czwartek, 2 października 2014

0.00


 life is precocious in a most peculiar way



 Zanosiło się na najzimniejszy maj w historii kraju, a jeśli nie w historii kraju, to przynajmniej w pamięci dziewiętnastoletniej blondynki usadowionej w pociągu do Sarpsborga. Wiatr wiał tak mocno, że w chwilach, gdy maszyna dopiero zaczynała rozpędzać się po wyjeździe ze stacji, dało się słyszeć jego intensywne uderzenia o szyby. Pokryte potężnymi chmurami niebo zwiastowało zbliżającą się powolnymi krokami burzę, która miała sparaliżować wszystkie większe miasta i przynieść poważne szkody w mniejszych miejscowościach. Nawet w tym państwie, szczycącym się przecież niskimi temperaturami niemal na równi z historią biegów narciarskich i muzyką Griega, stroje, w jakie odziani byli praktycznie wszyscy pasażerowie, wydawały się o tej porze roku skrajną rzadkością. Panujący w przedziale zaduch – kumulacja mocnego ogrzewania i tłoku – wydawał się znacznie mniejszy, gdy tylko zerknęło się za okno.
Vibeke oderwała wzrok od mknącego przed jej oczami horyzontu i wbiła spojrzenie w czubki swoich butów, ledwie widoczne zza ogromnego brzucha, by odsunąć od siebie przebiegający jej po plecach dreszcz. Wprost nie mogła uwierzyć, że jedno dziecko jest w stanie zająć tyle miejsca – gdy patrzyła na siebie, czy to na swe odbicie w lustrze, czy tak, jak teraz, siedząc od kilku godzin w niezmiennej pozycji w pociągu, wydawało jej się, że wygląda tak, jakby dźwigała co najmniej trojaczki aniżeli pojedynczą ciążę. Niewątpliwie stanowiło to istną złośliwość losu, biorąc pod uwagę, jak bardzo pragnęła ukryć swój błogosławiony stan przed kpiącymi spojrzeniami otaczającymi ją z każdej strony, znanymi jej od zawsze, a teraz z naturalnych przyczyn znacznie mocniej natężonymi. Ileż by dała, by zniknąć, by się rozpłynąć we mgle, by pozbyć się tego brzucha i siebie samej! Chciałaby móc chociaż założyć pelerynę niewidkę, w której nikt by jej nie zobaczył. Przechodząc ulicą, nie musiałaby znosić szyderczych oczu utkwionych w jej ociężałej sylwetce. Nikt by jej nie zauważył. Nikt nie krzywiłby się pod nosem na jej widok, nikt nie wyszeptywałby złośliwych komentarzy pod jej adresem, nikt nie myślałby po cichu – albo i na głos, zależnie od przypadku – to ta mała dziwka od Hansenów, ta nienormalna! No tak – po raz pierwszy jej nienormalność zeszła na plan dalszy wobec tego potężnego brzucha, który nagle stał się jej znakiem rozpoznawczym, piętnem nie do usunięcia, nie do zamaskowania, jasno odciśniętym przekazem mówiącym raz w życiu coś mi się udało, a koniec końców i tak poległam. Całe Tromsø wiedziało, albo przynajmniej wszyscy chcący wiedzieć, korzystający z każdej okazji, by tylko wepchnąć nos w jej życie. Zawsze ludzie za bardzo się nią interesowali, teraz zaś, gdy jej ciało wchodziło do sklepu jeszcze przed przekroczeniem progu przez stopy, sytuacja dobrnęła do wręcz krytycznego poziomu.
Chciała umrzeć, choć instynktownie czuła, że jest stanowczo za słaba, by samemu doprowadzić się do śmierci. Cóż on by powiedział, gdyby ją w tej chwili zobaczył, cóż by powiedział, gdyby oznajmiła mu, że nie widzi w życiu już najmniejszego sensu? Tak na dobrą sprawę nie widziała go zresztą nigdy, jednak teraz, gdy była sama, w dziewiątym miesiącu ciąży, z obolałym kręgosłupem, bez jakichkolwiek perspektyw na przyszłość, które zresztą tak czy siak nie byłyby jej dane i bez brzucha i rozwijającego się w nim dziecka, życie stało się właściwie czymś więcej niż tylko bezsensem, stało się katorgą godną jedynie zakończenia. Cóż by on na to powiedział?
Cóż by powiedział, widząc ją w tym stanie? Cóż by powiedział, mogąc odczytać jej myśli? Cóż by powiedział, zrozumiawszy motywy, które nią kierowały, gdy wsiadała do tego pociągu, gdy kupowała bilet za połowę swoich oszczędności – drugą pozostawiwszy w skarpetce na powrotny – gotowa na realizację planu kiełkującego w jej umyśle od momentu ujrzenia pamiętnych dwóch kresek? Cóż by powiedział, pojąwszy swoją dotychczasową nieświadomość?
Nienawidziła tego wszystkiego. Beznadziejności świata. Swojego życia. Dziecka. Jego. Siebie. Siebie najbardziej, bo przecież zawsze była żałosna, zawsze była bezwartościowa, zawsze była śmieciem pałętającym się po ulicach, zawsze była utrapieniem, zawsze była problemem, zawsze była tą małą nienormalną dziwką od Hansenów, którą każdy pogardzał i którą ona sama pogardzała – no bo jakżeby inaczej? Zasługiwała na to, co ją spotkało, zasługiwała na swoje szaleństwo, na brzuch, na społeczne potępienie i na odczuwane od miesięcy głęboko w sercu ukłucie, wywołane niczym innym, jak tylko swym własnym działaniem. Osoby nieprzystosowane do życia w społeczeństwie powinny zniknąć. Tak właśnie sądziła Vibeke.
Nie chciała dziecka. Nie potrzebowała, nie pragnęła, nie kochała, po prostu nie chciała. Dziecko było zbędne. Było balastem. Problemem niemal równie wielkim jak ona sama, tyle że ona stanowiła problem dla świata, dziecko zaś stanowiło problem dla niej. Problem dla problemu. Problem planował rozwiązać problem. Gdyby miał wystarczająco wiele siły – gdyby nie był taki żałosny i słaby – rozwiązałby także i siebie. Tym sposobem dwa problemy by zniknęły. Wszystko stałoby się prostsze i piękniejsze.
Rozejrzała się po przedziale – nerwowo, jak zawsze, bojąc się, że ktoś zainteresuje się nią za bardzo, czego zawsze nienawidziła, a w tej chwili wręcz by nie zniosła. Jednak póki co nic na to nie wskazywało. Jeszcze w Tromsø dosiedli się do niej dwaj bardzo służbowo ubrani mężczyźni – chyba z jakiejś naprawdę dużej metropolii, bo nawet powieki im nie zadrżały na widok jej zaawansowanej ciąży – którzy teraz spali z idealnie wyprostowanymi plecami i solidarnie lekko pochylonymi w prawo głowami. Tuż obok nich drzemała dziewczyna z mało eleganckimi dredami, pasażerka z Narviku. Całości dopełniało towarzystwo z Trondheim, siedzące po drugiej stronie przedziału – dwie kobiety z dwoma chłopcami, z których starszy mógł być w wieku wczesnoszkolnym, a młodszy miał zapewne nie więcej niż pięć lat, przynajmniej według Vibeke. Obaj właśnie wykłócali się o pokaźnych rozmiarów ciężarówkę.
- Oddaj mi, jest moja – warknął wojowniczo młodszy, wyciągając rękę w kierunku zabawki, którą jego zręczny brat sprawnie wycofał do tyłu.
- Od kiedy niby?
- Od teraz, oddaj!
- Nie oddam, popsujesz. Zawsze psujesz! Mamo!
- Mamo, to jest moje!
- Jeśli obaj natychmiast się nie uspokoicie, tata poważnie sobie z wami porozmawia zaraz po powrocie do domu – oznajmiła matka, tonem świadczącym o tym, że nie jest bynajmniej w nastroju do uspokajania dwóch nakręconych urwisów. Towarzysząca jej, druga kobieta – sądząc po siwych włosach i ogólnym całokształcie wizualnym, starsza o pokolenie – na wydźwięk tych słów prychnęła aż nazbyt ostentacyjnie.
- Niewątpliwie to jedyna rzecz, na jaką go stać – rzuciła szyderczo, co spotkało się ze zgorszeniem na twarzy jej towarzyszki.
- Mamo, proszę…
- To ja ciebie proszę, Tone, doskonale wiesz, co sądzę na temat twojego męża i nie zamierzam w tej kwestii zmieniać zdania. Spójrz tylko na swoje dzieci. Gołym okiem widać, że w domu nie ma twardej ręki. Robią, co im się tylko żywnie podoba. Zero dyscypliny. Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę, czym takie bezstresowe wychowanie będzie skutkować w przyszłości? Wiesz, jak kończą chłopcy, którym się jasno nie tłumaczy, jak się powinni zachowywać i co ich spotka, jeśli się do tego nie dostosują?
- A przez to jasne tłumaczenie rozumiesz zapewne porządne lanie? – spytała zgorzkniałym głosem Tone, nawet nie próbując powstrzymać tej rozmowy, której zresztą obaj jej bohaterowie wcale się nie przysłuchiwali, wciąż zajęci walką o zabawkę.
- Oddaj mi to!
- Jak chcesz, to musisz mi zabrać, dzieciaku!
- Ani tobie, ani żadnemu z twojego rodzeństwa nigdy nie zaszkodziło, śmiem twierdzić, że raczej wszyscy wyszliście na ludzi. Mówię najzupełniej poważnie. Jesteś dla nich stanowczo za łagodna. Nic dobrego z nich nie wyrośnie. Ach, mój Boże, któż by się mógł tego spodziewać… Chodź no tu, młodzieńcze – zwróciła się do młodszego z chłopców, wskazując go ręką, by nie było najmniejszej wątpliwości, o którego chodzi – usiądziesz koło mnie, przy oknie.
- Ale…
- Usiądź przy babci – odezwała się matka słabo, najwyraźniej czując się w pełni pokonaną. Starszy uśmiechnął się cynicznie, co nie uszło uwadze jego oburzonego brata, który, pragnąc osiągnąć choć jedno zwycięstwo w przegranej bitwie, uszczypnął go w rękę. Chłopiec syknął z bólu, zaś matka zrobiła oburzoną minę. – Mówiłam, żebyś się tak nie zachowywał!
- Właśnie widać, jakie efekty przynosi twoje czcze gadanie – rzuciła nie bez satysfakcji babcia i zanim Vibeke zdążyła się zorientować, chwyciła młodszego chłopca za nadgarstek energicznym ruchem i klepnęła otwartą dłonią – nie dość mocno, by sprawić prawdziwy ból, ale wystarczająco, by tym razem to on wydobył z siebie ciche syknięcie. Na drobnej rączce pojawił się lekko czerwony ślad. – Jeszcze raz tak zrobisz, a osobiście cię spiorę, jak tylko wysiądziemy na stacji. Na pewno nie pozwolę, by moi wnukowie w mojej obecności zachowywali się jak dzicz. Co za nieznośne dziecko! Siadaj tu, natychmiast. – Obie kobiety razem ze starszym chłopcem przesunęły się w prawo, by zrobić mu miejsce. Młodszy bez słowa wczołgał się na swoją nową pozycję i niemal przykleił do okna. – Wdał się w Agnara, niewątpliwie. Katastrofa. No cóż, to naturalne. Geny robią swoje. Niewątpliwie sytuacja wyglądałaby nieco inaczej, gdybyś miała choć odrobinę więcej rozumu…
- Mamo, czy mogłabyś…
- Wystarczyło mnie tylko posłuchać…
- Mamo!
W przedziale wreszcie zapanowała cisza, przerwana jedynie ciężkim westchnięciem starszej z kobiet, którego młodsza nie skomentowała już nawet słowem, najprawdopodobniej uznając to za bezcelowe. Obie na dobre zamilkły. Większy z chłopców przez kilka minut bawił się ciężarówką, ale najwidoczniej wraz z odsunięciem od gry brata cała atrakcja straciła sens, bo po chwili odłożył zabawkę, oparł się o ścianę i zamknął oczy. Za to mniejszy uparcie wpatrywał się w okno, tkwiąc w bezruchu, o który Vibeke by go nie podejrzewała, biorąc pod uwagę energię, jaką wykazywał się jeszcze pięć minut wcześniej. Być może przestraszył się reakcji babci, choć nic na jego twarzy bynajmniej na to nie wskazywało. Wydawał się zaskakująco niewzruszony. Vibeke sądziła, że ujrzy w jego oczach łzy, ale dziecko zamieniło się z rozbrykanego urwisa w beznamiętny kamień – usadowione na klęczkach, by mieć lepsze pole obserwacji, dotykało opuszkami drobnych palców brudnej szyby i obserwowało jeden i ten sam punkt bystrymi, piwnymi oczami pozbawionymi jakichkolwiek śladów strachu spodziewanego przez Vibeke.
 Popatrzyła na swoje kolana, starając się nie myśleć o tym, jak zareagowałaby konserwatywna babcia, gdyby znała jej zamiary. Niewątpliwie mogłaby konkurować z ojcem chłopców o miano największej norweskiej porażki. No, pewnie by przegrała, sądząc po uwielbieniu, jakim tamta darzyła, jak mniemała Vibeke, swojego zięcia, ale miałaby duże szanse na nagrodę grand prix czy coś w tym guście. Jak ktoś podejmuje złe decyzje, to potem musi za nie płacić! I tak dalej. No, niby racja. Tylko dlaczego akurat ona musi zawsze płacić, i to tak wysokie ceny? Niektórym się jakoś udaje, jakoś przechodzą z klasy do klasy, jakoś potrafią utrzymać się w szczęśliwych związkach bez absurdalnego przeczucia, że są od kogoś za bardzo uzależnieni i że muszą z tym jak najszybciej skończyć, jakoś uprawiają seks bez zabezpieczenia i nic z tego nie wynika. Dlaczego ona nie ma szczęścia? Dlaczego jest taka beznadziejna?
Vibeke podniosła wzrok i w sekundę trafiła na spojrzenie chłopca, który niespodziewanie przestał się wreszcie interesować oknem. Nawet nie zauważyła, gdy zmienił pozycję na swoim nowym miejscu – teraz już nie klęczał, a jego odziane w gruby, dziecięcy kombinezon, jak sądziła, patyczkowate nogi machały w powietrzu. Dziecko trzymało się mocno swojego siedziska i patrzyło jej prosto w oczy z zainteresowaniem graniczącym z brawurą. Ludzie często jej się w ten sposób przyglądali, jednak zawsze były to osoby dorosłe albo przynajmniej w jej wieku. Nie zdarzyło się jeszcze, by wzbudziła zainteresowanie u takiego smarkacza. Zrobiło jej się dość niezręcznie, szczególnie, gdy na chwilę opuścił oczy na wysokość jej dorodnego brzucha, a potem uniósł je z powrotem, tak by móc dalej obserwować ją bez skrupułów. To nie było gapienie się – to była obserwacja, bardzo czujna i zaskakująco dojrzała. Tłumiąc w sobie chęć pokazania mu języka – co wydawało się aż nazbyt ludzkim jak na nią odruchem – Vibeke chwyciła torbę i zaczęła w niej intensywnie grzebać, udając, że czegoś szuka. Po dobrych dwóch minutach chłopiec w końcu się znudził. Zeskoczył ze swojego miejsca, poczłapał do ciężarówki tkwiącej obok jego śpiącego brata i wziął ją do ręki, po czym, nie zważając na rygorystyczne spojrzenie babki, wrócił na siedzenie i zaczął wywijać zabawką okręgi na składanym stoliku przytwierdzonym do ściany, wydobywając z siebie pod nosem cichy warkot, który miał niewątpliwie na celu doprowadzenie całego przedziału z Vibeke na czele do stanu permanentnego szału.
O tak. Zdecydowanie nie chciała dziecka.


*


Annette była jedyną osobą, której ufała Vibeke. Sama nie do końca wiedziała, z czego to wynika – zapewne w dużej mierze z faktu, że widywały się stanowczo zbyt rzadko, by mogła się nią zmęczyć, tak jak w przypadku wszystkich innych znanych jej ludzi – ale tak naprawdę nie zastanawiała się nad tym zbyt przesadnie, choć być może powinna. Wszak za skrajną rzadkość należało uważać sytuację, w której dopuszczała kogoś tak blisko siebie. Przez dziewiętnaście lat udało się to chyba wyłącznie w przypadku jej sarpsborskiej kuzynki.
No, kiedyś był jeszcze on.
On. On, artysta w kratkowanej koszuli i luźnych dżinsach, on, zaskakująco dojrzały, jak na swój wiek, on, z korzeniami szwedzko-islandzkimi, on, o włosach w odcieniu ciemnego blondu opadających niedbale na twarz, on, jedyny chłopak, do którego kiedykolwiek coś poczuła, jedyny mężczyzna, którego kiedykolwiek pokochała, jedyny człowiek na świecie, który poruszył jej lodowate, pozbawione emocji serce. On, przyczyna wszystkich jej zmartwień i problemów, on, bezpośrednie źródło całego jej nieszczęścia, on, uzależniający jak nałóg nikotynowy albo alkohol. On, z dobrze usytuowanej rodziny, on, biegle wyćwiczony w niemieckim i angielskim, on, żyjący w błogiej nieświadomości…
On, posiadacz stalowych oczu, które teraz zerkały na nią za każdym razem, gdy spoglądała na swoją nowo narodzoną córkę.
Tak bardzo nie chciała tego dziecka. I tak bardzo nie chciała, by było do niego podobne. Gdyby chociaż wyglądało jak jej wierna kopia, łatwiej byłoby to wszystko znieść, łatwiej byłoby przebrnąć przez całe to gówno, ale nie, jak na złość, jak na ironię, jak w czarnej i nieśmiesznej bynajmniej komedii musiało mieć skórę zdjętą z Pettera Andersa Uberholdta, musiało przypominać go do granic absurdalności, a co najgorsze musiało odziedziczyć po nim te chłodne i jednocześnie niesamowite, bezkresne oczy w odcieniu ostrej szarości, oczy, w których Vibeke tak ślepo się zadurzyła i przez które teraz siedziała na tyłach samochodu kuzynki, na drugim końcu Norwegii, szczycąc się statusem młodej matki cierpiącej na chorobę afektywną dwubiegunową i pragnącej zanurzyć się pod kołdrą na wieczne czasy.
- Bex – odezwała się Annette zza kierownicy zerkając pełnym niepokoju wzrokiem prosto we wsteczne lusterko – czy ty jesteś absolutnie pewna, że…
- Niczego nie byłam w życiu bardziej pewna – powiedziała lodowato Vibeke, nie odrywając przy tym spojrzenia od horyzontu rozpościerającego się za szybą starego opla. Najsilniejsze burze już przeszły, ale wciąż lało jak z cebra, adekwatnie do jej psychicznego stanu. W dodatku czuła się także koszmarnie w sensie fizycznym – nadal odczuwała konsekwencje kilkugodzinnego porodu, którego finał odbywał się w całkowitych ciemnościach po tym, jak uderzenie pioruna sparaliżowało na pół dnia miasto, odbierając mu elektryczność. Vibeke pomyślała, że zapamiętałaby ten dzień do końca życia nawet, gdyby nie urodziła wówczas dziecka.
- Po prostu boję się, że zaczniesz tego żałować.
- Jedyne, czego żałuję, to tego, że się w to wpakowałam. Nie chcę jej. Będzie szczęśliwsza gdzie indziej. Ja zresztą też.
- A on?
- Co z nim?
- Dlaczego mu nie powiesz? Dlaczego… dlaczego to wszystko się tak potoczyło?
Vibeke uśmiechnęła się gorzko pod nosem. Zaskakiwało ją to, jak logicznie i spokojnie potrafiła się zachowywać w tej koszmarnej sytuacji, ona, ta sama dziewczyna, która wpadała w szał w najmniej spodziewanych momentach i którą wszyscy wyśmiewali bądź też się jej bali przez cholerne zmiany nastrojów nie do opanowania. Akurat teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, utrzymywała absurdalną jak na siebie i okoliczności stabilność emocjonalną.
- On ma swoje życie. Takie, na jakie zasługuje. Ze studiami, z pracą, ze wszystkim, co od zawsze było mu pisane. Nigdy by nam się nie udało. Nawet, gdyby został w Norwegii.
Zapanowało milczenie. Vibeke wiedziała, że jej kuzynka mogłaby w tym momencie powiedzieć całkiem sporo, ale nie odzywała się ani słowem – chyba właśnie ta jej cecha sprawiała, że ich relacja stała na takim, a nie innym poziomie. Annette nie komentowała. Nie oceniała. W każdym razie nie na głos. To wiele dla niej znaczyło.
Jechały przez kilkanaście minut, przy akompaniamencie potężnych kropli deszczu uderzających o szyby. Dziecko drzemało, nie wydając z siebie żadnego odgłosu. Wydawało się wręcz zaskakująco spokojne. Rozpłakała się, rzecz jasna, zaraz po narodzinach, ale potem zdarzyło jej się to może ze dwa razy. Cicha woda brzegi rwie, przyszło do głowy Vibeke i natychmiast poczuła falę nienawiści do samej siebie na wspomnienie tych słów wypowiedzianych przez niego w jej stronę w czasach, gdy byli wobec siebie tylko dwójką młodych, obcych ludzi z północnej Norwegii, których nie łączyło nic poza pochodzeniem i zamiłowaniem do orzechów. O, jakże cudownie byłoby móc wrócić do tamtego momentu! Jakże cudownie byłoby móc wymazać wszystko, co po nim nastąpiło, tak, by żyć jak dawniej!
Samochód przystanął. Annette zgasiła silnik, wyprostowała plecy, wzięła głęboki oddech i po kilku sekundach ciszy obróciła się w kierunku siedzącej z tyłu kuzynki.
- To tutaj. Jesteś gotowa?
- Tak – powiedziała natychmiast Vibeke, nie chcąc wprowadzić chwili zawahania, która mogłaby nakłonić Annette do kontynuacji procesu zasiewania w jej sercu wątpliwości co do słuszności podjętej decyzji.
- W porządku. – Brunetka wysiadła z auta, założyła kaptur, obeszła je i otworzyła drzwi po prawej stronie Vibeke, wyciągając w odrobinę niepewnym geście ręce w kierunku dziecka.
- Masz papiery?
- W kieszeni. Daj ją, zaraz przemokną razem ze mną.
Vibeke zacisnęła wargi tak mocno, że aż poczuła ból. Wykonany na siedzeniu ruch obudził dziewczynkę, która powoli i półprzytomnie otworzyła oczy. Szare. Stalowe. Po ojcu. Gdyby cię zobaczył, od razu by wiedział, pomyślała Vibeke, patrząc na swoją córkę. Wiedziałby, że jest jego, że nie wymyśliła bajki o dziecku, by wżenić się w jego rodzinę i stać się kimś więcej niż tylko niestabilną psychicznie dziewuchą z nizin społecznych. Nie mógłby jej o to posądzić. Ale on nie miał pojęcia o niczym. Tkwił w swojej cholernej Szkocji, w wykreowanej wokół siebie fikcji, w której nie było miejsca dla Vibeke ani tym bardziej dla tego noworodka. Żył w nieświadomości, a ona nie zamierzała go z tego stanu wyprowadzać.
Nie wypowiedziała ani słowa. Spojrzała tylko na Chloe Annette Hansen po raz ostatni i oddała ją kuzynce, po czym pogrążyła się w beznamiętnej ciemności. Stalowe oczy prześladowały ją jeszcze bardzo długo.


*


Melodia leciała jej w głowie od rana i nijak nie dało się jej pozbyć. Cholerny Vegard i jego równie cholerne zwyczaje puszczania muzyki na cały regulator, choć tyle razy już mniej lub bardziej uprzejmie sugerowała mu, że wolałaby, by przerzucił się na słuchawki, albo przynajmniej trzymał swe upodobania z daleka od jej uszu. Zazgrzytała zębami, akurat w momencie, w którym tramwaj linii 13 podjechał w okolice placu Olafa Ryesa. Do diabła z Vegardem i jego beznadziejnością. I do diabła z tą wielką, nieznośną teczką, z którą teraz ledwo udało jej się wpakować do nadmiernie przepełnionego, jak na jej gust, wagonu. Najchętniej pozwijałaby wszystkie pieprzone obrazy w zwykły rulon i rzuciła na biurko każdemu z tych żałosnych pseudoznawców sztuki, dorzucając przy tym parę wątpliwie kulturalnych uwag odnośnie tego, co o nich w rzeczywistości sądzi. Wcisnąwszy się wreszcie gdzieś w okolice automatu biletowego – z którego rzecz jasna i tak nie miała najmniejszego zamiaru korzystać, choć nie bardzo wiedziała, jak będzie w stanie uciec przed kanarami w towarzystwie teczki – wzięła głęboki oddech i nie mogąc się powstrzymać, zaczęła podśpiewywać pod nosem świdrującą jej umysł od poranka melodyjkę. Stojąca obok kobieta zerknęła na nią jak na wariatkę. Przyzwyczajona do tego Chloe Annette Berger uśmiechnęła się tylko cynicznie, a trzy przystanki później pokazała jej wyprostowany środkowy palec na pożegnanie, taranując przy tym teczką połowę pasażerów.
Głupkowate spojrzenia stanowiły dla niej normę. I w sumie już nawet tak bardzo jej nie irytowały, choć wszystko tak naprawdę zależało od tego, w której fazie nastrojowej akurat się znajdowała. Jeśli przechodziła przez epizod maniakalny, tak jak teraz, z reguły bądź to nie reagowała, bądź po prostu gestykulacyjnie sugerowała, by się od niej, delikatnie mówiąc, odpieprzono. Jeśli wpadała w depresję, potrafiła być znacznie bardziej nieprzyjemna. Niejeden już ze skrępowaniem uciekał przed jej lodowatym i co się, kurwa, gapisz? doprawionym lodowatym spojrzeniem, które w kontekście jej stalowych oczu potrafiło w istocie wywołać grozę.
Wiedziała, że nie wzbudza zainteresowania bez powodu. Była dziewczyną przyciągającą uwagę – trzy kolczyki w jednym uchu, siedem w drugim, po jednym w nosie, brwi, wardze, języku i pępku, do tego potężna teczka, włosy przefarbowane na niejednokrotnie dość dziwaczny odcień oraz przyciężkawe glany kontrastujące z jej bladą twarzą. No, a poza tym miała parę… ujmijmy to, zaburzeń.
Lubiła Oslo. W miarę. Może nie aż tak bardzo, jak by chciała, ale zasadniczo lubiła. Trochę wkurzali ją ludzie, jednak właściwie potrafiła się do nich przyzwyczaić, gdy tylko odpowiednio jej zależało. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, Hernar miał trochę racji, mówiąc, że dostrzega u niej duże postępy. Rzeczywiście. Robiła postępy. Chodziła na zajęcia, rozmawiała z rodzicami przez telefon. Brała leki zgodnie z zaleceniami. Maszerowała na spacery. Pływalnia dwa razy w tygodniu. Dużo seksu. Zaczęła nawet czytać gazety. Nie, żeby obchodziło ją to, co działo się w kraju, ale skoro Vegard je czytał, nie widziała powodu, by miała być słabiej poinformowana co do realiów od niego. Poza tym nie pamiętała, kiedy ostatni raz wzięła do ręki żyletkę. Dobrze ci idzie, Chloe.
Jakiś koleś znowu przypatrywał jej się o kilka sekund za długo. Zmiażdżyła go wzrokiem i uśmiechnęła z satysfakcją, gdy przyspieszył kroku w przeciwną stronę. Chuj ci w dupę.
Czuła się całkiem zadowolona z życia. Może nie szczęśliwa – bez przesady – ale sytuacja wyglądała nieźle. Podobnie do normalności. No, w pewnym stopniu przynajmniej.
Szybko przemierzyła odcinek od Storgata do domu i energicznie wbiegła na piąte piętro, po czym otworzyła drzwi niemal na oścież. W nozdrza uderzył ją zapach wody kolońskiej współlokatora.
- Jesteś? – zapytała, odrzuciwszy torbę i teczkę i wyciągnąwszy paczkę papierosów wraz z zapalniczką z kieszeni kurtki. Z łazienki wyłoniła się dobrze znana jej sylwetka Vegarda.
- Zrobiłem ciemnię  – powiadomił ją tonem pogodynki, co skwitowała wymownym wzrokiem z gatunku gówno mnie to obchodzi.
- Pieprzyć ciemnię. Ściągaj portki, chcę się kochać – oznajmiła niemal równie bezpardonowo, zdejmując bluzę i przerzucając ją przez ramię. – Tylko się pospiesz, nie mam czasu. O czwartej umówiłam się z dziekanem.
- Umówiłaś się z dziekanem – powtórzył za nią powoli, unosząc brwi do góry.
- W sprawach zawodowych, kutasie. Grudniowa wystawa? Mówi ci to coś czy zajęty swoją pożal się Boże ciemnią już zapomniałeś?
- Chrzań się – warknął i na widok jej spojrzenia w geście kapitulacji rozpiął pasek przy spodniach. – Nie sądziłem, że dziekan jest na tyle durny, by cię w to zaangażować, to wszystko.
- Mam nadzieję, że jutro przejedzie cię samochód. I spadnie na ciebie stado gromów z jasnego nieba czy coś.
- To bardzo poetyckie. Co mu obiecałaś?
- Samochodowi?
- Dziekanowi.
- Zgadnij – rzuciła cynicznie, wiedząc, że doprowadzi go tym do szewskiej pasji. I rzeczywiście, zmrużył oczy w morderczym geście.
- Nie ważysz się.
- Na co ja się ważę, a na co nie, to już pozostanie w mojej gestii. Mało tego, dzisiaj wieczorem zamierzam jechać do Dundersztyca i powiedzieć mu, że moje prace będzie w grudniu oglądać całe miasto. Niech skonam, jeśli nie powie, że jest dumny z mojego progresu.
- Niewątpliwie – burknął Vegard, odrzucając za siebie ciuchy. Przypatrzyła mu się uważnie z lekkim uśmiechem na twarzy. Jakkolwiek by na niego nie spojrzeć, musiała przyznać, że ciało miał naprawdę niezłe. Nawet bardzo niezłe. A ona, jak przystało na malarkę specjalizującą się w zakresie scen rodzajowych, portretów i w ogóle ludzi jako takich – co zakrawało na absurd, biorąc pod uwagę, jak bardzo ich z reguły nie znosiła - potrafiła ten aspekt wyjątkowo docenić.
- Swoją drogą, wspomniałam ci o wzruszających planach mojej matki? – spytała jakby od niechcenia, kładąc się na łóżku. – Na przyszły weekend?
- Zdaje się, że jeszcze nie doświadczyłem tej przyjemności – oznajmił, grzebiąc w nocnej szafce. – Co to za plany?
- Mam z nią jechać do Szwecji. Z nią i z papą. No wiesz, potowarzyszyć rodzeństwu z okazji inauguracji sezonu.
- Że co proszę? – cała ta sugestia najwyraźniej mocno go rozbawiła, bo na chwilę oderwał się od szuflady i zerknął na nią z kpiącym niedowierzaniem. – Chloe Berger integruje się ze sportowym towarzystwem? To jest dopiero progres! Mogę jechać z tobą jako osoba towarzysząca?
Chloe parsknęła śmiechem.
- Nigdzie się nie wybieram. Integracja mnie nie interesuje, sportowe towarzystwo tym bardziej, a poza tym mam w tym czasie dużo roboty. Będziesz mi potrzebny tu na miejscu.
- Bardzo bym chciał wiedzieć, do czego niby – oświadczył, wygrzebując w końcu pudełko prezerwatyw z szafki.
- Studium ludzkiego ciała. Muszę mieć modela. Może nawet pójdziesz na wystawę.
- I całe Oslo będzie oglądać wszystkie moje sekretne miejsca, do których słońce nie dochodzi?
- Zależy od ustawienia – odparła beztrosko, posyłając mu najsłodszy ze swoich uśmiechów. Przewrócił tylko oczami.
- Twój psychiatra wykazałby chyba jednak trochę więcej aprobaty wobec wyjazdu.
- Mój psychiatra wykaże aprobatę wobec wszystkiego, jeśli tylko zobaczy, jak bardzo jestem sociable – oznajmiła i pochyliła się w kierunku papierosów. – Czekaj, muszę najpierw zajarać.
- Myślałem, że umówiłaś się z dziekanem.
- Jak kocha, to poczeka. Chcesz też?
Westchnął, pokręcił głową w melodramatycznym geście i wyciągnął fajkę. Przez chwilę oboje siedzieli nadzy na łóżku i palili w milczeniu, aż w końcu spojrzał na nią nieco łagodniej, wręcz zdobywając się na uśmiech.
- To twój dobry dzień, prawda?
Zamyśliła się nad tymi słowami, wpatrzona w przeciwległą ścianę, analizując przebieg ostatnich kilku godzin i to, co tkwiło przez owych kilka godzin w jej głowie. Przypomniała jej się pochwała, jaką otrzymała na zajęciach z malarstwa, promienie słońca uderzające w przystanek i tak rzadkie o tej porze oraz kobieta, której pokazała środkowy palec w tramwaju. Doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Również się uśmiechnęła.
- Tak – powiedziała, mocno zaciągając się papierosem i nie odrywając wzroku od ściany. – To mój dobry dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz