life is precocious in a most peculiar way
Zanosiło się na
najzimniejszy maj w historii kraju, a jeśli nie w historii kraju, to
przynajmniej w pamięci dziewiętnastoletniej blondynki usadowionej w pociągu do
Sarpsborga. Wiatr wiał tak mocno, że w chwilach, gdy maszyna dopiero zaczynała
rozpędzać się po wyjeździe ze stacji, dało się słyszeć jego intensywne
uderzenia o szyby. Pokryte potężnymi chmurami niebo zwiastowało zbliżającą się
powolnymi krokami burzę, która miała sparaliżować wszystkie większe miasta i
przynieść poważne szkody w mniejszych miejscowościach. Nawet w tym państwie,
szczycącym się przecież niskimi temperaturami niemal na równi z historią biegów
narciarskich i muzyką Griega, stroje, w jakie odziani byli praktycznie wszyscy
pasażerowie, wydawały się o tej porze roku skrajną rzadkością. Panujący w
przedziale zaduch – kumulacja mocnego ogrzewania i tłoku – wydawał się znacznie
mniejszy, gdy tylko zerknęło się za okno.
Vibeke oderwała
wzrok od mknącego przed jej oczami horyzontu i wbiła spojrzenie w czubki swoich
butów, ledwie widoczne zza ogromnego brzucha, by odsunąć od siebie
przebiegający jej po plecach dreszcz. Wprost nie mogła uwierzyć, że jedno
dziecko jest w stanie zająć tyle miejsca – gdy patrzyła na siebie, czy to na
swe odbicie w lustrze, czy tak, jak teraz, siedząc od kilku godzin w
niezmiennej pozycji w pociągu, wydawało jej się, że wygląda tak, jakby dźwigała
co najmniej trojaczki aniżeli pojedynczą ciążę. Niewątpliwie stanowiło to istną
złośliwość losu, biorąc pod uwagę, jak bardzo pragnęła ukryć swój błogosławiony
stan przed kpiącymi spojrzeniami otaczającymi ją z każdej strony, znanymi jej
od zawsze, a teraz z naturalnych przyczyn znacznie mocniej natężonymi. Ileż by
dała, by zniknąć, by się rozpłynąć we mgle, by pozbyć się tego brzucha i siebie
samej! Chciałaby móc chociaż założyć pelerynę niewidkę, w której nikt by jej
nie zobaczył. Przechodząc ulicą, nie musiałaby znosić szyderczych oczu
utkwionych w jej ociężałej sylwetce. Nikt by jej nie zauważył. Nikt nie
krzywiłby się pod nosem na jej widok, nikt nie wyszeptywałby złośliwych
komentarzy pod jej adresem, nikt nie myślałby po cichu – albo i na głos,
zależnie od przypadku – to ta mała dziwka od Hansenów, ta nienormalna! No
tak – po raz pierwszy jej nienormalność zeszła na plan dalszy wobec tego
potężnego brzucha, który nagle stał się jej znakiem rozpoznawczym, piętnem nie
do usunięcia, nie do zamaskowania, jasno odciśniętym przekazem mówiącym raz
w życiu coś mi się udało, a koniec końców i tak poległam. Całe Tromsø
wiedziało, albo przynajmniej wszyscy chcący wiedzieć, korzystający z każdej
okazji, by tylko wepchnąć nos w jej życie. Zawsze ludzie za bardzo się nią
interesowali, teraz zaś, gdy jej ciało wchodziło do sklepu jeszcze przed
przekroczeniem progu przez stopy, sytuacja dobrnęła do wręcz krytycznego
poziomu.
Chciała umrzeć,
choć instynktownie czuła, że jest stanowczo za słaba, by samemu doprowadzić się
do śmierci. Cóż on by powiedział, gdyby ją w tej chwili zobaczył, cóż by
powiedział, gdyby oznajmiła mu, że nie widzi w życiu już najmniejszego sensu?
Tak na dobrą sprawę nie widziała go zresztą nigdy, jednak teraz, gdy była sama,
w dziewiątym miesiącu ciąży, z obolałym kręgosłupem, bez jakichkolwiek
perspektyw na przyszłość, które zresztą tak czy siak nie byłyby jej dane i bez
brzucha i rozwijającego się w nim dziecka, życie stało się właściwie czymś
więcej niż tylko bezsensem, stało się katorgą godną jedynie zakończenia. Cóż
by on na to powiedział?
Cóż by
powiedział, widząc ją w tym stanie? Cóż by powiedział, mogąc odczytać jej
myśli? Cóż by powiedział, zrozumiawszy motywy, które nią kierowały, gdy
wsiadała do tego pociągu, gdy kupowała bilet za połowę swoich oszczędności –
drugą pozostawiwszy w skarpetce na powrotny – gotowa na realizację planu
kiełkującego w jej umyśle od momentu ujrzenia pamiętnych dwóch kresek? Cóż by
powiedział, pojąwszy swoją dotychczasową nieświadomość?
Nienawidziła
tego wszystkiego. Beznadziejności świata. Swojego życia. Dziecka. Jego. Siebie.
Siebie najbardziej, bo przecież zawsze była żałosna, zawsze była
bezwartościowa, zawsze była śmieciem pałętającym się po ulicach, zawsze była
utrapieniem, zawsze była problemem, zawsze była tą małą nienormalną dziwką
od Hansenów, którą każdy pogardzał i którą ona sama pogardzała – no bo
jakżeby inaczej? Zasługiwała na to, co ją spotkało, zasługiwała na swoje
szaleństwo, na brzuch, na społeczne potępienie i na odczuwane od miesięcy
głęboko w sercu ukłucie, wywołane niczym innym, jak tylko swym własnym
działaniem. Osoby nieprzystosowane do życia w społeczeństwie powinny zniknąć.
Tak właśnie sądziła Vibeke.
Nie chciała
dziecka. Nie potrzebowała, nie pragnęła, nie kochała, po prostu nie chciała.
Dziecko było zbędne. Było balastem. Problemem niemal równie wielkim jak ona
sama, tyle że ona stanowiła problem dla świata, dziecko zaś stanowiło problem
dla niej. Problem dla problemu. Problem planował rozwiązać problem. Gdyby miał
wystarczająco wiele siły – gdyby nie był taki żałosny i słaby – rozwiązałby
także i siebie. Tym sposobem dwa problemy by zniknęły. Wszystko stałoby się
prostsze i piękniejsze.
Rozejrzała się
po przedziale – nerwowo, jak zawsze, bojąc się, że ktoś zainteresuje się nią za
bardzo, czego zawsze nienawidziła, a w tej chwili wręcz by nie zniosła. Jednak
póki co nic na to nie wskazywało. Jeszcze w Tromsø dosiedli się do niej dwaj
bardzo służbowo ubrani mężczyźni – chyba z jakiejś naprawdę dużej metropolii,
bo nawet powieki im nie zadrżały na widok jej zaawansowanej ciąży – którzy
teraz spali z idealnie wyprostowanymi plecami i solidarnie lekko pochylonymi w
prawo głowami. Tuż obok nich drzemała dziewczyna z mało eleganckimi dredami,
pasażerka z Narviku. Całości dopełniało towarzystwo z Trondheim, siedzące po
drugiej stronie przedziału – dwie kobiety z dwoma chłopcami, z których starszy
mógł być w wieku wczesnoszkolnym, a młodszy miał zapewne nie więcej niż pięć
lat, przynajmniej według Vibeke. Obaj właśnie wykłócali się o pokaźnych
rozmiarów ciężarówkę.
- Oddaj mi,
jest moja – warknął wojowniczo młodszy, wyciągając rękę w kierunku zabawki,
którą jego zręczny brat sprawnie wycofał do tyłu.
- Od kiedy
niby?
- Od teraz,
oddaj!
- Nie oddam,
popsujesz. Zawsze psujesz! Mamo!
- Mamo, to jest
moje!
- Jeśli obaj
natychmiast się nie uspokoicie, tata poważnie sobie z wami porozmawia zaraz po
powrocie do domu – oznajmiła matka, tonem świadczącym o tym, że nie jest
bynajmniej w nastroju do uspokajania dwóch nakręconych urwisów. Towarzysząca
jej, druga kobieta – sądząc po siwych włosach i ogólnym całokształcie
wizualnym, starsza o pokolenie – na wydźwięk tych słów prychnęła aż nazbyt
ostentacyjnie.
- Niewątpliwie
to jedyna rzecz, na jaką go stać – rzuciła szyderczo, co spotkało się ze
zgorszeniem na twarzy jej towarzyszki.
- Mamo, proszę…
- To ja ciebie
proszę, Tone, doskonale wiesz, co sądzę na temat twojego męża i nie zamierzam w
tej kwestii zmieniać zdania. Spójrz tylko na swoje dzieci. Gołym okiem widać,
że w domu nie ma twardej ręki. Robią, co im się tylko żywnie podoba. Zero
dyscypliny. Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę, czym takie bezstresowe
wychowanie będzie skutkować w przyszłości? Wiesz, jak kończą chłopcy, którym
się jasno nie tłumaczy, jak się powinni zachowywać i co ich spotka, jeśli się
do tego nie dostosują?
- A przez to
jasne tłumaczenie rozumiesz zapewne porządne lanie? – spytała zgorzkniałym
głosem Tone, nawet nie próbując powstrzymać tej rozmowy, której zresztą obaj
jej bohaterowie wcale się nie przysłuchiwali, wciąż zajęci walką o zabawkę.
- Oddaj mi to!
- Jak chcesz,
to musisz mi zabrać, dzieciaku!
- Ani tobie,
ani żadnemu z twojego rodzeństwa nigdy nie zaszkodziło, śmiem twierdzić, że
raczej wszyscy wyszliście na ludzi. Mówię najzupełniej poważnie. Jesteś dla
nich stanowczo za łagodna. Nic dobrego z nich nie wyrośnie. Ach, mój Boże, któż
by się mógł tego spodziewać… Chodź no tu, młodzieńcze – zwróciła się do
młodszego z chłopców, wskazując go ręką, by nie było najmniejszej wątpliwości,
o którego chodzi – usiądziesz koło mnie, przy oknie.
- Ale…
- Usiądź przy
babci – odezwała się matka słabo, najwyraźniej czując się w pełni pokonaną.
Starszy uśmiechnął się cynicznie, co nie uszło uwadze jego oburzonego brata,
który, pragnąc osiągnąć choć jedno zwycięstwo w przegranej bitwie, uszczypnął
go w rękę. Chłopiec syknął z bólu, zaś matka zrobiła oburzoną minę. – Mówiłam,
żebyś się tak nie zachowywał!
- Właśnie
widać, jakie efekty przynosi twoje czcze gadanie – rzuciła nie bez satysfakcji
babcia i zanim Vibeke zdążyła się zorientować, chwyciła młodszego chłopca za
nadgarstek energicznym ruchem i klepnęła otwartą dłonią – nie dość mocno, by
sprawić prawdziwy ból, ale wystarczająco, by tym razem to on wydobył z siebie
ciche syknięcie. Na drobnej rączce pojawił się lekko czerwony ślad. – Jeszcze
raz tak zrobisz, a osobiście cię spiorę, jak tylko wysiądziemy na stacji. Na
pewno nie pozwolę, by moi wnukowie w mojej obecności zachowywali się jak dzicz.
Co za nieznośne dziecko! Siadaj tu, natychmiast. – Obie kobiety razem ze
starszym chłopcem przesunęły się w prawo, by zrobić mu miejsce. Młodszy bez
słowa wczołgał się na swoją nową pozycję i niemal przykleił do okna. – Wdał się
w Agnara, niewątpliwie. Katastrofa. No cóż, to naturalne. Geny robią swoje.
Niewątpliwie sytuacja wyglądałaby nieco inaczej, gdybyś miała choć odrobinę
więcej rozumu…
- Mamo, czy
mogłabyś…
- Wystarczyło
mnie tylko posłuchać…
- Mamo!
W przedziale wreszcie
zapanowała cisza, przerwana jedynie ciężkim westchnięciem starszej z kobiet,
którego młodsza nie skomentowała już nawet słowem, najprawdopodobniej uznając
to za bezcelowe. Obie na dobre zamilkły. Większy z chłopców przez kilka minut
bawił się ciężarówką, ale najwidoczniej wraz z odsunięciem od gry brata cała
atrakcja straciła sens, bo po chwili odłożył zabawkę, oparł się o ścianę i
zamknął oczy. Za to mniejszy uparcie wpatrywał się w okno, tkwiąc w bezruchu, o
który Vibeke by go nie podejrzewała, biorąc pod uwagę energię, jaką wykazywał
się jeszcze pięć minut wcześniej. Być może przestraszył się reakcji babci, choć
nic na jego twarzy bynajmniej na to nie wskazywało. Wydawał się zaskakująco
niewzruszony. Vibeke sądziła, że ujrzy w jego oczach łzy, ale dziecko zamieniło
się z rozbrykanego urwisa w beznamiętny kamień – usadowione na klęczkach, by
mieć lepsze pole obserwacji, dotykało opuszkami drobnych palców brudnej szyby i
obserwowało jeden i ten sam punkt bystrymi, piwnymi oczami pozbawionymi jakichkolwiek
śladów strachu spodziewanego przez Vibeke.
Popatrzyła
na swoje kolana, starając się nie myśleć o tym, jak zareagowałaby konserwatywna
babcia, gdyby znała jej zamiary. Niewątpliwie mogłaby konkurować z ojcem
chłopców o miano największej norweskiej porażki. No, pewnie by przegrała,
sądząc po uwielbieniu, jakim tamta darzyła, jak mniemała Vibeke, swojego
zięcia, ale miałaby duże szanse na nagrodę grand prix czy coś w tym guście. Jak
ktoś podejmuje złe decyzje, to potem musi za nie płacić! I tak dalej. No,
niby racja. Tylko dlaczego akurat ona musi zawsze płacić, i to tak wysokie
ceny? Niektórym się jakoś udaje, jakoś przechodzą z klasy do klasy, jakoś
potrafią utrzymać się w szczęśliwych związkach bez absurdalnego przeczucia, że
są od kogoś za bardzo uzależnieni i że muszą z tym jak najszybciej skończyć,
jakoś uprawiają seks bez zabezpieczenia i nic z tego nie wynika. Dlaczego ona
nie ma szczęścia? Dlaczego jest taka beznadziejna?
Vibeke
podniosła wzrok i w sekundę trafiła na spojrzenie chłopca, który niespodziewanie
przestał się wreszcie interesować oknem. Nawet nie zauważyła, gdy zmienił
pozycję na swoim nowym miejscu – teraz już nie klęczał, a jego odziane w gruby,
dziecięcy kombinezon, jak sądziła, patyczkowate nogi machały w powietrzu.
Dziecko trzymało się mocno swojego siedziska i patrzyło jej prosto w oczy z
zainteresowaniem graniczącym z brawurą. Ludzie często jej się w ten sposób
przyglądali, jednak zawsze były to osoby dorosłe albo przynajmniej w jej wieku.
Nie zdarzyło się jeszcze, by wzbudziła zainteresowanie u takiego smarkacza.
Zrobiło jej się dość niezręcznie, szczególnie, gdy na chwilę opuścił oczy na
wysokość jej dorodnego brzucha, a potem uniósł je z powrotem, tak by móc dalej
obserwować ją bez skrupułów. To nie było gapienie się – to była obserwacja,
bardzo czujna i zaskakująco dojrzała. Tłumiąc w sobie chęć pokazania mu języka
– co wydawało się aż nazbyt ludzkim jak na nią odruchem – Vibeke chwyciła torbę
i zaczęła w niej intensywnie grzebać, udając, że czegoś szuka. Po dobrych dwóch
minutach chłopiec w końcu się znudził. Zeskoczył ze swojego miejsca, poczłapał
do ciężarówki tkwiącej obok jego śpiącego brata i wziął ją do ręki, po czym,
nie zważając na rygorystyczne spojrzenie babki, wrócił na siedzenie i zaczął
wywijać zabawką okręgi na składanym stoliku przytwierdzonym do ściany,
wydobywając z siebie pod nosem cichy warkot, który miał niewątpliwie na celu
doprowadzenie całego przedziału z Vibeke na czele do stanu permanentnego szału.
O tak.
Zdecydowanie nie chciała dziecka.
*
Annette była
jedyną osobą, której ufała Vibeke. Sama nie do końca wiedziała, z czego to
wynika – zapewne w dużej mierze z faktu, że widywały się stanowczo zbyt rzadko,
by mogła się nią zmęczyć, tak jak w przypadku wszystkich innych znanych jej
ludzi – ale tak naprawdę nie zastanawiała się nad tym zbyt przesadnie, choć być
może powinna. Wszak za skrajną rzadkość należało uważać sytuację, w której
dopuszczała kogoś tak blisko siebie. Przez dziewiętnaście lat udało się to
chyba wyłącznie w przypadku jej sarpsborskiej kuzynki.
No, kiedyś był
jeszcze on.
On. On, artysta w kratkowanej koszuli i luźnych dżinsach, on, zaskakująco
dojrzały, jak na swój wiek, on, z korzeniami szwedzko-islandzkimi, on, o
włosach w odcieniu ciemnego blondu opadających niedbale na twarz, on, jedyny
chłopak, do którego kiedykolwiek coś poczuła, jedyny mężczyzna, którego
kiedykolwiek pokochała, jedyny człowiek na świecie, który poruszył jej
lodowate, pozbawione emocji serce. On, przyczyna wszystkich jej zmartwień i
problemów, on, bezpośrednie źródło całego jej nieszczęścia, on, uzależniający
jak nałóg nikotynowy albo alkohol. On, z dobrze usytuowanej rodziny, on, biegle
wyćwiczony w niemieckim i angielskim, on, żyjący w błogiej nieświadomości…
On, posiadacz stalowych oczu, które teraz zerkały na nią za każdym razem, gdy
spoglądała na swoją nowo narodzoną córkę.
Tak bardzo nie
chciała tego dziecka. I tak bardzo nie chciała, by było do niego podobne. Gdyby
chociaż wyglądało jak jej wierna kopia, łatwiej byłoby to wszystko znieść,
łatwiej byłoby przebrnąć przez całe to gówno, ale nie, jak na złość, jak na
ironię, jak w czarnej i nieśmiesznej bynajmniej komedii musiało mieć skórę
zdjętą z Pettera Andersa Uberholdta, musiało przypominać go do granic
absurdalności, a co najgorsze musiało odziedziczyć po nim te chłodne i
jednocześnie niesamowite, bezkresne oczy w odcieniu ostrej szarości, oczy, w
których Vibeke tak ślepo się zadurzyła i przez które teraz siedziała na tyłach
samochodu kuzynki, na drugim końcu Norwegii, szczycąc się statusem młodej matki
cierpiącej na chorobę afektywną dwubiegunową i pragnącej zanurzyć się pod
kołdrą na wieczne czasy.
- Bex –
odezwała się Annette zza kierownicy zerkając pełnym niepokoju wzrokiem prosto
we wsteczne lusterko – czy ty jesteś absolutnie pewna, że…
- Niczego nie
byłam w życiu bardziej pewna – powiedziała lodowato Vibeke, nie odrywając przy
tym spojrzenia od horyzontu rozpościerającego się za szybą starego opla.
Najsilniejsze burze już przeszły, ale wciąż lało jak z cebra, adekwatnie do jej
psychicznego stanu. W dodatku czuła się także koszmarnie w sensie fizycznym –
nadal odczuwała konsekwencje kilkugodzinnego porodu, którego finał odbywał się
w całkowitych ciemnościach po tym, jak uderzenie pioruna sparaliżowało na pół
dnia miasto, odbierając mu elektryczność. Vibeke pomyślała, że zapamiętałaby
ten dzień do końca życia nawet, gdyby nie urodziła wówczas dziecka.
- Po prostu
boję się, że zaczniesz tego żałować.
- Jedyne, czego
żałuję, to tego, że się w to wpakowałam. Nie chcę jej. Będzie szczęśliwsza
gdzie indziej. Ja zresztą też.
- A on?
- Co z nim?
- Dlaczego mu
nie powiesz? Dlaczego… dlaczego to wszystko się tak potoczyło?
Vibeke
uśmiechnęła się gorzko pod nosem. Zaskakiwało ją to, jak logicznie i spokojnie
potrafiła się zachowywać w tej koszmarnej sytuacji, ona, ta sama dziewczyna,
która wpadała w szał w najmniej spodziewanych momentach i którą wszyscy
wyśmiewali bądź też się jej bali przez cholerne zmiany nastrojów nie do
opanowania. Akurat teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
utrzymywała absurdalną jak na siebie i okoliczności stabilność emocjonalną.
- On ma swoje
życie. Takie, na jakie zasługuje. Ze studiami, z pracą, ze wszystkim, co od
zawsze było mu pisane. Nigdy by nam się nie udało. Nawet, gdyby został w
Norwegii.
Zapanowało
milczenie. Vibeke wiedziała, że jej kuzynka mogłaby w tym momencie powiedzieć
całkiem sporo, ale nie odzywała się ani słowem – chyba właśnie ta jej cecha
sprawiała, że ich relacja stała na takim, a nie innym poziomie. Annette nie
komentowała. Nie oceniała. W każdym razie nie na głos. To wiele dla niej
znaczyło.
Jechały przez
kilkanaście minut, przy akompaniamencie potężnych kropli deszczu uderzających o
szyby. Dziecko drzemało, nie wydając z siebie żadnego odgłosu. Wydawało się
wręcz zaskakująco spokojne. Rozpłakała się, rzecz jasna, zaraz po narodzinach,
ale potem zdarzyło jej się to może ze dwa razy. Cicha woda brzegi rwie, przyszło
do głowy Vibeke i natychmiast poczuła falę nienawiści do samej siebie na
wspomnienie tych słów wypowiedzianych przez niego w jej stronę w czasach, gdy
byli wobec siebie tylko dwójką młodych, obcych ludzi z północnej Norwegii,
których nie łączyło nic poza pochodzeniem i zamiłowaniem do orzechów. O, jakże
cudownie byłoby móc wrócić do tamtego momentu! Jakże cudownie byłoby móc
wymazać wszystko, co po nim nastąpiło, tak, by żyć jak dawniej!
Samochód
przystanął. Annette zgasiła silnik, wyprostowała plecy, wzięła głęboki oddech i
po kilku sekundach ciszy obróciła się w kierunku siedzącej z tyłu kuzynki.
- To tutaj.
Jesteś gotowa?
- Tak –
powiedziała natychmiast Vibeke, nie chcąc wprowadzić chwili zawahania, która
mogłaby nakłonić Annette do kontynuacji procesu zasiewania w jej sercu
wątpliwości co do słuszności podjętej decyzji.
- W porządku. –
Brunetka wysiadła z auta, założyła kaptur, obeszła je i otworzyła drzwi po
prawej stronie Vibeke, wyciągając w odrobinę niepewnym geście ręce w kierunku
dziecka.
- Masz papiery?
- W kieszeni.
Daj ją, zaraz przemokną razem ze mną.
Vibeke
zacisnęła wargi tak mocno, że aż poczuła ból. Wykonany na siedzeniu ruch
obudził dziewczynkę, która powoli i półprzytomnie otworzyła oczy. Szare.
Stalowe. Po ojcu. Gdyby cię zobaczył, od razu by wiedział, pomyślała
Vibeke, patrząc na swoją córkę. Wiedziałby, że jest jego, że nie wymyśliła
bajki o dziecku, by wżenić się w jego rodzinę i stać się kimś więcej niż tylko
niestabilną psychicznie dziewuchą z nizin społecznych. Nie mógłby jej o to
posądzić. Ale on nie miał pojęcia o niczym. Tkwił w swojej cholernej Szkocji, w
wykreowanej wokół siebie fikcji, w której nie było miejsca dla Vibeke ani tym
bardziej dla tego noworodka. Żył w nieświadomości, a ona nie zamierzała go z
tego stanu wyprowadzać.
Nie
wypowiedziała ani słowa. Spojrzała tylko na Chloe Annette Hansen po raz ostatni
i oddała ją kuzynce, po czym pogrążyła się w beznamiętnej ciemności. Stalowe
oczy prześladowały ją jeszcze bardzo długo.
*
Melodia leciała
jej w głowie od rana i nijak nie dało się jej pozbyć. Cholerny Vegard i jego
równie cholerne zwyczaje puszczania muzyki na cały regulator, choć tyle razy
już mniej lub bardziej uprzejmie sugerowała mu, że wolałaby, by przerzucił się
na słuchawki, albo przynajmniej trzymał swe upodobania z daleka od jej uszu.
Zazgrzytała zębami, akurat w momencie, w którym tramwaj linii 13 podjechał w
okolice placu Olafa Ryesa. Do diabła z Vegardem i jego beznadziejnością. I do
diabła z tą wielką, nieznośną teczką, z którą teraz ledwo udało jej się
wpakować do nadmiernie przepełnionego, jak na jej gust, wagonu. Najchętniej
pozwijałaby wszystkie pieprzone obrazy w zwykły rulon i rzuciła na biurko każdemu
z tych żałosnych pseudoznawców sztuki, dorzucając przy tym parę wątpliwie
kulturalnych uwag odnośnie tego, co o nich w rzeczywistości sądzi. Wcisnąwszy
się wreszcie gdzieś w okolice automatu biletowego – z którego rzecz jasna i tak
nie miała najmniejszego zamiaru korzystać, choć nie bardzo wiedziała, jak
będzie w stanie uciec przed kanarami w towarzystwie teczki – wzięła głęboki
oddech i nie mogąc się powstrzymać, zaczęła podśpiewywać pod nosem świdrującą
jej umysł od poranka melodyjkę. Stojąca obok kobieta zerknęła na nią jak na
wariatkę. Przyzwyczajona do tego Chloe Annette Berger uśmiechnęła się tylko
cynicznie, a trzy przystanki później pokazała jej wyprostowany środkowy palec
na pożegnanie, taranując przy tym teczką połowę pasażerów.
Głupkowate spojrzenia
stanowiły dla niej normę. I w sumie już nawet tak bardzo jej nie irytowały,
choć wszystko tak naprawdę zależało od tego, w której fazie nastrojowej akurat
się znajdowała. Jeśli przechodziła przez epizod maniakalny, tak jak teraz, z
reguły bądź to nie reagowała, bądź po prostu gestykulacyjnie sugerowała, by się
od niej, delikatnie mówiąc, odpieprzono. Jeśli wpadała w depresję, potrafiła
być znacznie bardziej nieprzyjemna. Niejeden już ze skrępowaniem uciekał przed
jej lodowatym i co się, kurwa, gapisz? doprawionym lodowatym
spojrzeniem, które w kontekście jej stalowych oczu potrafiło w istocie wywołać
grozę.
Wiedziała, że
nie wzbudza zainteresowania bez powodu. Była dziewczyną przyciągającą uwagę –
trzy kolczyki w jednym uchu, siedem w drugim, po jednym w nosie, brwi, wardze,
języku i pępku, do tego potężna teczka, włosy przefarbowane na niejednokrotnie
dość dziwaczny odcień oraz przyciężkawe glany kontrastujące z jej bladą twarzą.
No, a poza tym miała parę… ujmijmy to, zaburzeń.
Lubiła Oslo. W
miarę. Może nie aż tak bardzo, jak by chciała, ale zasadniczo lubiła. Trochę
wkurzali ją ludzie, jednak właściwie potrafiła się do nich przyzwyczaić, gdy
tylko odpowiednio jej zależało. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, Hernar miał
trochę racji, mówiąc, że dostrzega u niej duże postępy. Rzeczywiście.
Robiła postępy. Chodziła na zajęcia, rozmawiała z rodzicami przez telefon.
Brała leki zgodnie z zaleceniami. Maszerowała na spacery. Pływalnia dwa razy w
tygodniu. Dużo seksu. Zaczęła nawet czytać gazety. Nie, żeby obchodziło ją to,
co działo się w kraju, ale skoro Vegard je czytał, nie widziała powodu, by
miała być słabiej poinformowana co do realiów od niego. Poza tym nie pamiętała,
kiedy ostatni raz wzięła do ręki żyletkę. Dobrze ci idzie, Chloe.
Jakiś koleś
znowu przypatrywał jej się o kilka sekund za długo. Zmiażdżyła go wzrokiem i
uśmiechnęła z satysfakcją, gdy przyspieszył kroku w przeciwną stronę. Chuj
ci w dupę.
Czuła się
całkiem zadowolona z życia. Może nie szczęśliwa – bez przesady – ale sytuacja
wyglądała nieźle. Podobnie do normalności. No, w pewnym stopniu przynajmniej.
Szybko
przemierzyła odcinek od Storgata do domu i energicznie wbiegła na piąte piętro,
po czym otworzyła drzwi niemal na oścież. W nozdrza uderzył ją zapach wody
kolońskiej współlokatora.
- Jesteś? –
zapytała, odrzuciwszy torbę i teczkę i wyciągnąwszy paczkę papierosów wraz z
zapalniczką z kieszeni kurtki. Z łazienki wyłoniła się dobrze znana jej
sylwetka Vegarda.
- Zrobiłem
ciemnię – powiadomił ją tonem pogodynki, co skwitowała wymownym wzrokiem
z gatunku gówno mnie to obchodzi.
- Pieprzyć
ciemnię. Ściągaj portki, chcę się kochać – oznajmiła niemal równie
bezpardonowo, zdejmując bluzę i przerzucając ją przez ramię. – Tylko się
pospiesz, nie mam czasu. O czwartej umówiłam się z dziekanem.
- Umówiłaś się
z dziekanem – powtórzył za nią powoli, unosząc brwi do góry.
- W sprawach
zawodowych, kutasie. Grudniowa wystawa? Mówi ci to coś czy zajęty swoją pożal
się Boże ciemnią już zapomniałeś?
- Chrzań się –
warknął i na widok jej spojrzenia w geście kapitulacji rozpiął pasek przy
spodniach. – Nie sądziłem, że dziekan jest na tyle durny, by cię w to
zaangażować, to wszystko.
- Mam nadzieję,
że jutro przejedzie cię samochód. I spadnie na ciebie stado gromów z jasnego
nieba czy coś.
- To bardzo
poetyckie. Co mu obiecałaś?
- Samochodowi?
- Dziekanowi.
- Zgadnij –
rzuciła cynicznie, wiedząc, że doprowadzi go tym do szewskiej pasji. I
rzeczywiście, zmrużył oczy w morderczym geście.
- Nie ważysz
się.
- Na co ja się
ważę, a na co nie, to już pozostanie w mojej gestii. Mało tego, dzisiaj
wieczorem zamierzam jechać do Dundersztyca i powiedzieć mu, że moje prace
będzie w grudniu oglądać całe miasto. Niech skonam, jeśli nie powie, że jest
dumny z mojego progresu.
- Niewątpliwie
– burknął Vegard, odrzucając za siebie ciuchy. Przypatrzyła mu się uważnie z
lekkim uśmiechem na twarzy. Jakkolwiek by na niego nie spojrzeć, musiała
przyznać, że ciało miał naprawdę niezłe. Nawet bardzo niezłe. A ona, jak
przystało na malarkę specjalizującą się w zakresie scen rodzajowych, portretów
i w ogóle ludzi jako takich – co zakrawało na absurd, biorąc pod uwagę, jak
bardzo ich z reguły nie znosiła - potrafiła ten aspekt wyjątkowo docenić.
- Swoją drogą,
wspomniałam ci o wzruszających planach mojej matki? – spytała jakby od
niechcenia, kładąc się na łóżku. – Na przyszły weekend?
- Zdaje się, że
jeszcze nie doświadczyłem tej przyjemności – oznajmił, grzebiąc w nocnej
szafce. – Co to za plany?
- Mam z nią
jechać do Szwecji. Z nią i z papą. No wiesz, potowarzyszyć rodzeństwu z okazji
inauguracji sezonu.
- Że co proszę?
– cała ta sugestia najwyraźniej mocno go rozbawiła, bo na chwilę oderwał się od
szuflady i zerknął na nią z kpiącym niedowierzaniem. – Chloe Berger integruje
się ze sportowym towarzystwem? To jest dopiero progres! Mogę jechać z tobą jako
osoba towarzysząca?
Chloe parsknęła
śmiechem.
- Nigdzie się
nie wybieram. Integracja mnie nie interesuje, sportowe towarzystwo tym
bardziej, a poza tym mam w tym czasie dużo roboty. Będziesz mi potrzebny tu na
miejscu.
- Bardzo bym
chciał wiedzieć, do czego niby – oświadczył, wygrzebując w końcu pudełko
prezerwatyw z szafki.
- Studium
ludzkiego ciała. Muszę mieć modela. Może nawet pójdziesz na wystawę.
- I całe Oslo
będzie oglądać wszystkie moje sekretne miejsca, do których słońce nie dochodzi?
- Zależy od
ustawienia – odparła beztrosko, posyłając mu najsłodszy ze swoich uśmiechów.
Przewrócił tylko oczami.
- Twój
psychiatra wykazałby chyba jednak trochę więcej aprobaty wobec wyjazdu.
- Mój
psychiatra wykaże aprobatę wobec wszystkiego, jeśli tylko zobaczy, jak bardzo
jestem sociable – oznajmiła i pochyliła się w kierunku papierosów. –
Czekaj, muszę najpierw zajarać.
- Myślałem, że
umówiłaś się z dziekanem.
- Jak kocha, to
poczeka. Chcesz też?
Westchnął,
pokręcił głową w melodramatycznym geście i wyciągnął fajkę. Przez chwilę oboje
siedzieli nadzy na łóżku i palili w milczeniu, aż w końcu spojrzał na nią nieco
łagodniej, wręcz zdobywając się na uśmiech.
- To twój dobry
dzień, prawda?
Zamyśliła się
nad tymi słowami, wpatrzona w przeciwległą ścianę, analizując przebieg
ostatnich kilku godzin i to, co tkwiło przez owych kilka godzin w jej głowie.
Przypomniała jej się pochwała, jaką otrzymała na zajęciach z malarstwa,
promienie słońca uderzające w przystanek i tak rzadkie o tej porze oraz
kobieta, której pokazała środkowy palec w tramwaju. Doskonale znała odpowiedź
na to pytanie. Również się uśmiechnęła.
- Tak –
powiedziała, mocno zaciągając się papierosem i nie odrywając wzroku od ściany.
– To mój dobry dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz