czwartek, 2 października 2014

1.02


i can't get a life if my heart's not in it


Vegard Ringen poznał Chloe w stosunkowo trudnym momencie swojego życia. Niespełna trzy tygodnie wcześniej rozstał się z dziewczyną, z którą spotykał się przez całe liceum, a która teraz, po kilku miesiącach dziwacznego zachowania – zabawnym przypadkiem zbiegających się z momentem opuszczenia przez niego rodzinnego Drammen – oznajmiła mu w końcu łaskawie przez telefon, że właściwie od jakiegoś czasu widuje się z pewnym facetem. Na domiar złego jego ojciec, wciąż obrażony za oburzający w jego mniemaniu wybór kariery zawodowej przez jedynego syna, oznajmił, że, póki żyje,  z całą pewnością nie wyłoży ani jednej korony na jego edukację w Akademii Sztuk Pięknych w Oslo, a kiedy umrze, o dziwo, również tego nie zrobi. Tkwiąc w rozpaczliwej fazie przekonywania rodziciela do zmiany decyzji, jednocześnie szukając przy tym pracy i usiłując zapomnieć o gorzkiej porażce, jaką poniósł na polu sercowym, niewątpliwie ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było emocjonalne zaangażowanie się w popieprzoną relację ze świruską z Lesji, a jednak to właśnie wtedy, właśnie w tym ewidentnie koszmarnym i zupełnie nieodpowiednim momencie, w pewien wyjątkowo chłodny i nieprzyjemny wtorek wpadł na korytarzu uczelni na Chloe Berger.
Pamiętał z tamtego zderzenia wszystko – glany, które już wówczas nosiła, długie włosy, w tamtym okresie kasztanowe, zagniewane jak łazisz, piździelcu wykrzyczane na cały budynek. Pamiętał, że dopiero na wydźwięk tego głosu dotarło do niego, że w ogóle jakaś kolizja miała miejsce, bo tak bardzo był pogrążony w rozmyślaniach, że pewnie nawet by jej nie dostrzegł, gdyby się nie odezwała. A odezwać się musiała – zawsze korzystała z okazji, by komuś dopiec, z czego zdał sobie sprawę już nieco później. Tak czy siak, wrzasnęła na niego, on się obrócił, spojrzał jej w oczy i natychmiast dotarło do niego, że jest już zgubiony.
W tamten wtorek czekał pod uczelnią półtorej godziny, wszystko po to, by zaproponować jej wyjście na kawę. Powtarzał czynność przez kolejne trzy dni. Czwartego wylądowali w łóżku. Podobnie jak i szóstego, dziewiątego, trzynastego i osiemnastego. Po miesiącu pozwolił sobie na niewybaczalny błąd – pocałował ją publicznie. Odepchnęła go bez śladów jakiegokolwiek zahamowania. Nie jestem twoją dziewczyną, wycedziła takim tonem, że poczucie dzikiego wstydu zalało go od czubka głowy aż po palce u stóp. Nigdy więcej już tego nie zrobił. Nawet teraz, po blisko dwóch latach, gdy dzielili mieszkanie i gdy zapewne zdołał w końcu zapracować na pozycję najbardziej stałego z jej seksualnych partnerów, nie ośmieliłby się jej tknąć na oczach kogokolwiek bez jej zgody, zgody, której, jak wiedział, prawdopodobnie i tak by nie uzyskał. Znał swoje miejsce w szeregu, i chociaż wcale mu ono nie odpowiadało, zadowalał się nim na tyle, na ile potrafił, wychodząc z założenia, że lepsze to niż nic.
Niewątpliwie był w niej ślepo zakochany, a ona najprawdopodobniej doskonale zdawała sobie z tego faktu sprawę, nawet jeśli nigdy jej głośno o nim nie powiadomił. Miał już niejednokrotnie okazję, czasem wręcz słowa wisiały mu na końcu języka, ale koniec końców zawsze zatrzymywał je dla siebie, niczym ściśnięty wewnętrzną blokadą, sugerującą, że wyznanie jej miłości może się skończyć jedynie katastrofą. Czymś innym były przypuszczenia i niedomówienia, czymś innym otwarte postawienie sprawy. Cóż by to zmieniło, gdyby jej powiedział? Czy przyniosłoby mu to ulgę? Czy sprawiłoby, że poczułby się lepiej? Jej serca tak czy siak by nie ruszył. Jechał drogą jednokierunkową - w tej kwestii nigdy się nie łudził. Przypomniało mu się, jak pewnej nocy ją o to zapytał, oczywiście bardziej dyplomatycznymi słowami. Czujesz coś do mnie? Dziwaczne, ale spontaniczne pytanie zadane po zbliżeniu. Otworzyła nieco szerzej swoje wszechmocne, szare oczy, leżąc na boku, ze świeżo wyrytym tatuażem na ręce. W jakim sensie? Wzruszył ramionami. W każdym. W fizycznym. W psychicznym. W jakimkolwiek. To nastąpiło parę miesięcy po ich pierwszym spotkaniu, zanim jeszcze razem zamieszkali. Wiedział, że nie jest jedynym mężczyzną, z którym się widywała, ba, nie był nawet jedynym człowiekiem, bo przecież sypiała także z kobietami. Mimo to pragnął odpowiedzi, i gdzieś w głębi jego serca tliła się jeszcze maleńka, żałosna nadzieja, że może jakimś cudem odgrywa w jej życiu wyjątkową rolę. Ona jednak tylko przygryzła lekko dolną wargę i powiedziała najzupełniej szczerym, a przy tym okrutnie rzeczowym tonem, jakby przedstawiała prognozę pogody: w sensie fizycznym owszem. Podobasz mi się i lubię się z tobą kochać. W sensie psychicznym nie czuję do ciebie nic.
Przed światem, przed ludźmi, nawet przed nią mógł kłamać – przed sobą nie potrafił. Zabolało. Zabolało bardziej, niż by się tego mógł spodziewać, zaś świadomość tego bólu dotarła do niego tak naprawdę w pełni po dobrych paru dniach, kiedy czyścił obiektyw swojej lustrzanki, a beznamiętne słowa w sensie psychicznym nie czuję do ciebie nic uderzyły go nagle w tył głowy niczym niespodziewany cios maczetą w potylicę. Nie czuła nic. Fizycznie byli tak blisko siebie, jak to tylko możliwe, psychicznie nie istniało między nimi nic.
No, to jest bez wątpienia bardzo klarowne postawienie sprawy, mruknął w kierunku sufitu, chyba nieco bardziej zgorzkniałym głosem, niż zamierzał. Kątem oka zerknął na nią i z małym zaskoczeniem stwierdził, że wydawała się nieco zakłopotana. Nie chodzi o ciebie, powiedziała i w tym momencie jej głos ewidentnie brzmiał już tak, jakby pragnęła znajdować się w każdym miejscu na ziemi z wyjątkiem tego, w którym była obecnie. Nie potrafił powstrzymać prychnięcia. Oczywiście, że chodzi o mnie. Po prostu nie jestem… Urwał, a ona natychmiast to wykorzystała. Nie rozumiesz, Vegard, rzuciła trochę ostrzej, podnosząc się do pozycji siedzącej, z kołdrą przyciśniętą do piersi. Ja… ja nie przywiązuję się do ludzi. Nie umiem. Stanowią sens mojej pracy, ale nie zależy mi na nich. Nie są dla mnie ważni. Przychodzą i odchodzą. Traktuję ich jak… jak… Sama nie wiem. Jak coś ulotnego. Jak coś, co prędzej czy później musi przeminąć. Chodzi mi o to, że mogłabym bez nich funkcjonować, i nie miałabym przy tym poczucia, że cokolwiek tracę. Myślę, że nie jestem zdolna do miłości, do więzi duchowej z drugim człowiekiem. Nie potrafię się od kogoś uzależnić. Nie potrafię i nie chcę. Nie mam pojęcia, jak to jest kogoś kochać. Tobie się może wydawać, że to kwestia niedoświadczenia, że po prostu nie spotkałam tej właściwej osoby. Ale ja nigdy tak naprawdę nikogo nie kochałam, rozumiesz? Szanowałam, ceniłam, byłam wdzięczna, tak, to wszystko mi się zdarzyło. Ale nigdy nie kochałam. Nikogo. Sądzę, że nie umiem kochać. Bo miłość to sztuka. To trzeba umieć. Trzeba być zdolnym. Nie każdy potrafi. Nie każdy potrafi oddać siebie całego drugiemu człowiekowi, nie każdy potrafi zapatrzeć się na drugiego człowieka do tego stopnia, by niczego poza tym człowiekiem nie widzieć. Być może da się tego nauczyć, ale nawet, gdyby… to ja nie chcę. I w tym wszystkim zupełnie nie chodzi o ciebie. Ja po prostu… po prostu nie kocham. Nie mam w zwyczaju kochać. Nie oczekuję, że to zrozumiesz, ale w zamian za to ty nie oczekuj ode mnie miłości, bo nigdy jej nie dostaniesz. Nigdy byś nie dostał, bez względu na to, czy byłbyś sobą, czy kimkolwiek innym.
Więcej już do tego tematu nie wrócili. Nie musieli. Zapamiętał jej słowa tak uważnie, tak dobitnie, że teraz, po ponad półtora roku, mógłby je wyrecytować niczym wiersz, niczym jakąś pokręconą mantrę, gorzkie, bolesne i niepozostawiające złudzeń motto kobiety, która, co do tego również nie miał żadnych wątpliwości, nie była do końca normalna. Potrzebował sporo czasu i siły, by przyzwyczaić się do tej szalonej, emocjonalnej huśtawki fundowanej przez nią sobie i wszystkim wokół, bynajmniej nie specjalnie. Ona po prostu nie potrafiła inaczej. Musiała raz żyć pełnią życia, a raz nie żyć wcale, musiała albo mieć szalone pomysły i funkcjonować jak na karuzeli, albo kłaść się pod kołdrą i zamykać oczy na długie godziny. Nie umiała się ustabilizować, podobnie jak i nie umiała kochać. Twierdziła, że jest upośledzona uczuciowo, i choć brzmiało to śmiesznie, po pewnym czasie Vegard doszedł do wniosku, że tak w istocie rzeczy właśnie było. Nie wiedziała, czego chce, nie potrafiła ustalić, do czego dąży, gdyby ktoś ją zapytał, czego oczekuje od życia, pewnie powiedziałaby śmierci, jeśliby akurat tkwiła w depresji, bądź też oświadczyłaby po prostu, że nie wie, jeśliby walczyła z manią. Chloe, huśtawka na górze albo na dole, Chloe, z radością albo z gniewem, Chloe, energiczna albo apatyczna, Chloe, śmiejąca się albo płacząca, Chloe, pozwalająca mu się dotknąć albo warcząca odpieprz się, Chloe, Chloe, Chloe, cholerna, pieprzona, uzależniająca jak nikotyna Chloe Berger, dwadzieścia dwa lata, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, rozmiar stopy trzydzieści dziewięć przez czterdzieści, kolczyki, tatuaże, ciężkie buty, chesterfieldy, ostry rock, pieprzony Rubens…
- Zajęty? – wmaszerowała do mieszkania niemal bezgłośnie, akurat wtedy, gdy pracował nad obróbką przy komputerze, mrużąc oczy obolałe od wielogodzinnego wgapiania się w ekran. Wkroczyła bezszelestnie, tak, jak to miewała w zwyczaju robić po dłuższych nieobecnościach (przez dłuższe miał na myśli góra pięciodniowe – rzadko opuszczała Oslo), z plecakiem trzymanym bezwiednie w ręce, twarz zaś miała trochę nieprzytomną, jakby myślami błądziła gdzieś daleko poza ich mieszkaniem.
- Już kończę – rzucił i na nowo wbił wzrok w laptop, podczas gdy ona pomaszerowała w kierunku czajnika. Dziwnie było bez niej przez ten weekend, jakoś pusto, jakoś absurdalnie, choć z drugiej strony w trudny do racjonalnego wyjaśnienia sposób czuł się wolny. Tak, jakby pozostał niczym dziecko bez opieki w pozbawionym czujnego wzroku opiekuna domu. – Jak się bawiłaś?
- Lepiej, niż bym się mogła spodziewać – odparła i choć wcale, ale to wcale nie miał ochoty wałkować tego tematu, skłamałby, gdyby stwierdził, że ta odpowiedź go nie zaintrygowała.
- To znaczy?
- To znaczy, że było okej – oświadczyła nieco chłodniej, wstawiła wodę i opadła dramatycznie na łóżko w geście śmiertelnie zmęczonej podróżniczki. Przez chwilę tkwili tak w milczeniu – on przy komputerze, ona w pozycji leżącej na plecach z oczami wlepionymi w sufit – aż nagle podniosła głowę do góry, opierając się na zgiętych łokciach. – Vegard?
- Co?
- Słuchaj… - pozwoliła sobie na kilka sekund ciszy, by dobrać odpowiednie słowa. – Gdybyś był adoptowany, szukałbyś swoich biologicznych rodziców?
Kaszlnięcie, które z siebie wydobył, miało nawet bardziej wymowne znaczenie niż jakakolwiek werbalna odpowiedź.
- A co to jest za pytanie, do cholery?
- Po prostu odpowiedz.
- Nie mam pojęcia. Nie byłem adoptowany, to skąd mam wiedzieć?
- Wystarczy czasem użyć trochę wyobraźni – burknęła z niewątpliwą ironią, która wzbudziła w nim irytację. Zazgrzytał nerwowo zębami.
- Pewnie tak. Może. Może bym szukał. O co ci znowu chodzi?
- O nic. – Wzruszyła ramionami i z powrotem położyła się na łóżku. Znów zapanowało niezręczne milczenie. Obrócił się w jej kierunku po paru minutach.
- Powiesz mi w końcu, co jest grane?
- Zamknij się – odparła tylko, nadal patrząc na sufit.


*


Emil Hegle Svendsen od dłuższego czasu zastanawiał się, co jest powodem narastającego w jego życiu i coraz bardziej irytującego poczucia pustki. Gdyby ktoś go zapytał, czym się ta cała pustka właściwie objawiała, najprawdopodobniej miałby problem z udzieleniem odpowiedzi, bo trudno było mu logicznie uzasadnić to na pierwszy rzut oka kompletnie irracjonalne wrażenie, że czegoś mu brakuje. Tak, jakby w pozornie doskonałym kolektywie zabrakło jakiegoś istotnego, a jednocześnie niełatwego do zdefiniowania elementu. Analizował tę kwestię dość długo i w końcu doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej chodziło o rutynę.
Wydawało się to zakrawać na dość sporą ironię, biorąc pod uwagę fakt, iż właśnie rutyna popchnęła go w kierunku sportowej kariery. Strach przed rutyną rzucił go prosto w ramiona wielu godzin treningów, zgrupowań, zawodów, konkursów i nieustannych wyrzeczeń, które o ile z początku wydawały się nawet całkiem zabawne, z czasem nabrały charakteru przykrego obciążenia. Pragnienie uniknięcia rutyny i utkwienia za biurkiem, kasą w supermarkecie albo na budowie wepchnęło go w uścisk świata z jednej strony fascynującego, z drugiej na dłuższą metę męczącego, gdyż nagle ze zwykłego nastolatka z Trondheim stał się osobą publiczną zmuszoną do kontrolowania każdego kroku pilnie śledzonego przez media. A to wszystko po to, by teraz uświadomić sobie, że tak naprawdę poczucie rutyny nigdy nie zniknęło, bo czymże nie były te wszystkie miesiące spędzone poza domem na nartach z karabinem na plecach, zawsze rozgrywane we współudziale ze ścisłym harmonogramem i terminarzami, jeśli nie rutyną w rzeczy samej?
Właściwie nawet nie mógł powiedzieć, że nie lubi swojego życia. Lubił. Bieganie. Trenowanie. Poczucie fizycznego wyczerpania. Konferencje, wywiady, poznawanie nowych ludzi, zawieranie przyjaźni, podróżowanie, i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Tylko czegoś brakowało.
Pragnął zmiany. Nie miał pojęcia, jakiej, ale instynktownie czuł, że jej po prostu potrzebuje. I nie chodziło o zmianę w typie Larsa czy Olego polegającą na odstawieniu karabinu i ruszeniu na trasy biegowe do spóły z Northugiem i resztą jego popieprzonych kumpli. Ani o znalezienie nowego sposobu na karierę. Chciał tylko jakiegoś drobnego, niezobowiązującego impulsu, przygody, spontanicznego zdarzenia, czegoś, co wepchnęłoby się w cholerne harmonogramy. Czegoś zaskakującego, niespodziewanego, czegoś, co wypełniłoby pustkę.
Nikomu o tym, rzecz jasna, nie powiedział, bo przecież był z tych, którzy nigdy nie przyznawali się do własnych bolączek. Zresztą czy coś takiego w ogóle dało się nazwać bolączką? Czy to nie podpadało raczej pod kategorię skombinowanego w pocie czoła za sprawą nadmiaru wolnego czasu mało subtelnego widzimisię? Czy gdyby te momenty, które spędzał przed telewizorem, ciamkając ze współlokatorem wafle ryżowe i inne zrabowane z kuchni badziewie, poświęcał na jakieś bardziej absorbujące czynności, przyszłoby mu do głowy, że w jego życiu istnieją pewne trudne do wyjaśnienia braki?
Wepchnął klucz do zamka w drzwiach – biathlon nadal stał na etapie chatek i górskich pensjonatów, dalekich od wynalazków podobnych do drzwi na kartę elektroniczną – zgodnie ze swoimi przewidywaniami natykając się na ewidentny opór. Stare, dobre, poczciwe Hochfilzen, niezmienne i zawsze stojące na tym samym, banalnie łatwym do rozpracowania poziomie. No dobrze, może na strzelnicy warunki potrafiły czasem zaskoczyć, poza tym jednak wszystko wyglądało identycznie, jak w ubiegłym roku. I dwa lata temu. I trzy. I cztery. I… kiedy tu właściwie pierwszy raz przyjechał?
- Miałem cię o coś zapytać – oznajmił Tarjei, grzebiąc przy tym w kieszeniach kurtki, podczas gdy Emil intensywnie walczył z nieszczęsnym zamkiem, jak zawsze wkurzającym.
- Nie, nie pójdę z tobą i ze Swietą na podwójną randkę tylko po to, żebyście mieli o czym rozmawiać – burknął starszy z biathlonistów, którego wspomnienie rozwalenia klucza sprzed mniej więcej dwóch sezonów nie zachęcało do dalszych pojedynków z drzwiami. Do kurwy nędzy zdawało się być tutaj bardzo stosownym komentarzem, choć znając subtelne, norweskie media, zawsze zarzucające mu nadmierną niefrasobliwość, pewnie nagranie jego wyrzucanych pod nosem przekleństw adresowanych w kierunku austriackich zamków wejściowych wywołałoby skandal na skalę krajową.
- Ha, ha, ha – wyraźnie nieubawiony tą sugestią współlokator przewrócił wymownie oczami. – I tak bym cię nie zabrał. Każda laska, z którą rozmawiasz dłużej niż pięć minut koniec końców ląduje u ciebie w łóżku.
- Interesująca teza – zauważył Emil i natychmiast wyszczerzył zęby, gdy drzwi w końcu ustąpiły. Lata praktyki jednak robiły swoje. – To teraz podaj chociaż jeden argument dla jej logicznego uzasadnienia.
- Ruda z Ålesund. Sierpień. Nawet nie waż się twierdzić, że jej nie przeleciałeś.
- Jednorazowy incydent.
- Ach, zatem chcesz więcej? Dobra – Tarjei pstryknął palcami, gdy obaj wmaszerowali do pokoju i ze zgodną oraz typową dla siebie harmonią jednocześnie rzucili torby na podłogę. – Bardzo proszę. Oslo, październik. Panna z czarnymi włosami do ramion… jak jej tam było… Ragnhild? Czy coś? Jak w ogóle można się przespać z laską o takim imieniu?
- No wiesz, imię nie musi mieć jakiegokolwiek związku z umieję…
- Nie kończ – przerwał mu młodszy kolega, unosząc ręce w błagalnym geście. – Nieważne. Nawet, gdybym w ogóle organizował tę całą podwójną randkę – podkreślam, nawet, gdyby – na pewno wolałbym iść z Bjoerndalenem niż z tobą.
- Z Bjoerndalenem? – Emil uniósł brwi i parsknął śmiechem, który można było zinterpretować dość jednoznacznie. – A o czym wy byście rozmawiali z Bjoerndalenem?
- O cholernych połowach ryb! – wrzasnął zniecierpliwiony Tarjei, po czym wycelował poduszką prosto w głowę przyjaciela. Tamten tylko zarechotał jeszcze głośniej. – Miałem cię zapytać o twoje zdanie na temat Lisbeth, ale przecież z tobą się nie da w ogóle prowadzić rzeczowej dyskusji!
- Odezwał się, kurwa, dyskutant – Svendsen wydawał się być naprawdę szczerze ubawiony. – Jaka znowu Lisbeth?
- Mała Berger – oświadczył jego najlepszy przyjaciel takim tonem, jakby to stanowiło oczywistą oczywistość. – Znana także jako nietykalne dla nas emo. Nie mów, że nie zauważyłeś podobieństwa…
- Między nietykalnym emo a Lisbeth Salander? – rozłożony już w najlepsze na całej długości łóżka Emil tylko wzruszył ramionami. – Niespecjalnie. Jest za wysoka na Lisbeth Salander. O jakieś dwadzieścia centymetrów. – Dopiero teraz uświadomił sobie, że do tej pory wciąż jeszcze nie rozmawiali o tej dziwnej dziewczynie z granatowoczarnymi włosami, której obecność w Östersund wydawała się niemal widmowa. Po tym, jak ich urocza pogawędka dobiegła końca, a on pobiegł do pokoju, by wysłuchać kazania na temat włóczenia się okrężnymi drogami z zakupami alkoholowymi (możesz mi powiedzieć, gdzie się, kurwa, szlajasz z moją wódką?), spotkał ją tylko raz – przy okazji jej wyjazdu. Pożegnali się suchym i bezosobowym cześć, zaś Emil nie spodziewał się, by miał ją kiedykolwiek spotkać ponownie, choć właściwie nie widział ku temu żadnych przeciwwskazań. Było w niej coś, co odróżniało ją od innych, coś szczególnego, specyficznego, coś, co nawet polubił, jakkolwiek nie do końca umiał stwierdzić, czym się to coś właściwie przejawia. Tak czy siak wzbudziła w nim sympatię i wcale by się nie pogniewał, gdyby jeszcze kiedyś na nią wpadł, choćby i przypadkiem – chyba dobrze się składało, że Tora nie opanowała jak dotąd sztuki czytania w jego myślach, bo zapewne nie odczułaby szczególnego zachwytu.
- No dobra, ale poza wzrostem? Przecież to totalna Lisbeth. W stu czterdziestu procentach. Przyjrzałeś jej się w ogóle?
- Ależ skąd. Tora mi zabroniła – odparł z uśmieszkiem, na widok którego Tarjei nagle otworzył szerzej oczy z wyraźnym niedowierzaniem, a na jego twarzy zamalowało się coś, co dziwnie mocno przypominało wyraz oskarżycielskiego ubawu.
- Su-kin-sy-nu – wyrecytował uważnie cztery kolejne sylaby, celując w niego palcem wskazującym. – Rozmawiałeś z nią.
- Może.
- Spałeś?!
- Może. – Emil nie potrafił powstrzymać subtelnej satysfakcji malującej się w jego cynicznym uśmieszku. Granie współlokatorowi na nerwach po dzień dzisiejszy stanowiło jedną z jego ulubionych rozrywek.
- Kurwa, bzykałeś się z kopią Lisbeth Salander pod moim nosem?!
- O tak, zdecydowanie. Przerobiliśmy dwanaście pozycji z kamasutry w takt twojego cholernego chrapania. – Ta wizja wydawała się Emilowi tak rozkoszna, że aż parsknął pod nosem. – Wiesz co, gdybym chciał uprawiać z nią seks, to chyba wybrałbym lepsze miejsce niż nasz fantastyczny apartament usiany twoimi śmierdzącymi skarpetkami.
- Nie nazwałbym cię hipokrytą, gdybyś sam prał swoje, napalony jebako.
- I to ja jestem hipokrytą? A kto na okrągło gada o jednym i tym samym?
- Nie zmieniaj tematu. Spałeś z nią w końcu czy nie?
- No i sam widzisz. Musisz się udać do specjalisty.
- Zdajesz sobie sprawę, że Tora zrobi ci z dupy jesień średniowiecza, jeśli się dowie?
- Nie ma się o czym dowiadywać. Dlaczego ty w ogóle zaraz zakładasz, że cokolwiek między nami zaszło?
- Bo niestety świetnie cię znam – westchnął melodramatycznie Tarjei, robiąc taką minę, jakby rzeczywiście ten fakt okropnie go dołował. – Gdyby powiedziała, że jej to zupełnie nie obchodzi i możesz wyczyniać, co ci się tylko podoba, to pewnie byś nawet na tę laskę nie spojrzał, ale ponieważ dostałeś odgórny zakaz…
- To muszę być bezdusznym draniem i postępować kompletnie na odwrót?
- Dokładnie – młodszy biathlonista dumnie zademonstrował szereg swoich zębów.
- Stawiasz mnie w bardzo skurwysyńskim świetle – zauważył Emil, w pełni świadom, że koncepcja jego kumpla jest właściwie wręcz zaskakująco trafiona.
- Ustalmy, że aniołkiem to ty nigdy nie byłeś. Poza tym daruj, ale to po prostu… - Tarjei zamyślił się na chwilę, szukając najprawdopodobniej odpowiedniego wyrażenia. – No… Mimo wszystko ona jest siostrą Tory, a Tora jest prawie jak nasza siostra. Więc to tak, jakbyś puknął siostrę naszej siostry… Czyli jakby swoją siostrę? Nadążasz?
- Szczerze mówiąc zgubiłem się na poza tym daruj.
- Tak czy siak obrzydliwe.
- Spójrz sobie w lustro po jednym z wyścigów na własne gluty wylewające się z nosa, to zrozumiesz, co znaczy obrzydliwy – zakpił Emil, chętnie korzystając z okazji na rzucenie drobnego przytyku w kierunku przyjaciela, który tylko się skrzywił.
- Od moich glutów to ty się odpierdol. Perwersyjny oblech z ciebie i tyle.
- Nie spałem z nią, okej? – rozłożył męczeńsko ręce na znak lekkiego zniecierpliwienia. – Zadowolony?
- Raczej zaskoczony.
- Powinienem traktować demonizowanie własnej osoby jako pochlebstwo?
- A czy wyglądam na kogoś, kto kiedykolwiek chciałby ci schlebiać? – zapytał retorycznie Tarjei i parsknął śmiechem. W odpowiedzi oberwał poduszką w brzuch. – Au!
- Tylko chwilę rozmawialiśmy. Niezobowiązująco i bez podtekstów. Potrafisz w to uwierzyć czy może powinienem ci to przedstawić na piśmie i skontaktować się z nią celem uzyskania potwierdzenia mojej jakże mało dramatycznej wersji?
- Rzeczywiście, brzmi dość absurdalnie – przyznał starszy z braci Boe i podobnie jak jego współlokator, rozciągnął się na całą długość swojego łóżka, tylko po to, by po kilku sekundach znów obrócić się na bok. – Myślisz, że jest bi? Tak jak Lisbeth?
- Zadzwoń i zapytaj.
- Cześć, słuchaj, ja z taką małą sprawą. Lubisz sypiać z facetami, z dziewczynami czy z facetami i z dziewczynami? – komediowy, piskliwy głos kolegi nie pozwolił Emilowi na utrzymanie dostojnej powagi. Obaj jednocześnie znów zaczęli się śmiać. – Mówię ci, to cholerna Lisbeth. Na pewno sypia z laskami.
- Jak dla mnie, może nawet sypiać z kozami, bylebyś tylko w końcu zamknął japę – stwierdził kulturalnie Emil i zanurzył twarz w poduszce. Widok magnetyzujących, szarych oczu w miejscu, w którym spodziewał się bezkresnej ciemności, wcale go bynajmniej nie uspokoił.


*


Rune Hernar już jakiś czas temu zauważył, że wprost uwielbia ciszę. Być może wynikało to z faktu wieloletniego realizowania się w branży psychiatrycznej, w której hałaśliwi i znerwicowani pacjenci stanowili normę, na pewno też istotną rolę odgrywało życie pod jednym dachem z szesnastoletnią uczennicą szkoły muzycznej. Tak czy siak, rozkoszował się każdą chwilą błogiego, niezakłócanego przez nikogo, harmonijnego spokoju, gdy mógł poczuć się tak, jakby chociaż i na kilka minut znalazł się na bezludnej wyspie, z dala od powszechnego i uciążliwego harmidru. Zanurzył się głębiej w fotelu, z nosem wbitym w treść planu przyszłotygodniowej konferencji zbierającej grono najbardziej osławionych psychiatrów Europy. Skłamałby, i to dość ewidentnie, gdyby nie przyznał, że otrzymanie prestiżowego zaproszenia na wyjazd do Sztokholmu mocno połechtało jego ego. Był tak zadowolony z zaistniałych okoliczności – z ciszy, z wyjazdu, z braku uciążliwych telefonów – że narastający za ścianą zgiełk uświadomił sobie dopiero w momencie, w którym drzwi do jego gabinetu otworzyły się nagle na całą szerokość za sprawą wysokiej brunetki, teraz wkraczającej do pomieszczenia z wyrazem wojowniczego entuzjazmu na twarzy.
- Och, panie doktorze, próbowałam – nieszczęsna Lene z rejestracji natychmiast również wbiegła do środka z rozpaczliwie zakłopotaną miną, usiłując zatrzymać niespodziewanego gościa. – Bardzo panią proszę, tak nie można!
- Do jasnej cholery, chodzi o jedno, proste pytanie – Chloe Berger przewróciła oczami, po czym spojrzała na Bogu ducha winną biedaczkę takim wzrokiem, jakby chciała ją co najmniej rozdeptać obcasem swojego jak zwykle ciężkiego buta. – Mam sprawę – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu tonem w kierunku Hernara, który tylko zmarszczył brwi na ten widok.
- A ja pacjenta.
- Nie widzę.
- Bo spodziewam się go za pięć minut – oświadczył najzupełniej spokojnie psychiatra, doskonale jednak wiedział, że pozbawionymi emocji polemikami nic nie wskóra, podobnie jak i nie pomógłby mu krzyk czy mocno uzewnętrzniona dezaprobata. Na swoje nieszczęście znał tę akurat pacjentkę wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że gdy się na coś nakręci – a niewątpliwie znajdowała się właśnie w takowym stanie, sądząc po błysku lśniącym w jej charakterystycznych, potężnych oczach w odcieniu stali – nic jej nie powstrzyma. Jakkolwiek proste nie byłoby jej jedno pytanie, Rune Hernar mógł się wyzbyć wszelkich wątpliwości co do tego, że kwestię spokojnego, cichego dnia ma już z głowy. Westchnął ciężko. – W porządku, Lene, załatwię to.
Sekretarka rzuciła mu ostatnie, przepraszające spojrzenie i z oczywistym zawstydzeniem pomaszerowała z powrotem w kierunku rejestracji. Chloe pożegnała ją drwiącym wzrokiem, po czym trzasnęła ostentacyjnie drzwiami i bezceremonialnie usadowiła się na miejscu po drugiej stronie potężnego biurka.
- To ważne – poinformowała go, kładąc łokcie na oparciach krzesła. Jej zdecydowana, buńczuczna mina wydawała się zabawna w kontraście z bladą, wciąż młodziutką i w jego mniemaniu dziewczęcą twarzą, bez względu na to, jak wiele kolczyków ją zdobiło. Może i była kobietą przerastającą na płaskim obcasie niejednego bardziej kurduplastego faceta, na dodatek tkwiącą bliżej końca niż początku studiów, ale on po dzień dzisiejszy widział w niej raczej nastolatkę, co mogło mieć duży związek z faktem, że współpracę rozpoczęli zaraz po tym, jak skończyła naukę w liceum i wyjechała z rodzinnej Lesji. Doskonale pamiętał przeraźliwie chudego blondrudzielca z paznokciami pomalowanymi na niebiesko i rozcięciami na nadgarstku prawej ręki. Do tej pory miała w tym miejscu blizny.
- Najwyraźniej nie aż tak ważne, byś raczyła mnie chociaż uprzedzić przez telefon o swojej wizycie. Tyle razy już o tym rozmawialiśmy, Chloe – mruknął Hernar, nie mogąc powstrzymać uporczywej myśli, że niespodziewane odwiedziny Chloe Berger są ostatnią rzeczą, jakiej by sobie tego dnia życzył. – Jeśli potrzebujesz pomocy albo dzieje się coś pilnego, po prostu zadzwoń.
- Chodzi o jedno pytanie! – powtórzyła uporczywie, zachowując się tak, jakby ta okoliczność stanowiła doskonałe usprawiedliwienie dla jej zachowania, co zresztą wydawało mu się bardzo w jej stylu. – Byłam akurat w pobliżu, nie zamierzam biegać na drugi koniec Oslo do telefonu z jedną, drobną sprawą tylko po to, by trzymać się waszych durnych procedur!
- To nie są żadne nasze durne procedury, tylko powszechnie obowiązujące zasady. Nie spodziewam się, że będziesz to rozumieć, ale mogłabyś przynajmniej słuchać, co się do ciebie mówi.
- I vice versa – warknęła Chloe przez zaciśnięte zęby, jasno dając mu do zrozumienia, że kontynuowanie moralizatorskiej dyskusji nie przyniesie najmniejszych efektów. Hernar westchnął po raz kolejny.
- Dobrze. Poddaję się. Masz jeszcze… - zerknął kątem oka na wiszący na ścianie zegar – trzy minuty na wyłuszczenie swojej jednej, drobnej sprawy.
Chloe zrobiła taką minę, jakby chciała dodać coś niekoniecznie kulturalnego, w końcu jednak wzruszyła tylko ramionami.
- Jakie są szanse na to, że dostałam ChAD w genetycznym pakiecie od moich fantastycznych, biologicznych rodziców?
Tym razem psychiatra uniósł brwi do góry, autentycznie zaskoczony tym pytaniem. Było to zresztą całkiem normalne zjawisko – większość z zachowań Chloe z reguły stanowiła dla niego niezrozumiałą niespodziankę.
- Już to chyba kiedyś omawialiśmy.
- No nie powiedziałabym. Oznajmił mi pan łaskawie, że, tu cytat, to może być dziedziczne, koniec cytatu. Trudno to określić omówieniem, no nie?
- Zbyt wiele nie mogę do tego dodać – powiadomił ją Hernar, wracając do swojej standardowej maski pełnej stoickiego spokoju, co wcale nie było łatwe, zważywszy na fakt, że właśnie przedstawiono mu zdanie, które wypowiedział przed czterema laty. Z jednej strony dobrze się składało, że Chloe jest jednak w stanie przyswoić jego mówki, z drugiej teraz nabrał już stuprocentowej pewności, iż powinien uważać na każde swoje słowo. – Fakty się zbytnio nie zmieniły.
- A medycyna stoi w miejscu i nadal nie potrafi stwierdzić, na ile to kwestia genów, a na ile losowe zrycie psychy.
- To nie jest takie proste.
- Mamy dwudziesty pierwszy wiek!
- Mogę wiedzieć, dlaczego nagle tak cię to zainteresowało? – spytał psychiatra, dochodząc do wniosku, że ta rozmowa nie brnie w żadnym sensownym kierunku. – Rzucasz malarstwo dla biologii?
- Gówno mnie obchodzi biologia. Chcę wiedzieć, czy to wina moich starych, że jestem pieprznięta.
- Nie uzyskasz stuprocentowej odpowiedzi na to pytanie ani teraz, ani, jak mniemam, za kilkanaście lat. I uważaj na słowa.
- Pan by uważał, gdy pańscy wytwórcy sprzedali panu gen czubkowatości i oddali pana do domu dziecka? – wycedziła chłodno Chloe, mierząc go wzrokiem, od którego automatycznie poczuł dreszcz przebiegający po plecach i rosnącą na rękach gęsią skórkę. Ta dziewczyna potrafiła być przerażająca. Jeśli tylko chciała, umiała zamienić cały świat w bryłkę powoli roztapiającego się lodu. Sam nie miał pewności, czy bardziej go to zdumiewa, czy wzbudza podziw.
- Tego nie wiesz, Chloe. Przykro mi, ale wszystko, o czym ci mówię, to szczera prawda. Nie jesteśmy w stanie rozwiązać pewnych zagadek. Przyjmuje się, że istnieje duże ryzyko co do dzieci osób chorych. Często też rodzą się z zaburzeniami, analogicznie do swoich rodziców. Jednak nie zawsze. Opieramy się wyłącznie na suchych statystykach. Można mówić jedynie o prawdopodobieństwie.
- Ale takie prawdopodobieństwo jest, racja? – upierała się Chloe i nagle w umyśle Hernara zrodziła się niepokojąca myśl.
- Co ty właściwie kombinujesz, co? – zapytał, patrząc na nią podejrzliwie. Chloe wzruszyła ramionami.
- Nic. Czysta ciekawość. Więc przyjmujemy, że mamunia mogła być chora?
- Czy ty przypadkiem nie…
- Dzięki za informacje – rzuciła beznamiętnie, wstała i wyszła szybkim krokiem, trzasnąwszy za sobą drzwiami po raz kolejny. Kto by tam myślał o ciszy.


*


Nie myślała o nich. Nigdy. Zgodnie zresztą z tym, co powiedziała wtedy, w Östersund, siedząc nad jeziorem, paląc, rysując i pierwszy raz od niepamiętnych czasów rozmawiając względnie na luzie z kompletnie obcym człowiekiem. Gdyby nie on, nawet nie przyszłoby jej do głowy, by poświęcić im choć sekundę swojej cennej uwagi, na którą bez wątpienia nie zasługiwali. I szczerze mówiąc, nie obchodziło jej zbytnio, jakie powody skłoniły ich do tego, by ją zostawić. Nie miało to większego znaczenia. Fakty były takie, że z niej zrezygnowali. Postawili na niej krzyżyk. Jej pierwsze wspomnienie pochodziło z domu dziecka, bo nie dali jej żadnej szansy. Stanowiła dla nich zbędne obciążenie. Odtrącili ją bez jakiegokolwiek zainteresowania. A co, gdyby jej nie adoptowano, gdyby nie znalazł się nikt, kto by ją pokochał zamiast nich? Jak wyglądałoby wtedy jej życie? Czy w ogóle jeszcze by żyła, czy przypadkiem nie pozwoliłaby żyletce zadziałać zgoła bardziej efektywnie?
Po prostu nigdy się nad tym nie zastanawiała. Nie czuła instynktownej potrzeby, by ich szukać. Pewnie nic by się w tym względnie nie zmieniło, gdyby nie jego subtelne uwagi.
Potrzebowała dwóch dni intensywnej analizy, by uświadomić sobie, że tak naprawdę widywała go setki razy – i to nawet nie w gazetach czy w telewizji, a we własnym domu, na osławionym zdjęciu całej biathlonowej kadry Norwegii sprzed paru sezonów, które mama, jak zwykle skłonna do nadmiernego sentymentalizmu, powiesiła na ścianie w czasach coraz to większych sukcesów jej starszego, utytułowanego rodzeństwa. Pamiętała roześmiane, naturalne twarze całej ekipy z tym właśnie mężczyzną, młodszym, rzecz jasna, o kilka lat od siedzącej obok niej na ławce wersji, na czele, uwieszonym na prawym ramieniu jej brata. Musiał być wówczas w jej wieku.
Nawet go polubiła. Zabawne, bo Chloe Berger nie była z tych darzących ludzi sympatią od pierwszego wejrzenia. Wolała ich raczej wykorzystywać, mniej lub bardziej subtelnie. Za swojego rodzaju nowość należało uznać fakt prowadzonej w luźnym stylu, bez zbędnego nacechowania emocjami, niezakończonej w żaden dramatyczny sposób rozmowy, w wyniku której, co już zupełnie zakrawało na absurd, Chloe zaczęła myśleć o czymś, o czym nigdy wcześniej nie myślała.
Wielkie dzięki, koleś.
Mówił z akcentem z Trøndelag i dobrze wyglądał paląc papierosa. W ogóle dobrze wyglądał. Właściwie przyszło jej nawet do głowy, że może coś… po cichu, jednorazowo, dyskretnie, pozostawiając to wyłącznie między nimi i jako mało znaczące wspomnienie wesołego weekendu w Szwecji, oczywiście. Tyle tylko, że potem przypomniała sobie swój Plan Wzorowego Zachowania, który z całą pewnością nie uwzględniał szybkich numerków ze znanymi biathlonistami. Pożegnała się z nim ostentacyjnie i wróciła do Oslo.
Rzecz jasna, wcześniej spisując z komórki siostry pewien numer, by móc go teraz najspokojniej w świecie wystukać na klawiaturze telefonu, siedząc na parapecie, patrząc na stolicę i pijąc kawę.
- Haaaaalo? – leniwe powitanie po piątym sygnale było dokładnie tym, czego się po nim spodziewała. Wzięła potężny oddech, a cudowny, błogi aromat jej ulubionego napoju przeszył jej nozdrza. Ubóstwiała go, na równi z serem, dobrymi kryminałami i ołówkami Faber Castell.
- Cześć – rzuciła w słuchawkę trochę zbyt dramatycznym, jak na jej gust, cichym tonem przywodzącym na myśl jakąś cholerną femme fatale z paryskich filmów. Przesadnie pompatyczne. – Pamiętasz mnie?
- Zależy, z kim rozmawiam – odparł sprytnie, zaś zasłyszany po jego słowach dźwięk zasugerował, że właśnie udało mu się zmiażdżyć w kulkę opakowanie po chipsach.
- Berger – przedstawiła się zdawkowo, jak zawsze podczas każdej telefonicznej rozmowy. – Chloe. Poznaliśmy się w ubiegłym tygodniu.
- Ach, Lisbeth – najwyraźniej w końcu go olśniło. Szelest paczki gwałtownie zanikł. – Jak miło. Skąd masz mój numer? Bo chyba nie od swojej dzielnej siostrzyczki?
- Nie potrzebuję jej pozwolenia, by dostać to, na czym mi zależy – odparła najspokojniejszym w świecie tonem. Po drugiej stronie zabrzmiało parsknięcie.
- I to ja ciebie niby podrywam. Zabawne.
- Nie schlebiaj sobie. Dzwonię w sprawie czysto biznesowej.
- Czyżbyśmy mieli jakieś wspólne interesy?
- Ja mam interes – podkreśliła, zdecydowanie akcentując pierwsze słowo. – Za to ty możesz być pomocny.
- Zamieniam się w słuch w takim razie.
Uznała to za niezły znak. Nie, żeby spodziewała się odrzucenia. Wiedziała, że również wzbudziła w nim sympatię, nawet jeśli traktował ją jak nudny serial telewizyjny.
- Gdzie się szuka biologicznych rodziców? – palnęła bez głębszych wstępów, które uznała za bezsensowne. Oczami wyobraźni widziała już jego w połowie rozbawioną, w połowie zaskoczoną minę.
- Skąd myśl, że mogę być w tej sprawie pomocny?
- Zacząłeś temat. Gdyby nie ty, nigdy nie przyszłoby mi to do głowy, a teraz coraz częściej odnoszę wrażenie, że jednak mam ochotę spojrzeć w oczy mojej biologicznej matce i dać jej do zrozumienia, że nigdy nie była mi potrzebna. No więc?
Tym razem usłyszała coś w rodzaju odgłosu powolnych kroków – najpewniej podniósł się z pozycji siedzącej do pionu.
- Umiesz manipulować ludźmi, co? – spytał i wydawało się oczywiste, że na jego twarzy pojawił się w tym momencie ironiczny uśmieszek. Wydobył z siebie lekkie westchnięcie. – Ja zacząłbym od aktu urodzenia i współpracy z wujkiem Google. A potem ewentualnie uruchomił konszachty.
- Nie mam takowych.
- Ale ja mam. I chyba w tej właśnie sprawie dzwonisz, nieprawdaż? – kroki zdecydowanie ucichły. – Chcesz, żebym pomógł ci ich znaleźć.
- A zrobiłbyś to? – błyskawicznie chwyciła za haczyk, po raz pierwszy żałując, że nie może przeprowadzić tej rozmowy osobiście.
- Nie wiem, czy powinienem. Zdaje się, że mam sądowy zakaz zbliżania się do ciebie – zauważył z sarkazmem, który, jak sądziła, był dla niego dość typowy.
- Nie zauważyłam, byś się tym wielce przejmował.
- To ty wykonałaś ten telefon.
- Zatem nie mam co na ciebie liczyć?
- Nie wkładaj mi w usta słów, których nie wypowiedziałem.
Pokręciła głową z drwiącą miną.
- No dobra. Czego chcesz w zamian?
- Dyskrecji – odpowiedział zaskakująco szybko. – Wolałbym nie robić sobie wrogów w kadrze, jeśli wiesz, co mam na myśli.
- Aż tak bardzo boisz się Tory?
- I Larsa. W rzeczy samej. Oboje potrafią być zaskakująco perfidni. Lepiej niech to zostanie między nami.
- Umowa stoi. – Uśmiechnęła się pod nosem, myśląc, że spodziewała się zgoła innej ceny za ten subtelny deal. – Tylko tyle, jak rozumiem?
- Jeśli zamierzasz dorzucić coś ekstra w pakiecie, nie pogniewam się – zapewnił ją złośliwie. Oboje w tym samym momencie wybuchnęli śmiechem. Tak – nie miała wątpliwości, że go lubi. Trochę przypominał jej Vegarda, choć była więcej niż pewna, że skłonność do cynizmu stanowiła między nimi jedyny wspólny mianownik.
- Dlaczego nazwałeś mnie Lisbeth? – zapytała po chwili, przypominając sobie sposób, w jaki zaczął rozmowę. W odpowiedzi usłyszała jedynie wymowne cmoknięcie.
- Dyskrecja to rzecz, którą naprawdę sobie cenię. Na razie, Lisbeth.
Zanim zdążyła choćby otworzyć usta, usłyszała dźwięk odłożonej słuchawki. Najwyraźniej cholerny dupek lubił mieć ostatnie słowo.

2 komentarze:

  1. Aaaale dziwnie jest zaczynać czytanie historii, o której wiem, że za parę chwilę się skończy. I obawiam się, że ją łyknę właśnie w jedną chwilę po to, żeby jak najszybciej dojść do końca.

    Powtarzam: świadomość języka masz ogromną.
    Idę czytać dalej.
    A co!

    OdpowiedzUsuń
  2. To ja. Narkotyzując się dobrze znanymi stronami zamiast powtarzać słówka do egzaminu z turystycznego. Po raz kolejny powiem, że naprawdę dobrze piszesz i cieszę się, że o tym wiem.

    OdpowiedzUsuń