, gdybym w ogóle organizował tę całą
podwójną randkę – podkreślam, nawet, gdyby – na pewno wolałbym iść z
Bjoerndalenem niż z tobą.
- Z Bjoerndalenem? – Emil uniósł brwi i parsknął
śmiechem, który można było zinterpretować dość jednoznacznie. – A o czym wy
byście rozmawiali z Bjoerndalenem?
- O cholernych połowach ryb! – wrzasnął
zniecierpliwiony Tarjei, po czym wycelował poduszką prosto w głowę przyjaciela.
Tamten tylko zarechotał jeszcze głośniej. – Miałem cię zapytać o twoje zdanie
na temat Lisbeth, ale przecież z tobą się nie da w ogóle prowadzić rzeczowej
dyskusji!
- Odezwał się, kurwa, dyskutant – Svendsen wydawał się
być naprawdę szczerze ubawiony. – Jaka znowu Lisbeth?
- Mała Berger – oświadczył jego najlepszy przyjaciel
takim tonem, jakby to stanowiło oczywistą oczywistość. – Znana także jako
nietykalne dla nas emo. Nie mów, że nie zauważyłeś podobieństwa…
- Między nietykalnym emo a Lisbeth Salander? –
rozłożony już w najlepsze na całej długości łóżka Emil tylko wzruszył
ramionami. – Niespecjalnie. Jest za wysoka na Lisbeth Salander. O jakieś
dwadzieścia centymetrów. – Dopiero teraz uświadomił sobie, że do tej pory wciąż
jeszcze nie rozmawiali o tej dziwnej dziewczynie z granatowoczarnymi włosami,
której obecność w Östersund wydawała się niemal widmowa. Po tym, jak ich urocza
pogawędka dobiegła końca, a on pobiegł do pokoju, by wysłuchać kazania na
temat włóczenia się okrężnymi drogami z zakupami alkoholowymi (możesz mi
powiedzieć, gdzie się, kurwa, szlajasz z moją wódką?), spotkał ją tylko raz
– przy okazji jej wyjazdu. Pożegnali się suchym i bezosobowym cześć, zaś
Emil nie spodziewał się, by miał ją kiedykolwiek spotkać ponownie, choć
właściwie nie widział ku temu żadnych przeciwwskazań. Było w niej coś, co
odróżniało ją od innych, coś szczególnego, specyficznego, coś, co nawet
polubił, jakkolwiek nie do końca umiał stwierdzić, czym się to coś właściwie
przejawia. Tak czy siak wzbudziła w nim sympatię i wcale by się nie pogniewał,
gdyby jeszcze kiedyś na nią wpadł, choćby i przypadkiem – chyba dobrze się składało,
że Tora nie opanowała jak dotąd sztuki czytania w jego myślach, bo zapewne nie
odczułaby szczególnego zachwytu.
- No dobra, ale poza wzrostem? Przecież to totalna
Lisbeth. W stu czterdziestu procentach. Przyjrzałeś jej się w ogóle?
- Ależ skąd. Tora mi zabroniła – odparł z uśmieszkiem,
na widok którego Tarjei nagle otworzył szerzej oczy z wyraźnym niedowierzaniem,
a na jego twarzy zamalowało się coś, co dziwnie mocno przypominało wyraz
oskarżycielskiego ubawu.
- Su-kin-sy-nu
– wyrecytował uważnie cztery kolejne sylaby, celując w niego palcem
wskazującym. – Rozmawiałeś z nią.
- Może.
- Spałeś?!
- Może. – Emil nie potrafił powstrzymać subtelnej
satysfakcji malującej się w jego cynicznym uśmieszku. Granie współlokatorowi na
nerwach po dzień dzisiejszy stanowiło jedną z jego ulubionych rozrywek.
- Kurwa, bzykałeś się z kopią Lisbeth Salander pod
moim nosem?!
- O tak, zdecydowanie. Przerobiliśmy dwanaście pozycji
z kamasutry w takt twojego cholernego chrapania. – Ta wizja wydawała się
Emilowi tak rozkoszna, że aż parsknął pod nosem. – Wiesz co, gdybym chciał
uprawiać z nią seks, to chyba wybrałbym lepsze miejsce niż nasz fantastyczny
apartament usiany twoimi śmierdzącymi skarpetkami.
- Nie nazwałbym cię hipokrytą, gdybyś sam prał swoje,
napalony jebako.
- I to ja jestem hipokrytą? A kto na okrągło gada o
jednym i tym samym?
- Nie zmieniaj tematu. Spałeś z nią w końcu czy nie?
- No i sam widzisz. Musisz się udać do specjalisty.
- Zdajesz sobie sprawę, że Tora zrobi ci z dupy jesień
średniowiecza, jeśli się dowie?
- Nie ma się o czym dowiadywać. Dlaczego ty w ogóle
zaraz zakładasz, że cokolwiek między nami zaszło?
- Bo niestety świetnie cię znam – westchnął
melodramatycznie Tarjei, robiąc taką minę, jakby rzeczywiście ten fakt okropnie
go dołował. – Gdyby powiedziała, że jej to zupełnie nie obchodzi i możesz
wyczyniać, co ci się tylko podoba, to pewnie byś nawet na tę laskę nie
spojrzał, ale ponieważ dostałeś odgórny zakaz…
- To muszę być bezdusznym draniem i postępować
kompletnie na odwrót?
- Dokładnie – młodszy biathlonista dumnie
zademonstrował szereg swoich zębów.
- Stawiasz mnie w bardzo skurwysyńskim świetle –
zauważył Emil, w pełni świadom, że koncepcja jego kumpla jest właściwie wręcz
zaskakująco trafiona.
- Ustalmy, że aniołkiem to ty nigdy nie byłeś. Poza
tym daruj, ale to po prostu… - Tarjei zamyślił się na chwilę, szukając
najprawdopodobniej odpowiedniego wyrażenia. – No… Mimo wszystko ona jest
siostrą Tory, a Tora jest prawie jak nasza siostra. Więc to tak, jakbyś
puknął siostrę naszej siostry… Czyli jakby swoją siostrę? Nadążasz?
- Szczerze mówiąc zgubiłem się na poza tym daruj.
- Tak czy siak obrzydliwe.
- Spójrz sobie w lustro po jednym z wyścigów na własne
gluty wylewające się z nosa, to zrozumiesz, co znaczy obrzydliwy –
zakpił Emil, chętnie korzystając z okazji na rzucenie drobnego przytyku w
kierunku przyjaciela, który tylko się skrzywił.
- Od moich glutów to ty się odpierdol. Perwersyjny
oblech z ciebie i tyle.
- Nie spałem z nią, okej? – rozłożył męczeńsko ręce na
znak lekkiego zniecierpliwienia. – Zadowolony?
- Raczej zaskoczony.
- Powinienem traktować demonizowanie własnej osoby
jako pochlebstwo?
- A czy wyglądam na kogoś, kto kiedykolwiek chciałby
ci schlebiać? – zapytał retorycznie Tarjei i parsknął śmiechem. W odpowiedzi
oberwał poduszką w brzuch. – Au!
- Tylko chwilę rozmawialiśmy. Niezobowiązująco i bez
podtekstów. Potrafisz w to uwierzyć czy może powinienem ci to przedstawić na
piśmie i skontaktować się z nią celem uzyskania potwierdzenia mojej jakże mało
dramatycznej wersji?
- Rzeczywiście, brzmi dość absurdalnie – przyznał
starszy z braci Boe i podobnie jak jego współlokator, rozciągnął się na całą
długość swojego łóżka, tylko po to, by po kilku sekundach znów obrócić się na
bok. – Myślisz, że jest bi? Tak jak Lisbeth?
- Zadzwoń i zapytaj.
- Cześć, słuchaj, ja z taką małą sprawą. Lubisz
sypiać z facetami, z dziewczynami czy z facetami i z dziewczynami? –
komediowy, piskliwy głos kolegi nie pozwolił Emilowi na utrzymanie dostojnej
powagi. Obaj jednocześnie znów zaczęli się śmiać. – Mówię ci, to cholerna
Lisbeth. Na pewno sypia z laskami.
- Jak dla mnie, może nawet sypiać z kozami, bylebyś
tylko w końcu zamknął japę – stwierdził kulturalnie Emil i zanurzył twarz w
poduszce. Widok magnetyzujących, szarych oczu w miejscu, w którym spodziewał
się bezkresnej ciemności, wcale go bynajmniej nie uspokoił.
*
Rune Hernar już jakiś czas temu zauważył, że wprost
uwielbia ciszę. Być może wynikało to z faktu wieloletniego realizowania się w
branży psychiatrycznej, w której hałaśliwi i znerwicowani pacjenci stanowili
normę, na pewno też istotną rolę odgrywało życie pod jednym dachem z
szesnastoletnią uczennicą szkoły muzycznej. Tak czy siak, rozkoszował się każdą
chwilą błogiego, niezakłócanego przez nikogo, harmonijnego spokoju, gdy mógł
poczuć się tak, jakby chociaż i na kilka minut znalazł się na bezludnej wyspie,
z dala od powszechnego i uciążliwego harmidru. Zanurzył się głębiej w fotelu, z
nosem wbitym w treść planu przyszłotygodniowej konferencji zbierającej grono
najbardziej osławionych psychiatrów Europy. Skłamałby, i to dość ewidentnie,
gdyby nie przyznał, że otrzymanie prestiżowego zaproszenia na wyjazd do
Sztokholmu mocno połechtało jego ego. Był tak zadowolony z zaistniałych
okoliczności – z ciszy, z wyjazdu, z braku uciążliwych telefonów – że
narastający za ścianą zgiełk uświadomił sobie dopiero w momencie, w którym
drzwi do jego gabinetu otworzyły się nagle na całą szerokość za sprawą wysokiej
brunetki, teraz wkraczającej do pomieszczenia z wyrazem wojowniczego entuzjazmu
na twarzy.
- Och, panie doktorze, próbowałam – nieszczęsna Lene z
rejestracji natychmiast również wbiegła do środka z rozpaczliwie zakłopotaną
miną, usiłując zatrzymać niespodziewanego gościa. – Bardzo panią proszę, tak
nie można!
- Do jasnej cholery, chodzi o jedno, proste pytanie –
Chloe Berger przewróciła oczami, po czym spojrzała na Bogu ducha winną
biedaczkę takim wzrokiem, jakby chciała ją co najmniej rozdeptać obcasem
swojego jak zwykle ciężkiego buta. – Mam sprawę – oznajmiła nieznoszącym
sprzeciwu tonem w kierunku Hernara, który tylko zmarszczył brwi na ten widok.
- A ja pacjenta.
- Nie widzę.
- Bo spodziewam się go za pięć minut – oświadczył
najzupełniej spokojnie psychiatra, doskonale jednak wiedział, że pozbawionymi
emocji polemikami nic nie wskóra, podobnie jak i nie pomógłby mu krzyk czy
mocno uzewnętrzniona dezaprobata. Na swoje nieszczęście znał tę akurat
pacjentkę wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że gdy się na coś nakręci – a
niewątpliwie znajdowała się właśnie w takowym stanie, sądząc po błysku lśniącym
w jej charakterystycznych, potężnych oczach w odcieniu stali – nic jej nie
powstrzyma. Jakkolwiek proste nie byłoby jej jedno pytanie, Rune Hernar
mógł się wyzbyć wszelkich wątpliwości co do tego, że kwestię spokojnego,
cichego dnia ma już z głowy. Westchnął ciężko. – W porządku, Lene, załatwię to.
Sekretarka rzuciła mu ostatnie, przepraszające
spojrzenie i z oczywistym zawstydzeniem pomaszerowała z powrotem w kierunku
rejestracji. Chloe pożegnała ją drwiącym wzrokiem, po czym trzasnęła
ostentacyjnie drzwiami i bezceremonialnie usadowiła się na miejscu po drugiej
stronie potężnego biurka.
- To ważne – poinformowała go, kładąc łokcie na
oparciach krzesła. Jej zdecydowana, buńczuczna mina wydawała się zabawna w
kontraście z bladą, wciąż młodziutką i w jego mniemaniu dziewczęcą twarzą, bez
względu na to, jak wiele kolczyków ją zdobiło. Może i była kobietą
przerastającą na płaskim obcasie niejednego bardziej kurduplastego faceta, na
dodatek tkwiącą bliżej końca niż początku studiów, ale on po dzień dzisiejszy
widział w niej raczej nastolatkę, co mogło mieć duży związek z faktem, że
współpracę rozpoczęli zaraz po tym, jak skończyła naukę w liceum i wyjechała z
rodzinnej Lesji. Doskonale pamiętał przeraźliwie chudego blondrudzielca z
paznokciami pomalowanymi na niebiesko i rozcięciami na nadgarstku prawej ręki.
Do tej pory miała w tym miejscu blizny.
- Najwyraźniej nie aż tak ważne, byś raczyła mnie
chociaż uprzedzić przez telefon o swojej wizycie. Tyle razy już o tym
rozmawialiśmy, Chloe – mruknął Hernar, nie mogąc powstrzymać uporczywej myśli,
że niespodziewane odwiedziny Chloe Berger są ostatnią rzeczą, jakiej by sobie
tego dnia życzył. – Jeśli potrzebujesz pomocy albo dzieje się coś pilnego, po
prostu zadzwoń.
- Chodzi o jedno pytanie! – powtórzyła uporczywie, zachowując
się tak, jakby ta okoliczność stanowiła doskonałe usprawiedliwienie dla jej
zachowania, co zresztą wydawało mu się bardzo w jej stylu. – Byłam akurat w
pobliżu, nie zamierzam biegać na drugi koniec Oslo do telefonu z jedną,
drobną sprawą tylko po to, by trzymać się waszych durnych procedur!
- To nie są żadne nasze durne procedury, tylko
powszechnie obowiązujące zasady. Nie spodziewam się, że będziesz to rozumieć,
ale mogłabyś przynajmniej słuchać, co się do ciebie mówi.
- I vice versa – warknęła Chloe przez zaciśnięte zęby,
jasno dając mu do zrozumienia, że kontynuowanie moralizatorskiej dyskusji nie
przyniesie najmniejszych efektów. Hernar westchnął po raz kolejny.
- Dobrze. Poddaję się. Masz jeszcze… - zerknął kątem
oka na wiszący na ścianie zegar – trzy minuty na wyłuszczenie swojej jednej,
drobnej sprawy.
Chloe zrobiła taką minę, jakby chciała dodać coś
niekoniecznie kulturalnego, w końcu jednak wzruszyła tylko ramionami.
- Jakie są szanse na to, że dostałam ChAD w
genetycznym pakiecie od moich fantastycznych, biologicznych rodziców?
Tym razem psychiatra uniósł brwi do góry, autentycznie
zaskoczony tym pytaniem. Było to zresztą całkiem normalne zjawisko – większość
z zachowań Chloe z reguły stanowiła dla niego niezrozumiałą niespodziankę.
- Już to chyba kiedyś omawialiśmy.
- No nie powiedziałabym. Oznajmił mi pan łaskawie, że,
tu cytat, to może być dziedziczne, koniec cytatu. Trudno to określić
omówieniem, no nie?
- Zbyt wiele nie mogę do tego dodać – powiadomił ją
Hernar, wracając do swojej standardowej maski pełnej stoickiego spokoju, co
wcale nie było łatwe, zważywszy na fakt, że właśnie przedstawiono mu zdanie,
które wypowiedział przed czterema laty. Z jednej strony dobrze się składało, że
Chloe jest jednak w stanie przyswoić jego mówki, z drugiej teraz nabrał już
stuprocentowej pewności, iż powinien uważać na każde swoje słowo. – Fakty się
zbytnio nie zmieniły.
- A medycyna stoi w miejscu i nadal nie potrafi
stwierdzić, na ile to kwestia genów, a na ile losowe zrycie psychy.
- To nie jest takie proste.
- Mamy dwudziesty pierwszy wiek!
- Mogę wiedzieć, dlaczego nagle tak cię to
zainteresowało? – spytał psychiatra, dochodząc do wniosku, że ta rozmowa nie
brnie w żadnym sensownym kierunku. – Rzucasz malarstwo dla biologii?
- Gówno mnie obchodzi biologia. Chcę wiedzieć, czy to
wina moich starych, że jestem pieprznięta.
- Nie uzyskasz stuprocentowej odpowiedzi na to pytanie
ani teraz, ani, jak mniemam, za kilkanaście lat. I uważaj na słowa.
- Pan by uważał, gdy pańscy wytwórcy sprzedali panu
gen czubkowatości i oddali pana do domu dziecka? – wycedziła chłodno Chloe,
mierząc go wzrokiem, od którego automatycznie poczuł dreszcz przebiegający po
plecach i rosnącą na rękach gęsią skórkę. Ta dziewczyna potrafiła być
przerażająca. Jeśli tylko chciała, umiała zamienić cały świat w bryłkę powoli
roztapiającego się lodu. Sam nie miał pewności, czy bardziej go to zdumiewa,
czy wzbudza podziw.
- Tego nie wiesz, Chloe. Przykro mi, ale wszystko, o
czym ci mówię, to szczera prawda. Nie jesteśmy w stanie rozwiązać pewnych
zagadek. Przyjmuje się, że istnieje duże ryzyko co do dzieci osób chorych.
Często też rodzą się z zaburzeniami, analogicznie do swoich rodziców. Jednak
nie zawsze. Opieramy się wyłącznie na suchych statystykach. Można mówić jedynie
o prawdopodobieństwie.
- Ale takie prawdopodobieństwo jest, racja? –
upierała się Chloe i nagle w umyśle Hernara zrodziła się niepokojąca myśl.
- Co ty właściwie kombinujesz, co? – zapytał, patrząc
na nią podejrzliwie. Chloe wzruszyła ramionami.
- Nic. Czysta ciekawość. Więc przyjmujemy, że mamunia mogła
być chora?
- Czy ty przypadkiem nie…
- Dzięki za informacje – rzuciła beznamiętnie, wstała
i wyszła szybkim krokiem, trzasnąwszy za sobą drzwiami po raz kolejny. Kto by
tam myślał o ciszy.
*
Nie myślała o nich. Nigdy. Zgodnie zresztą z tym, co
powiedziała wtedy, w Östersund, siedząc nad jeziorem, paląc, rysując i pierwszy
raz od niepamiętnych czasów rozmawiając względnie na luzie z kompletnie obcym
człowiekiem. Gdyby nie on, nawet nie przyszłoby jej do głowy, by poświęcić im
choć sekundę swojej cennej uwagi, na którą bez wątpienia nie zasługiwali. I
szczerze mówiąc, nie obchodziło jej zbytnio, jakie powody skłoniły ich do tego,
by ją zostawić. Nie miało to większego znaczenia. Fakty były takie, że z niej
zrezygnowali. Postawili na niej krzyżyk. Jej pierwsze wspomnienie pochodziło z
domu dziecka, bo nie dali jej żadnej szansy. Stanowiła dla nich zbędne
obciążenie. Odtrącili ją bez jakiegokolwiek zainteresowania. A co, gdyby jej
nie adoptowano, gdyby nie znalazł się nikt, kto by ją pokochał zamiast nich?
Jak wyglądałoby wtedy jej życie? Czy w ogóle jeszcze by żyła, czy przypadkiem
nie pozwoliłaby żyletce zadziałać zgoła bardziej efektywnie?
Po prostu nigdy się nad tym nie zastanawiała. Nie
czuła instynktownej potrzeby, by ich szukać. Pewnie nic by się w tym względnie
nie zmieniło, gdyby nie jego subtelne uwagi.
Potrzebowała dwóch dni intensywnej analizy, by
uświadomić sobie, że tak naprawdę widywała go setki razy – i to nawet nie w gazetach czy w
telewizji, a we własnym domu, na osławionym zdjęciu całej biathlonowej kadry
Norwegii sprzed paru sezonów, które mama, jak zwykle skłonna do nadmiernego
sentymentalizmu, powiesiła na ścianie w czasach coraz to większych sukcesów jej
starszego, utytułowanego rodzeństwa. Pamiętała roześmiane, naturalne twarze
całej ekipy z tym właśnie mężczyzną, młodszym, rzecz jasna, o kilka lat od
siedzącej obok niej na ławce wersji, na czele, uwieszonym na prawym ramieniu
jej brata. Musiał być wówczas w jej wieku.
Nawet go polubiła.
Zabawne, bo Chloe Berger nie była z tych darzących ludzi sympatią od pierwszego
wejrzenia. Wolała ich raczej wykorzystywać, mniej lub bardziej subtelnie. Za
swojego rodzaju nowość należało uznać fakt prowadzonej w luźnym stylu, bez
zbędnego nacechowania emocjami, niezakończonej w żaden dramatyczny sposób
rozmowy, w wyniku której, co już zupełnie zakrawało na absurd, Chloe zaczęła
myśleć o czymś, o czym nigdy wcześniej nie myślała.
Wielkie dzięki, koleś.
Mówił z akcentem z Trøndelag i dobrze wyglądał paląc
papierosa. W ogóle dobrze wyglądał. Właściwie przyszło jej nawet do głowy, że
może coś… po cichu, jednorazowo, dyskretnie, pozostawiając to wyłącznie między
nimi i jako mało znaczące wspomnienie wesołego weekendu w Szwecji, oczywiście.
Tyle tylko, że potem przypomniała sobie swój Plan Wzorowego Zachowania, który z
całą pewnością nie uwzględniał szybkich numerków ze znanymi biathlonistami.
Pożegnała się z nim ostentacyjnie i wróciła do Oslo.
Rzecz jasna, wcześniej spisując z komórki siostry
pewien numer, by móc go teraz najspokojniej w świecie wystukać na klawiaturze
telefonu, siedząc na parapecie, patrząc na stolicę i pijąc kawę.
- Haaaaalo? – leniwe powitanie po piątym sygnale było
dokładnie tym, czego się po nim spodziewała. Wzięła potężny oddech, a cudowny,
błogi aromat jej ulubionego napoju przeszył jej nozdrza. Ubóstwiała go, na
równi z serem, dobrymi kryminałami i ołówkami Faber Castell.
- Cześć – rzuciła w słuchawkę trochę zbyt
dramatycznym, jak na jej gust, cichym tonem przywodzącym na myśl jakąś cholerną
femme fatale z paryskich filmów. Przesadnie pompatyczne. –
Pamiętasz mnie?
- Zależy, z kim rozmawiam – odparł sprytnie, zaś
zasłyszany po jego słowach dźwięk zasugerował, że właśnie udało mu się
zmiażdżyć w kulkę opakowanie po chipsach.
- Berger – przedstawiła się zdawkowo, jak zawsze
podczas każdej telefonicznej rozmowy. – Chloe. Poznaliśmy się w ubiegłym
tygodniu.
- Ach, Lisbeth – najwyraźniej w końcu go olśniło.
Szelest paczki gwałtownie zanikł. – Jak miło. Skąd masz mój numer? Bo chyba nie
od swojej dzielnej siostrzyczki?
- Nie potrzebuję jej pozwolenia, by dostać to, na czym
mi zależy – odparła najspokojniejszym w świecie tonem. Po drugiej stronie
zabrzmiało parsknięcie.
- I to ja ciebie niby podrywam. Zabawne.
- Nie schlebiaj sobie. Dzwonię w sprawie czysto
biznesowej.
- Czyżbyśmy mieli jakieś wspólne interesy?
- Ja mam interes – podkreśliła, zdecydowanie
akcentując pierwsze słowo. – Za to ty możesz być pomocny.
- Zamieniam się w słuch w takim razie.
Uznała to za niezły znak. Nie, żeby spodziewała się
odrzucenia. Wiedziała, że również wzbudziła w nim sympatię, nawet jeśli
traktował ją jak nudny serial telewizyjny.
- Gdzie się szuka biologicznych rodziców? – palnęła
bez głębszych wstępów, które uznała za bezsensowne. Oczami wyobraźni widziała
już jego w połowie rozbawioną, w połowie zaskoczoną minę.
- Skąd myśl, że mogę być w tej sprawie pomocny?
- Zacząłeś temat. Gdyby nie ty, nigdy nie przyszłoby
mi to do głowy, a teraz coraz częściej odnoszę wrażenie, że jednak mam ochotę
spojrzeć w oczy mojej biologicznej matce i dać jej do zrozumienia, że nigdy nie
była mi potrzebna. No więc?
Tym razem usłyszała coś w rodzaju odgłosu powolnych
kroków – najpewniej podniósł się z pozycji siedzącej do pionu.
- Umiesz manipulować ludźmi, co? – spytał i wydawało
się oczywiste, że na jego twarzy pojawił się w tym momencie ironiczny
uśmieszek. Wydobył z siebie lekkie westchnięcie. – Ja zacząłbym od aktu
urodzenia i współpracy z wujkiem Google. A potem ewentualnie uruchomił
konszachty.
- Nie mam takowych.
- Ale ja mam. I chyba w tej właśnie sprawie dzwonisz,
nieprawdaż? – kroki zdecydowanie ucichły. – Chcesz, żebym pomógł ci ich
znaleźć.
- A zrobiłbyś to? – błyskawicznie chwyciła za haczyk,
po raz pierwszy żałując, że nie może przeprowadzić tej rozmowy osobiście.
- Nie wiem, czy powinienem. Zdaje się, że mam sądowy
zakaz zbliżania się do ciebie – zauważył z sarkazmem, który, jak sądziła, był
dla niego dość typowy.
- Nie zauważyłam, byś się tym wielce przejmował.
- To ty wykonałaś ten telefon.
- Zatem nie mam co na ciebie liczyć?
- Nie wkładaj mi w usta słów, których nie
wypowiedziałem.
Pokręciła głową z drwiącą miną.
- No dobra. Czego chcesz w zamian?
- Dyskrecji – odpowiedział zaskakująco szybko. –
Wolałbym nie robić sobie wrogów w kadrze, jeśli wiesz, co mam na myśli.
- Aż tak bardzo boisz się Tory?
- I Larsa. W rzeczy samej. Oboje potrafią być
zaskakująco perfidni. Lepiej niech to zostanie między nami.
- Umowa stoi. – Uśmiechnęła się pod nosem, myśląc, że
spodziewała się zgoła innej ceny za ten subtelny deal. – Tylko tyle, jak
rozumiem?
- Jeśli zamierzasz dorzucić coś ekstra w pakiecie, nie
pogniewam się – zapewnił ją złośliwie. Oboje w tym samym momencie wybuchnęli
śmiechem. Tak – nie miała wątpliwości, że go lubi. Trochę przypominał jej
Vegarda, choć była więcej niż pewna, że skłonność do cynizmu stanowiła między
nimi jedyny wspólny mianownik.
- Dlaczego nazwałeś mnie Lisbeth? – zapytała po
chwili, przypominając sobie sposób, w jaki zaczął rozmowę. W odpowiedzi
usłyszała jedynie wymowne cmoknięcie.
- Dyskrecja to rzecz, którą naprawdę sobie
cenię. Na razie, Lisbeth.
Zanim zdążyła choćby otworzyć usta, usłyszała dźwięk
odłożonej słuchawki. Najwyraźniej cholerny dupek lubił mieć ostatnie słowo.
Aaaale dziwnie jest zaczynać czytanie historii, o której wiem, że za parę chwilę się skończy. I obawiam się, że ją łyknę właśnie w jedną chwilę po to, żeby jak najszybciej dojść do końca.
OdpowiedzUsuńPowtarzam: świadomość języka masz ogromną.
Idę czytać dalej.
A co!
To ja. Narkotyzując się dobrze znanymi stronami zamiast powtarzać słówka do egzaminu z turystycznego. Po raz kolejny powiem, że naprawdę dobrze piszesz i cieszę się, że o tym wiem.
OdpowiedzUsuń