czwartek, 2 października 2014

1.01


tomorrow never knows what it doesn't know too soon



Nauczył się nie okazywać słabości. Nawet wtedy, kiedy bolał go każdy centymetr ciała, kiedy nogi błagały o litość, kiedy oczy piekły, kiedy ręce miały już dosyć, kiedy nie było mięśnia, którego by nie odczuwał, wykończony drogą przez mękę i walką z samym sobą, z bólem, z cierpieniem i z wewnętrznym powątpiewaniem. Nawet wtedy, kiedy ponosił porażkę, kiedy coś mu nie wychodziło, kiedy sam siebie rozczarowywał albo kiedy czuł, że nie udźwignął presji, jaka na nim spoczywała. Nawet wtedy, kiedy ludzie, na których mu zależało, odsuwali się od niego, pozostawiając go w gorzkiej samotności. Nadal pozostawał niewzruszony, tak jakby podświadomie wierzył, że uzewnętrznienie własnej rozpaczy jest powodem do wstydu. Konsekwencja jednej z wielu lekcji wyciągniętych od dziadka, jeszcze jako dziecko, w czasach ślepego zapatrzenia w każde słowo dorosłych, w idiotycznej wierze, że wypowiadają oni jedynie godne zapamiętania sentencje. Po wielu latach zmuszony był, rzecz jasna, dość mocno zmodyfikować tę teorię, ale legendarne niemal życie to wojna, Emil, to nieustanna wojna, którą przetrwają tylko najsilniejsi utkwiło mu w głowie na dobre, niczym melodia wpadająca w ucho od pierwszej sekundy czy książkowy cytat poruszający aż do głębi. Każdego dnia będziesz stał na polu bitwy i każdego dnia ktoś zechce cię w tej bitwie pokonać. Każdego dnia ktoś spróbuje cię złamać. Ktoś zrobi wszystko, żeby cię wykończyć. A ty nie możesz mu na to pozwolić, rozumiesz? Nie możesz dać mu cholernej satysfakcji. Nawet, jeśli cię trafi i jeśli rzeczywiście skopie ci tyłek, nie dopuść do tego, by w ogóle zdał sobie z tego sprawę. Masz dość? Nieważne. Mów, że idzie świetnie. Mów, że jesteś zadowolony. Mów, że ze wszystkim doskonale sobie radzisz. Uśmiechaj się i nie dopuść do tego, by wiedzieli, jak jest naprawdę. Oni to w końcu kupią. A ty zaciśniesz zęby i przetrwasz, z wyprostowanymi plecami i bez śladu słabości. Nie okazuj słabości, nigdy. Bo oni na to właśnie czekają. Chcą cię złamać i chcą czuć, że to zrobili. Twoje życie to wojna, a ty jesteś żołnierzem. I musisz być twardy, cokolwiek by się nie działo. Musisz być prawdziwym mężczyzną, musisz trzymać emocje w środku, nie na zewnątrz. Inaczej cię wykończą. Tak to zostało skonstruowane.
I tak też właśnie czynił. Zachowywał dystans wobec własnych emocji. Odrzucał od siebie myśl o wszelkich swoich niepowodzeniach. Ludzie uważali, że jest arogancki. Może mieli rację. A może po prostu słyszeli to, co chcieli słyszeć i widzieli to, co chcieli widzieć. Widzieli drania przekonanego o swojej doskonałości. Nie zamierzał wyprowadzać ich z błędu.
Uspokoił oddech, niemalże go wstrzymał. Ułożył sylwetkę pod odpowiednim kątem. Świat na moment stanął w miejscu. Rzeczywistość uległa zamazaniu, zamieniła się w mglisty, oderwany od niego obraz wirujący gdzieś w pobliżu. Nagle poczuł się tak, jakby został na tej planecie sam, jeden, tylko on, jego karabin i ten cholerny, czarny, drobny punkt pięćdziesiąt metrów przed nim.
Nie było już nic więcej.


*


Najbardziej w życiu lubiła niewątpliwie te momenty, w których nachodziła ją twórcza wena. Wpadała nagle i natychmiast sprawiała, że wszystko wokół nabierało jakiegoś większego sensu. Chloe chwytała wtedy brystol, arkusz papieru, płótno czy jakikolwiek inny materiał i zaczynała malować. Brała do ręki pędzel, ołówek albo kawałek węgla i wchodziła w stan istnego szaleństwa zmieszanego z hipnozą. Cały świat nie miał znaczenia, była tylko ona i jej sztuka, obraz tkwiący w jej umyśle mający stać się rzeczywistością. Czasem mazała na biurku, na formacie A3, czasem kładła powierzchnię do swojej twórczości na podłodze z uwagi na jej pokaźne rozmiary i tworzyła w pozycji stojącej, niczym Penelope Cruz w jednym z filmów Allena, z bosymi stopami, w ogrodniczkach i nieraz z papierosem w ustach, klnąc pod nosem. Malowanie było jedyną rzeczą, którą umiała w życiu robić, jedynym jej prawdziwym talentem. Nie znała się na niczym innym. Nie potrafiła rozwiązywać skomplikowanych zadań algebraicznych ani pisać powieści. Nie nadawała się na aktorkę, piosenkarkę, tancerkę czy jakąkolwiek inną gwiazdę showbiznesu, ze względu na swoje problemy psychiczne pewnie i tak nie mogłaby zresztą zostać żadną z powyższych. Dość szybko pływała, ale sport zupełnie jej nie interesował, choć wychowała się w rodzinie uznającej go za wartość niemalże najwyższą. Funkcjonowała po swojemu. Zawsze tak było.
Nie pragnęła spektakularnej kariery. Nie interesowały ją pieniądze ani sława. Nie dążyła do zdobycia własnej strony na Wikipedii. Schlebiało jej, gdy ktoś doceniał to, co robiła, ale nie rysowała dla nikogo poza samą sobą. Z allenowskiej produkcji oprócz niestabilnej emocjonalnie Penelope zapamiętała ojca głównego bohatera, który swoją twórczość literacką pragnął trzymać z daleka od świata, chcąc w ten sposób odebrać mu coś pięknego. To miało według Chloe całkiem spory sens. Świat nie zasługiwał na piękno. Nie zasługiwał na sztukę. Nie zasługiwał na to, by widzieć wszystko, co ona widziała w swojej głowie. Nie dlatego, że była aż taką wspaniałą artystką, skądże znowu. Była przeciętniakiem, nikim szczególnym. Mało wartościową dziewczyną, dziewiętnaście lat wcześniej wyciągniętą z domu dziecka w Sarpsborgu i leczącą się na chorobę afektywną dwubiegunową. Nie miała wcale zbyt wiele do zaoferowania. Ale nawet, jeśli to, co jej zostało, nie wydawało się zbyt znaczące, i tak nie widziała powodu, dla którego miałaby się tym dzielić z gorzką, bolesną, okrutną rzeczywistością pełną zautomatyzowanych ludzi drwiących osobami jej pokroju. Pewne rzeczy chciała zachować wyłącznie dla siebie. I była z tego faktu całkiem zadowolona.


*


Cisza, która nieustannie towarzyszyła im podczas wszystkich treningów, przerywana wyłącznie odgłosem pocisków wyskakujących z karabinów, zawsze trochę go przytłaczała. Było w niej coś ciężkiego. Zresztą tak na dobrą sprawę nigdy za nią nie przepadał, bez względu na okoliczności. Należał do tych czerpiących energię z hałasu i żywotności świata. Lubił muzykę dudniącą na cały regulator, intensywny ruch miejski i te wesołe popołudnia spędzane w gronie całej ekipy, a czasem nawet i kilku drużyn, kiedy grało się w karty, popychało pierdoły i piło wódkę z tej samej butelki. Po prostu nie cierpiał samotności.
- Co mam zrobić w sprawie S.? – zapytał bezpardonowo Tarjei, podjeżdżając do niego na nartach zaraz po długo wyczekiwanej informacji o zakończeniu treningu. Obaj w tym samym momencie ściągnęli karabiny z pleców.
- Że co proszę? – Emil zmarszczył brwi, stanowczo zbyt wykończony wywijaniem z bronią po torze, żeby mieć ochotę na analizę jakichś głupkowatych kryptonimów, tak typowych dla jego najlepszego przyjaciela. – Co to jest sprawa S.?
- Sprawa Swietłany, imbecylu – powiadomił go radośnie współlokator, zdejmując narty. – O której nie pierwszy raz zresztą dziś wspominam. Przydasz się wreszcie do czegoś czy nie?
- Ach, to… No cóż, po prostu wyznaj jej swoje głębokie uczucia i tyle – rzucił beztrosko tamten, po czym zgodnie odstawili sprzęt do serwismenów i ruszyli dobrze już znaną sobie ścieżką w kierunku swojego miejsca zakwaterowania. – Napisz wiersz czy coś…
- Bardzo jesteś, kurwa, pomocny. Jak zwykle. Jaki znowu wiersz?
- Sraki. O śniegu, mrozie i Putinie. Stary, czy ja się według ciebie znam na podrywaniu Rosjanek? Zapomniałeś już, że kilka miesięcy temu zostałem porzucony przez duże pe?
- A co to ma do rzeczy? Ja tylko potrzebuję jakiejś obiektywnej opinii, sensownej rady ze strony gościa zwanego moim najlepszym kumplem! Zwanego tak zresztą nieco na wyrost, jak sądzę!
- Nie przypominam sobie, żebym ci cokolwiek obiecywał – Emil uśmiechnął się złośliwie, jak zawsze, kiedy udawało mu się wyprowadzić odwiecznego współlokatora z równowagi. Zresztą tak naprawdę cała ich relacja głównie opierała się na wzajemnym wkurzaniu, na co właściwie żaden z nich się jak dotąd nie skarżył. Aktualnie nie wyobrażał sobie zbytnio egzystencji bez kolegi, nawet jeśli tamten regularnie i z żelazną konsekwencją wyrzucał mu wszystkie slipy przez balkon podczas każdego z większych wyjazdów. – Nie wiem, misiu, sprawdź sobie w horoskopie, czy jesteście astrologicznie kompatybilni i wkraczaj na scenę…
- Sam jesteś horoskop. I to taki, z którego nikt by nie chciał korzystać – mruknął Tarjei, nie próbując bynajmniej ukrywać swojego zniecierpliwienia. Emil tylko przewrócił oczami. – Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś raz w życiu coś mądrego powiedział.
- Że niby nie wierzysz w astrologię? Mnie tam mama zawsze zapewniała, że w gwiazdach masz wszystko zapisane…
- No ty może i owszem, ale ja osobiście wolę sprawy brać we własne ręce. Po prostu nie chcę się zbłaźnić. Takie to dziwne?
- To się nie zbłaźniaj i już. Zawsze znajdujesz problemy tam, gdzie ich nie ma. Chcesz poderwać dziewczynę, to podrywaj, nie chcesz, to nie podrywaj. Proste jak budowa cepa – oznajmił najzupełniej spokojnym tonem Emil, odgryzając kawałek batona musli. – Batonika?
- W tyłek sobie wsadź ten batonik, przyjacielu od siedmiu boleści – burknął pod nosem Tarjei i poczłapał do środka, co jego kumpel skwitował jedynie wymownym spojrzeniem w niebo, nim podążył za nim, prosto w epicentrum kotła zgotowanego przez rodzeństwo Bergerów prowadzące właśnie aż nazbyt zagorzałą dyskusję.
- To jest fatalny pomysł – oznajmił stanowczo Lars w kierunku swojej młodszej o dwa lata siostry, kręcąc przecząco głową z ożywieniem, które nawet jak na niego było dość zaskakujące. – Wręcz bardzo fatalny. Mam ci przypomnieć, co się z nią działo jeszcze trzy miesiące temu? Kiedy latała w cholernym białym fartuchu po pieprzonym wariatkowie?
- W końcu musi wyjść do ludzi. Poza tym to nie ja na to wpadłam – oświadczyła Tora, krzyżując ręce na piersi w wojowniczym geście. – Krzycz sobie na mamę, jeśli już.
- Ja nie krzyczę, ja po prostu… - starszy z rodzeństwa uniósł wzrok w kierunku sufitu, najwyraźniej szukając sensownego zakończenia zdania, aż w końcu wziął głęboki oddech. – Nie podoba mi się to i tyle!
- Powiedziałam: reklamacje składaj matce. Ja jedynie przekazuję radosne wieści. I też nie jestem zadowolona, jeśli byś mnie pytał o zdanie.
- Z czego nie jesteś zadowolona? – wtrącił Tarjei, ściągając buty.
- Kto latał w fartuchu po wariatkowie? – dodał Emil i opadł na fotel.
- Jeszcze wy dwaj. Po prostu świetnie – Lars jęknął ze złością. – Niechże się już skończy ten cholerny dzień! – wycedził i wymaszerował z budynku, pozostawiając ich we trójkę w towarzystwie ognia podskakującego wesoło w kominku. Tora oparła się o ścianę i ciężko westchnęła.
- No więc o co chodzi?
- O nic – rzuciła bardziej do siebie niż do nich, po czym w końcu raczyła obdarzyć ich wątpliwie entuzjastycznym spojrzeniem. – Nasi rodzice chcą przyjechać w ten weekend…
- Przywiozą coś do jedzenia?
- ...razem z Chloe. Co, zgodnie z opinią Larsa, jest kretyńskim pomysłem, ale mojej matce się nie da wytłumaczyć pewnych rzeczy – dokończyła Tora, zgrabnie ignorując emilowe pytanie. – Potrafi być uparta jak osioł.
- Chwileczkę – Emil dokończył batonika i uniósł jedną brew do góry. – Ta cała Chloe to kto?
Norweżka przygryzła na chwilę dolną wargę, jakby nie miała do końca pewności, czy w ogóle powinna odpowiadać na to pytanie.
- Moja siostra. Właściwie nasza. Przybrana. Adoptowana. Nieważne.
- Macie siostrę? – Tarjei wytrzeszczył oczy.
- Dlaczego jej przywiezienie jest złym pomysłem?
- Bo… -  Tora przez kilka sekund szukała odpowiedniego słowa. – Bo ona jest po prostu…
- Trudna w kontaktach?
- Antypatyczna?
- Brzydka?
- Dupek.
- Chyba ty.
- Dlaczego ja w ogóle z tobą rozmawiam…
- Jest inna – przerwała im w końcu Tora, a sądząc po jej minie, miała niewątpliwie na myśli dość poważną pod względem poziomu inność. – I nie czuje się najlepiej przy tabunach ludzi, więc…
- No, przy Svendsenie to nikt się nie czuje najlepiej – parsknął Tarjei, a Emil zamachał mu przed oczami środkowym palcem.
- W ryj to już dzisiaj dostałeś?
- Chryste, muszę to jakoś powstrzymać – mruknęła Tora, którą ten widok ewidentnie dobił. – Moja mama zawsze miewała dziwne pomysły, ale tym razem naprawdę przesadziła… No, ale w razie, gdyby się znowu zawzięła… Macie się zachowywać jak należy – dodała dość przybitym tonem, co wywołało u obu jej kolegów uśmiechy pełne rozbawienia.
- A jak my się niby z reguły zachowujemy?
- Przecież zawsze jesteśmy dla wszystkich mili!
- No ba! W życiu dążymy do pokoju.
- Nadajemy się do Miss Universe.
- To nie jest śmieszne! – zaperzyła się Tora z nieukrywaną irytacją. – Was to może bawi, ale ja mówię całkiem poważnie! Jeżeli Chloe się tu jednak pojawi, co, zapewniam was, zupełnie mi się nie uśmiecha, chcę, żebyście darowali sobie wszelkiego rodzaju kąśliwe uwagi i swoje średnio zabawne dowcipy dla siebie… Najlepiej w ogóle trzymajcie się od niej z daleka.
- Czyli mamy się do niej nie dobierać? – zapytał rzeczowo Emil z drwiącym uśmieszkiem, składając papierek po batonie w kulkę i zgrabnie trafiając nim w sam środek kosza.
- Dokładnie.
- Ja tam już mam kogoś na oku – obronił się natychmiast Tarjei, unosząc ręce do góry w geście kapitulacji.
- Ja leczę rany po rozstaniu.
- To mnie nie uspokoiło – rzuciła Tora, świdrując starszego z biathlonistów podejrzliwym wzrokiem.
- Oj, wyluzuj. Będę trzymał rączki przy sobie.
- Słuchajcie, możecie sobie uważać, że świruję, ale naprawdę znam moją siostrę i uważam, że… - jej głos zanikł w dźwięku dzwoniącego telefonu. Tarjei zrobił przepraszającą minę, wyciągnął komórkę i wycofał się z nią na bok przy uchu, pozostawiając współlokatora i koleżankę z kadry. – Mówiłam poważnie – powtórzyła uparcie, spojrzawszy znacząco na Emila.
- Domyślam się – mruknął bez ironii i wyprostował plecy w fotelu. – Ostatni raz tak sztywniacką minę miałaś chyba przed spotkaniem z królem. Czy jeśli powiem, że w tej chwili nie interesują mnie jakiekolwiek relacje damsko-męskie i nie zamierzam się zbliżać do twojej trzymanej w szklanej klatce siostrzyczki, to wreszcie się ode mnie odczepisz?
- Musisz mi to obiecać.
- Chryste, Berger. Masz do mnie aż tak mało zaufania?
- Owszem. Znam cię – wydawała się być raczej przekonana co do słuszności swoich słów. – Wiem, że jedno mówisz, co innego myślisz, a co innego jeszcze robisz. A poza tym z całym szacunkiem, ale widziałam twoje szesnastoletnie fanki wypisujące sobie farbą twoje imię na czole.
- Ja ich do niczego nie zmuszałem.
- Po prostu… po prostu trzymaj swoje… popędy na wodzy, okej? -  jej karcące spojrzenie mówiło aż nazbyt wiele. – Obiecujesz?
- Nie wiem, skąd w ogóle to kretyńskie przekonanie, że napalę się na twoją siostrzyczkę. No chyba, że wygląda jak Scarlett Johansson, w takiej sytuacji…
- Svendsen!
- No dobrze, dobrze, obiecuję! – uniósł prawą dłoń do góry. – Słowo harcerza. Będę beznamiętny. Jak ten głaz. Zero emocji. Nawet jej nie dotknę. Nawet przez rękawiczkę. Absolutnie.
- I masz się na nią nie gapić.
- Że niby jest aż tak ładna?
- Dużo kolczyków. Zwraca uwagę. Masz się nie gapić i tyle.
- W porządku, mamo.
- Nie jestem twoją matką, dzięki Bogu. Swojemu wesołemu kumplowi też to możesz przekazać. I lepiej dotrzymaj umowy – ostrzegła go stanowczo i wymaszerowała z budynku zdecydowanym krokiem, pozostawiając go z prawą dłonią uniesioną do góry i lewą, tkwiącą z tyłu, ze zgrabnie skrzyżowanymi palcami. Ot tak, z czystej przekory.


*


Matka przechytrzyła Chloe. Zadzwoniła do Hernara, a ten, zgodnie zresztą z przewidywaniami Vegarda, uznał, że sympatyczny wyjazd rodzinny byłby w aktualnych okolicznościach i biorąc pod uwagę jej względną stabilność emocjonalną, którą na chwilę obecną wykazywała, całkiem mądrym posunięciem. Rzecz jasna, gdyby Chloe tylko zechciała – gdyby uznała, że warto się tak fatygować i narazić na wielotygodniowe kazania – mogłaby po prostu olać ten wyjazd, wsiąść w pociąg do Stavanger czy gdzieś tam i tyle by ją widzieli. W końcu doszła do wniosku, że nie ma to większego sensu. Jakoś to zniesie. Najwyżej wcześniej lekko się wstawi. Albo po prostu łyknie więcej leków i tyle. Pouśmiecha się chwilę, a potem pójdzie w miasto. Lepiej już jechać niż znosić telefony z pretensjami z gatunku chciałam dla ciebie dobrze! Sraty taty. Ona najlepiej wiedziała, co jest dla niej dobre. Malarstwo było dla niej dobre. Oslo było dla niej dobre. Palenie było dla niej dobre. Seks był dla niej dobry. Nowe tatuaże były dla niej dobre. Czytanie było dla niej dobre. I tak dalej, i tak dalej. Wszystko było dla niej dobre poza integrowaniem się ze zgrają towarzystwa ze szkół mistrzostwa sportowego, dla którego całe życie zamykało się w zasuwaniu na nartach z karabinami na plecach. Nie, żeby tym jakoś wzgardzała. Po prostu interesowały ją trochę inne kwestie.
Zatem wykończyła wszystkie prace, które miała do wykonania, spakowała plecak, załadowawszy go właściwie jedynie papierosami, książką i arkuszem bloku rysunkowego wraz z kompletem ołówków, po czym pożegnała Vegarda, zapewniając go, że wróci szybko i w dobrym nastroju.
Z tobą to nigdy nic nie wiadomo, odburknął jej współlokator, akurat tego dnia mocno poirytowany ze względu na problemy ze zdjęciami, a ponieważ trudno było mu odmówić racji, Chloe wzruszyła tylko ramionami, rzuciła w niego poduszką i wymaszerowała z mieszkania.
Rodzice najwidoczniej uznali, że dojazd własnym autem do cholernego Östersund jest doprawdy fantastycznym pomysłem. Ona była zgoła innego zdania, jednak podjąwszy raz postanowienie zero dyskusji, jeśli nie okażą się konieczne, postanowiła się go trzymać z żelazną i niespotykaną u niej konsekwencją. Nie powstrzymała wprawdzie śmiechu, gdy zabrakło im benzyny i musieli pchać auto na stację przez trzy kilometry, ale w gruncie rzeczy uważała, że zachowuje się wzorowo, i zamierzała utrzymać tę tendencję aż do niedzieli.
Dawno nie widziała rodzeństwa. W sumie ostatni raz chyba jeszcze w trakcie wakacji, wtedy, kiedy siedziała w zakładzie psychiatrycznym. Chloe, jak się masz? A jak, kurwa, myślisz? Niezbyt to było udane spotkanie. Chyba powinna przeprosić Torę. Larsa może nie, bo jego to i tak pewnie jakoś zbytnio nie obeszło – zawsze miał najmniej emocjonalny stosunek do jej wybryków – ale wobec siostry czuła się dłużna. Uznała, że postępując kulturalnie, grzecznie i jak względnie normalny człowiek odkupi chociaż część swoich win.
Zatem, trzymając się rodziców jak ośmioletnia dziewczynka, przywitała się ze wszystkimi reprezentantami Norwegii i nie tylko, których już nie raz widziała w telewizji i którzy wydawali się być energicznymi ekstrawertykami, a więc mniej więcej wszystkim tym, czym nie była Chloe. Nie, żeby to choć trochę obchodziło. W końcu prawdopodobnie nigdy więcej ich już nie spotka – raczej nie zacznie się po tym wiekopomnym weekendzie pasjonować biathlonem – a skoro ich nie spotka, nie musi się tym jakoś wielce przejmować.
Jej uwagę zwrócił jednak pewien facet.
Gość był wysoki, dość atletycznie zbudowany i spóźnił się na zgrupowanie, podczas którego poznała całą kadrę. Minimalnie, ale zawsze. Czekali na niego jakieś dwie minuty, zanim raczył zbiec ze schodów, trajkocząc przy tym w najlepsze przez telefon. Wyglądało na to, że ma cały świat w dupie, bo na ostentacyjną uwagę odnośnie jego punktualności tylko przewrócił oczami, rzucił w słuchawkę pa, mamo, schował komórkę, wyściskał się serdecznie z jej rodzicami i przedstawił jej bez najmniejszego zainteresowania jej osobą. Bez najmniejszego, najdrobniejszego zainteresowania jej osobą.
To było dziwne. Nie frustrujące, nie złe, po prostu dziwne. Chloe Berger wzbudzała zainteresowanie swoją osobą. Mimo woli i bez większych starań. Wzbudzała i tyle. Nie w tym kolesiu najwyraźniej. Jego spojrzenie utkwione w jej oczach, tak paraliżujących wszystkich wokół, w momencie, gdy ich dłonie się ścisnęły, nie mogło trwać dłużej niż sekundę, a najprawdopodobniej nawet krócej. I nie chodziło o żadną ucieczkę wzrokiem. Po prostu zerknął na nią tak, jak się spogląda na ekran telewizora znad gazety, kiedy twoja siostra emocjonuje się serialem, który kompletnie cię nie obchodzi. Och, więc Mia i Jonas wreszcie się zeszli. Fantastycznie. Mam to gdzieś.
Chyba nigdy wcześniej jej się to nie zdarzyło. No, przynajmniej nie potrafiła sobie przypomnieć takiego momentu. Od zawsze ludzie na nią patrzyli, ludzie ją obserwowali, ludzie ją analizowali. Nie była mętnym, telewizyjnym serialem.
Aż do tej pory.


*


Dziewczyna nie była podobna do Scarlett. Nawet trochę. Miała włosy o jakimś trudnym do zidentyfikowania kolorze – Emil odnosił wrażenie, że spotkał się kiedyś z tym odcieniem na półce z farbami do włosów, granatowa czerń czy inne tego typu ustrojstwo – poza tym zgodnie z zapewnieniem Tory poprzebijała sobie kolczykami wszystko, co najprawdopodobniej tylko dało się przebić. Na dość zabawny absurd zakrawał fakt, że w sumie było jej z tym całkiem do twarzy.
Za to oczy miała niesamowite. Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widział. Po kimkolwiek by ich nie odziedziczyła, należało przyznać, że prezentowały się niezwykle. I w sumie też trochę strasznie. W jej przypadku pojęcie paraliżowania wzrokiem chyba należało interpretować aż nazbyt dosłownie.
Oczywiście nie zamierzał dostosować się do obietnicy danej Torze. Nie miał wprawdzie w planach żadnego podrywu, ale i nie brał też pod uwagę opcji trzymania się z daleka od zakolczykowanej panny. Stosował się w życiu od lat do tej samej stanowczej zasady – nikt nie będzie mu nigdy mówił, co ma robić i jak postępować. Nieważne, w jakiej kwestii. Jeśli czegoś zechce, to sobie to po prostu weźmie. Jeśli coś mu się nie spodoba, to po prostu to skrytykuje. Jeśli zacznie mu na czymś zależeć, to o to po prostu powalczy. Jeśli uzna, że ma ochotę pogadać z dziewczyną, która najwyraźniej lubi żelastwo i ciężkie buty, to po prostu to zrobi.
Zatem za sympatyczny zbieg okoliczności uznał fakt, że kiedy po treningu poczłapał do monopolowego po flaszkę i wracał okrężną drogą, spotkał ją usadowioną nad jeziorem i rysującą coś na kartce z bloku rysunkowego. Kosmyki włosów z jej nieokrzesanej, granatowoczarnej czupryny opadały jej na twarz, ale sprawiała wrażenie, jakby tego zupełnie nie dostrzegała, zajęta śmiganiem lewą ręką po papierze. Zachowywała się trochę tak, jak on na strzelnicy.
- Nie jesteś podobna do Tory – rzucił w powietrze beztroskim tonem, aż podskoczyła na swoim miejscu, najwyraźniej zupełnie wybita z rytmu. Tego się właśnie spodziewał: pochłonięta swym wciągającym zajęciem nawet nie zauważyła, że ktoś się do niej zbliża. Nic poza kartką i ołówkiem nie miało znaczenia, analogicznie do tarczy i karabinu. – W sensie wizualnym.
Wyprostowała plecy niczym struna i spojrzała na niego chłodno, prawdopodobnie chcąc wykorzystać swoją niewerbalną broń. Zniósł jej mrożący wzrok bardzo dzielnie, zajęty liczeniem kolczyków. Warga, brew, nos… język? W uchu chyba więcej niż jeden, z uwagi na rozpuszczone włosy nie bardzo mógł to stwierdzić. A najzabawniejsze, że bez nich wyglądałaby chyba dużo gorzej, niż teraz.
- Można być podobnym w sensie wizualnym do kogoś, z kim się nie dzieli pokrewieństwa biologicznego? – zapytała nie bez drwiny, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Chesterfieldy. Odłożyła arkusz z ołówkiem i zapaliła gestem symbolizującym lata wprawy.
- Kopsnij jednego. – Rzucił te słowa bardziej w powietrze, niż bezpośrednio do niej. Sugestia nie gap się dudniła mu w głowie i to bynajmniej nie dlatego, że nagle stał się tak posłuszny Torze, po prostu w tym przypadku wydawała się naprawdę mieć sens. Na nią rzeczywiście nie należało się gapić. Przynajmniej nie, jeśli chciało się samemu wzbudzić pewien respekt. Czy zainteresowanie. Czy co on tam chciał wzbudzić. Nie, żeby wiedział.
Prychnęła pod nosem.
- Tobie to chyba akurat nie wolno palić.
- Co ty jesteś, moja mama? No, dawaj. – Wyciągnął rękę, na co przewróciła oczami i wręczyła mu papierosa z zapalniczką. Zaciągnął się bardzo powoli, czując się na nowo jak osiemnastolatek – wtedy po raz ostatni miał fajkę w rękach. Jakkolwiek mętne byłoby jej pojęcie o biathlonie, miała rację: nie wolno mu było palić, nie, póki biegał zawodowo. Albo póki uważał się za osobę, która chce osiągnąć jakiś sukces w swoim fachu i która ewentualne porażki ze strzelnicy musi nadrabiać na trasie.
Wróciła do rysowania i na moment zapadła cisza. Przypatrywał się sprawnym, zdecydowanym ruchom jej lewej ręki. Nie znał się na sztuce, zupełnie, ani trochę, ale chyba nie musiał być ekspertem, by instynktownie wyczuwać, że ma talent. On latał na strzelnicę, a ona rysowała, rysowała i to piekielnie nieźle, z pełną świadomością tego, co tworzy. No, albo przynajmniej tak to wyglądało według niego.
- Po kim masz te oczy? – w sumie nie chciał w to wnikać, samo się wymsknęło, zanim jeszcze zdążył ugryźć się w język. Ręka zastygła w powietrzu, ostrze ołówka się zatrzymało. Uniosła brwi, odsunęła włosy z twarzy i znów na niego spojrzała – tym razem odważnie, prowokująco, wręcz buńczucznie.
- Czy ty mnie podrywasz? – zapytała i po raz pierwszy odniósł wrażenie, że gdzieś w kąciku jej warg czai się niepozbawiony cynizmu uśmieszek. Z jakiegoś powodu nabrał ochoty, by zobaczyć, jak się uśmiecha.
Wydobył z siebie ciche parsknięcie.
- Nie śmiałbym – zapewnił ją i o dziwo wierzył w swoje słowa. Podrywy zaczynał z reguły nieco inaczej. Poza tym ona nie była w jego typie. W najmniejszym nawet stopniu. Ale miała w sobie coś interesującego, i uznał, że jeśli z nią niezobowiązująco pogada, to świat się nie zawali, nawet jeśli podświadomie przypuszczał, że jej starsza siostra byłaby nieco innego zdania. – Właściwie Tora zabroniła mi z tobą rozmawiać – dodał trochę głupkowato, co już ewidentnie ją rozbawiło. I uśmiechnęła się. A jemu natychmiast przyszło do głowy, że słusznie liczył na ujrzenie tego obrazka – w tym momencie nagle wyglądała bardzo ładnie.
- Zatem jesteś tu bezprawnie? – jej brwi nadal unosiły się lekko, prawa trochę wyżej od lewej.
- Tak jakby.
- Mogę powiedzieć Torze, że mnie podrywasz.
- I to będzie grube przeinaczenie faktów.
- Mogę to zrobić z czystej złośliwości.
- Dałem ci jakiekolwiek powody do złośliwości?
- Uważasz, że ich potrzebuję?
- Kiedy mówiła, żeby trzymać się od ciebie z daleka, nie wspominała, że jesteś podłą jędzą – zauważył, czym dodatkowo poprawił jej humor, wywołując kolejne parsknięcie. No dobra – była ładna, nie powalająco piękna, ale ładna. Ogólnie rzecz biorąc, do dupy.
Lewa ręka ruszyła z miejsca. Znów przez parę sekund panowała między nimi cisza.
- Nie wiem, po kim je odziedziczyłam – powiedziała w końcu, nie odrywając spojrzenia od kartki.
- Co?
- Oczy. Nie wiem, dlaczego są takie, a nie inne. Nie widziałam moich biologicznych rodziców. Nawet nie mam pojęcia, kim właściwie są.
Zaciągnął się raz jeszcze, z trudem odtrącając od siebie wspomnienie licealnych czasów.
- Nigdy cię to nie interesowało? Nie chciałaś ich szukać?
- Po co? – wzruszyła ramionami, nadal skupiona na rysunku. Pejzaż nabierał coraz ostrzejszych rysów. – Moja matka zostawiła mnie na progu domu dziecka w Sarpsborgu, kiedy miałam trzy dni. Nie dała znaku życia przez dwadzieścia dwa lata. Ojciec pewnie od razu się mnie wyparł. Po co miałabym szukać ludzi, którzy mnie nie chcieli?
Zamyślił się nad tym całkiem mądrym w jego mniemaniu pytaniem.
- Może po to, by im pokazać, jak świetnie sobie bez nich radzisz – mruknął w końcu, dochodząc do wniosku, że w jego przypadku byłaby to bardzo dobra motywacja. – I że nie są ci do niczego potrzebni. Ja pewnie bym tak zrobił.
Popatrzyła na niego znowu. Tym razem jej oczy wydawały się nieco większe, trochę bardziej niespokojne i niemalże w stanie intensywnej analizy. Chyba jego słowa w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób do niej dotarły. Wyglądała tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu po prostu bez jakiejkolwiek riposty wróciła do rysowania i przez moment milczała, aż wreszcie, nadal bazgrząc, spytała:
- Czy to jest dobry rysunek?
- Nie znam się na sztuce.
- Nie musisz się znać. Pytam, czy jest dobry według ciebie.
- Ujdzie.
- I tyle?
- Dobry. Niezły. Nie powala, ale jest okej.
Uśmiechnęła się pod nosem.
- Rzeczywiście mnie nie podrywasz.
- Przecież powiedziałem – zauważył i wyciągnął z kieszeni brzęczący telefon. Wypisany wielkimi literami sms gdzie się pałętasz z moją flaszką, buraku? miał aż nazbyt wymowne przesłanie. Emil westchnął i schował komórkę. – Spadam. To była… urocza pogawędka.
- Bez wątpienia – mruknęła, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Uniosła oczy dopiero, gdy rzucił w jej kierunku swobodne do zobaczenia, Chloe tak, jakby oboje byli uczniami ogólniaka i następnego dnia mieli ponownie spotkać się na zajęciach. Odszedł w tempie szybkiego marszu, a ona pożegnała go zupełnie zaskoczonym wzrokiem, autentycznie wstrząśnięta faktem, że zapamiętał jej imię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz