tomorrow never knows what it doesn't know too soon
Nauczył się nie
okazywać słabości. Nawet wtedy, kiedy bolał go każdy centymetr ciała, kiedy
nogi błagały o litość, kiedy oczy piekły, kiedy ręce miały już dosyć, kiedy nie
było mięśnia, którego by nie odczuwał, wykończony drogą przez mękę i walką z
samym sobą, z bólem, z cierpieniem i z wewnętrznym powątpiewaniem. Nawet wtedy,
kiedy ponosił porażkę, kiedy coś mu nie wychodziło, kiedy sam siebie
rozczarowywał albo kiedy czuł, że nie udźwignął presji, jaka na nim spoczywała.
Nawet wtedy, kiedy ludzie, na których mu zależało, odsuwali się od niego,
pozostawiając go w gorzkiej samotności. Nadal pozostawał niewzruszony, tak
jakby podświadomie wierzył, że uzewnętrznienie własnej rozpaczy jest powodem do
wstydu. Konsekwencja jednej z wielu lekcji wyciągniętych od dziadka, jeszcze
jako dziecko, w czasach ślepego zapatrzenia w każde słowo dorosłych, w
idiotycznej wierze, że wypowiadają oni jedynie godne zapamiętania sentencje. Po
wielu latach zmuszony był, rzecz jasna, dość mocno zmodyfikować tę teorię, ale
legendarne niemal życie to wojna, Emil,
to nieustanna wojna, którą przetrwają tylko najsilniejsi utkwiło mu w
głowie na dobre, niczym melodia wpadająca w ucho od pierwszej sekundy czy
książkowy cytat poruszający aż do głębi. Każdego
dnia będziesz stał na polu bitwy i każdego dnia ktoś zechce cię w tej bitwie
pokonać. Każdego dnia ktoś spróbuje cię złamać. Ktoś zrobi wszystko, żeby cię
wykończyć. A ty nie możesz mu na to pozwolić, rozumiesz? Nie możesz dać mu
cholernej satysfakcji. Nawet, jeśli cię trafi i jeśli rzeczywiście skopie ci
tyłek, nie dopuść do tego, by w ogóle zdał sobie z tego sprawę. Masz dość?
Nieważne. Mów, że idzie świetnie. Mów, że jesteś zadowolony. Mów, że ze
wszystkim doskonale sobie radzisz. Uśmiechaj się i nie dopuść do tego, by
wiedzieli, jak jest naprawdę. Oni to w końcu kupią. A ty zaciśniesz zęby i
przetrwasz, z wyprostowanymi plecami i bez śladu słabości. Nie okazuj słabości,
nigdy. Bo oni na to właśnie czekają. Chcą cię złamać i chcą czuć, że to zrobili.
Twoje życie to wojna, a ty jesteś żołnierzem. I musisz być twardy, cokolwiek by
się nie działo. Musisz być prawdziwym mężczyzną, musisz trzymać emocje w
środku, nie na zewnątrz. Inaczej cię wykończą. Tak to zostało skonstruowane.
I tak też
właśnie czynił. Zachowywał dystans wobec własnych emocji. Odrzucał od siebie
myśl o wszelkich swoich niepowodzeniach. Ludzie uważali, że jest arogancki.
Może mieli rację. A może po prostu słyszeli
to, co chcieli słyszeć i widzieli to,
co chcieli widzieć. Widzieli drania przekonanego o swojej doskonałości. Nie
zamierzał wyprowadzać ich z błędu.
Uspokoił
oddech, niemalże go wstrzymał. Ułożył sylwetkę pod odpowiednim kątem. Świat na
moment stanął w miejscu. Rzeczywistość uległa zamazaniu, zamieniła się w
mglisty, oderwany od niego obraz wirujący gdzieś w pobliżu. Nagle poczuł się
tak, jakby został na tej planecie sam, jeden, tylko on, jego karabin i ten
cholerny, czarny, drobny punkt pięćdziesiąt metrów przed nim.
Nie było już
nic więcej.
*
Najbardziej w
życiu lubiła niewątpliwie te momenty, w których nachodziła ją twórcza wena.
Wpadała nagle i natychmiast sprawiała, że wszystko wokół nabierało jakiegoś
większego sensu. Chloe chwytała wtedy brystol, arkusz papieru, płótno czy
jakikolwiek inny materiał i zaczynała malować. Brała do ręki pędzel, ołówek
albo kawałek węgla i wchodziła w stan istnego szaleństwa zmieszanego z hipnozą.
Cały świat nie miał znaczenia, była tylko ona i jej sztuka, obraz tkwiący w jej
umyśle mający stać się rzeczywistością. Czasem mazała na biurku, na formacie
A3, czasem kładła powierzchnię do swojej twórczości na podłodze z uwagi na jej
pokaźne rozmiary i tworzyła w pozycji stojącej, niczym Penelope Cruz w jednym z
filmów Allena, z bosymi stopami, w ogrodniczkach i nieraz z papierosem w
ustach, klnąc pod nosem. Malowanie było jedyną rzeczą, którą umiała w życiu
robić, jedynym jej prawdziwym talentem. Nie znała się na niczym innym. Nie
potrafiła rozwiązywać skomplikowanych zadań algebraicznych ani pisać powieści.
Nie nadawała się na aktorkę, piosenkarkę, tancerkę czy jakąkolwiek inną gwiazdę
showbiznesu, ze względu na swoje problemy psychiczne pewnie i tak nie mogłaby
zresztą zostać żadną z powyższych. Dość szybko pływała, ale sport zupełnie jej
nie interesował, choć wychowała się w rodzinie uznającej go za wartość niemalże
najwyższą. Funkcjonowała po swojemu. Zawsze tak było.
Nie pragnęła
spektakularnej kariery. Nie interesowały ją pieniądze ani sława. Nie dążyła do
zdobycia własnej strony na Wikipedii. Schlebiało jej, gdy ktoś doceniał to, co
robiła, ale nie rysowała dla nikogo poza samą sobą. Z allenowskiej produkcji
oprócz niestabilnej emocjonalnie Penelope zapamiętała ojca głównego bohatera,
który swoją twórczość literacką pragnął trzymać z daleka od świata, chcąc w ten
sposób odebrać mu coś pięknego. To miało według Chloe całkiem spory sens. Świat
nie zasługiwał na piękno. Nie zasługiwał na sztukę. Nie zasługiwał na to, by
widzieć wszystko, co ona widziała w swojej głowie. Nie dlatego, że była aż taką
wspaniałą artystką, skądże znowu. Była przeciętniakiem, nikim szczególnym. Mało
wartościową dziewczyną, dziewiętnaście lat wcześniej wyciągniętą z domu dziecka
w Sarpsborgu i leczącą się na chorobę afektywną dwubiegunową. Nie miała wcale
zbyt wiele do zaoferowania. Ale nawet, jeśli to, co jej zostało, nie wydawało
się zbyt znaczące, i tak nie widziała powodu, dla którego miałaby się tym
dzielić z gorzką, bolesną, okrutną rzeczywistością pełną zautomatyzowanych
ludzi drwiących osobami jej pokroju. Pewne rzeczy chciała zachować wyłącznie
dla siebie. I była z tego faktu całkiem zadowolona.
*
Cisza, która
nieustannie towarzyszyła im podczas wszystkich treningów, przerywana wyłącznie
odgłosem pocisków wyskakujących z karabinów, zawsze trochę go przytłaczała.
Było w niej coś ciężkiego. Zresztą tak na dobrą sprawę nigdy za nią nie
przepadał, bez względu na okoliczności. Należał do tych czerpiących energię z
hałasu i żywotności świata. Lubił muzykę dudniącą na cały regulator, intensywny
ruch miejski i te wesołe popołudnia spędzane w gronie całej ekipy, a czasem
nawet i kilku drużyn, kiedy grało się w karty, popychało pierdoły i piło wódkę
z tej samej butelki. Po prostu nie cierpiał samotności.
- Co mam zrobić
w sprawie S.? – zapytał bezpardonowo Tarjei, podjeżdżając do niego na nartach
zaraz po długo wyczekiwanej informacji o zakończeniu treningu. Obaj w tym samym
momencie ściągnęli karabiny z pleców.
- Że co proszę?
– Emil zmarszczył brwi, stanowczo zbyt wykończony wywijaniem z bronią po torze,
żeby mieć ochotę na analizę jakichś głupkowatych kryptonimów, tak typowych dla
jego najlepszego przyjaciela. – Co to jest sprawa S.?
- Sprawa
Swietłany, imbecylu – powiadomił go radośnie współlokator, zdejmując narty. – O
której nie pierwszy raz zresztą dziś wspominam. Przydasz się wreszcie do czegoś
czy nie?
- Ach, to… No
cóż, po prostu wyznaj jej swoje głębokie uczucia i tyle – rzucił beztrosko
tamten, po czym zgodnie odstawili sprzęt do serwismenów i ruszyli dobrze już
znaną sobie ścieżką w kierunku swojego miejsca zakwaterowania. – Napisz wiersz
czy coś…
- Bardzo jesteś,
kurwa, pomocny. Jak zwykle. Jaki znowu wiersz?
- Sraki. O
śniegu, mrozie i Putinie. Stary, czy ja się według ciebie znam na podrywaniu
Rosjanek? Zapomniałeś już, że kilka miesięcy temu zostałem porzucony przez duże
pe?
- A co to ma do
rzeczy? Ja tylko potrzebuję jakiejś obiektywnej opinii, sensownej rady ze
strony gościa zwanego moim najlepszym kumplem! Zwanego tak zresztą nieco na
wyrost, jak sądzę!
- Nie
przypominam sobie, żebym ci cokolwiek obiecywał – Emil uśmiechnął się
złośliwie, jak zawsze, kiedy udawało mu się wyprowadzić odwiecznego
współlokatora z równowagi. Zresztą tak naprawdę cała ich relacja głównie
opierała się na wzajemnym wkurzaniu, na co właściwie żaden z nich się jak dotąd
nie skarżył. Aktualnie nie wyobrażał sobie zbytnio egzystencji bez kolegi,
nawet jeśli tamten regularnie i z żelazną konsekwencją wyrzucał mu wszystkie
slipy przez balkon podczas każdego z większych wyjazdów. – Nie wiem, misiu,
sprawdź sobie w horoskopie, czy jesteście astrologicznie kompatybilni i
wkraczaj na scenę…
- Sam jesteś
horoskop. I to taki, z którego nikt by nie chciał korzystać – mruknął Tarjei,
nie próbując bynajmniej ukrywać swojego zniecierpliwienia. Emil tylko
przewrócił oczami. – Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś raz w życiu coś
mądrego powiedział.
- Że niby nie
wierzysz w astrologię? Mnie tam mama zawsze zapewniała, że w gwiazdach masz
wszystko zapisane…
- No ty może i
owszem, ale ja osobiście wolę sprawy brać we własne ręce. Po prostu nie chcę
się zbłaźnić. Takie to dziwne?
- To się nie
zbłaźniaj i już. Zawsze znajdujesz problemy tam, gdzie ich nie ma. Chcesz
poderwać dziewczynę, to podrywaj, nie chcesz, to nie podrywaj. Proste jak
budowa cepa – oznajmił najzupełniej spokojnym tonem Emil, odgryzając kawałek
batona musli. – Batonika?
- W tyłek sobie
wsadź ten batonik, przyjacielu od siedmiu boleści – burknął pod nosem Tarjei i
poczłapał do środka, co jego kumpel skwitował jedynie wymownym spojrzeniem w
niebo, nim podążył za nim, prosto w epicentrum kotła zgotowanego przez
rodzeństwo Bergerów prowadzące właśnie aż nazbyt zagorzałą dyskusję.
- To jest
fatalny pomysł – oznajmił stanowczo Lars w kierunku swojej młodszej o dwa lata
siostry, kręcąc przecząco głową z ożywieniem, które nawet jak na niego było
dość zaskakujące. – Wręcz bardzo fatalny. Mam ci przypomnieć, co się z nią
działo jeszcze trzy miesiące temu? Kiedy latała w cholernym białym fartuchu po
pieprzonym wariatkowie?
- W końcu musi
wyjść do ludzi. Poza tym to nie ja na to wpadłam – oświadczyła Tora, krzyżując
ręce na piersi w wojowniczym geście. – Krzycz sobie na mamę, jeśli już.
- Ja nie
krzyczę, ja po prostu… - starszy z rodzeństwa uniósł wzrok w kierunku sufitu,
najwyraźniej szukając sensownego zakończenia zdania, aż w końcu wziął głęboki
oddech. – Nie podoba mi się to i tyle!
- Powiedziałam:
reklamacje składaj matce. Ja jedynie przekazuję radosne wieści. I też nie
jestem zadowolona, jeśli byś mnie pytał o zdanie.
- Z czego nie
jesteś zadowolona? – wtrącił Tarjei, ściągając buty.
- Kto latał w
fartuchu po wariatkowie? – dodał Emil i opadł na fotel.
- Jeszcze wy
dwaj. Po prostu świetnie – Lars jęknął ze złością. – Niechże się już skończy
ten cholerny dzień! – wycedził i wymaszerował z budynku, pozostawiając ich we
trójkę w towarzystwie ognia podskakującego wesoło w kominku. Tora oparła się o
ścianę i ciężko westchnęła.
- No więc o co
chodzi?
- O nic –
rzuciła bardziej do siebie niż do nich, po czym w końcu raczyła obdarzyć ich
wątpliwie entuzjastycznym spojrzeniem. – Nasi rodzice chcą przyjechać w ten
weekend…
- Przywiozą coś
do jedzenia?
- ...razem z
Chloe. Co, zgodnie z opinią Larsa, jest kretyńskim pomysłem, ale mojej matce
się nie da wytłumaczyć pewnych rzeczy – dokończyła Tora, zgrabnie ignorując
emilowe pytanie. – Potrafi być uparta jak osioł.
- Chwileczkę –
Emil dokończył batonika i uniósł jedną brew do góry. – Ta cała Chloe to kto?
Norweżka
przygryzła na chwilę dolną wargę, jakby nie miała do końca pewności, czy w
ogóle powinna odpowiadać na to pytanie.
- Moja siostra.
Właściwie nasza. Przybrana. Adoptowana. Nieważne.
- Macie
siostrę? – Tarjei wytrzeszczył oczy.
- Dlaczego jej
przywiezienie jest złym pomysłem?
- Bo… -
Tora przez kilka sekund szukała odpowiedniego słowa. – Bo ona jest po
prostu…
- Trudna w
kontaktach?
- Antypatyczna?
- Brzydka?
- Dupek.
- Chyba ty.
- Dlaczego ja w
ogóle z tobą rozmawiam…
- Jest inna –
przerwała im w końcu Tora, a sądząc po jej minie, miała niewątpliwie na myśli
dość poważną pod względem poziomu inność.
– I nie czuje się najlepiej przy tabunach ludzi, więc…
- No, przy
Svendsenie to nikt się nie czuje najlepiej – parsknął Tarjei, a Emil zamachał
mu przed oczami środkowym palcem.
- W ryj to już
dzisiaj dostałeś?
- Chryste,
muszę to jakoś powstrzymać – mruknęła Tora, którą ten widok ewidentnie dobił. –
Moja mama zawsze miewała dziwne pomysły, ale tym razem naprawdę przesadziła…
No, ale w razie, gdyby się znowu zawzięła… Macie się zachowywać jak należy –
dodała dość przybitym tonem, co wywołało u obu jej kolegów uśmiechy pełne
rozbawienia.
- A jak my się
niby z reguły zachowujemy?
- Przecież
zawsze jesteśmy dla wszystkich mili!
- No ba! W
życiu dążymy do pokoju.
- Nadajemy się
do Miss Universe.
- To nie jest
śmieszne! – zaperzyła się Tora z nieukrywaną irytacją. – Was to może bawi, ale
ja mówię całkiem poważnie! Jeżeli Chloe się tu jednak pojawi, co, zapewniam was,
zupełnie mi się nie uśmiecha, chcę, żebyście darowali sobie wszelkiego rodzaju
kąśliwe uwagi i swoje średnio zabawne dowcipy dla siebie… Najlepiej w ogóle
trzymajcie się od niej z daleka.
- Czyli mamy
się do niej nie dobierać? – zapytał rzeczowo Emil z drwiącym uśmieszkiem,
składając papierek po batonie w kulkę i zgrabnie trafiając nim w sam środek
kosza.
- Dokładnie.
- Ja tam już
mam kogoś na oku – obronił się natychmiast Tarjei, unosząc ręce do góry w
geście kapitulacji.
- Ja leczę rany
po rozstaniu.
- To mnie nie
uspokoiło – rzuciła Tora, świdrując starszego z biathlonistów podejrzliwym
wzrokiem.
- Oj, wyluzuj.
Będę trzymał rączki przy sobie.
- Słuchajcie,
możecie sobie uważać, że świruję, ale naprawdę znam moją siostrę i uważam, że…
- jej głos zanikł w dźwięku dzwoniącego telefonu. Tarjei zrobił przepraszającą
minę, wyciągnął komórkę i wycofał się z nią na bok przy uchu, pozostawiając
współlokatora i koleżankę z kadry. – Mówiłam poważnie – powtórzyła uparcie,
spojrzawszy znacząco na Emila.
- Domyślam się
– mruknął bez ironii i wyprostował plecy w fotelu. – Ostatni raz tak
sztywniacką minę miałaś chyba przed spotkaniem z królem. Czy jeśli powiem, że w
tej chwili nie interesują mnie jakiekolwiek relacje damsko-męskie i nie
zamierzam się zbliżać do twojej trzymanej w szklanej klatce siostrzyczki, to
wreszcie się ode mnie odczepisz?
- Musisz mi to
obiecać.
- Chryste,
Berger. Masz do mnie aż tak mało zaufania?
- Owszem. Znam
cię – wydawała się być raczej przekonana co do słuszności swoich słów. – Wiem,
że jedno mówisz, co innego myślisz, a co innego jeszcze robisz. A poza tym z
całym szacunkiem, ale widziałam twoje szesnastoletnie fanki wypisujące sobie
farbą twoje imię na czole.
- Ja ich do
niczego nie zmuszałem.
- Po prostu… po
prostu trzymaj swoje… popędy na wodzy, okej? - jej karcące spojrzenie
mówiło aż nazbyt wiele. – Obiecujesz?
- Nie wiem,
skąd w ogóle to kretyńskie przekonanie, że napalę się na twoją siostrzyczkę. No
chyba, że wygląda jak Scarlett Johansson, w takiej sytuacji…
- Svendsen!
- No dobrze,
dobrze, obiecuję! – uniósł prawą dłoń do góry. – Słowo harcerza. Będę
beznamiętny. Jak ten głaz. Zero emocji. Nawet jej nie dotknę. Nawet przez
rękawiczkę. Absolutnie.
- I masz się na
nią nie gapić.
- Że niby jest
aż tak ładna?
- Dużo
kolczyków. Zwraca uwagę. Masz się nie gapić i tyle.
- W porządku,
mamo.
- Nie jestem
twoją matką, dzięki Bogu. Swojemu wesołemu kumplowi też to możesz przekazać. I
lepiej dotrzymaj umowy – ostrzegła go stanowczo i wymaszerowała z budynku
zdecydowanym krokiem, pozostawiając go z prawą dłonią uniesioną do góry i lewą,
tkwiącą z tyłu, ze zgrabnie skrzyżowanymi palcami. Ot tak, z czystej przekory.
*
Matka
przechytrzyła Chloe. Zadzwoniła do Hernara, a ten, zgodnie zresztą z
przewidywaniami Vegarda, uznał, że sympatyczny wyjazd rodzinny byłby w
aktualnych okolicznościach i biorąc pod uwagę jej względną stabilność
emocjonalną, którą na chwilę obecną wykazywała, całkiem mądrym posunięciem. Rzecz jasna, gdyby Chloe tylko
zechciała – gdyby uznała, że warto
się tak fatygować i narazić na wielotygodniowe kazania – mogłaby po prostu olać
ten wyjazd, wsiąść w pociąg do Stavanger czy gdzieś tam i tyle by ją widzieli.
W końcu doszła do wniosku, że nie ma to większego sensu. Jakoś to zniesie.
Najwyżej wcześniej lekko się wstawi. Albo po prostu łyknie więcej leków i tyle.
Pouśmiecha się chwilę, a potem pójdzie w miasto. Lepiej już jechać niż znosić
telefony z pretensjami z gatunku chciałam
dla ciebie dobrze! Sraty taty. Ona najlepiej wiedziała, co jest dla niej
dobre. Malarstwo było dla niej dobre. Oslo było dla niej dobre. Palenie było
dla niej dobre. Seks był dla niej dobry. Nowe tatuaże były dla niej dobre.
Czytanie było dla niej dobre. I tak dalej, i tak dalej. Wszystko było dla niej
dobre poza integrowaniem się ze zgrają towarzystwa ze szkół mistrzostwa
sportowego, dla którego całe życie zamykało się w zasuwaniu na nartach z
karabinami na plecach. Nie, żeby tym jakoś wzgardzała. Po prostu interesowały
ją trochę inne kwestie.
Zatem
wykończyła wszystkie prace, które miała do wykonania, spakowała plecak,
załadowawszy go właściwie jedynie papierosami, książką i arkuszem bloku
rysunkowego wraz z kompletem ołówków, po czym pożegnała Vegarda, zapewniając
go, że wróci szybko i w dobrym nastroju.
Z tobą to nigdy nic nie wiadomo, odburknął jej
współlokator, akurat tego dnia mocno poirytowany ze względu na problemy ze
zdjęciami, a ponieważ trudno było mu odmówić racji, Chloe wzruszyła tylko
ramionami, rzuciła w niego poduszką i wymaszerowała z mieszkania.
Rodzice
najwidoczniej uznali, że dojazd własnym autem do cholernego Östersund jest
doprawdy fantastycznym pomysłem. Ona była zgoła innego zdania, jednak podjąwszy
raz postanowienie zero dyskusji, jeśli
nie okażą się konieczne, postanowiła się go trzymać z żelazną i
niespotykaną u niej konsekwencją. Nie powstrzymała wprawdzie śmiechu, gdy
zabrakło im benzyny i musieli pchać auto na stację przez trzy kilometry, ale w
gruncie rzeczy uważała, że zachowuje się wzorowo, i zamierzała utrzymać tę
tendencję aż do niedzieli.
Dawno nie
widziała rodzeństwa. W sumie ostatni raz chyba jeszcze w trakcie wakacji,
wtedy, kiedy siedziała w zakładzie psychiatrycznym. Chloe, jak się masz? A jak, kurwa, myślisz? Niezbyt to było udane
spotkanie. Chyba powinna przeprosić Torę. Larsa może nie, bo jego to i tak
pewnie jakoś zbytnio nie obeszło – zawsze miał najmniej emocjonalny stosunek do
jej wybryków – ale wobec siostry czuła się dłużna. Uznała, że postępując
kulturalnie, grzecznie i jak względnie normalny człowiek odkupi chociaż część
swoich win.
Zatem,
trzymając się rodziców jak ośmioletnia dziewczynka, przywitała się ze
wszystkimi reprezentantami Norwegii i nie tylko, których już nie raz widziała w
telewizji i którzy wydawali się być energicznymi ekstrawertykami, a więc mniej
więcej wszystkim tym, czym nie była Chloe. Nie, żeby to choć trochę obchodziło.
W końcu prawdopodobnie nigdy więcej ich już nie spotka – raczej nie zacznie się
po tym wiekopomnym weekendzie pasjonować biathlonem – a skoro ich nie spotka,
nie musi się tym jakoś wielce przejmować.
Jej uwagę
zwrócił jednak pewien facet.
Gość był
wysoki, dość atletycznie zbudowany i spóźnił się na zgrupowanie, podczas
którego poznała całą kadrę. Minimalnie, ale zawsze. Czekali na niego jakieś
dwie minuty, zanim raczył zbiec ze schodów, trajkocząc przy tym w najlepsze
przez telefon. Wyglądało na to, że ma cały świat w dupie, bo na ostentacyjną
uwagę odnośnie jego punktualności tylko przewrócił oczami, rzucił w słuchawkę pa, mamo, schował komórkę, wyściskał się
serdecznie z jej rodzicami i przedstawił jej bez najmniejszego zainteresowania
jej osobą. Bez najmniejszego,
najdrobniejszego zainteresowania jej osobą.
To było dziwne.
Nie frustrujące, nie złe, po prostu dziwne. Chloe Berger wzbudzała
zainteresowanie swoją osobą. Mimo woli i bez większych starań. Wzbudzała i
tyle. Nie w tym kolesiu najwyraźniej. Jego spojrzenie utkwione w jej oczach,
tak paraliżujących wszystkich wokół, w momencie, gdy ich dłonie się ścisnęły,
nie mogło trwać dłużej niż sekundę, a najprawdopodobniej nawet krócej. I nie
chodziło o żadną ucieczkę wzrokiem. Po prostu zerknął na nią tak, jak się
spogląda na ekran telewizora znad gazety, kiedy twoja siostra emocjonuje się
serialem, który kompletnie cię nie obchodzi. Och, więc Mia i Jonas wreszcie się zeszli. Fantastycznie. Mam to
gdzieś.
Chyba nigdy
wcześniej jej się to nie zdarzyło. No, przynajmniej nie potrafiła sobie
przypomnieć takiego momentu. Od zawsze ludzie na nią patrzyli, ludzie ją
obserwowali, ludzie ją analizowali. Nie była mętnym, telewizyjnym serialem.
Aż do tej pory.
*
Dziewczyna nie
była podobna do Scarlett. Nawet trochę. Miała włosy o jakimś trudnym do
zidentyfikowania kolorze – Emil odnosił wrażenie, że spotkał się kiedyś z tym
odcieniem na półce z farbami do włosów, granatowa czerń czy inne tego typu
ustrojstwo – poza tym zgodnie z zapewnieniem Tory poprzebijała sobie kolczykami
wszystko, co najprawdopodobniej tylko dało się przebić. Na dość zabawny absurd
zakrawał fakt, że w sumie było jej z tym całkiem do twarzy.
Za to oczy
miała niesamowite. Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widział. Po kimkolwiek by
ich nie odziedziczyła, należało przyznać, że prezentowały się niezwykle. I w
sumie też trochę strasznie. W jej przypadku pojęcie paraliżowania wzrokiem chyba należało interpretować aż nazbyt
dosłownie.
Oczywiście nie
zamierzał dostosować się do obietnicy danej Torze. Nie miał wprawdzie w planach
żadnego podrywu, ale i nie brał też pod uwagę opcji trzymania się z daleka od
zakolczykowanej panny. Stosował się w życiu od lat do tej samej stanowczej
zasady – nikt nie będzie mu nigdy mówił, co ma robić i jak postępować.
Nieważne, w jakiej kwestii. Jeśli czegoś zechce, to sobie to po prostu weźmie.
Jeśli coś mu się nie spodoba, to po prostu to skrytykuje. Jeśli zacznie mu na
czymś zależeć, to o to po prostu powalczy. Jeśli uzna, że ma ochotę pogadać z
dziewczyną, która najwyraźniej lubi żelastwo i ciężkie buty, to po prostu to
zrobi.
Zatem za
sympatyczny zbieg okoliczności uznał fakt, że kiedy po treningu poczłapał do
monopolowego po flaszkę i wracał okrężną drogą, spotkał ją usadowioną nad
jeziorem i rysującą coś na kartce z bloku rysunkowego. Kosmyki włosów z jej
nieokrzesanej, granatowoczarnej czupryny opadały jej na twarz, ale sprawiała
wrażenie, jakby tego zupełnie nie dostrzegała, zajęta śmiganiem lewą ręką po
papierze. Zachowywała się trochę tak, jak on na strzelnicy.
- Nie jesteś
podobna do Tory – rzucił w powietrze beztroskim tonem, aż podskoczyła na swoim
miejscu, najwyraźniej zupełnie wybita z rytmu. Tego się właśnie spodziewał:
pochłonięta swym wciągającym zajęciem nawet nie zauważyła, że ktoś się do niej
zbliża. Nic poza kartką i ołówkiem nie miało znaczenia, analogicznie do tarczy
i karabinu. – W sensie wizualnym.
Wyprostowała
plecy niczym struna i spojrzała na niego chłodno, prawdopodobnie chcąc
wykorzystać swoją niewerbalną broń. Zniósł jej mrożący wzrok bardzo dzielnie,
zajęty liczeniem kolczyków. Warga, brew, nos… język? W uchu chyba więcej niż
jeden, z uwagi na rozpuszczone włosy nie bardzo mógł to stwierdzić. A
najzabawniejsze, że bez nich wyglądałaby chyba dużo gorzej, niż teraz.
- Można być
podobnym w sensie wizualnym do kogoś, z kim się nie dzieli pokrewieństwa
biologicznego? – zapytała nie bez drwiny, wyciągając z kieszeni paczkę
papierosów. Chesterfieldy. Odłożyła arkusz z ołówkiem i zapaliła gestem
symbolizującym lata wprawy.
- Kopsnij
jednego. – Rzucił te słowa bardziej w powietrze, niż bezpośrednio do niej.
Sugestia nie gap się dudniła mu w
głowie i to bynajmniej nie dlatego, że nagle stał się tak posłuszny Torze, po
prostu w tym przypadku wydawała się naprawdę mieć sens. Na nią rzeczywiście
nie należało się gapić. Przynajmniej nie, jeśli chciało się samemu wzbudzić
pewien respekt. Czy zainteresowanie. Czy co on tam chciał wzbudzić. Nie, żeby
wiedział.
Prychnęła pod
nosem.
- Tobie to
chyba akurat nie wolno palić.
- Co ty jesteś,
moja mama? No, dawaj. – Wyciągnął rękę, na co przewróciła oczami i wręczyła mu
papierosa z zapalniczką. Zaciągnął się bardzo powoli, czując się na nowo jak
osiemnastolatek – wtedy po raz ostatni miał fajkę w rękach. Jakkolwiek mętne
byłoby jej pojęcie o biathlonie, miała rację: nie wolno mu było palić, nie,
póki biegał zawodowo. Albo póki uważał się za osobę, która chce osiągnąć jakiś
sukces w swoim fachu i która ewentualne porażki ze strzelnicy musi nadrabiać na
trasie.
Wróciła do
rysowania i na moment zapadła cisza. Przypatrywał się sprawnym, zdecydowanym
ruchom jej lewej ręki. Nie znał się na sztuce, zupełnie, ani trochę, ale chyba
nie musiał być ekspertem, by instynktownie wyczuwać, że ma talent. On latał na
strzelnicę, a ona rysowała, rysowała i to piekielnie nieźle, z pełną
świadomością tego, co tworzy. No, albo przynajmniej tak to wyglądało według
niego.
- Po kim masz
te oczy? – w sumie nie chciał w to wnikać, samo się wymsknęło, zanim jeszcze
zdążył ugryźć się w język. Ręka zastygła w powietrzu, ostrze ołówka się
zatrzymało. Uniosła brwi, odsunęła włosy z twarzy i znów na niego spojrzała –
tym razem odważnie, prowokująco, wręcz buńczucznie.
- Czy ty mnie
podrywasz? – zapytała i po raz pierwszy odniósł wrażenie, że gdzieś w kąciku
jej warg czai się niepozbawiony cynizmu uśmieszek. Z jakiegoś powodu nabrał
ochoty, by zobaczyć, jak się uśmiecha.
Wydobył z
siebie ciche parsknięcie.
- Nie śmiałbym
– zapewnił ją i o dziwo wierzył w swoje słowa. Podrywy zaczynał z reguły nieco
inaczej. Poza tym ona nie była w jego typie. W najmniejszym nawet stopniu. Ale
miała w sobie coś interesującego, i uznał, że jeśli z nią niezobowiązująco
pogada, to świat się nie zawali, nawet jeśli podświadomie przypuszczał, że jej
starsza siostra byłaby nieco innego zdania. – Właściwie Tora zabroniła mi z
tobą rozmawiać – dodał trochę głupkowato, co już ewidentnie ją rozbawiło. I
uśmiechnęła się. A jemu natychmiast przyszło do głowy, że słusznie liczył na
ujrzenie tego obrazka – w tym momencie nagle wyglądała bardzo ładnie.
- Zatem jesteś
tu bezprawnie? – jej brwi nadal unosiły się lekko, prawa trochę wyżej od lewej.
- Tak jakby.
- Mogę
powiedzieć Torze, że mnie podrywasz.
- I to będzie
grube przeinaczenie faktów.
- Mogę to
zrobić z czystej złośliwości.
- Dałem ci
jakiekolwiek powody do złośliwości?
- Uważasz, że
ich potrzebuję?
- Kiedy mówiła,
żeby trzymać się od ciebie z daleka, nie wspominała, że jesteś podłą jędzą –
zauważył, czym dodatkowo poprawił jej humor, wywołując kolejne parsknięcie. No
dobra – była ładna, nie powalająco piękna, ale ładna. Ogólnie rzecz biorąc, do dupy.
Lewa ręka
ruszyła z miejsca. Znów przez parę sekund panowała między nimi cisza.
- Nie wiem, po
kim je odziedziczyłam – powiedziała w końcu, nie odrywając spojrzenia od
kartki.
- Co?
- Oczy. Nie
wiem, dlaczego są takie, a nie inne. Nie widziałam moich biologicznych
rodziców. Nawet nie mam pojęcia, kim właściwie są.
Zaciągnął się
raz jeszcze, z trudem odtrącając od siebie wspomnienie licealnych czasów.
- Nigdy cię to
nie interesowało? Nie chciałaś ich szukać?
- Po co? –
wzruszyła ramionami, nadal skupiona na rysunku. Pejzaż nabierał coraz
ostrzejszych rysów. – Moja matka zostawiła mnie na progu domu dziecka w
Sarpsborgu, kiedy miałam trzy dni. Nie dała znaku życia przez dwadzieścia dwa
lata. Ojciec pewnie od razu się mnie wyparł. Po co miałabym szukać ludzi,
którzy mnie nie chcieli?
Zamyślił się
nad tym całkiem mądrym w jego mniemaniu pytaniem.
- Może po to,
by im pokazać, jak świetnie sobie bez nich radzisz – mruknął w końcu, dochodząc
do wniosku, że w jego przypadku byłaby to bardzo dobra motywacja. – I że nie są
ci do niczego potrzebni. Ja pewnie bym tak zrobił.
Popatrzyła na
niego znowu. Tym razem jej oczy wydawały się nieco większe, trochę bardziej
niespokojne i niemalże w stanie intensywnej analizy. Chyba jego słowa w jakiś
trudny do wyjaśnienia sposób do niej dotarły. Wyglądała tak, jakby chciała coś
powiedzieć, ale w końcu po prostu bez jakiejkolwiek riposty wróciła do
rysowania i przez moment milczała, aż wreszcie, nadal bazgrząc, spytała:
- Czy to jest
dobry rysunek?
- Nie znam się
na sztuce.
- Nie musisz
się znać. Pytam, czy jest dobry według
ciebie.
- Ujdzie.
- I tyle?
- Dobry.
Niezły. Nie powala, ale jest okej.
Uśmiechnęła się
pod nosem.
- Rzeczywiście
mnie nie podrywasz.
- Przecież
powiedziałem – zauważył i wyciągnął z kieszeni brzęczący telefon. Wypisany
wielkimi literami sms gdzie się pałętasz
z moją flaszką, buraku? miał aż nazbyt wymowne przesłanie. Emil westchnął i
schował komórkę. – Spadam. To była… urocza pogawędka.
- Bez wątpienia
– mruknęła, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Uniosła oczy dopiero, gdy
rzucił w jej kierunku swobodne do
zobaczenia, Chloe tak, jakby oboje byli uczniami ogólniaka i następnego
dnia mieli ponownie spotkać się na zajęciach. Odszedł w tempie szybkiego
marszu, a ona pożegnała go zupełnie zaskoczonym wzrokiem, autentycznie
wstrząśnięta faktem, że zapamiętał jej imię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz